Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W 80 dni dookoła świata (nie wyjeżdżając z Londynu) - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 kwietnia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

W 80 dni dookoła świata (nie wyjeżdżając z Londynu) - ebook

Czy gdyby Fileas Fogg, bohater powieści W 80 dni dookoła świata Juliusza Verne’a, żył w naszych czasach, mógłby odbyć swoją podróż bez opuszczania miasta? Dziś najbardziej zróżnicowanym etnicznie miejscem na ziemi jest Londyn – tak przynajmniej mówią. Jarek Sępek – przebojowy polski dziennikarz zafascynowany stolicą Wielkiej Brytanii – postanowił to sprawdzić.

Angielski dżentelmen założył się, że okrąży glob w osiemdziesiąt dni. Wyruszył 2 października 1872 roku, podróżując przez Francję, Włochy, Egipt, Indie, Chiny, Japonię, Stany Zjednoczone i Irlandię, by powrócić do Londynu 21 grudnia, wygrywając tym samym dwadzieścia tysięcy funtów. Dokładnie 136 lat później młody Polak rusza jego tropem… pozostając jednak w Londynie. Odwiedza festiwale filmowe, tatuażu i piwa. Poznaje ludzi z różnych zakątków świata. Sprawdza, gdzie można częściej usłyszeć „excusez-moi” niż „sorry”, co brytyjscy Hindusi sądzą o Bollywood, jak smakuje chińska zupa idealna na przeziębienie i czy w londyńskiej knajpie można spróbować australijskiego przysmaku – steku z kangura, a także co z rzymskiego Londinium z I–V w. pozostało we współczesnej metropolii. I cały czas zastanawia się, czy każdy może poczuć się tu jak w domu.

Jednocześnie zbiera próbki osiemdziesięciu języków, którymi mówi się w Londynie – w końcu także się założył, że jest to możliwe w osiemdziesiąt dni. Czy się uda? Musi się udać!

Spis treści

Rozdział 1
Cały świat w jednym mieście

Rozdział 2
Wariacje romańskie

Rozdział 3
Uwaga, śledzie, Fileas Fogg jedzie

Rozdział 4
Nie tylko piramidy

Rozdział 5
Afrykański sen

Rozdział 6
Pociąg do Bollywood

Rozdział 7
Ojczyzna przez duże „Oj”

Rozdział 8
Dwadzieścia cztery godziny

Rozdział 9
Na rogatkach Orientu

Rozdział 10
Bogowie Londynu

Rozdział 11
Antypody myśli

Rozdział 12
Niech żyje rewolucja!

Rozdział 13
Oto jestem, panowie

80 języków, które usłyszałem w Londynie, i osoby nimi władające

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7705-424-6
Rozmiar pliku: 796 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 Cały świat w jednym mieście

Wielokulturowy odjazd

W chłodny londyński wieczór, 2 października, dokładnie o godzinie 20.45 stanąłem z niebieską plastikową reklamówką na środku stacji Charing Cross gotowy na podróż dookoła świata.

Nie miałem czekana, lin, liofilizowanej żywności, konserw, kuchenki gazowej, apteczki, tabletek przeciwko malarii, siatki chroniącej przed moskitami, czy też innych specjalistycznych sprzętów. Spakowałem tylko zgniecioną mapkę metra, dyktafon i notes. Dorzuciłem też chusteczki higieniczne, bo coś mi się wydawało, że po drodze będzie sporo smarkania z powodu kapryśnej jesiennej londyńskiej pogody. I tyle. Nie jestem fanem gadżetów turystycznych. Dlaczego zawsze trzeba się stroić w bieliznę termoaktywną, mieć błyszczące urządzenie do nawigacji satelitarnej i najnowszy plecak z czterdziestoma siedmioma kieszeniami? Niebieska reklamówka na podróż dookoła świata, ale bez wyjeżdżania z Londynu, jest w sam raz.

Tak pięknie wyposażony stałem na stacji, z której tego samego dnia, choć sto trzydzieści sześć lat wcześniej, dystyngowany dżentelmen Fileas Fogg, bohater powieści Juliusza Verne’a i mojego dzieciństwa, wyruszał do Dover, a potem dalej, dookoła świata w osiemdziesiąt dni. Jego szlak prowadził przez Francję i Włochy, skąd parowcem przepływającym Kanał Sueski dżentelmen chciał się dostać do Bombaju. Tam miał nadzieję złapać pociąg do Kalkuty, by znów statkiem przedostać się do Hongkongu, potem Szanghaju i Jokohamy, a następnie przepłynąć przez Pacyfik do Stanów Zjednoczonych. Amerykę planował przemierzyć koleją, by wreszcie w Nowym Jorku wsiąść na okręt płynący do Anglii. Cała ta eskapada była przedmiotem zakładu z nobliwymi członkami Klubu Reforma. Inspiracją Fogga był artykuł, który ukazał się w gazecie „Morning Chronicle”, sugerujący, że w 1872 roku podróż dookoła świata w tak krótkim czasie jest już teoretycznie możliwa. Fogg nie miał wątpliwości, że praktycznie także. Postawił dwadzieścia tysięcy funtów, zakładając się, że 21 grudnia, po okrążeniu globu w osiemdziesiąt dni, zamelduje się z powrotem w Londynie.

Nie ma co ukrywać, że rozpoczynając swoją podróż od Charing Cross, chciałem być jak on. „Polska odpowiedź na Fogga, a właściwie polski Fileas Fogg” – mówiłem wszystkim, którzy zastanawiali się, co robię. „Ty to możesz być Fogg, ale Mieczysław” – ktoś się zaśmiał, nie zważając nawet na tłumaczenia, że przecież z naszym bohaterem coś mnie jednak łączy.

– On też był skromnie wyposażony, miał tylko jeden podróżny neseser z bielizną na zmianę, a za przewodnik służył mu Rozkład jazdy kolei żelaznych i statków na wszystkich kontynentach i oceanach – opowiadałem, starając się równocześnie przemilczeć to, że dżentelmen do torby dorzucił sporą paczkę banknotów, a w podróży asystował mu wierny służący Jan Obieżyświat. – Przecież tak jak on, ja też mieszkam w Londynie i choć zajmuję się czym innym (jestem reporterem w polskim magazynie „Cooltura”), mam podobną sytuację finansową – próbowałem jeszcze przekonywać, tłumacząc, że oprócz pieniędzy objętych zakładem dżentelmen przeznaczył na swoją podróż prawie dwadzieścia tysięcy funtów, co stanowiło połowę jego majątku. Prawie połowę mojego budżetu pochłonęło zaś kupno miesięcznego biletu na metro, potrzebnego, by kręcić się po mieście.

Na tym jednak podobieństwa się kończą. Fogg był małomówny i precyzyjny. Wyruszał w karkołomną podróż, decydując się na walkę z czasem i odległością. Chciał udowodnić, że ziemia się kurczy, bo można ją przemierzyć szybciej niż dotychczas.

Sęk jednak w tym, że w naszych czasach taki wysiłek wcale nie jest potrzebny, bo świat skurczył się jeszcze bardziej. Patrząc na Londyn dzisiaj, myślę sobie, że nie trzeba nawet z niego wyjeżdżać, by spotkać ludzi ze wszystkich zakątków globu i dowieść, że cały świat może zmieścić się w jednym mieście. Londyn od czasów Fileasa Fogga zmienił się nie do poznania. Oczywiście od wieków zjawiali się tu przybysze z całego świata – marynarze, handlarze, żołnierze, niewolnicy, uciekinierzy i rozbitkowie. Przybył tu nawet Juliusz Słowacki. Jednak nigdy wcześniej to miasto nie było tak etnicznie zróżnicowane i tak wielokulturowe.

Choć mieszkałem w Londynie dopiero od roku i tkwiłem w jego „polskiej” części po uszy (polskie gazety, sklepy, piwo, współlokatorzy i współpracownicy), już wiedziałem, że to miasto jest zlepkiem wszystkiego i wszystkich. Tylko że na razie przyglądałem się temu jakby przez szybę, jakbym oglądał to w telewizji. Wiedziałem, że mieszka tu siedem i pół miliona ludzi, a w całej metropolii ponad dwanaście. Czytałem, że potęga Londynu wyrosła na handlu i podboju świata, na kontaktach międzynarodowych i międzykulturowych. Słyszałem, że dał nam nowoczesną bankowość, papiery wartościowe i ubezpieczenia. Że ma największe zagęszczenie muzeów, pierwsze i najdłuższe na świecie metro. Jego historia liczy dwa tysiące lat, przeżył wojny, najazdy, ogień i powodzie. Wiedziałem, że bywa pompatyczny i dostojny, ale może też być brudny i niebezpieczny. I że cały glob ustala według niego czas, bo Londyn sam usadowił się na południku zero, w samym centrum świata, tak by mógł uważać się za jego pępek.

I że Londyn jest tym, czym chcesz, żeby był.

Szybko zdałem sobie sprawę, że kwitnie tutaj życie kulturalne oraz religijne i że niemal co tydzień hucznie i z pompą świętuje inna narodowość lub wyznanie. Byłem świadkiem celebrowania Diwali – hinduskiego święta światła, Chińskiego Nowego Roku, Bożego Narodzenia i ramadanu. Wiedziałem, że w tysiącach tutejszych restauracji można zjeść etiopską indżerę, włoskie cannelloni i polskie kopytka. Wyczuwałem też, że Londyn musi być centrum wolności słowa i myśli dla całego świata. Nie było tygodnia, w którym nie odbywałaby się tu demonstracja czy agitacja na rzecz jakiejś części naszego globu – nawoływanie do obalenia prezydenta Zimbabwe, walka o wolność dla Tybetu, apele o zaprzestanie bombardowań Gazy czy o prawo do osiedlania się dla Gurkhów, którzy walczyli w brytyjskiej armii.

By przekonać się o wielokulturowości miasta, wystarczyło popatrzeć na twarze i ubiory, posłuchać języków i akcentów podróżnych na Charing Cross. Tutaj komuś rozwiązał się turban, tam wypadł modlitewnik, jakiemuś mężczyźnie zawinął się pejs, a inny w tym czasie zakrztusił się frytką.

Stacja, z której Fileas Fogg wyruszał, to dziewiętnastowieczna wiktoriańska konstrukcja, w której mieści się dziś amerykańska restauracja Burger King. Przyglądałem się w niej staruszkowi zajadającemu hamburgera i czytającemu gazetę zapisaną cyrylicą. Obok siedziała dziewczyna o azjatyckich rysach twarzy, która chrupała tutejszy przysmak – chipsy przyprawione octem. Naprzeciwko przechodził ciemnoskóry mężczyzna w marynarce i białym kapeluszu, który pchając swój rower, zmierzał w stronę peronów. Zatrzymał się tylko na chwilę przy „Delice de France”, sklepiku sprzedającym francuskie wypieki, by wybrać rogalika. Po chwili stanęła za nim niska krępa kobieta, która wydała mi się – nie wiedzieć czemu – członkinią południowoamerykańskiej partyzantki, a za nią Japonka ze słuchawkami w uszach i z torebką wymalowaną w kotki. Ziewający czarnoskóry mężczyzna w odblaskowej kamizelce smętnie przechadzał się obok nich.

Było tu wszystko – w tym jednym obrazku zobaczyłem całą mieszankę kultur, ras i języków.

Zapadł już zmrok, pociągi odjeżdżały w ciemność, trafiając od razu na most wiodący na południe. Składy w kierunku Dover odchodziły co godzinę, a z głośników popłynął właśnie komunikat o kolejnym z nich. Może by wsiąść? – przemknęło mi przez myśl. – Tak jak Fogg przeskoczyć potem na prom do Francji i dalej przez Włochy, Egipt, Indie…

A może lepiej przekonać się, czy można odnaleźć coś z tych krajów w Londynie?

Przecież z tej samej stacji odjeżdża metro. Wystarczy przejść schodami i podziemnymi korytarzami, by wsiąść do wagonów linii Northern, która jest częścią wielkiego systemu transportu miejskiego, oplatającego całą metropolię. I skoro wszystkie te kultury są w Londynie obecne, to nic nie może ich połączyć lepiej niż ta podziemna kolej. Nie może być lepszego środka transportu, by dotrzeć do tutejszych meczetów, synagog, kościołów, sklepów, targowisk i restauracji. Dzięki temu wynalazkowi można pojechać do Hindusów, Afrykańczyków, Włochów czy Polaków i dowiedzieć się, czym jest dla nich Londyn, jak się tu czują, co do niego wnoszą, co im się w nim nie podoba i czy gotowi są czerpać pełnymi garściami z jego wielokulturowości.

Wsiadając do metra, liczyłem, że w ciągu następnych osiemdziesięciu dni spotkam na swojej drodze osoby takie jak profesor Jack Lohman, dyrektor Muzeum Londynu (Museum of London), które pomogą mi zrozumieć fenomen tego miasta.

Profesor nie miał w sobie nic z roztrzepanego naukowca, zagrzebanego w historycznych księgach. Wydał mi się raczej dynamicznym i racjonalnym menedżerem, próbującym odzwierciedlić w swoim muzeum tętniący życiem Londyn. Zaprosił mnie do gabinetu z widokiem na przeszklone biurowce City i ku mojemu zaskoczeniu chciał ze mną rozmawiać po polsku, w języku, którego nauczyli go rodzice.

– Dziś Londyn przyciąga ludzi z całego globu, tworząc wielokulturową mozaikę. To miasto ma tradycję tolerancji i poszanowania praw człowieka. Możemy na co dzień narzekać, ale te cechy są widoczne – mówił mi. – Wpisuje się w to także historia moich rodziców, którzy przybyli tu z Polski. Dlatego Polska jest pewną częścią mojego życia, interesuję się tym krajem, czuję się Polakiem i charytatywnie pomagam muzeom w Polsce.

– Czyli jest pan doskonałym przykładem połączenia dwóch kultur – wtrąciłem.

– Ale ja mam w sobie więcej niż dwie kultury – odpowiedział profesor. – Jestem bardziej złożony, znam dziewięć języków. Płynnie, lepiej niż po polsku, mówię po portugalsku i choć może nie jest to najbliższa mi kultura, coś mnie w niej pociąga, interesuje. My zawsze chcemy jakoś ludzi określić, ale oni są bardziej złożeni, bo świat jest bardziej skomplikowany.

– Czy to oznacza, że w ogóle nie powinniśmy definiować? Ja przecież pochodzę z Polski, ale teraz mieszkam w Londynie, więc jestem też chyba londyńczykiem… – zastanawiałem się.

– Jeśli ktoś popatrzy na mój paszport, to według niego jestem Brytyjczykiem, ale czy jestem nim naprawdę? To, kim jesteśmy, jest raczej przekonaniem, które mamy w sobie. I to jest coś, co się ciągle zmienia. Rano, w południe i wieczorem. Jestem Europejczykiem, ale gdy przemawiam na konferencji UNESCO, jestem już obywatelem świata.

– W takim razie czy ludzie, którzy przyjeżdżają do Londynu na chwilę, by się rozejrzeć lub tutaj zarobić, mogą się z nim łatwo identyfikować? – zapytałem.

– Właśnie to odróżnia Londyn od innych wielkich miast na świecie, może z wyjątkiem Nowego Jorku, że aż jedna trzecia jego mieszkańców w nim się nie urodziła. Nie trzeba mieć za sobą kilku pokoleń, które tu mieszkały, by nazywać się londyńczykiem. Londyńczykami stają się ci, którzy aktualnie tu przebywają: pracują, zwiedzają miasto. Proszę sobie wyobrazić, że czterdzieści procent mieszkańców należy do mniejszości narodowych. To jest duża liczba, która ciągle rośnie. Jak to działa na miasto? Czyni je wielokulturowym. Duża liczba przyjezdnych wpływa na życie Londynu – mówił profesor Lohman. – Ta mieszanka widoczna jest wszędzie. Pan to na pewno musi odczuwać.

Ależ oczywiście – odczuwam. I właśnie dlatego chciałem sprawdzić, czy Fileas Fogg mógłby, żyjąc w naszych czasach, odbyć swą podróż bez opuszczania Londynu. Czy podróżując pomiędzy mniejszościami narodowymi, można poczuć się tak, jakby okrążało się glob? Czy uda się podążać śladem dżentelmena, dzień po dniu, w osiemdziesiąt dni starając się poznać Hindusów, kiedy on był w Indiach, a Chińczyków w rocznicę jego przybycia statkiem do Hongkongu? Wsiadając do metra, postanowiłem, że muszę to zbadać.

Czy taka podróż ma w ogóle sens i jak udowodnić, że się tego dokonało? Fogg zbierał po drodze wpisy do paszportu, ja – skoro nie musiałem nawet opuszczać Londynu – potrzebowałem czegoś innego. Postanowiłem to coś znaleźć w Royal Geographical Society, czyli Królewskim Towarzystwie Geograficznym.

A założysz się?

Wyprawa Fileasa Fogga dookoła świata wzbudziła w Londynie spore zainteresowanie i dyskusje. Większość ludzi kręciła głowami, mówiąc, że to niemożliwe szaleństwo i absurd. Największe gazety uznały ten pomysł za nonsens. Właściwie jedynie „The Daily Telegraph” nieśmiało popierał podróżnika. Publiczność podzieliła się – jedni wierzyli, inni powątpiewali. Nastąpiła fala zakładów.

Jednak nadzieje stawiających na Fogga 7 października 1872 roku pogrzebał ostatecznie opiniotwórczy biuletyn Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, który analizując przedsięwzięcie, dobitnie wykazał jego niedorzeczność. Naukowcy opisali kolejne piętrzące się przed podróżnikiem trudności, a wszystkie argumenty w artykule świadczyły przeciwko niemu. Członkowie towarzystwa twierdzili, że Fogg mógłby liczyć na punktualność pociągów w Europie, gdzie dystanse są relatywnie mniejsze, ale nie w Indiach czy Stanach Zjednoczonych. Poza tym maszyny się psują, ludzie nie pracują jak należy, a pogoda bywa kapryśna. Wszystko to może spowodować opóźnienia. Artykuł wywołał burzę, przedrukowały go wszystkie gazety, co sprawiło, że grupka kibiców przygnębiająco stopniała. Podróżnika bronił jedynie lord Albermale, któremu marzyła się przygoda, jednak będąc przykutym do wózka, nie mógł podjąć wyzwania. Twierdził on jednak, że z pewnością warto próbować, bo „jeśli rzecz ta jest w ogóle możliwa do przeprowadzenia, niech pierwszy uczyni to Anglik”.

Już wcześniej zapisałem się do Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Miałem zamiar wziąć udział w spotkaniu podróżników, którzy dopiero wstąpili do tego nobliwego grona. Siedziba towarzystwa mieści się w przestronnej, ceglanej rezydencji z wejściem od Exhibition Road, ulicy pełnej muzeów, w dzielnicy Kensington, nieopodal Hyde Parku.

Towarzystwo działa w Londynie od 1830 roku i ma za zadanie propagowanie i rozwój wiedzy geograficznej. Wyczytałem, że zajmuje się wspieraniem badań naukowych, ekspedycji naukowo-badawczych i edukacji geograficznej. Byłem ciekaw, czy może pomóc i mnie.

Na spotkaniu dla nowych członków znalazłem się w towarzystwie geologów, fanów turystyki pieszej i ambitniejszych eksploratorów. Czerwieniłem się, gdy z kimś rozmawiałem, piłem wino na odwagę i oglądałem portrety na ścianach przestronnego hallu. Spoglądali z nich między innymi Karol Darwin – jeden z pierwszych badaczy ewolucji, David Livingstone – miłośnik Afryki i odkrywca, oraz sir Edmund Hillary – pierwszy zdobywca Mount Everestu. Jak się dowiedziałem, do towarzystwa należą także Polacy, chociaż ich zdjęć nie mogłem znaleźć. Jednym z pierwszych członków był Paweł Edmund Strzelecki – badacz, który podróżował między innymi po Nowej Zelandii i Australii. Zasłużonymi członkami rzeczywistymi (ang. fellow) są także podróżnicy Jacek Pałkiewicz i Wojciech Cejrowski.

Czekając na wydarzenie wieczoru, którym miał być wykład o motocyklowej podróży dookoła świata, chodziłem korytarzami, oglądałem mapy i obrazy na ścianach. Przyglądałem się także dżentelmenom na fotografiach, pozującym ze skórami upolowanych zwierząt. Zdjęcia Fileasa Fogga nigdzie nie było.

Z tych poszukiwań wyrwało mnie zaproszenie do piwnic, w których mieści się słynna biblioteka towarzystwa. Ku mojemu rozczarowaniu jej wnętrze niczym nie przypominało tajemniczego pomieszczenia, które sobie wyobrażałem: pełnego starych, zakurzonych półek z książkami i mapami. Biblioteka Królewskiego Towarzystwa Geograficznego wyglądała raczej jak każda inna, kojarzyła mi się ze zwykłą miejską czytelnią. Jedyne, co ją mogło odróżniać, to przebogate zbiory podróżniczych książek, fotografii i pamiątek.

Nie tracąc czasu, zacząłem wertować pozycje w zbiorze podręcznym. Wśród oprawionych w zielone okładki wydań biuletynu szukałem rocznika 1872, a w nim jakiejkolwiek wzmianki o Foggu. Wreszcie znalazłem właściwy zeszyt, przejrzałem od deski do deski, ale niestety – nic w nim o podróżniku nie było…

–Więc ten Fogg to jednak fikcja – powiedziałem, chichocząc do stojącej obok mnie starszej pani.

Tymczasem na stole w bibliotece pojawiły się już różne przedmioty związane z wielkimi odkryciami. Eugene, opiekun kolekcji, opowiadał kolejno o każdym z nich. Zobaczyliśmy nakrycie głowy polarnika Ernesta Shackletona z własnoręcznie zapisaną na nim dedykacją, przejrzeliśmy również listę zakupów z ekskluzywnego domu handlowego Harrods, przedstawioną przez członków ekspedycji polarnej. Dotykaliśmy też buta słynnego odkrywcy pustyń, o którym wcześniej nie słyszałem. Jednak ze wszystkich pokazanych przedmiotów szczególnie zainteresowały mnie strzelba i przepocona czapka Davida Livingstone’a, sekstans Karola Darwina i wiosło Jamesa Cooka. Zanim wziąłem na warsztat Fileasa Fogga, moje ścieżki przecinały się ze śladami innych odkrywców i wydawało mi się, że dzięki temu coś już o świecie wiedziałem.

David Livingstone uchodzi za jednego z najbardziej znaczących dziewiętnastowiecznych odkrywców. Słynne słowa: „Doktor Living-stone, jak mniemam” stały się często powtarzaną frazą, wyrażającą kwintesencję dżentelmeństwa. Wypowiedział je dziennikarz Henry Morton Stanley po tym, jak po miesiącach poszukiwań odnalazł podróżnika zaginionego w afrykańskim buszu. W miejscu, gdzie się spotkali, w Ujiji nad jeziorem Tanganika w Tanzanii, utknąłem też i ja, czekając na prom do Zambii w czasie mojej szalonej wyprawy przed kilkoma laty. Byłem wtedy pod wpływem toksycznych antymalarycznych tabletek i niewiele pamiętam z tego czasu. Nie chciałem rozmawiać z ludźmi, spaliłem się na słońcu, leżałem więc w pokoju. Urządziłem ognisko w zlewie i zrobiłem na nim grzanki. W sumie podróżowałem po Afryce przez pół roku i, podobnie jak Livingstone’owi, trochę mieszało mi to w zmysłach.

Wiosło Cooka, sekstans Darwina i wykład o motocyklowych podróżach przypomniały mi natomiast o kolejnym kontynencie, który dane mi było zobaczyć. James Cook do swoich wielkich osiągnięć mógł zaliczyć odkrycie dla naszego świata Australii, choć ona sama leżała spokojnie na południowej półkuli już od dawna. Wziął porę deszczową za suchą, uznał ziemię za bardziej żyzną, niż była w rzeczywistości, zaanektował ją dla swojego kraju i opowiedział o tym wszystkim w Anglii. Nowi władcy nie śpieszyli się jednak z zasiedlaniem krainy, a jedyne, co zdołali wymyślić, to wysłanie tam konwoju z więźniami. Dopiero lata później Australia przyciągnęła falę odkrywców, którzy postanowili badać ten nieznany ląd i przeżyć tam przygodę. Chciałem dołączyć do nich i ja: okrążyłem kontynent na maleńkim motocyklu. Przemierzyłem siedemnaście tysięcy kilometrów i odwiedziłem między innymi miasto nazwane na cześć wielkiego biologa Karola Darwina, który także tu wylądował. Nie udało mi się jednak powtórzyć wyczynu Pawła Edmunda Strzeleckiego, jednego z pierwszych eksploratorów Australii, który wszedł na najwyższy szczyt kontynentu. Nazwał go Górą Kościuszki. Jadąc nocą przed planowanym zdobyciem góry, zderzyłem się u jej podnóża z kangurem. Najprawdziwszym. Uszkodziłem motocykl i siebie, podczas gdy zwierzę uciekło w busz… Na pamiątkę tego wydarzenia aborygeński artysta, którego spotkałem nieco na południe od Darwin, namalował mi kangura na przednim błotniku.

Wspominając te wszystkie przygody, poczułem się w towarzystwie pewniej, choć pamiętałem, że jego członkowie w swoim biuletynie szczerze wątpili w powodzenie misji Fogga. Dziś nadal ukazuje się zdawkowy informator, jednak więcej o wyprawach można dowiedzieć się z oficjalnego pisma Królewskiego Towarzystwa Geograficznego – magazynu „Geographical”, wydawanego od 1935 roku. Wychodzi on w nakładzie dwudziestu tysięcy egzemplarzy, z których część trafia do rąk członków, a pozostałe do księgarń i prenumeratorów. We wrześniowym numerze można przeczytać między innymi wstępniak naczelnego, w którym wspomina on swoją rodzinną Australię, reportaż o misjonarzach w Tajlandii oraz tekst o powrocie turystyki do Kaszmiru. Można także zobaczyć znalezione w archiwum towarzystwa fotografie Japonii z początku XX wieku.

Zawsze byłem fanem magazynów podróżniczych. Włócząc się po pięciu kontynentach, marzyłem, by pisać do nich reportaże i z tego żyć. Urządzić się tak, by publikacje z jednej wyprawy finansowały następną. Oczywiście okazało się to niemożliwe do zrealizowania. Teraz po Londynie miałem podróżować niemal bez budżetu, więc nie musiałem się martwić publikacją.

By sprawdzić, czy moja podróż dookoła świata jest w ogóle możliwa, postanowiłem porozmawiać z Geordiem Torrem, redaktorem naczelnym magazynu „Geographical”, Australijczykiem.

Siedziba pisma mieści się w Richmond, na południu miasta. W bocznej uliczce, w małym biurowcu na piętrze znalazłem typowe redakcyjne wnętrze, gdzie wszyscy pracują w jednej sali, oddzieleni od siebie biurkami. Młody, ubrany w białą koszulkę redaktor naczelny siedział na końcu pokoju. Zwróciłem uwagę na jego czarne okulary z grubymi oprawkami i ciemne, rozwichrzone włosy. Moja historia o zderzeniu z kangurem zawsze trafia do Australijczyków. Gdy tylko ją opowiedziałem, zaczęło nam się łatwiej rozmawiać (choć ja do tej pory nieco utykam, wszyscy widzą w tej przygodzie coś śmiesznego i niesamowitego).

– Dookoła Londynu? – zdziwił się redaktor, gdy zrelacjonowałem swój pomysł. – Cóż, to dobra baza wypadowa, by jeździć po Europie – powiedział naczelny, który wcześniej pracował dla „Australian Geographic”. – Londyn to wspaniałe miejsce, żeby zacząć też podróże w inne strony – przyznał. – Ma łatwy dostęp do Afryki, a nawet Azji, na przykład Indii czy Pakistanu. Jest tu duża społeczność pochodząca z tej części świata, są więc częste i stosunkowo tanie loty. Australia jest bardziej odizolowana, wyjeżdżając z niej, trzeba to zrobić od razu na kilka tygodni. Stąd można wybierać się na krótsze wyprawy, nawet na weekendy.

– Ale co z pomysłem, by okrążyć świat, nie wyjeżdżając z tego miasta? – drążyłem dalej, szczególnie, gdy usłyszałem, że Geordie sam spędza cztery godziny dziennie w podróży. Nie przepada za Londynem, więc woli dojeżdżać z okolic Winchesteru.

– Już tyle nie jeżdżę po Londynie, teraz mam rodzinę, której poświęcam czas – dodał.

– Co w takim razie sądzisz o londyńskiej wielokulturowości? – spytałem, widząc, że nie chce dać jednoznacznej odpowiedzi.

– Pochodzę z Sydney, które pod wieloma względami jest podobne do Londynu. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, sporo kręciłem się po mieście i wydawało mi się, że mimo wszystko u nas bardziej czuć atmosferę mieszanki kulturowej. Oczywiście w Londynie mieszkają ludzie z różnych części świata, ale jest tendencja do gromadzenia się narodowości w skupiskach. Getto to niedobre słowo, trzeba jednak przyznać, że tworzą się tu enklawy etniczne. W Australii ludzie bardziej się integrują. Centrum Sydney jest niesamowicie kosmopolityczne – opowiadał Geordie. – W okolicy, w której mieszkałem, zaraz obok Harbour Bridge, było małe skupisko sklepów i restauracji regionalnych piętnastu różnych narodowości. Moi sąsiedzi pochodzili z Włoch, przybyli tam po wojnie, mieli swoje tradycje, ale byli bardzo zintegrowani z innymi mieszkańcami tej ulicy.

Patrząc na projekt podróży po Londynie, pytany o potencjalne trudności, Geordie podsumował:

– Oczywiście, Londyn jest niesamowicie wielokulturowy i należy go odkrywać. Eksplorację może jednak utrudniać ta tendencja do grupowania się i zamykania przed innymi.

Miał rację, dobrze o tym wiedziałem, bo sam nie wyściubiałem nosa poza „polski” Londyn. Ale mimo wszystko wierzyłem, że możliwe jest dotarcie do innych mniejszości, dlatego powiedziałem:

– No tak, ale przecież można się między tymi społecznościami poruszać. Zrobić to w osiemdziesiąt dni, trasą Fogga, poznając inne kultury i codziennie spotykając kogoś, kto mówi w innym języku! – wypaliłem. O nagrywaniu próbek języków myślałem już wcześniej, miał to być jednak projekt poboczny całego przedsięwzięcia. Wiedziałem, że o ile nie będzie problemu z polskim czy czeskim, to znalezienie mlaskowego języka Zulusów może być trudne…

– Myślę, że mimo wszystko będziesz miał problem – stwierdził Geordie Torr. – Jest szansa, ale pod koniec pojawią się pewnie olbrzymie kłopoty.

– Więc w Londynie niemożliwe jest znalezienie osiemdziesięciu języków?! – znowu się wyrwałem. – Chcesz się założyć?

– Masz na myśli zakład o pieniądze? – od razu zapytał redaktor.

„Hmm – pomyślałem – tak!” Ale z moich ust wydobyło się coś innego:

– Nie, w żadnym wypadku. Chodzi raczej o potwierdzenie wielokulturowości tego miasta.

– Powiedziałbym, że nie, nie uda się. Jest szansa, ale…

– Mogę o tym napisać? Byłoby świetnie powiedzieć wszystkim, że założyłem się z redaktorem magazynu „Geographical”.

– Okej, to o co ten zakład?

– Jeśli nie nagram próbek osiemdziesięciu języków, przyznam się do porażki na łamach „Cooltury” i w internecie oraz napiszę artykuł o twoim magazynie.

– W porządku. Jeśli ci się uda, wspomnimy o tym w naszym internetowym biuletynie rozsyłanym do członków towarzystwa.

– Zgoda.

W tym momencie nie było już odwrotu…

Osiemdziesiąt razy

Nie zastanawiając się długo, ogłosiłem wszystko na swoim blogu, gdzie postanowiłem zdawać codzienną relację i zamieszczać próbki języków. Zakładając się z Geordiem Torrem, do akcji wciągnąłem też magazyn „Cooltura”, na łamach którego miałem przyznać się do ewentualnej porażki. Zupełnie nieopatrznie zwiększyłem wymagania wobec siebie, deklarując, że co wtorek dostarczę zdjęcia i teksty na temat spotykanych przedstawicieli różnych kultur, tak by zapełnić nimi cztery strony magazynu.

Zakładając się, nie ustaliliśmy sztywnych reguł dotyczących próbek języków, ale wiadomo było, że chodzi o języki ojczyste ludzi, z którymi będę rozmawiać, a nie takie, jakich nauczyli się w szkole. Każdy miał wypowiedzieć kilka słów powitania, przedstawić się, powiedzieć, skąd pochodzi, gdzie teraz mieszka oraz w jakim języku mówi. Chciałem też nagrać słowo „dziękuję”, by móc potem rozmówcom wyrazić wdzięczność w ich mowie ojczystej.

I to wszystko razy osiemdziesiąt… Trochę dużo, zważywszy, że nawet nie wiedziałem, od czego zacząć. Ale dlaczego miałoby mi się nie udać? W osiemdziesiąt języków dookoła Londynu to podróż nieco abstrakcyjna, jednak odbywać się miała w jak najbardziej realnym miejscu. Abstrakcyjnych pomysłów nawiązujących do Fileasa Fogga było przecież więcej. Widziałem książki, których autorzy podróżowali w osiemdziesiąt randek dookoła świata, w osiemdziesiąt profesji, ogrodów, a nawet w osiemdziesiąt pól golfowych. Pisząca o randkach dziennikarka także zaczęła od Londynu po tym, jak nie wypalił żaden ze znanych jej sposobów na spotkanie wymarzonej połówki.

W tyle nie pozostawała też telewizja, która stworzyła kilka programów z magiczną liczbą „80” w tytule – anglikański ksiądz opowiadał w nich o osiemdziesięciu wyznaniach, architekt o osiemdziesięciu zabytkach, a kucharz o osiemdziesięciu daniach z całego świata.

Internet także huczał od nawiązań. Znalazłem opisy podróży w stylu „dookoła świata na osiemdziesiąt sposobów”, czyli przy użyciu różnych środków transportu, a nawet tak luźne interpretacje, jak podróż tanimi liniami „w osiem dni dookoła świata za mniej niż osiemset funtów”.

Motyw rodem z Verne’a jest więc dość popularny, a Fileas Fogg stał się postacią rozpoznawalną i inspirującą ludzi różnych środowisk. Powstały już nawet czekoladki i chipsy nazwane jego imieniem, nie mówiąc o filmowych adaptacjach powieści i grach komputerowych.

Filmów o Fileasie Foggu było kilka – choćby klasyczna produkcja z 1956 roku z Davidem Nivenem w roli głównej lub swobodniejsza interpretacja z lat osiemdziesiątych z Pierce’em Brosnanem. Listę zamyka ostatnia produkcja Disneya, w której Obieżyświat (czyli Passepartout) grany przez Jackiego Chana, mistrza kung-fu z Hongkongu, co kilka minut popisuje się numerami kaskaderskimi. W pewnym momencie bohaterowie zbaczają z trasy, by znaleźć się w Turcji i spotkać Arnolda Schwarzeneggera…

Zresztą większość adaptacji luźno odnosiła się do trasy i środków transportu opisanych przez Juliusza Verne’a. Najpopularniejszym nagięciem fabuły było wsadzanie podróżników do balonu. Fogg na kartach powieści nigdy nie oderwał się od ziemi.

Moją ulubioną interpretacją wciąż pozostaje podróż, którą odbył Michael Palin, znany z Latającego Cyrku Monty Pythona. W 1988 roku, jeżdżąc z telewizyjną ekipą BBC, starał się jak najwierniej odtworzyć trasę znaną nam z książki Verne’a, dorzucając jednak do całej opowieści nieco abstrakcyjnego, pythonowskiego poczucia humoru. Palin woził ze sobą dmuchany globus, na którym zaznaczał swoje postępy w trasie i którego używał jako poduszki. Nakręcony wówczas serial dokumentalny był jego pierwszym większym globtroterskim przedsięwzięciem i furtką do dalszej kariery prezentera filmów podróżniczych, która zaprowadziła go później na Saharę, w Himalaje, a ostatnio także do Polski przy okazji tworzenia programu Nowa Europa.

Adaptacji, często dość abstrakcyjnych, pojawiła się więc cała masa, a najlepsze w szukaniu tych wszystkich nawiązań do Fileasa Fogga było to, że śmiałkom zawsze i wszędzie się udawało. Ci, którzy zakładali jakiś cel – osiemdziesiąt dni, ogrodów, wyznań czy randek – zawsze, choć z trudnościami, dopinali swego! Dziwne, ale też pocieszające.

Ja jednak nie potrafiłem ocenić swoich szans, bo nikt jeszcze nie podróżował dookoła Londynu w osiemdziesiąt języków. Tu wkraczałem na grunt zupełnie nieznany. I choć miałem zamiar podążać śladem Fileasa Fogga, musiałem także założyć, że konieczna będzie cała masa objazdów i zmian. Fogg nie był w Afryce, Oceanii czy na Karaibach, a ja potrzebowałem języków z tamtych stron.

Poza tym fakt, że nie czytałem jeszcze relacji, która mówiłaby o czyjejś porażce w podobnej misji, wcale nie musiał oznaczać, że takich zakończonych niepowodzeniem prób nie było. Może nawet tysiące ludzi podejmowało podobne wyzwania, ale w obliczu przegranej niczego potem nie opublikowano i zakopano wstydliwie wszystkie materiały.

Byłem jednak gotów rozpocząć tak niepewną co do rezultatów misję, by choć na chwilę uciec od tego polskiego światka, w którym się znalazłem. Mieszkając w Londynie, chciałem poznać coś nowego, choć wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Język polski staje się bowiem coraz bardziej popularny wśród londyńczyków. Prawie w każdym hinduskim sklepie dostępne są już w masowych ilościach polskie produkty, w tym także sprowadzone znad Wisły puszki z potrawą o enigmatycznej nazwie „Gulasz angielski”… Bary i restauracje już od dawna pełne są piwa i wódek, których nazwy mogą połamać język wszystkim, którym polszczyzna jest obca. W chińskiej jadłodajni w okolicach Leicester Square dostałem butelkę coca-coli, na której napisane było: „Wyślij kod sms-em na numer…”. Z prasy dowiedziałem się, że w kilku angielskich hrabstwach na kursy polskiego zapisują się coraz chętniej policjanci i strażacy, którzy na co dzień mają do czynienia z Polakami. Tych, którym nie udało się dostać na kurs, wyposaża się w podręczne minirozmówki. Gdy spotykają się z Polakami, pokazują w nich zdania typu „Podaj swoje nazwisko” lub „Gdzie się pali?”…

By to wszystko usłyszeć na własne uszy, wybrałem się kiedyś na prowadzone przez jedną z londyńskich gmin wieczorowe lekcje języka polskiego dla obcokrajowców (tak, wiem, że nazywanie Anglika „obcokrajowcem” przez mieszkającego w Londynie Polaka musi brzmieć trochę dziwnie, ale tak się tu mówi).

W pewien zimny wieczór przed salą lekcyjną zebrała się grupka osób. Dłonie ogrzewali papierowymi kubkami z kawą i zaczynali się witać. „Jak sze masz?” – pytali i śmiejąc się, odpowiadali wyuczonym zwrotem: „Dżenkuje, dopsze”.

Gdy w klasie pojawiła się nauczycielka, od razu zaczęła zbierać kartki z zadaniem domowym. „Rzeczywiście jesteśmy w polskiej szkole” – pomyślałem.

Grupa była początkująca, miała za sobą dopiero kilka lekcji. Nastąpiły więc powitania po polsku, a na tablicy pojawiły się zwroty typu „Mieszkam w Londynie”, „Jestem Anglikiem” i „Lubię pić herbatę”. Tutaj Luke z Australii nazwany został Łukaszem, a Steven – Stefanem.

Na zewnątrz było już ciemno, zbliżała się godzina siódma, większość kursantów przyszła prosto po pracy.

– Na dzisiejszej lekcji będziemy uczyć się liczb – oznajmiła nauczycielka. Słysząc wszystkie te szeleszczące dźwięki: „trzydzieści trzy”, „dziewięćdziesiąt sześć”, siedzący obok Phil poluzował krawat.

– Jaki jest twój numer telefonu? – padło pytanie, i teraz mogliśmy gimnastykować się z liczbami. „Łoszemdżeszczont szedem, dwadżeszcza piencz, czetyrdżeszczy sczeszcz…” – nie wszystkim od razu udawało się zapamiętać i wymówić poprawnie. Mozolnie pracowały mięśnie twarzy i język. To nie mogło być proste, widać było wysiłek.

Po godzinie pracy wreszcie przyszedł czas na mały relaks. Mimo chłodu kilkoro uczniów wyszło na zewnątrz zapalić papierosa.

– Dlaczego nie możecie powiedzieć po prostu tak jak my „ham”? U was musi to być „szynka”, „szynką”, „szynki”… – z uśmiechem zastanawiał się Luke z Australii. – Dlaczego nam to robicie? Dlaczego to musi być takie trudne?

– A dlaczego ty to robisz? Dlaczego uczysz się polskiego? – spytałem.

– Pewnie jak większość osób tutaj – odpowiedział Luke. – Moja dziewczyna jest z Polski i chcę tam z nią pojechać. Wiem, że jej rodzina w kraju zaczęła właśnie intensywny kurs angielskiego, więc nie mogę być gorszy. Muszę ich po prostu rozumieć, dlatego ciągle się uczę i dziwię. Nie wiedziałem na przykład, że nazwanie kogoś „baranem” może być obraźliwe. – Zaśmiał się. – Zaraz, jak to się mówi? „Jestem Australijczykiem”… – przedstawił się po polsku. – To strasznie trudne.

Obok stał Shehzad, którego rodzina pochodzi z Pakistanu. Spytałem, dlaczego wybrał język polski, a nie na przykład węgierski.

– Cóż, jestem inżynierem i liczę, że pojawi się szansa na pracę z Polakami. Wasz kraj rozwija się szybko, coraz częściej pojawia się w gazetach, a to rozbudza ciekawość.

Na ławce obok przycupnął też Steven, który przyznał, że wcześniej uczył się szwedzkiego, fińskiego i duńskiego. Na kursach pojawiali się Polacy, zaprzyjaźnił się z nimi i teraz zapragnął do swojej kolekcji języków dodać także polski.

– Polski jest na pewno trudniejszy niż francuski, włoski i hiszpański, a nawet szwedzki. Jest jednak łatwiejszy od fińskiego – powiedział na pocieszenie Steven, a wyprzedzając moje kolejne pytanie, dodał: – Anglikom brakuje motywacji, by uczyć się języków obcych. Na początku w szkole jesteśmy zmuszani do francuskiego, a wiadomo, że za nim nie przepadamy. Musimy sobie jednak uświadomić, że języki to inwestycja w przyszłość.

Zostałem po lekcji, by zamienić jeszcze słowo z Anną, nauczycielką języka polskiego. Widząc, ile wysiłku uczniowie wkładali w naukę podstawowych zwrotów, zastanawiałem się, czy w ogóle możliwe jest nauczenie się bardziej skomplikowanych rzeczy, jak na przykład odmiana przez przypadki.

– Oczywiście jest to bardzo trudne i nie da się tego wykuć na pamięć. W ciągu roku można nauczyć dwóch, trzech przypadków. Ale uczniowie muszą mieć sporą motywację i samozaparcie. Często jest tak, że na moje lekcje przychodzą dziewczyny, które chcą się uczyć, bo mają polskich chłopaków. Gdy związek się rozpada, kończy się zapał do nauki…

Cóż, moją motywacją do wyrwania się na chwilę z tego polskiego świata był zakład i chęć poznania Londynu. Jednak przez te wszystkie dylematy i hamletyzowanie na stacji Charing Cross zastała mnie noc i musiałem wrócić do domu. Wraz z niebieską reklamówką wpakowałem się do wagonu metra, by dotrzeć na Ealing w zachodniej części Londynu. Właśnie tak rozpocząłem swą podróż.

Włącz dyktafon

– Gdzie chodzisz po nocy? – zapytała w domu moja najukochańsza prywatna księżniczka Auda, która wkroczyła na scenę już teraz, choć prawdziwy Fileas Fogg swoją wybrankę uratuje od spalenia na stosie w Indiach dopiero za dwadzieścia dwa dni. Ufała mi, ale wolała sprawdzić.

I jak to teraz wyjaśnić? Co powiedzieć? Że zaczynałem podróż dookoła świata? Że chciałem być jak Fogg, a ona jest moją księżniczką? (Choć tak naprawdę u Verne’a ani razu nie pada słowo „księżniczka”. Panią Audę zaczęto tak tytułować dopiero w późniejszych adaptacjach). Różne myśli kotłowały mi się w głowie, napomknąłem jednak szybko o językach i postanowiłem uderzyć w ton, który od razu mógłby ją przekonać:

– Byłem na Charing Cross, bo na londyńskich dworcach zaczynało się wiele podróży. Dla Harry’ego Pottera to był początek wielkiej przygody – wypaliłem, bo wiedziałem, że jest jego fanką.

– Tylko że to było na King’s Cross, zupełnie innej stacji – nie dała się zwieść.

– No dobrze, ale w Londynie. Z tego miasta naprawdę rozpoczęło się wiele wspaniałych podróży – przekonywałem.

– Oczywiście. Robinson Crusoe i Guliwer, mieszkając tutaj, także marzyli o dalekich lądach i zobacz, jak skończyli. – Zaśmiała się, a ja zmarszczyłem brwi, choć wiedziałem, że tylko się droczy. Widząc to, uśmiechnęła się raz jeszcze i powiedziała pojednawczo:

– Dzióbku, ja tylko żartuję, przecież wiem, że dasz sobie radę z tymi językami. Masz przecież dobry plan, prawda?

I wtedy na mojej twarzy wymalował się jeden wielki znak zapytania.

Auda znała mnie dobrze. Popatrzyła mi w oczy i pocałowała, jakby myśląc: „Moje małe słoneczko, ty i te twoje ekstrawagancje… W co ty się znowu wplątałeś?”. Jednak zamiast mi to powiedzieć, postanowiła pomóc i po raz kolejny mnie uratować.

W ciągu następnych osiemdziesięciu dni wszystko mogło się wydarzyć, dlatego zależało mi na dobrym starcie. Wcześnie rano ruszyliśmy z Audą do jej firmy w centrum miasta, nieopodal stacji Queensway. W tym jednym biurze miałem zobaczyć, jak Londyn jest kulturowo i etnicznie wymieszany – pracowali tu ludzie z kilku kontynentów. Cała firma mieściła się na jednym piętrze i okazała się biurem finansowym z nieco sztywniacką atmosferą – koszule, krawaty i garsonki.

Choć był to początek moich łowów, ja wciąż stałem jeszcze za plecami Audy i prosiłem, żeby rozmawiała ze swoimi znajomymi w moim imieniu. „To on, podróżuje dookoła świata, ale bez wyjeżdżania z Londynu, i chciałby prosić cię o pomoc i wypowiedzenie paru słów w twoim języku” – mówiła, a ja wtedy wychylałem się zza jej pleców i machałem.

Podeszliśmy do pierwszego biurka, gdzie do pracy przygotowywał się Haile z Etiopii. Wyglądał na nieco skrytego i nieśmiałego, ale sympatycznego. Wychował się w Holandii, mówi biegle po holendersku, dlatego w angielskim ma niderlandzki akcent. Na szczęście zna też język amharski – wiedzieliśmy to, bo na urodzinowych kartkach w biurze zawsze wypisuje życzenia pismem etiopskim. Cieszyłem się, gdy zgodził się nagrać dla nas kilka słów.

– Gotowy? Proszę – powiedziała Auda, przybliżając do niego dyktafon, po czym usłyszeliśmy Hailego mówiącego w języku amharskim, powoli, może nie do końca pewnie, ale dostojnie. To był mój pierwszy język, już go miałem! Była to symfonia dla moich uszu. Symfonia do momentu, kiedy nie spojrzałem na dyktafon, na którym nie świeciła się czerwona lampka.

– Ups, sorry – powiedziała spokojnie księżniczka. – Zapomniałam włączyć.

Haile zaśmiał się tylko, ale nie odmówił powtórki i jeszcze raz wypowiedział swoją kwestię, tym razem upewniając się, że wszystko się nagrywa. To był pierwszy mały sukces, który musiał pociągnąć za sobą kolejne. Dziękowałem mu serdecznie, powtarzając i zapewne przekręcając amesegenallo, amesegenallo.

Chodziliśmy dalej, od biurka do biurka. I coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że w tym mieście naprawdę wszystko jest wymieszane.

W dziale sprzedaży siedziała niepozorna mała osóbka o imieniu Jeannie, której rodzice pochodzą z Hongkongu, a ona sama włada językiem kantońskim. Choć wygląda na słodką i niewinną, fama niesie, że jest jedną z ostrzejszych i zawsze potrafi dopiąć swego. Najpierw wypytała dokładnie, o co chodzi w projekcie, rozmawiając z nami płynnie po angielsku bez akcentu, by potem jeszcze płynniej przejść do nagrania kolejnego języka do mojej kolekcji.

Podobnie sprawa miała się z chłopakiem o imieniu Manoj, który posługuje się językiem gudżarackim. Choć urodził się w Wielkiej Brytanii, jego rodzice, którzy przybyli tu z Indii, wymagali, by w domu mówił wyłącznie w języku ojczystym. Manoj uchodzi pewnie za biurowego eleganta – włosy ma postawione na żel, jest szczupły i wysoki, podczas naszego spotkania ubrany był w nienagannie wyprasowaną różową koszulę. A do tego białe tenisówki, lśniąco czyste. Jak udało mu się dotrzeć do pracy, nie brudząc ich?

Na samym nagraniu, co sprawdziłem potem, Manoj powiedział tylko, jak ma na imię i że mieszka w Londynie. To musiało mi wystarczyć.

Pędząc przez kolejne działy biura, z Azji i Afryki wróciliśmy do Europy. Z małego miasteczka w Rumunii do Londynu przyjechała Roxana. Studiuje literaturę brytyjską na City University i właśnie napisała pracę magisterską o Jane Austen, której jest pasjonatką. Roxana mówi po angielsku z oksfordzkim akcentem, zna też inne języki. Słyszeliśmy ją w rozmowie po hiszpańsku z innym pracownikiem biura. Ma ciemne włosy i okulary. Gdy z nami rozmawiała, była ubrana raczej skromnie, uwagę przykuwała natomiast jej elegancka biżuteria. Nie musieliśmy jej długo namawiać, by powiedziała do mikrofonu w swoim języku: „Dzień dobry, nazywam się Roxana, mówię po rumuńsku, pochodzę z Rumunii, ale mieszkam w Londynie”.

– Czy tak dobrze? – spytała już po angielsku.

– Idealnie – odparłem.

Nie mieliśmy z Audą wiele czasu, bo w biurze zaczynał się dzień pracy, ale szło nam tak dobrze, że nie chciałem przerywać. Obok Roxany siedział Sef, krępy i niski marketingowiec przed trzydziestką, turecki Cypryjczyk. Zgodził się powiedzieć do dyktafonu kilka słów po turecku, a później opowiadał już tylko o swojej mieszkającej w Czechach dziewczynie, która jest Ukrainką.

– Ma na imię Olga – mówił w rozmarzeniu – a ja zacząłem się nawet uczyć czeskiego, bo wybieram się tam za miesiąc – dodał, sugerując, że jest w stanie dla swojej słowiańskiej wybranki rzucić pracę i przeprowadzić się do Pragi na stałe.

Na koniec tej sesji zaczepiliśmy jeszcze Greczynkę Xenię, która właśnie przebiegała przez korytarz, potrząsając farbowanymi na rudo włosami związanymi w koński ogon. Bardzo się ucieszyła, że ktoś interesuje się jej językiem.

– Bo wiesz, my trochę seplenimy, szczególnie po angielsku. – Zaśmiała się, lecz język grecki zabrzmiał w jej wykonaniu ciepło i dostojnie.

Nie było już czasu na wylewne podziękowania, w tym czasie w biurze pojawiła się bowiem kolejna kolorowa postać.

– To Elite, szefowa działu internetowego, nasza szalona i nieprzewidywalna Izraelka – przedstawiła ją Auda, a ja postanowiłem kuć żelazo póki gorące i poprosić o pomoc także ją. Elite zapisała sobie na kartce słowa, które miała wypowiedzieć. By się nie pomylić, przećwiczyła swoją kwestię jeszcze dwa razy. W ten sposób do mojej kolekcji trafił język hebrajski.

Wieczorem, by uczcić ten dzień, pracownicy biura zaprosili mnie do pubu, gdzie Elite zasypywała nas swoimi opowieściami. Jej dziadkowe ze strony mamy byli polskimi Żydami, którzy wyjechali z Brześcia jeszcze przed wojną.

– Moja mama urodziła się już w Palestynie i nie mówi po polsku, ale w domu zachowało się wiele polskich tradycji – mówiła Elite. W tym roku zdecydowała się nawet zorganizować u siebie Boże Narodzenie, bo zawsze jej się to święto podobało. Kupi choinkę i zaprosi międzynarodowe towarzystwo. – Rodzina uważała mnie za czarną owcę, bo jako jedyna z trójki rodzeństwa nie poszłam do wojska. Do tej pory wszyscy mi to wypominają – przyznała po kolejnym koktajlu. – Byłam anarchistką i pomieszkiwałam w komunach w Tel Awiwie. Tam zaczęłam śpiewać – ciągnęła swą opowieść o nagraniu pierwszej płyty i decyzji przyjazdu do Londynu. – Piosenki piszę tylko po angielsku, bo hebrajski to nie jest język do śpiewania – powiedziała, sięgając po gitarę.

Wieczór się przeciągał, ale nie martwiłem się tym. Rozpocząłem swoją podróż. Po siedmiu językach i siedmiu piwach byłem też w siódmym niebie. Ten dzień mogłem uznać za udany, to był niezły start, choć teraz zaczynały się schody.

– Więc ta twoja podróż to „dookoła świata light” czy „prawie jak Fogg”? – ironizowali niektórzy z moich nowych znajomych. Wiedziałem, że „prawie” robi wielką różnicę, ale coś mi się wydawało, że to nie będzie ani jedno, ani drugie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: