Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ad astra. Dwugłos - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ad astra. Dwugłos - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 515 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Na za­cho­dzie, da­le­ko, za prze­strze­nia­mi lasu, któ­rych wzrok orli na­wet prze­mie­rzyć by nie mógł, zza mie­dzia­nych lub krwi­stych pur­pur zo­rzy wie­czor­nej roz­pły­wa się po błę­ki­tach mo­rze bla­de­go ognia i do lasu wle­wać się po­czy­na, jak miód bla­do­zło­ty do szma­rag­do­wej cza­ry. W po­świa­cie tej, z roz­py­lo­nych niby pier­ście­ni ślub­nych po­wsta­łej, pęka i kru­szy się ści­ska­ją­cy przed­mio­ty ce­ment le­śnych zmro­ków, a od dna do pod­nieb­nej wy­ży­ny wszyst­ko roz­stę­pu­je się, wy­od­ręb­nia, otwie­ra na oścież głę­bie ta­jem­ni­cze i dale nie­zmier­ne, w któ­rych jak w czar­no­księ­skim pa­ła­cu za­klę­ta kró­lew­na – ży­cie od­dy­cha na łożu, usła­nym z za­du­my i ci­szy.

Za­du­my, ci­sze, zmro­ki wie­czor­ne, ciem­no­ści noc­ne ście­lą tu ca­łu­ny uśpie­nia i smut­ku; mgły snu­ją ża­łob­ne przę­dzi­wa, mróz ze szro­nu i lodu wy­ku­wa szkla­ne trum­ny i z gro­zą gro­mów, z wi­rem wi­chrów prze­ta­cza­ją się bu­rze zi­mo­we i let­nie, a za­klę­ta kró­lew­na żyje – i nie prze­ry­wa się nig­dy, choć nie­kie­dy przy­ci­cha lub słab­nie bi­cie jej nie­śmier­tel­ne­go ser­ca. Nie zni­ka­ją też nig­dy ze stro­pu jej pa­ła­cu, choć nie­kie­dy za chmu­ry się kry­ją, słoń­ce i gwiaz­dy, a gdy w ru­mień­cach jutrz­ni albo w ogniach zo­rzy wscho­dzą nad świa­tem po­god­ne wie­czo­ry i ran­ki, wzbi­ja się od niej ty­siąc gło­sów, ty­siąc woni, ty­siąc ech i po ta­jem­ni­czych głę­biach, po nie­zmie­rzo­nych da­lach jej kom­nat ty­sią­cem stru­mie­ni roz­pły­wa się czar pięk­no­ści.

Za gę­stwi­na­mi i dro­ga­mi, za po­la­na­mi i łą­ka­mi, za stru­mie­nia­mi i rze­ka­mi stoi Bór-Lada, klej­not pusz­czy naj­dro­go­cen­niej­szy, od­wiecz­ne dzie­dzic­two ol­brzy­mek. Ze wszyst­kie­go wo­kół naj­sta­ro­żyt­niej­sze żyją tu same jed­ne so­sny, po­tęż­nie bro­niąc pań­stwa swe­go od naj­ścia ple­mion in­nych. Jak przy­stoi ol­brzym­kom, nie zbie­ga­ją się w tłu­my, lecz znacz­ny­mi od­le­gło­ścia­mi roz­łą­czo­ne ko­ro­ny roz­ło­ży­ste wzno­szą w pod­chmur­ne wy­ży­ny na pniach pro­stych i gład­kich, jak­by je w kształ­ty ko­lumn uto­czy­ły dłu­ta mi­strzów-ar­chi­tek­tów. W si­wych ko­ron­kach po­ro­stów lub rdza­wo­czer­wo­ne od przej­mu­ją­cej miąższ ich ży­wi­cy ko­lum­ny te, wy­stę­pu­jąc jed­ne zza dru­gich, zda­je się jak­by w nie­śmier­tel­nej go­ni­twie dą­ży­ły w nie­skoń­czo­ność bez­prze­stan­ną; bu­du­ją i krzy­żu­ją la­bi­ryn­ty por­ty­ków z da­cha­mi rzeź­bio­ny­mi we wzo­ry igla­ste, z pod­ło­ża­mi wy­sła­ny­mi pu­chem mchów i wrzo­sów. Cza­sem na pod­ło­żach ro­jem iskier roz­sy­pu­ją się ko­ro­ny drob­nych kwia­tów, lecz sła­be to ży­cie na wo­dzy trzy­ma­ją ol­brzym­ki, wiel­ki­mi hau­sty wy­pi­ja­ją­ce soki z ulu­bio­nej swej gle­by piasz­czy­stej, w ci­szach głę­bo­kich i w wo­niach octo­wych, któ­re u ich pod­nó­ży biją z łań­cu­chów gór mrów­czych. Ci­cho i czy­sto. Po śli­skiej po­wierzch­ni opa­dłe­go igli­wia mrów­cze ludy same jed­ne cho­dzą dro­ga­mi przez ple­mię ich ubi­ja­ny­mi od wie­ków i gdzie­nieg­dzie, u stóp ko­lumn wzno­szą­cych pod nie­bo hymn wzro­stu i siły, daw­no po­mar­łe baj­ra­ki roz­cią­ga­ją stru­gi krwi­ste­go próch­na. Ci­cho. Pta­ki nie mają tu ja­gód, psz­czo­ły wody, a mo­ty­le kwia­tów. Nic nie lata, nie śpie­wa, nie świe­go­ce.

Dzię­cioł tyl­ko mia­ro­wo kę­dyś stu­ka, pi­sklę kro­gul­cze ostrym po­świ­stem ozy­wa się na wierz­chach i w dali za­dźwię­cza­ły krót­kie, ury­wa­ne dzwon­ki. Co za­dzwo­ni­ło? To je­le­nie za­szcze­ka­ły. Bie­gną; z głu­chym tę­ten­tem, po prze­zro­czy­stych por­ty­kach prze­wi­ja­ją się rudą smu­gą ciał po­tęż­nych a lek­kich, któ­re za­lot­nie ko­ły­szą­cym się kro­kiem omi­ja­ją ko­lum­ny, kró­lew­ski­mi ro­ga­mi na tych luź­nych prze­strze­niach za­le­d­wie po­trą­ca­jąc opusz­cza­ją­ce się z ga­łę­zi wło­cha­te bro­dy mchów drzew­nych. Na­gle górą po­le­cia­ły, w ga­łę­ziach za­szu­mia­ły wiel­kie skrzy­dła pta­sie. Orzeł to był, czy ja­strząb, albo kro­gu­lec? Je­le­nie sta­nę­ły, w dłu­gi sznur wy­cią­gnię­te pod­nio­sły gło­wy, rogi po­kła­dły na grzbie­tach i wszyst­ki­mi pa­ra­mi oczu wpa­trzy­ły się w ażur wy­so­kie­go da­chu. W oczach tych bo­jaźń jest i z nie­skoń­czo­ną sło­dy­czą nie­ma proś­ba. Tak nie­ru­cho­mo­ścią po­są­go­wą tknię­te, w błę­kit­ne pla­my nie­ba za­pa­trzo­ne, we wzro­ku i słu­chu całe, sto­ją pod spły­wa­ją­cym na nie mie­dzia­nym bla­skiem zo­rzy; po­tem zry­wa­ją się zno­wu i z szyb­ko­ścią my­śli czy strza­ły mkną da­lej, da­lej, tam, kędy czy­ni się ciem­niej, gę­ściej, kędy z ziem chłod­nych i tłu­stych, tru­fla­mi i tor­fem pach­ną­cych nad­cho­dzi ku pań­stwu ol­brzy­mek sil­ny, mło­dy, woj­nę z za­gła­dą nio­są­cy – Je­ło­smycz.

Je­ło­smycz to czy­sty, żad­ną przy­miesz­ką obcą nie ska­la­ny ród świer­ków. Świer­ki idą. Tłum po­sta­ci wy­nio­słych i zgrab­nych idzie na pod­bój zie­mi i jej ży­wią­cych so­ków. Z ostry­mi igli­ca­mi go­tyc­kich wież na gło­wach, w płasz­czach ry­cer­skich, z któ­rych na­okół pa­da­ją dłu­gie cie­nie, spie­szą w bój z ro­dem pra­sta­rym, któ­ry zie­mię tę zwło­ka­mi swy­mi utu­czył i na da­le­kie mo­rza roz­sy­łał he­rol­dów jej sła­wy w po­sta­ci nie­złom­nych masz­tów. Dwa rody spo­ty­ka­ją się z sobą, zwie­ra­ją się, wal­czą.

Wi­dać, jak na ko­lum­ny so­sen opa­da­ją ze stron wszyst­kich gę­sto tka­ne płasz­cze świer­ko­we, do stóp ich ście­ląc cie­nie, dy­szą­ce wil­got­ną zgu­bą. Li­ścia­ste pod­szy­cia, na­tar­czy­wie tło­cząc się, woj­skiem ciu­rów wspo­ma­ga­ją sze­re­gi za­bor­cze; co­raz też czę­ściej i gę­ściej igli­ce go­tyc­kie strze­la­ją ku nie­bu, a do­ko­ła ol­brzy­mek sta­je się co­raz cia­śniej, ciem­niej: – grzy­by pach­ną, dym­na woń tor­fu na­peł­nia szcze­li­ny, prze­ni­ka pory gę­stwin, czuć ja­kiś try­umf, tuż obok ko­na­nie, aż u zwę­żo­nych gra­nic sta­ro­żyt­ne­go pań­stwa zwy­cię­ski Je­ło­smycz roz­po­ście­rać po­czy­na ści­śli­wą, ciem­ną, igla­sty­mi wie­ży­ca­mi zje­żo­ną, li­ścia­sty­mi fi­ran­ka­mi za­wie­szo­ną – Smu­gę Czar­ną.

Czar­na Smu­ga, to uro­czy­sko peł­ne po­stra­chów i dzi­wów. Są tam u góry mo­sty na­po­wietrz­ne, któ­re wi­chry bu­du­ją z ciał ry­ce­rzy zła­ma­nych i ko­na­ją­ce czo­ła opusz­cza­ją­cych na łona to­wa­rzy­szy; są pod świer­ko­wy­mi płasz­cza­mi nawy ni­skie, bez­kre­śne, mil­czą­ce i mrocz­ne jak po­ta­jem­ne ko­ścio­ły; są wśród wy­wro­tów, któ­re z zie­mi wy­dar­te ko­rze­nie wy­cią­ga­ją w po­wie­trze na kształt nóg prze­ol­brzy­mich pa­ją­ków, tru­py pra­sta­re, któ­rych na­gie że­bra bie­le­ją, jak szkie­le­ty przed­po­to­po­wych po­two­rów; są nory dziw­ne, ciem­no­ści i tchli­ny peł­ne, po­mię­dzy ła­pa­mi świer­ków, któ­re na roz­sta­wio­nych, zda się, no­gach wiel­ko­lu­dów, tu­ło­wia drzew wy­so­ko nad zie­mią pod­no­szą. W czar­nych ciem­no­ściach nor tych sze­lesz­czą gniaz­da ro­ba­cze i ostroż­nie wy­glą­da­ją z nich żół­te gło­wy kun i ła­sic, gdy wy­żej w gę­stwi­nach igli­wia po­my­ka­ją we dnie wie­wiór­ki rude, a no­ca­mi świe­cą zie­lo­ne oczy i do łu­pież­czych po­sko­ków zwi­ja­ją się ko­cie cia­ła ry­siów. Wi­chry go­nią­ce się po prze­stwo­rzach i bu­rze gro­ma­mi hu­czą­ce dna Smu­gi Czar­nej nie się­ga­ją.

Ule­wa kę­dyś wy­so­ko heł­my go­tyc­kie sie­ką­ca, po ry­cer­skich płasz­czach spły­wa rzad­ką rosą i w zie­mię wsią­ka­jąc do­by­wa z niej za­pach ple­śni. Tu cza­sem orzeł-im­pe­ra­tor zaj­rzy w ciem­ne roz­do­ły, za­ło­po­ce po­tęż­ny­mi skrzy­dły i strą­ciw­szy z drzew tro­chę ga­łę­zi z dum­nym szu­mem od­pły­nie w górę. Tu cza­sem w głę­bo­ko­ściach naj­ciem­niej­szych to­czą się nie­sta­łe, gro­bo­we mru­cze­nia żu­brów, wzbie­ra­jąc i milk­nąc, chra­piąc i rwąc się, do grzmo­tu, któ­ry by gamy swej we wnętrz­no­ściach zie­mi pró­bo­wał, po­dob­ne.

Pod­ziem­ne to jest, po­nu­re i roz­ta­cza­ją­ce sze­ro­kie krę­gi gro­zy. Nie wie­dzieć, w ja­kiej twier­dzy, ob­wa­ro­wa­nej ścia­na­mi ru­mo­wisk, zje­żo­nej na­gi­mi że­bra­mi szkie­le­tów, kłót­nia wy­bu­chła i wsz­czę­ły się ło­sko­ty, ło­mo­ty, stu­ki, któ­re echa prze­wle­kłe po le­sie roz­no­szą. Sły­chać stę­ka­nie drzew, po­trą­ca­nych przez cia­ła ogrom­ne, trzesz­cze­nie wa­lą­cych się ło­mów, su­chy ło­skot zwie­ra­ją­cych się ro­gów, tę­ten­ty ra­cic, któ­re w wal­ce za­cie­kłej wy­rzu­ca­ją spod sie­bie bry­ły zie­mi. Po­strach idzie la­sem. Co­kol­wiek wo­kół żyje, przy­pa­da do tra­wy, do li­ścia, do gniaz­da, do le­go­wi­ska, do nory; peł­za, kur­czy się, zwi­ja krę­gi albo pier­ście­nie, po­żą­da ukry­cia się, znik­nię­cia. Aż na­gle milk­nie wszyst­ko. Wśród ci­szy za­klę­tej, któ­rą po­wszech­na trwo­ga las na­peł­ni­ła, sta­ry żubr zwy­cię­żo­ny ro­ga­tą gło­wę wy­chy­la z gę­stwi­ny i cięż­ki tu­łów prze­su­wa po prze­zro­czy­stych ko­lum­na­dach Boru-Lady. Od gę­stej grzy­wy, któ­ra falą weł­ni­stą wzdy­ma się mu na grzbie­cie, i dłu­giej bro­dy, opusz­cza­ją­cej ku zie­mi ką­dziel star­ga­ną, po­wia­ło ckli­wym za­pa­chem piż­ma. Zwy­cię­żo­ny, za­du­ma­ny, po­nu­ry, opu­ścił ro­dzin­ne sta­do, aby od­tąd pu­stel­ni­czą swą sta­rość me­lan­cho­lij­nie i groź­nie ob­no­sić po­śród świa­teł i cie­ni, gróz i pięk­no­ści, dzi­kich po­stra­chów i słod­kich piesz­czot tej pusz­czy. Cho­dzić on bę­dzie po szma­rag­do­wych dro­gach, któ­re wśród ścian nie­bo­sięż­nych w da­le­kich da­lach otwie­ra­ją się na błę­ki­ty lub na chmu­ry nie­bios i po ścież­kach swa­wol­nych, któ­re ty­sią­cem skrę­tów bie­gną ku srebr­nym bie­gom stru­mie­ni.

Pój­dzie on tam, kędy na ol­chach łąk wil­got­nych wie­sza­ją się bia­łe opa­ry i trwoż­ny­mi bły­ski mi­go­cą ogni­ska pa­stu­sze; kędy na ró­żo­wych mar­glach, na bo­ga­tych we wszel­ki liść Hru­dach gib­kie gra­by ty­sią­cem ra­mion owi­ja­ją wy­nio­słe wią­zy; kędy z pod­nó­ża­mi za­to­pio­ny­mi w szkli­wie wód czar­nych jak smo­ła dęby pod samo nie­bo ci­ska­ją od­wiecz­ne swe wzro­sty. Na za­wsze uci­szo­ny słu­chać on bę­dzie w klo­no­wych ga­jach, jak drze­wa drże­niem li­ści, a pta­ki śpiew­nym cho­ra­łem wi­ta­ją ra­do­śne po­ran­ki, i na za­wsze sa­mot­ny ści­gać wzro­kiem zza gru­bej ko­lum­ny chy­że sar­ny, sta­da­mi mkną­ce ku wie­czor­nym le­żom. Spo­czy­nek znaj­dzie tam, kędy z wiecz­nie zie­lo­nych wą­wo­zów jak z czar ma­la­chi­to­wych ogrom­na i gorz­ka wy­bu­cha woń tra­wy, no­szą­cej imię jego, albo tam, kędy błot­ne Ni­ka­ry na prze­strze­niach dla oka nie­zmie­rzo­nych roz­sta­wia­ją woj­ska trzcin w koł­pa­kach ak­sa­mit­nych.

Na ogrom­nym mo­krza­dle Wiel­kie­go Ni­ka­ru, w nur­tach bro­dów po­sia­da­ły ło­sie i gło­wy tyl­ko, kon­cho­wa­ty­mi ro­ga­mi oskrzy­dlo­ne nad męt­ne po­wierzch­nie pod­no­sząc, na kształt sa­mot­nych boż­ków gry­zą roz­ma­ry­nem pach­ną­ce ba­ho­ny. Wia­try na tych gład­kich prze­strze­niach jak bie­gu­ny na ste­pach ha­sa­ją po ni­wach aje­rów, iry­sów, grzy­bie­ni, prze­cią­gle gwiż­dżąc w ocze­re­ty – czaj­ki krzy­czą, bąk hu­czy, cza­pla prze­la­tu­je i do­ko­ła głów ło­sich zo­rza łuny ró­ża­ne ście­le po sto­ją­cych wo­dach.

Drob­na na wiel­kim ob­ra­zie przy­ro­dy, ciem­na i ci­cha wśród jej bla­sków i gło­sów mło­da ko­bie­ta sta­nę­ła w gaju osin, któ­re ka­ska­da­mi drżą­cych li­ści sze­le­ścia­ły po­śród mil­czą­cych so­sen.

Suk­nia jej ciem­ną pla­mę kła­dła na rdza­wość le­śne­go ol­brzy­ma, lecz twarz w ru­mia­nej smu­dze za­cho­du ja­śnia­ła mło­do­ścią pro­mien­ną, jak w lip­co­we upa­ły ja­śnie­je wśród cie­ni le­śnych sło­necz­na ko­ro­na ar­ni­ki. Wio­sna jej mi­nę­ła, fioł­ki uwię­dły i na tra­wy zro­szo­ne desz­cza­mi, zry­te gro­ma­mi opa­dły wą­tłe płat­ki ane­mon; lecz lato ży­cia tak czy­ste i sil­ne, jak od­de­chy tej pusz­czy, z któ­rą bez prze­stan­ku żyła, wy­rzeź­bi­ło ją w har­mo­nię kształ­tów i li­nii, wła­ści­wą wszyst­kim rze­czom skoń­czo­nym w so­bie, czy­stym i sil­nym.

Sza­fir źre­nic jej, któ­re te­raz ku sre­brzą­cym się ka­ska­dom li­ści wzno­si­ła, po­głę­bi­ły ostrza ude­rzeń ser­decz­nych i blask ich uczy­ni­ły wię­cej po­dob­nym do go­re­ją­cej łuny za­cho­du niż do ra­do­snych świa­teł ju­trzen­ki. Od wznie­sio­nej ku gó­rze jej gło­wy spły­wał je­dwab­nym cię­ża­rem wę­zeł wło­sów z bar­wą doj­rza­łej psze­ni­cy, a pal­ce sple­cio­ne wy­przę­dły wie­ki upra­wy po­ko­leń, fi­zycz­nej i du­cho­wej.

W me­ta­licz­nym szme­rze osi­no­we­go gaju, w śli­zga­ją­cych się do­ko­ła smu­gach ru­bi­no­we­go świa­tła ru­chem za­du­my czy mo­dli­twy splo­tła ręce i za­to­pi­ła się w my­ślach. «Stwór­co i Wład­co wszyst­kie­go, co od­dy­cha, co od­dy­cha usty ob­la­ny­mi rosą szczę­ścia i tuż obok war­ga­mi ran, są­czą­cy­mi krew bólu, jad krzyw­dy, znój wal­ki, ża­ło­bę strat nie­po­we­to­wa­nych; – Po­tę­go i My­śli naj­wyż­sza, któ­ra na nie­zmie­rzo­nej kar­cie wszech­prze­strze­ni kre­ślisz nie­zli­czo­ne dro­gi i wi­kłasz je w za­gad­kę, z uto­pio­nym na dnie, To­bie jed­ne­mu zna­nym klu­czem prze­zna­cze­nia; przed Two­ją wolą kor­nie po­chy­lam swą wolę i ku Twym gwiaz­dom wy­trwa­le wzbi­jam ser­ce, jak wiot­ki po­wój wici swe skła­nia do stóp, a od stóp wspi­na ku szczy­to­wi le­śne­go ol­brzy­ma…

«Tyś to pod­jął mię z po­spo­li­te­go mro­wi­ska i w ręku swych wzno­sił wy­so­ko, wy­żej, aż mi w źre­ni­ce spły­nę­ły bla­ski Two­ich gwiazd – i za­ra­zem Tyś pro­mie­nie źre­nic tych zgiął ku zie­mi, wy­ostrzył w prze­ni­kli­wość, wy­cią­gnął w da­le­ko­widz­two i uj­rzeć im dał mary prze­cią­ga­ją­ce przez świat z gar­ba­mi nie­szczęść i zbrod­ni, jak z gó­ra­mi, za­sła­nia­ją­cy­mi gwiaz­dy. Idą w dy­mach krwa­wych i sto­py zwie­rzę­ce sta­wia­ją na gniaz­dach, na ró­żach, na per­łach, na śnie­gach nie­win­no­ści, na pur­pu­rach kró­lew­skich uko­chań. Sły­szę pę­ka­nie cza­szek uko­ro­no­wa­nych, rzę­że­nie pier­si bo­ha­ter­skich, wes­tchnie­nia róż ko­na­ją­cych, chrzę­sty gru­cho­ta­nych pe­reł…

«Od ko­leb­ki bra­łam w sie­bie tę baśń nad ba­śnia­mi, któ­ra tra­gicz­ną praw­dą cie­cze u pod­nó­ży tej pusz­czy, aż zmie­sza­ła się ona z krwią moją, za­bar­wi­ła opo­ny mó­zgo­we, uczu­cia w ser­cu wy­prę­ży­ła jak stru­ny na har­fie… a baśń nie­skoń­czo­ną i praw­da jej tra­gicz­ną jest, o Pa­nie!

«W tę nie­zmier­ną kar­tę, z któ­rej czy­tać mię na­uczy­łeś, za­pa­trzo­na, nie oglą­da­łam się, nie za­po­bie­ga­łam, nie wi­dzia­łam, jak lata mło­do­ści na kształt fal wart­kich u stóp mi pły­nę­ły, zni­ka­ły, za­nim wię­cie­rze swe za­rzu­cić w nie zdo­ła­łam, jak wła­sne per­ły moje w kon­sze ser­ca roz­ta­pia­ły się we łzy, za­nim zdo­ła­łam wy­kuć z nich so­bie pan­cerz i dia­dem.

Ra­nek prze­mi­nął, po­łu­dnie na­de­szło, prze­mi­ja…

Wie­czór już, Pa­nie! Oto le­śni pta­cy

Skła­nia­ją skrzy­dła ku gwiaz­dom w po­lo­cie…

«Gniaz­do me spa­dło strą­co­ne od gro­mu… I jak drob­ne pta­szę­ta roz­la­tu­ją­ce się z trwoż­nym szcze­bio­tem, gdy orzeł wierz­chem pusz­czy po­pły­nie; jak tra­wa tak wy­bu­ja­ła, że uni­ka­ją jej ni­skie loty mo­ty­le; jak ob­łok, któ­ry nad świer­ka­mi sto­jąc srebr­nym okiem wpa­tru­je się w le­śną ciem­ni­cę, gdy inne w swo­bo­dzie po błę­ki­tach pro­mien­nych igra­ją – tak je­stem sama…

Oto pól Two­ich umil­kli śpie­wa­cy,

Oto dzień cały prze­trwa­łam już w pra­cy!

«Dla­cze­go, Pa­nie?

«Są na dro­gach tej pusz­czy brzo­zy pła­czą­ce, w któ­rych cie­niu bło­gi spo­czy­nek znaj­du­ją zmę­cze­ni wę­drow­ce; są na krza­kach ma­li­ny, z któ­rych piją spra­gnio­ne pta­ki; jest na drze­wach pa­to­ka miod­na, cie­ką­ca po ko­rach prze­po­jo­nych go­ry­czą garb­ni­ka.

«Są na zie­mi ręce, któ­re ro­bacz­ki za­gro­żo­ne zdep­ta­niem prze­no­szą na miej­sca bez­piecz­ne i la­to­ro­śle od pni ode­rwa­ne przy­wra­ca­ją próch­ni­cy ze zwłok ich przod­ków po­wsta­łej. Są ser­ca, któ­re wtó­ru­ją wszyst­kim szu­mom, echom, trza­skom i hu­kom tej pusz­czy, bi­jąc w jej ło­nie, jak wła­sne jej ser­ce…

«Czy dla­te­go?

«Wsłu­chu­ję się w ser­ce swo­je i mówi mi ono: tak! tak! Przez ser­ca Ty, Pa­nie, do lu­dzi prze­ma­wiasz!

«Mam wie­le mo­gił, do któ­rych cho­dzę w od­wie­dzi­ny, i jed­ną naj­droż­szą, w któ­rej na ste­pach da­le­kich brat mój śni o nie­bie nad pusz­czą tą za­wie­szo­nym.

«Sta­ra pia­stun­ka moja, gdy śmierć za­my­ka­ła ko­cha­ne jej oczy, rękę mą ści­ska­jąc szep­ta­ła: «Samą zo­sta­niesz, sa­miut­ką jed­ną w tych wiel­kich po­ko­jach…

Nie było dla mnie ogni­ska…

«Bo raz tyl­ko… ale Ty wiesz o tym, któ­ry je­steś w ser­cu moim. raz tyl­ko rękę wy­cią­gnę­łam po szczę­ście. Ode­szło…

Kwia­ty po­snę­ły ma­jo­we…»

Gdy tak my­śla­ła, coś w od­da­li po­czę­ło z ci­cha mu­skać mchy i pa­pro­cie. To ła­nia bia­ła bie­gła tak lek­ko, że od jej stą­pań nie­kie­dy tyl­ko za­chwia­ła się gib­ka la­to­rośl osi­ki lub sze­ro­kim wa­chla­rzem po­wia­ła pa­proć-or­li­ca. Bie­gła wprost ku niej, na czą­brach kwit­ną­cych sta­nę­ła, za­to­pi­ła w niej czar­ne, prze­ni­kli­we oczy.

Wte­dy też po­świa­ta bla­do­zło­ta, któ­ra py­łem ja­sno­ści ete­rycz­nej na­peł­nia­ła i prze­świe­ca­ła las, po­czę­ła mą­cić się i gęst­nieć. Li­nie za­cie­ra­ły się, ko­lo­ry ga­sły, kształ­ty wza­jem na sie­bie na­stę­pu­jąc prze­cho­dzi­ły w stan tych wi­dzeń fan­ta­stycz­nych, któ­re sze­re­giem me­ta­mor­foz prze­cią­ga­ją po tle usy­pia­ją­cych po­wiek. Na­to­miast w tym, co dla wzro­ku sta­wa­ło się już tyl­ko cha­osem i fan­ta­sma­go­rią, o inne zmy­sły ude­rzy­ły dwa na­po­wietrz­ne chó­ry: woni i dźwię­ków. Mio­dy i smo­ły za­pach­nia­ły, na spo­tka­nie ich od mrów­czych wzgó­rzy wy­pły­nął ostry ocet, z żu­bro­wych sie­dlisk po­wia­ły ckli­we piż­ma, zmie­sza­ne z go­ry­czą dzi­kich gor­czyc i aje­rów, aż zie­mia wio­nę­ła dym­nym za­pa­chem tor­fo­wisk, sma­kiem grzyb­nym i ra­zo­wym, wil­go­cią gli­ny, py­łem pia­sków, pró­chen i może tych żwi­rów, któ­re na głę­bo­kich spodach po­zo­sta­wi­ło przed wie­ka­mi ucie­ka­ją­ce stąd mo­rze. A w prze­po­tęż­nym ode­tchnie­niu zie­mi ozwał się cho­rał dźwię­ków z po­cząt­kiem nie­zna­nym i koń­cem prze­pa­da­ją­cym w ot­chła­niach od­da­leń. Nie wie­dzieć gdzie, nie wie­dzieć co mó­wi­ło, szem­ra­ło, po­my­ka­ło, prze­la­ty­wa­ło…

Ja­kieś po­skrzy­py i po­mru­ki, trwoż­li­we sze­le­sty, kle­ko­ty od­da­lo­ne, tur­ko­ty głu­che, męt­ne i wnet mdle­ją­ce wo­ła­nia, wes­tchnie­nia prze­wle­ka­ne przez echa, wszyst­ko mgli­ste, szki­co­wa­ne za­le­d­wie, z przy­czy­ną nie­wia­do­mą i ko­na­niem to­wa­rzy­szą­cym po­czę­ciu…

Wtem wy­raź­nie, ja­sno, prze­cią­gle po­pły­nę­ły za­pa­da­ją­cym w noc la­sem srebr­ne brzmie­nia dzwo­nu.

Kto i gdzie dzwo­ni?

Czy w głę­bi Sar­nie­go Sko­ku tak gło­śno roz­sz­cze­ka­ły się je­le­nie? Czy na Za­mczy­sku za­gra­ły oga­ry, któ­rych wid­ma to­wa­rzy­szą tam no­ca­mi wid­mo­wym my­śli­stwom kró­lew­skim?

Nie: był to ko­ściel­ny dzwon, lecz nie nad ta­kim ko­ścio­łem dzwo­nią­cy, któ­ry wzno­si się na po­wierzch­ni zie­mi. Roz­brzmie­wał od Mo­gił, uro­czy­ska, w któ­rym pod zie­mią i la­sem, ze świą­ty­nia­mi, pa­ła­ca­mi, uli­ca­mi swy­mi, całe, żywe, z żywą lud­no­ścią, stoi mia­sto, nie­gdyś w zie­mię za­pa­dłe. Pra­daw­no to było; las nie­bo­sięż­ny nad nim wy­rósł, lecz ono żyje i co dzień o zmierz­chu wy­sy­ła nad zie­mię głos ko­ściel­ne­go dzwo­nu, aby oznaj­miał zie­mi, że żyje.

Wy­raź­ne, ja­sne, prze­wle­kłe są brzmie­nia dzwo­nu, przez któ­re mia­sto po­grze­ba­ne wy­sy­ła na świat swo­ją pieśń tra­gicz­ną. Czy skar­ży się albo o ra­tu­nek woła? Czy wy­sy­ła po­sel­stwo roz­ka­zów, upo­mnień i pro­roctw?

Na kwit­ną­cych czą­brach, z ręką wspar­tą o gib­ką szy­ję łani ko­bie­ta słu­cha dzwo­nu roz­le­ga­ją­ce­go się w le­śnej po­mro­ce, a gdy nad uci­szo­ny­mi wierz­choł­ka­mi osin zło­tym okiem wy­bły­sku­je pierw­sza gwiaz­da, wzno­si ku niej twarz wśród zmro­ku bia­łą i usta jej po­ru­sza­ją się szep­tem bła­gań, zwie­rzeń czy przy­rze­czeń.

Jesz­cze przez chwi­lę w od­da­le­niach wiel­kich ru­bi­no­we iskry zo­rzy błą­dzą i mi­go­cą, lecz wkrót­ce ga­sną. Wdzięcz­na po­stać bia­łej łani w kre­py zmro­ku spo­wi­ja­na nik­nąć po­czy­na i – zni­ka.

Dzwon na uro­czy­sku mo­gi­ły roz­brzmie­wa co­raz ci­szej, wol­niej, sła­biej i – milk­nie.

Nad uci­szo­ną i ciem­ną pusz­czą wscho­dzą wy­so­kie gwiaz­dy i zło­ty­mi oczy­ma wpa­tru­ją się w mo­rze jej nie­ru­cho­mych, mil­czą­cych szczy­tów.

Od Wiel­kie­go Ni­ka­ru brze­giem pusz­czy by­stro w głę­bo­kim ło­ży­sku pły­nie Lsna, a tam, gdzie Kró­lew­ski Most za­wie­sza nad nią klam­rę dłu­gą i zgrab­ną, nad roz­le­gły­mi po­la­mi i łą­ka­mi dwór Kra­so­wiec­ki stoi w od­wiecz­nej, cięż­kiej, ciem­nej gę­stwi­nie swych ogro­dów. Szem­rzą­cym szla­kiem rze­ki roz­dzie­lo­ny z pusz­czą wy­da­je się on w dal od­rzu­co­nym, koń­co­wym akor­dem wiel­kiej pie­śni.

Gę­ste splo­ty po­wo­jów owi­ja­ły fi­la­ry głę­bo­kie­go gan­ku. W po­ko­ju ob­szer­nym i ni­skim lam­pa pło­nę­ła nad sto­łem spię­trzo­nym książ­ka­mi, dzien­ni­ka­mi, wię­zia­mi kwia­tów, nić­mi je­dwa­biów i smu­gi ob­fi­te­go świa­tła wy­sy­ła­ła na ga­nek przez drzwi wy­so­kie i wą­skie, przez wą­skie i ni­sko osa­dzo­ne okna. Szły stam­tąd od­de­chy sa­mot­no­ści, spo­ko­ju, pra­cy. Re­ze­da i róże pach­nia­ły. Roz­le­ga­ły się dźwię­ki pięk­nej mu­zy­ki for­te­pia­no­wej. Ktoś w głę­bi domu umie­jęt­nie i pięk­nie grał.

Se­we­ry­na Zdro­jow­ska sie­dzia­ła w smu­dze ob­fi­te­go świa­tła i po­god­nym wzro­kiem spo­glą­da­ła w wiel­ką plą­ta­ni­nę ro­ślin­ną, któ­ra od brze­gu do brze­gu okry­wa­ła roz­le­gły dzie­dzi­niec.

Z kru­ży na­tu­ry na­pi­ła się moc­nych cza­rów pięk­na, przy le­gen­do­wych brzmie­niach dzwo­nu oko w oko pa­trza­ła na gwiaz­dy, z chó­ru le­śnych woni wzię­ła w sie­bie kro­plę sło­dy­czy miod­nej i tro­chę tego pyłu, któ­rym z głę­bo­kich spodów wie­ją żwi­ry ro­dzin­ne, aż w ser­ce jej przed­tem ża­ło­sne i roz­tę­sk­nio­ne spły­nę­ła czar­na per­ła szczę­ścia. Czar­na, bo bla­sków tę­czo­wych, któ­rych by nie owi­ja­ły ża­łob­ne kre­py – nie zna­ła.

Po­god­nie, pra­wie we­so­ło pa­trza­ła na drob­ne świa­tła, mru­ga­ją­ce wśród gę­stej zie­le­ni dzie­dziń­ca. Były to okna oświe­tlo­ne bla­skiem pło­ną­cych za nimi ognisk ro­dzin­nych. Przy­cho­dzi­ły stam­tąd tłu­mio­ne od­da­le­niem uryw­ki roz­mów, wy­bu­chy śmie­chów, świe­go­ty gło­sów dzie­cin­nych. Gło­sy do­brze jej zna­ne i du­sze zna­ne. Splot lo­sów ludz­kich, drob­nych, po­kor­nych, licz­ny­chy któ­re­go nici spo­czy­wa­ły w jej dło­niach.

W głę­bi wiel­kie­go domu ktoś grał cią­gle umie­jęt­nie i pięk­nie. Se­we­ry­na uśmiech­nę­ła się do ob­ra­zu mło­dej ar­tyst­ki, któ­ra tam, w wiel­kim, ni­skim po­ko­ju opo­wia­da­ła mu­zycz­ny­mi to­na­mi o du­szy swej, za­smu­co­nej przed­wcze­śnie i cięż­ko. O czym to bied­ne, wdzięcz­ne dziec­ko my­śli, gdy z tak głę­bo­kim uczu­ciem wy­ko­ny­wa utwór ge­nial­ne­go mi­strza? Czy o po­rzu­co­nej w stro­nach da­le­kich mo­gi­le uko­cha­nej mat­ki? Czy o krót­kich a dziw­nych dzie­jach swe­go za­ko­cha­ne­go i za­wie­dzio­ne­go ser­ca?

Zwie­dzio­ne sztucz­nym świa­tłem opły­wa­ją­cym fi­la­ry gan­ku dwa kwia­ty po­wo­ju roz­wi­nę­ły kie­li­chy i z osre­brzo­nej zie­le­ni pa­trza­ły parą sze­ro­ko roz­war­tych, ciem­no­mo­drych oczu.

Se­we­ry­na uśmiech­nę­ła się do tych oczu w mil­cze­niu na nią pa­trzą­cych.

Obej­mo­wał ją czar kwia­tów, mu­zy­ki i gwiaź­dzi­ste­go wie­czo­ru. Re­ze­da i róże pach­nia­ły. Mo­drze­wie jak czar­ne ko­lum­ny wzbi­ja­ły się nad li­ścia­stą gę­stwi­nę su­ma­ków i aka­cji, za któ­rą świa­teł­ka miesz­kań ludz­kich ga­sły i gło­sy ludz­kie mil­kły.

We wnę­trzu domu umil­kła też mu­zy­ka, a w wy­so­kich i wą­skich drzwiach gan­ku uka­za­ła się po­stać peł­na wdzię­ku. Świa­tło lam­py ob­le­wa­ło wy­smu­kłą ki­bić dziew­czę­cą i prze­sre­brza­ło pło­we wło­sy, nie uka­zu­jąc w peł­ni ry­sów twa­rzy bia­łej jak nar­cyz. Zbli­ży­ła się ku Se­we­ry­nie z za­mknię­tym li­stem w ręku.

– Od Ida­lii – rze­kła z ci­cha.

Z roz­dar­te­go pa­pie­ru wy­pa­dła twar­da kart­ka, na któ­rą Se­we­ry­na nie zdo­ła­ła rzu­cić okiem, bo spo­strze­gła ją Hen­ry­ka i z mięk­kich, piesz­czo­tli­wych ust jej wy­darł się okrzyk. Uczu­cie prze­stra­chu, zdzi­wie­nia, ra­do­ści nie­spo­dzia­nej i przej­mu­ją­ce­go bólu za­brzmia­ło w tym okrzy­ku. Ręce jej trzy­ma­ją­ce wi­ze­ru­nek mło­de­go męż­czy­zny drża­ły i ni­sko nad nim po­chy­la­ła za­ru­mie­nio­ne czo­ło, aż po­wol­nym ru­chem osu­nę­ła się do ko­lan to­wa­rzysz­ki i twarz kry­jąc w jej suk­ni ci­cho za­łka­ła. Płacz wstrzą­sał szczu­pły­mi li­nia­mi jej ple­ców, a ręce bia­łe jak nar­cy­zy roz­pacz­nym ru­chem opa­sy­wa­ły zło­to wło­sów.

Więc tak! więc za­wsze! Nie po­cie­szy­ła się, ani za­po­mnia­ła.

Ida­lia Ol­ska, ta pło­cha ko­bie­ta z ser­cem tkli­wym i usty wie­lo­mów­ny­mi, mia­ła od daw­na zwy­czaj prze­sy­ła­nia tu z sze­ro­kie­go świa­ta, po któ­rym jak mo­tyl bu­ja­ła wie­ści, opo­wie­ści, wi­ze­run­ków. Przy­sła­ła te­raz ten i ugo­dzi­ła nim w ser­ce tej dziew­czy­ny jak gro­tem, któ­ry po­grą­ża­jąc się w ranę ból jej od­na­wia i za­ostrza. Roz­ko­cha­nej i opusz­czo­nej cięż­ko jej było żyć; nie mo­gła za­po­mnieć, nie mo­gła zro­zu­mieć…

Se­we­ry­na zna­ją­ca do­brze te dwo­isto­ści na­tur ludz­kich, któ­re czę­sto­kroć w uplot nie­roz­wi­kła­ny łą­czą ludz­ką wspa­nia­łość i mar­ność, nie ro­zu­mia­ła rów­nież.

Kto to był? Kim, ja­kim był? Ja­kie po­bud­ki, wa­ha­nia, bu­rze rzą­dzić nim mo­gły, gdy wszyst­ki­mi uro­ka­mi świa­tow­ca i, tą wy­kwint­no­ścią słów i uczuć, któ­ra w uczo­nym od­sła­nia po­etę pod­bi­jał ser­ce, umysł, zmy­sły tego pięk­ne­go dziec­ka, a po­tem od­je­chał, nie wró­cił, umilkł, znik­nął? Jaką była ta du­sza tak po­tęż­na i za­ra­zem tak li­cha? Po­tęż­na być mu­sia­ła, sko­ro ta­len­tem i tru­dem we wcze­snej mło­do­ści pod­bi­ja­ła już świa­ty wie­dzy i sła­wy; li­chą być mu­sia­ła, sko­ro po dro­dze swej sia­ła łzy. Siew łez prze­ra­żał oczy jej, na­wy­kłe do sa­mot­ne­go wpa­try­wa­nia się w ide­ały sie­ją­ce rosę po­ciech.

Wie­dzia­ła o nim wie­le, a prze­cież nie ro­zu­mia­ła… Su­chy wiatr ko­smo­po­li­ty­zmu od­niósł ojca jego w kra­je da­le­kie. Tam wzrósł i w tam­tej­szej mo­wie za­sły­nął my­ślą nie­zwy­kłą, sil­ną i śmia­łą. Nie słu­chał nig­dy szu­mu zbóż na ni­wach ro­dzin­nych ani roz­brzmie­wa­ją­cych po le­śnych głę­bi­nach dzwo­nów le­gen­do­wych. Był la­to­ro­ślą od ro­dzin­ne­go pnia ode­rwa­ną, wspa­nia­le wy­ra­sta­ją­cą na ni­wie ob­cej i nie zda­wał się oglą­dać za ni­czym, ani wią­zać się ni­czym, co nie było po­tę­gą, bla­skiem, sła­wą, ra­do­ścią ży­cia.

W roz­le­głym la­bi­ryn­cie drzew dom ota­cza­ją­cych i gniazd ludz­kich peł­nym po­ga­sły świa­tła, po­mil­kły gło­sy, za­pa­no­wał sen. U okna otwar­te­go na mo­drze­wie i aka­cje, przy lam­pie, któ­rą ob­la­ty­wa­ły drob­ne mo­ty­le noc­ne, Se­we­ry­na wpa­try­wa­ła się w wi­ze­ru­nek czło­wie­ka, o któ­rym nie mo­gła prze­stać my­śleć. Myśl o nim krze­sa­ła w niej go­rą­cą iskrę nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia. Brwi jej ścią­gnę­ły się do sku­pio­nej uwa­gi, a na ustach za­wisł uśmiech nie­do­wie­rza­ją­cy.

Z do­sko­na­le wy­ko­na­ne­go wi­ze­run­ku pa­trzy­ły na nią oczy mą­dre i chłod­ne, a wśród de­li­kat­nie za­ry­so­wa­ne­go owa­lu twa­rzy, cien­kie war­gi drga­ły uśmie­chem iro­nicz­nym; lecz na kształt­nym czo­le okry­tym bla­skiem my­śli le­ża­ła śród brwi zmarszcz­ka bo­le­sna i rzu­ca­ła na twarz całą rys za­mknię­te­go w dum­nym mil­cze­niu cier­pie­nia. Z mło­dzień­czej tej twa­rzy biły: mą­drość, duma, iro­nia – i nie było w niej szczę­ścia ani do­bro­ci. W za­mian, zza jej chło­du i dumy prze­glą­da­ło coś z tych wiecz­nych tę­sk­no­ści, któ­re za­le­wa­ją spody dusz ma­rzy­ciel­skich, i coś z tych gnie­wów, któ­re je prze­pa­la­ją, gdy świat zja­wisk ani świat my­śli, ani świat uczuć, ro­je­niom i pra­gnie­niom ich za­dość uczy­nić nie mogą.

Ręce z wi­ze­run­kiem na ko­la­na opusz­cza­jąc po­my­śla­ła, że… nic dziw­ne­go.

Nic dziw­ne­go, że dziec­ko to po­ko­cha­ło tego pięk­ne­go, mą­dre­go czło­wie­ka i że za­po­mnieć o nim nie mo­gło.

Wie­dzia­ła, ja­kim cie­płem ser­decz­nym i jaką de­li­kat­no­ścią sta­rań Ta­de­usz Ro­dow­ski ota­czał Hen­ry­kę wów­czas, gdy na da­le­kim Po­łu­dniu śmierć przy­bli­ża­ła się do uko­cha­nej jej mat­ki. Wie­dzia­ła, że w ja­kiś wie­czór let­ni nad brze­giem po­łu­dnio­we­go je­zio­ra, w ogrom­nym szu­mie wo­do­spa­du ogar­nął ich pło­mień mo­men­tu ta­kie­go, o ja­kim za­po­mnieć za­wsze nie ła­two, cza­sem nie po­dob­na. Osie­ro­co­nym i zra­nio­nym pta­kiem Hen­ry­ka pod dach jej zle­cia­ła, po­zo­sta­wia­jąc za sobą mo­gi­łę mat­ki i na­dzie­ję szczę­ścia. Zgi­nę­ła jej też w da­le­kiej po­dró­ży rzecz nie­prze­pła­co­na: wia­ra w praw­dzi­wość i trwa­łość uczuć ludz­kich. I ani ci­sza jej domu, ani cie­pło jej ser­ca, ani przy­ro­da, ani sztu­ka nie mo­gły do­tąd uko­ić ser­ca, w któ­rym z krót­kie­go ko­cha­nia są­czy­ły się nie­ustan­nie łzy bólu i sroż­sze od nich uśmie­chy zwąt­pie­nia. Ser­ce to było zbyt mło­de, ze stra­ża­mi zbyt sła­bo jesz­cze umo­co­wa­ny­mi, aby zwy­cię­sko zwal­czać mo­gło po­nu­re czyn­ni­ki ży­cia.

Przy­wy­kła na wi­dok cier­pień ludz­kich do za­py­ty­wa­nia u ser­ca, ro­zu­mu, su­mie­nia: co czy­nić? – Se­we­ry­na my­śla­ła dłu­go, aż u okna otwar­te­go na mo­drze­wie i aka­cje, w świe­tle lam­py, któ­rą ob­la­ty­wa­ły mo­ty­le noc­ne, sta­nę­ła z po­wzię­tym w my­śli za­mia­rem. Wie­dzia­ła już, co uczy­ni. Spró­bu­je na­pra­wić to, co pę­kło w ręku może ka­pry­su albo przy­pad­ku.

W za­mia­rze swym wi­dzia­ła ja­sno to ma­rzy­ciel­stwo nie­śmier­tel­ne, któ­re ją samą wy­trą­ci­ło z ko­lei po­wsze­dnich i losy jej uczy­ni­ło nie­po­dob­ny­mi do in­nych. Da­rem­nie pły­nę­ły po nim gorz­kie wody ży­cia; trwa­ło, jak trwać musi ręką Boga na­cią­gnię­ta w du­szy ludz­kiej stru­na. Trwa­ło i wiecz­nie cze­pia­jąc się bla­sków gór­nych zry­wa­ło się do wal­ki z ciem­ny­mi ma­ra­mi świa­ta. Wła­sne jej szczę­ście pę­kło w nim, jak zdep­ta­na per­ła, a gór­ne bla­ski umy­ka­ły z dło­ni. Wą­tła z niej prząd­ka, z ką­dzie­li ide­ału snu­ją­ca nić zło­tą, któ­rą wciąż no­ży­ca­mi nie­ubła­ga­ny­mi prze­ci­na Par­ka, sie­dzą­ca na nie­skru­szo­nej ska­le rze­czy­wi­sto­ści.

Tak my­śla­ła – i na­gle ogar­nę­ło ją zdzi­wie­nie. Na­wy­kła do pil­ne­go roz­pa­try­wa­nia się w po­bud­kach za­mia­rów swych i czy­nów od­kry­ła wśród tych, któ­re w tej chwi­li nią rzą­dzi­ły, jed­ną, nie­spo­dzie­wa­ną i tak nie­ja­sną, że za­le­d­wie roz­po­znać ją mo­gła. Jak­kol­wiek go­rą­cym było współ­czu­cie jej dla cier­pią­cej, bli­skiej i dro­giej isto­ty, łą­czy­ła się z nim głu­cha chęć spoj­rze­nia w głąb du­szy nie­zwy­kłej i ta­jem­ni­czej, głu­che pra­gnie­nie wy­rwa­nia się z koła co­dzien­no­ści ku bla­skom i pło­mie­niom rze­czy od­le­głych, nie­zwy­kłych. Czło­wiek, któ­re­go wi­ze­ru­nek trzy­ma­ła w ręku, sta­wał przed wy­obraź­nią jej w po­sta­ci za­gad­ki, wy­da­wał się jej upo­sta­cio­wa­niem sa­mej jed­nej tyl­ko, nie­stru­dzo­nej, dum­nej, zim­nej my­śli; a prze­cież oko prze­ni­kli­we wy­czy­ty­wać w nim mo­gło rów­nież jak myśl nie­ubła­ga­ne i dum­ne cier­pie­nie.

Dla woli i świa­do­mo­ści ta­jem­nie, po­mi­mo świa­do­mo­ści, po­mi­mo woli, na ustach jej pą­so­wych, jak doj­rza­ła ja­go­da ka­li­ny, drga­ły py­ta­nia: kim je­steś? Skąd ude­rza źró­dło twe­go bólu? Dla­cze­go lek­ce­wa­żą­co czy lek­ko­myśl­nie upusz­czasz z rąk róże, strzą­sasz z ser­ca kro­ple na­po­jów raj­skich?

Jak ze snu obu­dzo­na, pod­nio­sła schmu­rzo­ne czo­ło. Czy­liż czło­wiek nig­dy nie może do ostat­ka sa­me­go sie­bie od sie­bie od­trą­cić? Czyż te na­wet du­sze, któ­re naj­go­rę­cej od­da­ne są gwiaz­dom, wzdy­chać jesz­cze mu­szą ku pro­chom drob­nym i mar­nym? Czyż za­wsze zło­to uczuć musi za­wie­rać w so­bie przy­miesz­kę li­che­go me­ta­lu?

Ciem­ność i ci­sza na­peł­nia­ły wiel­kie po­ko­je domu. W ta­kich ciem­no­ściach cze­pia­ją się po ścia­nach ćmy po­mar­łych na­dziei i pod su­fi­ta­mi ło­po­czą nie­to­pe­rze zwąt­pień; na ta­kich ci­szach ko­ły­szą się jak na ca­łu­nach me­lan­cho­lie bez­den­ne i ma­rze­nia tę­sk­ne…

W po­bli­żu Lsna szem­ra­ła krysz­ta­ło­wo; w od­da­li Bór-Lada to­czył po­sęp­ną gamę szu­mu. I szły od nie­wi­dzial­nej w ciem­no­ściach pusz­czy wes­tchnie­nia prze­cią­głe, wo­ła­nia nie­wy­raź­ne, sze­le­sty, szme­ry, coś jak­by lek­kie po mchach stą­pa­nia łani – coś, jak­by ko­na­ją­ce w od­le­gło­ściach echo­wych brzmie­nia dzwo­nu.II Bia­ło­wie­ża – Kra­sow­ce.

Wspól­na krew­na na­sza, pani Ida­lia Ol­ska, wy­ja­śni Panu przy spo­sob­no­ści sto­pień za­cho­dzą­ce­go po­mię­dzy nami po­kre­wień­stwa, a je­że­li i po­tem jesz­cze to prze­mó­wie­nie moje wyda się dziw­nym, to niech Pan po­my­śli, że po­peł­ni­ła je ko­bie­ta dzi­ka. Ida­lia opo­wie Panu, w jaki spo­sób, przed laty dzie­się­ciu, to­wa­rzy­stwo w sa­lo­nach jej zgro­ma­dzo­ne ob­da­rzy­ło mię przy­dom­kiem: dzi­ka. Taką po­zo­sta­łam na za­wsze. Za­wsze miesz­kam w Pusz­czy i na świat pa­trzę spod kąta – pusz­czo­we­go.

Od paru już lat z za­ję­ciem ści­gam wzro­kiem tę świet­ną dro­gę, któ­rą Pan idzie ku wiel­kiej za­pew­ne przy­szło­ści. Mam tro­chę na­dziei, że mię Pan o przy­czy­nę tego za­ję­cia nie za­py­ta, lecz jest to tyl­ko na­dzie­ja. Miesz­kań­cem od­le­głej sto­li­cy bę­dąc może Pan nie spo­strze­gał nig­dy, jak drze­wa lasu ga­łę­zia­mi spla­ta­ją się z sobą i jak kło­sy na za­go­nie spój­ną falą od­da­ją po­kłon słoń­cu. Co do mnie, czę­sto i z po­dzi­wem my­ślę o tych ma­gne­sach, któ­ry­mi na­tu­ra po­cią­ga ku so­bie pla­ne­ty jed­ne­go sys­te­mu, drze­wa jed­ne­go lasu, kło­sy jed­ne­go pola i dzie­ci jed­ne­go rodu. Ja i Pan je­ste­śmy dzieć­mi jed­ne­go rodu; stąd chę­ci moje – i pra­wo – po­dzię­ko­wa­nia za liść waw­rzy­nu, któ­ry Pan rzu­ca na jego cier­ni­stą niwę. Tak wcze­sne pod­bo­je wśród na­ro­du nie tyl­ko ob­ce­go, lecz wro­gie­go są try­um­fem, któ­ry dzie­li­my z Pa­nem, choć­by Pan o tym nie my­ślał i o to nie dbał.

Wiem od Ida­lii, że mie­sią­ce wol­ne od prac na­uko­wych prze­pę­dza Pan zwy­kle w Al­pach, nad je­zio­ra­mi po­łu­dnio­wy­mi, nad brze­ga­mi roz­ma­itych mórz. Czy nig­dy nie przy­szła Panu myśl spę­dze­nia ich na wsi pol­skiej? Czy wie­dza i mło­da sła­wa wy­star­cza­ją jesz­cze do czy­nie­nia wid­no­krę­gów Pana zaj­mu­ją­cy­mi i cie­pły­mi? Bo sły­sza­łam, że nie­kie­dy bla­ski ich do­świad­cza­ją za­ćmień i że by­wa­ją ha świe­cie ta­kie śnie­gi, któ­rych one roz­to­pić nie mogą.

Czy Pan nig­dy jesz­cze nie wi­dział za­ćmie­nia swo­ich słońc, ani uczuł tych szro­nów, któ­re wśród dróg kwie­ci­stych z na­gła ob­la­tu­ją du­szę?

Inne jesz­cze py­ta­nia ci­sną mi się do my­śli, bo prze­cież na żad­nym płót­nie ma­lar­skim nie ma tylu barw ani w żad­nej me­lo­dii mu­zycz­nej tylu to­nów, ile w czło­wie­ku, wy­rzeź­bio­nym przez na­szą prze­sub­tel­nio­ną cy­wi­li­za­cję, za­wie­rać się musi za­wi­kłań psy­chicz­nych. Ale – czy po­dej­mie Pan ko­niec tej nici, któ­rą przez da­le­ką prze­strzeń ku Panu za­rzu­cam? Wszak­że­śmy na jed­nym glo­bie – dwa róż­ne wca­le du­chy.

Więc już tyl­ko po­pro­szę, aby Pan przy­jął od ro­dacz­ki i krew­nej po­zdro­wie­nie naj­życz­liw­sze, z któ­rym przy­sy­łam tro­chę le­śnych woni na­szych, tro­chę szme­ru Lsny, kro­plę z mgieł, bu­du­ją­cych tu na łą­kach pa­ła­ce czar­no­księ­skie i pro­myk ze świe­cą­cych nade mną gwiazd.III Szwaj­ca­ria – In­ter­la­ken.

Nie tyl­ko od­po­wia­dam Pani jako krew­ny, któ­ry szcze­rze cie­szy się z na­wią­za­nia wę­złów ro­dzin­nych przez oko­licz­no­ści i czas roz­luź­nio­nych – lecz pod­jął­bym z go­to­wo­ścią wiel­ką ową rzu­co­ną mi przez da­le­ką prze­strzeń gir­lan­dę z woni, mgieł i szme­rów pusz­czy bia­ło­wie­skiej, pod­jął­bym ją na­wet z po­śpie­chem, gdy­by nie oba­wa, że po­łą­czy­ła mię ona z pu­stel­nią kra­so­wiec­ką tyl­ko przez omył­kę, wsku­tek in­for­ma­cji błęd­nych. Mam w po­dej­rze­niu wspól­ną krew­niacz­kę na­szą, pa­nią Ida­lię, za­wsze bar­dzo na mnie ła­ska­wą, że prze­sad­ny­mi opo­wia­da­nia­mi, za­pew­ne po­chwa­ła­mi, któ­rych mi nig­dy nie szczę­dzi, w błąd Pa­nią wpro­wa­dzi­ła.

Ona to chy­ba po­tra­fiw­szy wmó­wić w sie­bie, że do­ko­ny­wa­ni ja­kichś pod­bo­jów, że już czo­ło moje opa­su­je au­re­ola wiel­ko­ści, usi­łu­je in­nych o tym prze­ko­nać.

Z pięk­nym po­zdro­wie­niem swym, za któ­re wiel­ce obo­wią­za­ny je­stem, zwró­ci­ła się Pani do zwy­czaj­ne­go śmier­tel­ni­ka, któ­ry tym tyl­ko róż­ni się od prze­cięt­nych sze­re­gow­ców w ży­ciu, że w bra­ku przy­mio­tów po­trzeb­nych do wal­cze­nia na are­nach in­nych stał się mo­lem książ­ko­wym, zgłę­bia­ją­cym pro­ble­ma­ta tak nie­zmier­nie ży­wot­ne, jak psy­cho­lo­gia ame­by albo kwe­stia: czy przod­kom na­szym try­lo­bi­to­wej po­sta­ci w epo­kach sy­lur­skich do­ga­dza­ła wię­cej woda słod­ka czy sło­na? Dla tak mało zaj­mu­ją­ce­go sze­re­gow­ca szko­da woni bi­ją­cych z li­tew­skich la­sów, pe­reł mgły zbie­ra­nych na łą­kach, szme­rów stru­mie­ni itd. W ten spo­sób ob­da­rzo­ny, może bym już dziś nie po­tra­fił na­le­ży­cie sko­rzy­stać z tych da­rów roz­wiew­nych, jak asce­ta, któ­re­mu by ręka nie­opatrz­na rzu­ci­ła przez okno celi wiąz­kę pur­pu­ro­wych róż.

Je­stem isto­tą wca­le nie­cie­ka­wą; do roli try­um­fa­to­ra, któ­ry by rzu­cał pro­mień sła­wy na niwę swe­go rodu, bar­dzo rai da­le­ko. O uczo­no­ści swo­jej wiem to jed­no, że nic nie wiem, a roz­głos imie­nia swe­go od­ga­dy­wać mi po­zwa­la tyl­ko wzra­sta­ją­cy za­stęp współ­pra­cow­ni­ków tak szla­chet­nych, że ser­ca ich ude­rzy­ły­by nie­kła­ma­ną ra­do­ścią, gdy­bym się w spo­sób ja­ki­kol­wiek po­tknął na tym go­ściń­cu, któ­ry – jak wieść nie­sie – wie­dzie ludz­kość do po­zna­nia praw­dy. Słoń­ca moje, o któ­re Pani za­py­tu­je, nie świe­cą wca­le albo przy­najm­niej chwie­ją się pło­my­kiem nie­sta­łym, tak jak ja sam nie je­stem na ho­ry­zon­cie wie­dzy po­chod­nią, lecz chy­ba lamp­ką, któ­rej drob­ne po­bły­ski usta­wicz­nie chwie­ją się i roz­ta­pia­ją – w ciem­ni­cy.

Oprócz da­rów po­wy­żej wy­mie­nio­nych ofia­ro­wać mi Pani ra­czy­ła pro­myk z gwiazd, któ­re nad gło­wą Pani ja­śnie­ją. Wszak­że to me­ta­fo­ra? I po­zwa­lam so­bie wy­znać, że wy­da­ła mi się pięk­ną. Wy­obra­żam so­bie, że idzie w niej o tak zwa­ne ide­ały, czy­li błysz­czą­ce cac­ka, bar­dzo po­żą­da­ne, a na­wet ko­niecz­ne do roz­ja­śnia­nia pusz­czy, gdy przed nie­spo­koj­nym du­chem czło­wie­ka po­otwie­ra ona swe per­spek­ty­wy mrocz­ne, ogrom­ne, mo­no­ton­ne i bez­lud­ne.

Nie do­świad­czy­łem nig­dy, ja­ki­mi gło­sa­mi pust­ko­wie bez na­dziei i bez gra­nic prze­ma­wia do czło­wie­ka; jed­nak poj­mu­ję, że w ta­kim kole za­mknię­ty duch, aby nie za­tra­cić sa­me­go sie­bie, sam so­bie musi bu­do­wać rusz­to­wa­nia pod­nieb­ne i za­wie­siw­szy je ko­lo­ro­wy­mi lamp­ka­mi krze­pić się albo ba­wić ich ja­sno­ścią. Poj­mu­ję też, że z tak wiel­kiej od­le­gło­ści umie­jęt­ność wy­da­wać się może jed­nym z naj­po­tęż­niej­szych ognisk w sys­te­ma­cie słońc, ku któ­rym zwra­ca­ją się źre­ni­ce, spra­gnio­ne ide­ału. I to wła­śnie przej­mu­je mię trwo­gą. Lę­kam się, aby przy bliż­szym ze­tknię­ciu się ze mną, jako, bądź co bądź, przed­sta­wi­cie­lem na­uki, nie tyl­ko dum­ny Fa­ros wie­dzy nie zma­lał i nie po­bladł w oczach Pani, lecz aby jej wła­sne gwiaz­dy, czy­li te pięk­ne lamp­ki, pa­lą­ce się bez­piecz­nie i spo­koj­nie nad sta­ro­żyt­ną jej sie­dzi­bą, nie zbla­dły i jed­na po dru­giej nie za­ga­sły, po­zo­sta­wia­jąc na tle ciem­ni­cy ogól­nej otwo­ry, z wy­glą­da­ją­cą przez nie wie­ku­istą i ni­czym nie na­sy­co­ną próż­nią.

Więc je­że­li Pani wy­cią­gnę­ła do mnie rękę z ce­lem i chę­cią zbli­że­nia się do tego słoń­ca, któ­re­go je­stem ka­pła­nem, to dla uchro­nie­nia Pani od za­wo­du ostrze­gam, że z bli­ska oglą­da­na twarz tego bo­żysz­cza jest wię­cej mar­twa ani­że­li żywa, że na tym słoń­cu są pla­my i że to słoń­ce nie grze­je. Zda­rzyć by się mo­gło, że za­miast zna­le­zie­nia po­żą­da­nych za­chwy­tów zna­la­zła­by się Pani wo­bec szy­der­czych py­taj­ni­ków i bez­li­to­snych ne­ga­cji.

Zda­rzyć by się mo­gło, że przy tym dziw­nym słoń­cu sta­ło­by się Pani zim­no, że opu­sto­szał­by świat ide­ałów Pani i wy­mknę­ły­by się z rąk przed­mio­ty do­tych­cza­so­wych uko­chań i wie­rzeń. A szko­da by­ło­by tych błysz­czą­cych ca­cek z pew­no­ścią bar­dzo w ży­ciu po­żą­da­nych, a cza­sem na­wet ko­niecz­nych. Przy­kro by mi też było, gdy­bym to ja wła­śnie miał roz­to­czyć przed Pa­nią po­dwo­je tego Se­za­mu, któ­ry tak wie­le bie­rze, a tak mało daje.

Je­że­li zaś ła­ska­we za­ję­cie się mną jest na­tu­ry wię­cej oso­bi­stej, o czym skrom­ność każe mi po­wąt­pie­wać, w ta­kim ra­zie po­zwo­li mi Pani po­da­ną dłoń uści­snąć i po­pro­sić o wzglę­dy życz­li­we na przy­szłość. Je­ste­śmy spo­krew­nie­ni z sobą przez mat­ki, ale jak Pani może wia­do­mo, mat­ka moja nie żyje już od daw­na. A po­nie­waż od nie­mow­lęc­twa pra­wie je­stem miesz­kań­cem Wied­nia, więc nie dziw, że sto­sun­ki ro­dzin­ne a zwłasz­cza pa­ren­te­la mo­jej mat­ki tak się w umy­śle moim za­tar­ły, że obec­nie za­py­tać mu­sia­łem o sto­pień łą­czą­ce­go nas po­kre­wień­stwa. Nie na­le­żąc do naj­bliż­szych, da­le­kim nie jest że Pani chcia­ła przy­po­mnieć so­bie o tym, szcze­rze dzię­ku­ję.

Głos Pani nie za­stał mię w Wied­niu, gdyż na­tych­miast po ukoń­cze­niu prac do­rocz­nych ucie­kli­śmy z za­ku­rzo­ne­go mia­sta pod sto­py prze­czy­stej Jung­frau. Mó­wię w licz­bie mno­giej, po­nie­waż wkrót­ce po mnie przy­był tu oj­ciec mój a tak­że pani Ida­lia za­trzy­ma­ła się nad Aarem, w dro­dze do Biar­ritz. Przed­sta­wia się więc wca­le do­bra spo­sob­ność do ma­łe­go fa­mi­lij­ne­go zjaz­du. Dla wzglę­dów ro­dzin­nych po­win­na Pani na kil­ka ty­go­dni wy­rzec się pusz­czy i od­wie­dzić tu pa­nią Ida­lię.

Przy­szło­by to Pani tym ła­twiej, że był­by to jed­no­cze­śnie hołd zło­żo­ny pięk­nej przy­ro­dzie, któ­rą Pani za­pew­ne ko­cha, cho­ciaż jej bez­po­śred­nio, tak jak ja, nie słu­ży. Przy­ro­da bez wąt­pie­nia wszę­dzie jest pięk­ną; o ta­kich wszak­że pięk­no­ściach i cza­rach, w ja­kie tu­taj się stroi, ani ma­rzyć chy­ba na wa­szej pół­no­cy. Na­tę­że­nie barw i świa­teł bywa tu nie­kie­dy wprost ba­jecz­ne. Jest tu­taj tyle sło­necz­ne­go świa­tła i cie­pła, że po­mi­mo są­siedz­twa lo­dow­ców dni let­nie przy­bie­ra­ją po­zór stre­fy po­łu­dnio­wej. Pa­nu­je tu przede wszyst­kim nad­miar świa­tła i słoń­ca. Je­stem czci­cie­lem świa­tła i ko­smicz­ne­go słoń­ca. Dla­te­go też nie jeż­dżę nig­dy tam do was na pół­noc, bo po nie­bie wa­szym prze­pły­wa wię­cej chłod­nych łez ni­że­li upal­nych pro­mie­ni – a moje ży­cie jest krót­kie.

Ba­wię tu już od ty­go­dnia i co dzień po­dzi­wiam wi­dok roz­ta­cza­ją­cy się z na­szych bal­ko­nów, jak co­raz nowe czar­no­księ­stwo.

Co dzień od stro­ny lo­dow­ców Ro­da­nu wzla­tu­je na nie­bo słoń­ce; niby ogni­sty ptak go­re­ją­cy zło­tem szy­bu­je olśnie­wa­ją­cą smu­gą przez fir­ma­ment i za je­zio­rem Tuhn zni­ka w po­ża­rach szkar­ła­tu i krwi. A le­cąc świe­ci sza­fi­ro­wym wo­dom i srebr­nym prą­dom Aaru, pu­szy­stym łą­kom i la­som, ol­brzy­miej fa­lan­dze Alp śnież­nych, któ­re oskrzy­dla­ją nas mroź­nym pier­ście­niem, i wresz­cie nam, któ­rzy­śmy ta­bo­rem stu­barw­nym roz­ło­ży­li się w do­li­nie i mrów­czym ro­jem za­le­gli oko­licz­ne góry.

Oto są wid­no­krę­gi wid­ne i cie­płe, któ­re nie do­świad­cza­ją za­ćmień. W ogól­nym try­um­fie świa­tła giną tu kra­jo­bra­zo­we szcze­gó­ły, po­dob­nie jak w du­szy tu­ry­sty giną wszyst­kie za­ćmie­nia i pla­my po­zo­sta­wio­ne przez ży­cie.

Na tym bło­go­sła­wio­nym grun­cie, na tle prze­pysz­nej de­ko­ra­cji al­pej­skich je­zior, ka­skad, wiecz­nych śnie­gów pra­gnął­bym po­wi­tać miesz­kan­kę pu­stel­ni bia­ło­wie­skiej i opro­wa­dzić ją po kra­inie, gdzie, mimo grzmią­cych w upad­kach la­win, bez­piecz­niej miesz­kać niż w uśpio­nych sa­mot­niach puszcz i gdzie, po­mi­mo spię­trzo­nych wo­kół lo­dow­ców, ist­nie­ją dro­gi pew­niej­sze niż na za­wrot­nych szla­kach du­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: