Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W 16 miesięcy dookoła świata 2. Ameryka Łacińska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W 16 miesięcy dookoła świata 2. Ameryka Łacińska - ebook

Po przygodach w Azji, Australii i Oceanii oraz Ameryce Północnej, o których opowiadam w pierwszym tomie, przyszedł czas na eksplorację Ameryki Łacińskiej. Razem z Fabianem – moim kompanem podróży – lądujemy w Bogocie. Nocujemy na drzewie w Kolumbii, smakujemy ekwadorskiej czekolady, kupujemy dynamit w Boliwii i przemierzamy z plecakami na grzbietach Paragwaj i Urugwaj. Stamtąd płyniemy katamaranem do Argentyny, gdzie spędzamy piękne chwile w domu przyjaciół, delektując się argentyńskim winem i wyśmienitą wołowiną. Nasze drogi prowadzą potem do Chile i na Wyspę Wielkanocną. Z Ameryki Południowej przenosimy się do Środkowej, by zobaczyć statki przepływające przez Kanał Panamski i bogactwo natury w Kostaryce. Po szesnastu miesiącach w drodze wracamy wreszcie do domu.

 

Natalia Brożko zrobiła coś, o czym marzę. Rzuciła wszystko i ruszyła w podróż dookoła świata.

Zazdroszczę!

Polecam lekturę tej książki jako inspirację

 

Martyna Wojciechowska

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7596-722-7
Rozmiar pliku: 22 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Chcę zobaczyć te żyrafy – mówię do koleżanki z pracy, wpatrując się w jej kalendarz wiszący na ścianie.

– Jedź! Przez to biuro żyrafy nigdy nie przegalopują… – odpowiada.

Tak się to wszystko zaczęło… Spakowaliśmy z Fabianem plecaki i wyruszyliśmy w szesnastomiesięczną podróż dookoła świata. Naszą przygodę życia rozpoczęliśmy 4 listopada 2012 w Tajlandii, gdzie początkowo towarzyszyli nam moi rodzice. Po przejechaniu całego kraju z północy na południe odprowadziliśmy ich na lotnisko, a sami udaliśmy się do Malezji, by zapoznać się z architekturą kolonialną w Penang i zakosztować smaku dżungli w parku narodowym Taman Negara. Następnie odwiedziliśmy Indonezję, w której przeżyliśmy szok kulturowy podczas ceremonii pogrzebowej na wyspie Celebes. Ostatnim państwem na naszej drodze w Azji Południowo-Wschodniej był Singapur.

Po opuszczeniu Azji skierowaliśmy się do Australii i w ciągu trzech miesięcy objechaliśmy cały ten kontynent.

Z niedosytem pożegnaliśmy kraj kangurów i przywitaliśmy zieloną krainę Hobbita. Poruszając się samochodem kempingowym, zwiedziliśmy wyspy Południową i Północną Nowej Zelandii.

Goniąc lato, zamieniliśmy półkulę południową, gdzie właśnie zaczęła się zima, na północną. Przez wyspy Fidżi na Pacyfiku dotarliśmy do USA. W Stanach spędziliśmy dwa miesiące, zataczając koło od zachodniego do wschodniego wybrzeża i z powrotem.

O tych przygodach opowiadam w pierwszej części książki W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna. Przed Państwem natomiast ciąg dalszy przygód: w Ameryce Łacińskiej.

------------------------------------------------------------------------

1 Fragment pierwszej części W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna.Podróż z USA do Ameryki Południowej

Dwunastego sierpnia 2013 ustawiamy się do odprawy paszportowej i bagażowej na lotnisku w Miami. Lecimy do Bogoty – stolicy Kolumbii.

– Proszę o państwa dokumenty – mówi do nas pracownik linii lotniczych. – W porządku, dziękuję. Tutaj proszę położyć torby.

Idzie gładko. Gdy już myślimy, że odprawa przebiegnie po naszej myśli, pada koronne pytanie:

– Proszę jeszcze na koniec pokazać mi państwa bilet powrotny do Stanów lub inny świadczący o wyjeździe z Kolumbii.

– Eee, yyy, noo – jąkamy się. – Nie mamy.

– Jak to nie macie? Przecież musicie po urlopie jakoś wrócić.

– No niby tak, ale my tak szybko nie wracamy. Z Kolumbii drogą lądową jedziemy dalej na południe do Ekwadoru. Nie da się z wyprzedzeniem zarezerwować lokalnego biletu autobusowego.

– W takim razie nie wylecicie z USA!

Zgodnie z przepisami urzędnik faktycznie ma prawo odmówić nam wejścia na pokład. Niektórzy turyści będący w trasie tylko w jednym kierunku kupują jakikolwiek tani bilet powrotny i po przekroczeniu granicy wyrzucają go do kosza.

– Muszę widzieć wasz bilet powrotny – kontynuuje służbista. – W przeciwnym razie, jeśli Kolumbijczycy nie wpuszczą was z jakiegoś powodu do kraju, to nasze linie lotnicze muszą wam zafundować kolejny przelot i zapłacić karę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów od osoby.

Robi się gorąco i niebezpiecznie. Ryzyko utknięcia w Miami staje się całkiem realne. Patrzymy na pana błagalnym wzrokiem.

– Proszę, tutaj jest nasz bilet powrotny do Europy na… koniec lutego przyszłego roku – podajemy mu potwierdzenie zakupu.

– Chyba sobie ze mnie żarty robicie. Na koniec lutego przyszłego roku? Przecież nie mamy nawet połowy sierpnia! – odpowiada z niedowierzaniem.

– No tak, ale…

I tu opowiadamy mu całą naszą historię.

– Jak nas pan teraz zawróci, to cała podróż dookoła świata legnie w gruzach! Musi być jakiś sposób – nie dajemy za wygraną.

Pracownik z wybałuszonymi jak pięciozłotówki oczyma drapie się po głowie.

– No dobrze, niech wam będzie! Napiszę w adnotacjach, że macie wykupiony bilet autobusowy. I tak nikt nie da rady tego sprawdzić w naszym systemie.

– Dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy!

W wielkiej hali lotniska z megafonów płynie potok słów dotyczących naszego odlotu. Niestety nie po angielsku, lecz po hiszpańsku! To przedsmak tego, co czeka nas w Ameryce Łacińskiej. Rozglądamy się po pasażerach. Z trudem dostrzegamy trzy białe twarze.

***

– Lecicie na urlop do Bogoty? – pyta nas kobieta siedząca obok mnie w samolocie.

– Tak, na trzy tygodnie – odpowiadamy. Nie przyznajemy się, że jesteśmy w podróży tak długo.

– Będziecie zachwyceni! Ale uważajcie na siebie. Przede wszystkim pościągajcie całą biżuterię i zegarki.

Zdejmuję więc posłusznie moje tanie koraliki, by nie kusić losu.

– Nie wsiadajcie do przypadkowych taksówek. Kierowcy uprowadzają gości i wiozą do najbliższego bankomatu, by pobrać z ich konta oszczędności. Zadzwońcie do centrali po taksówkę, nie łapcie jej na ulicy.

Słyszeliśmy o tym. Z tego też powodu przed wylotem pocięliśmy nożyczkami wszystkie zapasowe karty kredytowe i bankomatowe, by zminimalizować ryzyko kradzieży.

– Aha, no i najważniejsze: schowajcie głęboko do torby telefon komórkowy. Za telefon bandyci mogą was zabić! A poza tym Kolumbia to rewelacyjny kraj!

Aha, p o z a t y m. I bez tych komentarzy już od tygodnia trzęsę się ze strachu na samą myśl o Kolumbii. W ułamku sekundy przypominają mi się wiadomości na temat napadów i gwałtów na turystach w Brazylii w ostatnich miesiącach oraz wyssane z palca przestrogi znajomych, którzy w Ameryce Południowej nigdy nie byli, ale im się wydaje, że ją znają:

„Uważajcie na policjantów! Podrzucają turystom narkotyki, by poprawić sobie statystyki łapania dealerów”.

„Pilnujcie bagaży jak oka w głowie!”.

„Niczego nie podnoście z ziemi! To podpucha!”.

„Nie odpowiadajcie na zaczepki, nawet na pytanie, która godzina!” – huczy mi w głowie. Moja wyobraźnia galopuje jak koń na wyścigach. Z reguły boję się lotu i nie mogę się doczekać lądowania. Tym razem jest na odwrót. Chciałabym jak najdłużej przebywać w powietrzu i odwlec lądowanie na tak długo, jak tylko się da. Z nerwów zbiera mi się na wymioty. Chcę do domu!

– W jakim hotelu się zatrzymujecie? – zasypuje mnie pytaniami moja rozmówczyni.

– W żadnym. Zatrzymujemy się u kolumbijskiej rodziny – odpowiadam.

– Świetny pomysł! Znacie swoich gospodarzy? To wasi przyjaciele?

– No niezupełnie – waham się z odpowiedzią. Znaleźliśmy przez Internet szkołę językową hiszpańskiego z opcją mieszkania u tubylców. To szkoła nam ich poleciła.

– Jak to? Nigdy ich nie widzieliście i jedziecie taksówką w ciemno pod wskazany adres?

Na szczęście w tym momencie przeszkadza nam w rozmowie stewardesa. Nie chcę kontynuować tego wątku. Mówi się, że strach ma wielkie oczy. Moje w tym momencie wychodzą z orbit. Humor poprawiają mi jedynie cudne widoki z okna samolotu. Lecimy przy pięknej słonecznej pogodzie. W dole widać jak na dłoni rajskie plaże wysp Bahama, Kubę i Jamajkę.

Bogota

Wylądowaliśmy. Rozglądam się dookoła. Międzynarodowe lotnisko w Bogocie jest piękne, duże i nowoczesne. Nie wierzę własnym oczom. To ma być ten trzeci świat? W holu równiutko ustawiono stoliki z krzesłami, a ponad nimi liczne kontakty. Pasażerowie ładują komórki, laptopy, w godnych warunkach pracują. Takiego standardu nie ma nawet na lotnisku we Frankfurcie. Tam każdy walczy o jedyny kontakt przy toalecie i siedzi na podłodze.

Odprawa paszportowa trwa dosłownie kilka minut w przemiłej atmosferze.

– Witamy w Kolumbii! Przyjechaliście na wakacje? To wspaniale! Życzymy udanego pobytu!

Oblewa mnie fala przyjemnego ciepła. Strach powoli zastępuje ulga. Na kolejnych kilkudziesięciu stronach będę się starała pokazać Państwu, że Kolumbia i Ameryka Łacińska to – przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności – b e z p i e c z n y rejon. Nie warto ulegać panice, tak jak mnie się przytrafiło.

Zgodnie z radą naszego opiekuna ze szkoły językowej zamierzamy kupić bilet na taksówkę w specjalnej kasie biletowej na lotnisku. Przy drzwiach terminalu przechwytuje nas jednak dobrze ubrany pan z informacją, że takowe bilety były kiedyś sprzedawane na starym terminalu, a na obecnym – nowym – autoryzowane taxi bierze się bez rezerwacji z ulicy. Na nasz adres cena będzie wynosić tyle a tyle. Chociaż wielu gości wsiada do żółtych samochodów, coś mi nie pasuje. Podana cena jest znacznie wyższa niż ta, której się spodziewaliśmy. Kiedy pytam, gdzie jest w takim razie ten stary terminal, pan kręci głową, mówiąc: „Nie ma, zlikwidowano”. Wiem z azjatyckich doświadczeń, że kiedy nagle czegoś nie ma, a było, to znaczy, że rozmówca kręci i robi turystę w balona. W Azji często nie ma hotelu, o który gość pyta, bo inny hotel daje taksówkarzowi wyższą prowizję. Dziękujemy uprzejmie, zawracamy i udajemy się na indywidualne poszukiwania. Proszę o pomoc policjanta. Nie zna angielskiego. Pytam trzeciej, czwartej, dziesiątej osoby z obsługi. Trafiam na podobną przeczącą odpowiedź. Skoro na międzynarodowym lotnisku nikt nie mówi po angielsku, to co będzie dalej? Moja znajomość hiszpańskiego ogranicza się do jednego zwrotu: buenos días. Będziemy więc przebywać przez siedem miesięcy w krajach, których języka w ogóle nie znamy, a spośród tubylców tylko jednostki posługują się angielskim. Ktoś by powiedział, że to odwaga. Inny, że głupota. Pewnie jeden i drugi miałby trochę racji. Po kilkunastu nieudanych próbach trafiam wreszcie na człowieka, który tłumaczy mi, gdzie znajduje się stary terminal.

– Dziesięć minut drogi piechotą – wskazuje drogę.

A więc stary terminal j e s t! Dobrze podpowiadała mi moja babska podróżnicza intuicja.

Idziemy po wyboistej drodze. Oprócz morza samochodów mijają nas furmanki. Przypomina mi się kraina Amiszów w Stanach i ich czarne wozy drabiniaste. Szczęśliwie docieramy do kiosku sprzedającego bilety na taksówki i kupujemy bezpieczny przewóz za pół ceny oferowanej nam wcześniej.

Docieramy pod wskazany adres. Rozpoznajemy dom ze zdjęcia. Otwiera nam starsza dama – señora Claudia. Spędzimy u niej prawie trzy tygodnie. To ciepła i serdeczna osoba. Wita nas przysmakami kolumbijskimi. Na przystawkę dostajemy gęsty koktajl owocowy na bazie papai, a jako danie główne ajiaco, czyli zupę z kurczakiem, ziemniakami i mango z dodatkiem rozpuszczonego masła i włożonej do talerza kolby kukurydzy. Pycha! Mimo że, jak wspomniałam, po hiszpańsku umiem powiedzieć tylko buenos días, a nasza gospodyni po angielsku hello, rozmawiamy kilka godzin. Rozmówczyni nie daje nam taryfy ulgowej. Nie umiem się jeszcze przedstawić, a przy kolacji tłumaczymy już ze słownikiem kolumbijsko-wenezuelskie stosunki rządowe. Do wieczora potrafimy sklecić: „ja jeść”, „ja pić”, „ja łazienka” i „ja spać”.

Zupa ajiaco

Señora Claudia to sześćdziesięciopięcioletnia wdowa, która, oferując lokum uczniom pobliskiej szkoły językowej, znalazła sposób na syndrom opuszczonego gniazda. Mieszka w bogatej północnej części miasta, z pomocą domową, co w wyższych sferach w Ameryce Łacińskiej jest popularne, dwoma kotami, psem i czterema papugami. Nie wynajmuje pokoi dla pieniędzy, lecz dla rozrywki. Zarówno domostwo señory, jak i okolica bardzo odbiegają od wyobrażeń o panującej tu rzekomo biedzie. U sąsiadów z jednej strony stoi na podwórku porsche cayenne, a z drugiej – nowiutki mercedes.

Dom Claudii mnie zachwyca. Jest jak z bajki: malutkie, przytulne pomieszczenia, tajemne przejścia, kręcone schodki i niewielkie, różnej wielkości okienka. Każdy pokój znajduje się na innym poziomie i ma skośny dach o innym nachyleniu. Oprócz tego jest malutki ogródek i wewnętrzne patio. Czuję się jak w krainie czarów. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak urządzonego domu. Martwi mnie tylko prysznic. W Ameryce Południowej praktykuje się czasami niebezpieczne rozwiązanie ogrzewania wody. Minipiecyk znajduje się bowiem bezpośrednio w słuchawce prysznicowej, co przy zwarciu powoduje porażenie prądem. Podobnie jak w Azji przed laty, w toalecie nie spuszcza się papieru toaletowego, by nie zatkać rur. Obok sedesu stoi więc wiadro, do którego trzeba przywyknąć.

Życie ucznia

Dziś nasz pierwszy dzień szkoły. Mamy przy sobie sporą sumę pieniędzy na opłatę czesnego, dlatego wolimy nie jechać zatłoczonym autobusem miejskim, lecz zamówioną przez Claudię taksówką. Uprzejmy taksówkarz (nie muszę dodawać, że nie zna angielskiego) dowozi nas pod wskazany adres. Rozglądamy się. Po szkole ani widu, ani słychu. Żadnego szyldu. Dom wygląda na zabarykadowaną prywatną posesję. Ociągamy się z wysiadaniem.

– Pewnie nas oszukali – myślimy sobie. – Dobrze, że nic wcześniej nie płaciliśmy. Kierowca, widząc naszą skwaszoną minę, wysiada i dobija się do drzwi.

Otwiera młoda kobieta.

– Buenos días! Zapraszam do środka. Lekcje zaraz się zaczną.

Jesteśmy mocno skonfundowani, a zarazem czujemy ulgę. Nikt nas nie oszukał. To środki ostrożności. Za wysokim murem zakończonym drutem kolczastym znajduje się duże patio i nowoczesny budynek prywatnej szkoły. Najpierw zwiedzamy pomieszczenia.

– Tutaj są klasy lekcyjne, tutaj pokoje do prywatnych konsultacji, sala do medytacji i jogi, miejsce do tańca, salon do odpoczynku w czasie przerwy, toalety i przestronna kuchnia – tłumaczy nam Martha, nasza nauczycielka.

Nie możemy wyjść z podziwu. Z zewnątrz to miejsce tak niepozornie wyglądało! Z kilkunastu pracowników dwoje mówi trochę po angielsku. Zaczynamy lekcje instynktownie, bez tłumaczenia wyrazów na znany nam język. Jest wprawdzie mnóstwo zwolenników tej metody nauczania, ale nie należy ona – moim zdaniem – do prostych. Pocimy się nad zadaniami do przerwy na obiad. Bibi, jedna z nauczycielek, zabiera nas zestresowanych i zgłodniałych do pobliskiej kolumbijskiej garkuchni. Ku naszemu zaskoczeniu to nie koniec zajęć. Po obiedzie zaczynamy sesję popołudniową: naukę tańca latino! Wybraliśmy wprawdzie kurs języka z dodatkowymi atrakcjami, ale nie spodziewaliśmy się, że aż takimi! Nie mamy przy sobie ani odpowiedniego sportowego stroju, ani butów, a Gina – nasza trenerka – wyciska z nas siódme poty. Już po rozgrzewce podejrzewam, że nazajutrz nie wstanę z łóżka. Gina to kłębek energii i rewelacyjny przykład południowoamerykańskiego temperamentu. Uczymy się merengue, a w przyszłym tygodniu salsy. Chodziliśmy we Frankfurcie przez jakiś czas na kurs tańca i wiemy, że figury, które opanowujemy tutaj na pierwszej godzinie, w Europie wprowadza się mniej więcej po pół roku nauki.

– Żwawo, ruszajcie biodrami – zachęca nas Gina. – Wy Europejczycy w ogóle nie używacie bioder! To jest taniec latynoski!

Przepoceni do suchej nitki późnym popołudniem kończymy lekcje. Nasza trenerka pomaga nam kupić bilety na autobus miejski i pokazuje przystanek. Po powrocie do domu od razu idziemy spać. Mamy dosyć. A może to aklimatyzacja? Zmęczenie wzmaga położenie stolicy. Bogota leży bowiem na wysokości 2640 m n.p.m. W ciągu dnia temperatura wynosi około osiemnastu stopni Celsjusza, ale często pada deszcz i daje się we znaki duża wilgotność powietrza. Notorycznie marzniemy. Musimy się przyzwyczaić do nowych górskich warunków.

Nauczyciele w szkole nie dają nam wytchnienia. Najpierw zajęcia poranne z Marthą, potem przerwa obiadowa, a po przerwie naprzemiennie w zależności od dnia: tańce latynoskie, o których już wspominałam, konsultacje z gramatyki z inną nauczycielką, Clarą, i gotowanie specjalności kolumbijskich z Teresą. Szkoła wzbudza w nas zachwyt, tym bardziej że w tej chwili jesteśmy jedynymi uczniami i każdy poświęca nam mnóstwo czasu i uwagi. W ramach zajęć idziemy do supermarketu i zdobywamy wiedzę o typowo kolumbijskich produktach, uczymy się ich nazw, a na koniec musimy zrobić samodzielnie zakupy. Innym razem poznajemy nieco geografię i kulturę tego kraju oraz muzykę. Z Kolumbii pochodzą noblista w dziedzinie literatury Gabriel García Márquez oraz piosenkarze Shakira i Juanes. Nauczyciele i pracownicy są dla nas jak rodzina zastępcza. Razem chodzimy na obiady, rozmawiamy (o ile pozwala na to nasza inwencja twórcza) i spędzamy wspólnie cały dzień. Domowej atmosferze sprzyja urządzenie szkoły, przede wszystkim pokój wypoczynkowy i kuchnia, co sprawia, że czujemy się jak we własnym lokum. Po lekcji gotowania zasiadamy w kilkanaście osób do stołu jak jedna wielka familia. Oprócz nauki języka pobyt w szkole ma też mnóstwo dodatkowych zalet. Zaufani tubylcy to nieocenione źródło informacji na temat bezpieczeństwa, poruszania się po kraju i tak dalej. Nie mieliśmy koncepcji, co powinniśmy zwiedzić w Kolumbii. Szef szkoły – podróżnik pasjonat – ustalił nam w kilka minut cały plan!

Po powrocie do domu spędzamy czas z señorą Claudią. Z pomocą słownika zaczynamy budować pierwsze zdania po hiszpańsku. Pomijając przerwę na sen, jesteśmy zmuszeni cały czas komunikować się w tym – zupełnie dla nas nowym – języku.

Kolumbijczycy to dość zróżnicowana nacja. Spotyka się zarówno bardzo niskie osoby sięgające mi po pachy, jak i dwumetrowe wielkoludy. Widzimy wszelakie kolory skóry: od dość ciemnej po zbliżoną do białej. Od czasu do czasu pojawiają się farbowane blondynki, a sporadycznie nawet niebieskoocy! Nasza nauczycielka powiedziała, że na upartego mogłabym się wpasować w tłum tubylców. Jestem ponoć podobna do jej kuzynki.

Na terenach dzisiejszej Bogoty mieszkali przed konkwistą hiszpańską Indianie Czibcza. Podbił je w XVI wieku Gonzalo Jiménez de Quesada. Dzisiaj Bogota to bardzo rozwinięte i nowoczesne miasto. Można pić wodę z kranu. Motocykliści jeżdżą w kaskach. Jedynie znaki drogowe są zbędnym wydatkiem, ponieważ nikt nie zwraca na nie uwagi. Na północy znajduje się mnóst­wo supermarketów z importowanymi towarami i ekskluzywnych butików z renomowanymi markami. Miasto spowija gęsta sieć autobusowa Transmilenio. Autobusy poruszają się specjalnie wydzielonymi dwoma pasami ruchu. Żadne auto nie blokuje przejazdu, ponieważ pasy dla Transmilenio odgrodzone są od pozostałej części jezdni wysokim krawężnikiem. To rewelacyjne rozwiązanie! Szkoda, że nie ma takiego w Warszawie. Mankamentem jest jednak straszny tłok. Do autobusu wchodzi się w godzinach szczytu na wcisk, tak jak do warszawskiego metra.

Północna, nowoczesna część Bogoty

Ze względu na położenie miasta na dużej wysokości często widzimy na ulicy matki z małymi dziećmi podłączone do butli tlenowych. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby te wielkie i ciężkie butle nie były ciągnięte z tyłu na wózku bagażowym.

Mówi się, że Kolumbijczycy i Kolumbijki noszą biżuterię i rozmawiają przez komórki ze względów bezpieczeństwa tylko w domu. To nie do końca prawda. Na północy miasta w bogatych dzielnicach panie domu paradują obwieszone złotem jak choinki. Zamożni mają swoich ochroniarzy, a ich domy przypominają tak teraz modne chronione osiedla. Telefonów nie powinno się wprawdzie używać na ulicy, czyli na otwartej przestrzeni, ale już na przystankach zaopatrzonych w kamery i w… kościele nie ma z tym problemu. Dzwonią tam bez ustanku. Zachowanie podstawowych środków ostrożności wystarczy do normalnego funkcjonowania. Bogota to miasto jak każde inne.

Wejście na przystanek autobusowy

Stolica Kolumbii to siedmioipółmilionowa metropolia kontrastów. Po drodze do szkoły mijamy eleganckich panów w garniturach i wyszminkowane panie śpiesznie zmierzające do pracy. W bogatej dzielnicy, w której mieszkamy, aż roi się od zagranicznych marek i drogich restauracji. Kilka metrów dalej widać jednak pokiereszowanych żebraków. W święto maryjne, 15 sierpnia, idziemy z naszą gospodynią do kościoła. Po mszy zaczepia nas bardzo biedny, stary, obszarpany mężczyzna. Nie prosi o pieniądze za darmo. Za kilka pesos sprzedaje nam gałęzie, które zerwał gdzieś na poboczu. Niepotrzebne nam te gałęzie, ale jak można mu odmówić? Serce się kraje na sam widok.

Piątek to dzień zajęć w terenie. Liliana zabiera nas na wycieczkę do historycznego centrum Bogoty. Spacerujemy wąskimi uliczkami i dowiadujemy się co nieco o początkach miasta. Kilka dni wcześniej obchodzono tutaj czterysta siedemdziesiątą piątą rocznicę powstania osady (Bogotę założono 6 sierpnia 1538). Ze względu na te wydarzenia oraz na odbywający się właśnie festiwal „Lato w mieście” bezpieczeństwa na ulicach strzegą uzbrojeni po zęby w broń automatyczną policjanci. Z początku widok kałasznikowa tępi ochotę na spacery, ale to w końcu dla naszego dobra. Nagle na ulicy widzimy spory tłumek ludzi.

Główna promenada w centrum

– Co tam się dzieje? – zastanawiamy się.

– Czy to jakieś pokazy uliczne?

– Podejdźcie bliżej! To nie pokazy tylko wyścigi – odpowiada Liliana. – Wyścigi świnek morskich – dodaje ze śmiechem.

W rządku stoją różnokolorowe stworzonka, a po przeciwległej stronie budki z numerami. Widownia może obstawiać zakłady, do której budki która świnka wbiegnie najszybciej!

Co kilkadziesiąt metrów napotykamy ludzi z zawieszonymi na brzuchu tabliczkami z napisem „dwieście pesos za minutę”.

– Co to takiego? – pytamy.

– Jednoosobowa centrala telefoniczna – słyszymy w odpowiedzi.

– Jeśli chcecie skorzystać z telefonu, to idziecie do takiego jegomościa i prosicie go o użyczenie komórki.

Wyścigi świnek morskich

W ramach środków ostrożności kilkanaście telefonów jest przypiętych łańcuchem do uprzęży sprzedawcy. W efekcie wygląda to komicznie. Jak karuzela. Pośrodku stoi człowiek, a naokoło niego dyndają łańcuchy z przypiętymi komórkami, z których korzystają klienci.

W pewnej chwili naszą uwagę przykuwa wywieszony na zewnątrz jadłospis lokalnej jadłodajni.

– Co to jest? To zawiniątko w liściach bananowca? – pytamy Lilianę.

– To tamal, przyprawiony ryż z kurczakiem. Charakterystyczna kolumbijska potrawa. Chcecie spróbować? – pyta nas.

– No jasne! Do jedzenia nie trzeba nas dwa razy zapraszać.

Siadamy przy drewnianym stoliczku w tradycyjnej restauracji powstałej w 1816 roku.

– Co podać do picia? – pyta nas kelner.

– Nie mamy pojęcia. Prosimy o coś lokalnego!

– Polecam agua de panela, gorącą wodę z cukrem o smaku karmelu – wtrąca nasza nauczycielka.

– Dobrze, zdajemy się na ciebie – odpowiadamy.

Za kilka chwil kelner przynosi duże gorące zawiniątko oraz… drugi potężny talerz, a na nim miskę brązowej cieczy, chleb z masłem i kawał żółtego sera.

– To chyba jakaś pomyłka. Zamawialiśmy tylko tamal i agua de panela – robimy zdziwioną minę.

– Ten potężny talerz to właśnie wasz napój. Tak go się u nas podaje. Rwiecie żółty ser na kosteczki, wrzucacie je do posłodzonej wody, a chleb moczycie i jecie jako dodatek. My często dodajemy do słodkich napojów żółty ser. Nawet do czekolady na gorąco.

– Brr! Pocukrowana woda z żółtym serem! – wzdrygamy się.

Wbrew oczekiwaniom smakuje całkiem nieźle. Nie jest to może mój ulubiony napój, ponieważ nie lubię słodyczy, ale w gruncie może być.

Katedra na starówce

– Tamal rodziny jedzą najczęściej na niedzielne śniadanie, a agua de panela piją niedzielną popołudniową porą do sałatki owocowej posypanej, oczywiście, serem – informuje nas Liliana. W ramach przekąski Kolumbijczycy zajadają się grubymi plastrami żółtego sera pokrytymi warstwą słodkiej, czerwonej mazi zwanej bocadillo, produkowanej z owoców guawy.

Wycieczka krajoznawcza, oprócz walorów estetycznych, pozwoliła nam więc zyskać cenną wiedzę o kuchni.

W Kolumbii uprawia się kawę, kakao i ryż, co tłumaczy zamiłowanie mieszkańców do tych produktów. Kuchnia kolumbijska składa się z dwóch skrajności: albo potrawy są mocno posolone (co mnie akurat odpowiada), albo posłodzone (i tutaj zaczyna się mój problem). Napoje i soki smakują jak nasze koncentraty. Czasem uda się poprosić o coś bez cukru, lecz jest to raczej rzadkość. Są one bowiem wcześniej przygotowywane w wielkich garach i sprzedawane na szklanki. Podobnie jak w Stanach nawet chleb i bułki są słodkie. Na ulicach dostać można obleas con arequipe – wafle posmarowane karmelem. W droższych kawiarniach serwowane są gofry, które po hiszpańsku również nazywają się gofres. Bardzo delikatnie musiałam poinformować naszą gospodynię, u której mamy śniadania i kolacje, żeby przestała kupować słodzone pieczywo i parzyć kawę z kilogramem białej śmierci. Cukier zaczął mi już wychodzić uszami.

Tamal i agua de panela

Potrawy należące do słonych smakują mi ogromnie. Składają się z ziemniaków lub ryżu, gotowanych plantanów i mięsa. Typowym śniadaniem jest arepa – rodzaj chleba kukurydzianego. Istnieje wiele rodzajów arepy: z żółtym serem w środku, na słono, na słodko… Inną popularną przekąską są pierogopodobne twory z różnymi rodzajami nadzienia zwane empanadas. Niesamowite bogactwo Kolumbii stanowią owoce, często u nas niespotykane. Podaje się je na deser na surowo lub w postaci koktajli (oczywiście z cukrem). Szczególnie interesują mnie owoce palmy zwane tutaj chontaduro (wilhelmka wytworna), które mają pomarańczową barwę i smakują jak ziemniaki. Jada się je albo posypane solą, albo polane miodem. Przy kolacji degustujemy też lokalne trunki: rum Santa Fe i dwudziestodziewięcioprocentową nalewkę anyżową Aquardiente Nectar. Piwo Club Colombia zagryzamy… wypieczonymi mrówkami mutantami, które służą za chipsy.

Na bogatych ulicach co kilka domów stoją budki dla strażników. Nasza gospodyni bardzo o swojego dba i jeśli ma on nocną zmianę, częstuje go kolacją. Garnek wędruje przez płot, dozorca przelewa sobie do własnego naczynia zupę i tą samą drogą zwraca kociołek. Furtka wciąż pozostaje zamknięta na wielką kłódkę. Czy to rzeczywiście ze względów bezpieczeństwa? A może raczej dla zachowania hierarchii pan–stróż? W każdym razie pewnego dnia po kolacji serwujemy sobie na deser rum. W towarzystwie dozorcy opróżniamy całą butelkę z toastami poprzez kraty.

W piątkowy wieczór señora Claudia zabiera nas do katolickiego domu modlitw założonego przez Kolumbijczyka Marina Restrepa. Przyznaję, że jego nazwisko brzmiało dla mnie obco, mimo iż miał on tournée z kazaniami po Polsce. Marino Restrepo był w przeszłości producentem filmowym mieszkającym na stałe w Hollywood. W 1997 roku przyjechał na urlop do ojczyzny i został porwany przez bojówki. W czasie przymusowego pobytu w dżungli doznał objawienia i nawrócił się. Obecnie kursuje po całym świecie i opowiada o swoich przeżyciach. W Bogocie jest hołubiony. Znajduje się tutaj dom zgromadzeń pod jego przewodnictwem, w którym pracują misjonarze z wielu krajów. Ku naszej uciesze poznajemy brata z Niemiec i kilka innych osób z Peru i Włoch mówiących po angielsku. Señora Claudia jest nami chyba trochę zawiedziona. Zamiast medytować z nią w ciszy przy monstrancji, bierzemy żywy udział w dyskusjach (niekoniecznie religijnych) z nowymi znajomymi. Aż nam w gardłach zaschło. Bractwo zakonne częstuje nas herbatą (bez cukru, hura!) i… słodyczami (no cóż, jesteśmy w końcu w Kolumbii).

Nadeszła sobota. Nie mamy zajęć i zostajemy w domu. Budzę się później niż zwykle, a z sąsiedniego pokoju dochodzą do mnie stonowane, rytmiczne dźwięki.

Wafle obleas con arequipe

Słodycze do kawy

Arepa z serem i fasolą

– Co to jest? – zastanawiam się.

Nasza gospodyni wraz z gosposią odprawiają modły. W domu urządzona jest nawet do tego celu specjalna kapliczka. Zaraz po śniadaniu znów słyszę podobne tony, tyle że z innego pomieszczenia. Pomijając przerwy na posiłki, obie kobiety całą sobotę się modlą, a wieczorem oglądają transmisję mszy w telewizji. Mieszkając przed wielu laty przez kilka tygodni w zakonie w Szwecji, nie zaznałam tam tylu modłów wśród sióstr zakonnych, co tutaj w prywatnym domu. Czy moje gospodynie robią to codziennie? Czy tylko w soboty? Czy to wyjątek, czy cała Kolumbia jest tak religijna? Nie wiem. Widzę jednak, że kościoły katolickie pękają w niedzielę w szwach. Msze odbywają się co godzinę i przychodzi na nie tyle ludzi, że nie ma gdzie usiąść.

Po mszy nastaje czas na rozrywki, które polegają na tym samym, co u nas, czyli na zakupach. W przeciwieństwie do wysp Fidżi czy krainy Amiszów w USA, gdzie życie w niedzielę zamiera, w Kolumbii wszystkie sklepy są otwarte, a rodziny z wyższych klas spędzają czas w wielkich domach towarowych. Señora Claudia również wysyła nas przymusowo do dwóch najsłynniejszych w mieście. Centra handlowe w Bogocie nie odbiegają zbytnio od naszych. Architektura ze szkła i stali, ogromne przestrzenie, a na zewnątrz wielkie parkingi z nowiutkimi autami. W butikach do kupienia produkty renomowanych światowych marek: od długopisów Mont Blanc poprzez elektronikę Apple’a po ubrania Hugo Bossa czy Calvina Kleina. Ceny są w najlepszym wypadku takie jak u nas, lecz często wyższe. Stać mnie ewentualnie na skarpety. A od tubylców aż się roi. Przepychają się między regałami. Oczywiście mówimy o tych najbogatszych, których najwyraźniej nie brakuje. W porze obiadowej zaludniają się restauracje w kompleksie. Dla mieszkańców to szpan – zjeść japońskie sushi w takim miejscu. Towarzystwo będzie się miało czym pochwalić nazajutrz w pracy.

Obok domu towarowego w dzielnicy Usaquén znajduje się niedzielny targ rękodzieła regionalnego. Tak się na niego cieszyłam! Liczyłam na jakieś drobne pamiątki. Kiedy przeliczyłam sobie jednak na złotówki ceny wyrobów, to taniej kupiłabym je z importu w galerii w Polsce. Muszę zaczekać na inny targ w mniej renomowanym miejscu.

W weekendy i święta niektóre ulice zamyka się dla ruchu samochodowego, by służyły za ścieżki rowerowe, wrotkowe, deskorolkowe i spacerowe. Bogotanie poubierani w markowe dresy zażywają sportu. Poza tym uwielbiają oni puszczać latawce. Rzędem poustawiane są w parkach i na skwerach przepiękne arcydzieła na sprzedaż, a na niebie aż się roi od papierowych zabawek. Od razu przypomniał mi się opis Kabulu z książki Chłopiec z latawcem Khaleda Hosseiniego.

Targ rękodzieła w Usaquén

Kolorowe latawce i psy ubrane w koszulki

Jeszcze nigdzie na świecie nie spotkaliśmy tylu rasowych psów, co w północnej części Bogoty. To pewnie kolejny nowobogacki trend. Z moich obserwacji wynika, że Kolumbijczycy lubują się w golden retrieverach i cocker spanielach. Nierzadko pupile poubierani są w kolorowe podkoszulki lub inne akcesoria i czapeczki, które można kupić na wspomnianym już targu rękodzielniczym i w sklepach zoologicznych. Zdawałoby się, że bogotanie zwariowali na punkcie zwierząt. Nasza gospodyni również śpi z psem i dwoma kotami w łóżku i karmi swojego ulubieńca witaminami w strzykawce – o smaku kurczaka. Młodzi pracują jako wyprowadzacze i spacerują bulwarami z kilkunastoma czworonogami na smyczy lub odprowadzają je do psiego przedszkola. Nawet bezpańskie zwierzaki są zadbane i bardzo dobrze odżywione. Na skwerach stoją pojemniki z psią karmą fundowaną przez mieszkańców. To tak ogromna różnica w stosunku do sytuacji w Wietnamie, gdzie pies czy kot jest po prostu smacznym obiadem.

Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny wypada w tym roku w czwartek, ale przełożono ją na poniedziałek, więc mamy długi weekend. W sobotę z samego rana udajemy się na zarezerwowaną wcześniej w punkcie informacji turystycznej darmową wycieczkę z przewodnikiem po historycznej części Bogoty. Niestety przewodnik mówi tylko po hiszpańsku. W grupie oprócz Kolumbijczyków, Wenezuelczyków i Hiszpanów spotykamy jeszcze Australijkę, Austriaczkę i Tajwankę. Ta ostatnia – Angela z Tajwanu – jest moim towarzyszem niedoli, ponieważ – tak jak ja – prawie nic nie rozumie. Po krótkim czasie tracimy cierpliwość. Oglądamy budynki z zewnątrz, a potem, odłączone od grupy, dyskutujemy na wszystkie możliwe tematy.

– Skąd jesteś? – pyta mnie Angela.

– Z Polski – odpowiadam.

Nie spodziewam się, że Tajwanka może oczekiwać bardziej szczegółowej odpowiedzi.

– No tak, ale skąd dokładnie?

– To takie małe miasteczko na południu między Wrocławiem a Krakowem – wiem z doświadczenia, że to jedyne miasta w tym regionie, które obcokrajowcy ewentualnie znają.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Angela nie jest usatysfakcjonowana odpowiedzią. Widząc jej skwaszoną minę, odpowiadam w końcu:

– Jestem z Głuchołaz.

– Ach, macie tam przejście graniczne! Takie pod górkę! Trzeba długo iść spacerkiem, żeby dojść do miasta!

W tym momencie moja szczęka opada do poziomu chodnika i kilka razy się odbija.

– Byłam w Głuchołazach – kontynuuje Angela. – Kilka lat temu podróżowałam kilkanaście miesięcy po Europie i zwiedzałam między innymi Polskę i Czechy. W twoim mieście przekraczałam granicę. Miałam na plecach ciężki plecak i jeden z waszych taksówkarzy podwiózł mnie za darmo na przejście. Bardzo lubię Głuchołazy!

Serdeczne dzięki składam nieznajomemu taksówkarzowi, który sprawił, że Głuchołazy na lata pozostały w tajwańskim sercu.

Spędzamy z Angelą cały dzień. Idziemy do muzeum malarstwa kolumbijskiego artysty Fernanda Botera, w którym oprócz sławnych dzieł jego samego znajdują się obrazy Picassa, Miró, Renoira, Moneta czy de Toulouse-Lautreca, by wspomnieć tylko te najważniejsze. Na zwieńczenie udanego pobytu zamawiamy w restauracji tradycyjny posiłek – zupę ajiaco. Przy obiedzie Angela bardzo namawia nas do odwiedzenia Wenezueli, jej ulubionego kraju, i opowiada o swoich dotychczasowych wojażach. W porównaniu do jej poczynań nasza podróż dookoła świata to małe piwo. Ona ma za sobą takich kilka! W trakcie biesiady pan siedzący przy stoliku obok zagaduje nas, pytając, co jemy. Tak nawiązuje się rozmowa. Okazuje się, że pochodzi z Chile, z Santiago, które Angela doskonale zna, a my niebawem się tam wybieramy. Od słowa do słowa otrzymujemy ciekawe informacje. Po spędzeniu uroczego dnia i wymianie cennych wskazówek podróżniczych każde z nas idzie w swoją stronę…

Plac Bolivara

Przytrafia mi się paskudne zatrucie. Nie zjadłam niczego podejrzanego, dlatego przypuszczam, że to ogólna reakcja organizmu na całkowitą zmianę kuchni, która jest w Kolumbii bardzo, ale to bardzo ciężkostrawna.

Lokum Claudii jest domem otwartym. Ciągle ktoś u niej nocuje. Do pokoju gościnnego wprowadza się tym razem na kilka dni stateczny jegomość, który przyjechał do Bogoty w interesach. Zaprasza nas nawet do siebie do Cali. Może rzeczywiście go odwiedzimy? Mamy wielkie szczęście do poznawania nowych ludzi. Na brak towarzystwa i znajomości nie możemy narzekać.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Przykładowe ceny w Kolumbii

Przybliżony kurs peso kolumbijskiego we wrześniu 2015: 100 COP = 0,11 zł.

Żywność

- danie dnia: 6000 COP,
- przekąska na ulicy: 1000–3000 COP,
- czarna kawa: 500–800 COP,
- koktajl owocowy: 2000 COP,
- tort w kawiarni: 2000 COP.

Pozostałe wydatki

- intensywny kurs hiszpańskiego: 960 USD (10 dni/2 os.),
- mieszkanie u rodziny: 40 USD/dzień/2 os. z wyżywieniem,
- średniej lub dobrej klasy pokój dwuosobowy z łazienką: 120 000 COP,
- tani pokój dwuosobowy z łazienką: 20 000–40 000 COP/2 os.,
- wyprawa do Amazonii (3 noce z pełnym wyżywieniem i przewodnikiem): 445 000 COP,
- torba z materiału: 45 000 COP,
- naszyjnik: 10 000 COP,
- ponczo z wełny: 30 000 COP,
- kartka pocztowa: 1500 COP,
- znaczek do Europy: 3000 COP,
- wejście do kopalni soli w Zipaquirze: 26 000 COP,
- bilet autobusowy Bogota–Zipaquirá: 4200 COP,
- bilet autobusowy Bogota–Armenia: 52 000 COP,
- bilet autobusowy Armenia–Cali: 18 000 COP,
- bilet miejski w Bogocie (jeden przejazd): 1700 COP,
- benzyna: 8000 COP/galon,
- farbowanie ze strzyżeniem: 25 000 COP.Podziękowania

Serdecznie dziękujemy wszystkim osobom znajomym i nieznajomym, które spotkaliśmy na swej drodze i które sprawiły, że nasza podróż była tak wyjątkowa. Wiele z nich ugościło nas lub udzieliło pomocy. Wymienię jedynie niektórych, bo pełna lista urosłaby do rozmiarów książki. Dziękujemy Kasi i Kubie, z którymi spędziliśmy miłe chwile w Malezji, a potem w Krakowie, Marcinowi z Warszawy, z którym wymienialiśmy spostrzeżenia o Boliwii, Jackowi ze Zgorzelca – dziękujemy ci za wspólne Boże Narodzenie w Argentynie, George’owi z Singapuru; Asmadiemu i jego rodzinie z Malezji; Martinowi z Indonezji; Steve’owi B., Kim, Marcinowi, Corrie, Samirowi, Marjorie, Cynthii, Ricardowi, Seanowi, Barbarze, Lindzie, Steve’owi E., Adamowi, Wanidzie, Eamonowi, Josie i Maurie, Rossowi i Karen z Australii; Agacie z Nowej Zelandii, Siggiemu, Mickey, Sukhiemu, Zilli, Markusowi i Susie, Anamarie i Gary’emu, Stephanie i Josemu z USA oraz Nuri, Carlosowi i Willy’emu z Argentyny. Jesteśmy również wdzięczni naszym przewodnikom, którzy przekazali nam bezmiar wiedzy. Dziękuję wszystkim przyjaciołom i znajomym za wsparcie i dobre słowo oraz liczne komentarze na blogu, czytelnikom moich blogowych zapisków oraz Rodzicom i Babciom za cierpliwe czekanie. Szczególne podziękowania należą się zaś Fabianowi, bez którego nie byłoby ani tej podróży, ani tej książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: