Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O Adamie Żeromskim wspomnienie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O Adamie Żeromskim wspomnienie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 229 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tło­czo­no w Dru­kar­ni Na­uko­wej To­wa­rzy­stwa Wy­daw­ni­cze­go w War­sza­wie, Sta­re Mia­sto 11.

Daw­no już, daw­no, przed wie­lo­ma laty, wy­brał się Adaś, dwu­let­ni chłop­czyk, ocho­czo na spa­cer, pro­wa­dzo­ny za rękę przez swą niań­kę, za­żyw­ną i zdro­wą dziew­czy­nę spod Ra­do­mia. Szyb­ko zbie­gły jego małe nogi z krę­tych scho­dów w skrzy­dle sta­re­go "Błę­kit­ne­go" pa­ła­cu. Umiał już sam otwie­rać skrzy­pią­ce, by­najm­niej nie pa­ła­co­we, drzwi i "ucie­kać z pię­ta­mi", gdy z trza­skiem na­gle "wa­li­ły", po­py­cha­ne przez me­cha­nicz­ny przy­rząd do za­my­ka­nia. Mi­nął chod­ni­czek z si­wych i czar­nych ko­stek mar­mu­ru, bie­gną­cy obok gma­chu bi­blio­te­ki i miał wejść w skle­pio­ną bra­mę, któ­ra pro­wa­dzi­ła na sze­ro­ki, wid­ny, bru­ko­wa­ny dzie­dzi­niec, gdy oto spo­tkał się z oj­cem. Oj­ciec nie rad był, gdy tam sy­nuś prze­cha­dzał się po hra­biow­skim skwe­rze, przed lu­strza­ne­mi drzwia­mi ma­gnac­kiej sie­dzi­by. Chciał za­wró­cić niań­kę i ma­łe­go spa­ce­ro­wi­cza. Ale chło­pa­czek uparł się, żeby przez tę bra­mę wę­dro­wać ko­niecz­nie. Coś tam miał spe­cjal­nie swe­go, co ra­do­wa­ło, cie­szy­ło, cią­gnę­ło. Gdy oj­ciec nie po­zwa­lał, wiel­kie łzy po­to­czy­ły się z ja­snych oczu, wiel­kie, jak per­ły ury­ań­skie. Bie­gły po ró­ża­nych po­licz­kach, po bród­ce, za­bar­wio­nej od chło­du. Źre­ni­ce pro­szą­ce, ża­ło­sne pod­nio­sły się wy­so­ko, aż do twar­de­go oj­cow­skie­go spoj­rze­nia. Któż­by się był oparł tym szcze­rym łzom, któż­by zdo­łał ból za­dać temu ser­cu? Gdy zdję­ty zo­stał za­kaz prze­kro­cze­nia ulu­bio­nej bra­my, małe piąst­ki po­czę­ły for­sow­nie wy­cie­rać kro­ple, jesz­cze z rzęs zwi­sa­ją­ce i chy­że sto­py po­mknę­ły na ra­do­sny dzie­dzi­niec. Tak oto do swe­go ra­do­sne­go dzie­dziń­ca wie­czy­ście bie­gnie nowe ży­cie, nie wie­dząc, cze­mu tę wła­śnie bra­mę wy­bie­ra za ulu­bio­ną. Tak oto ro­gat­ka bez­sil­nej oj­cow­skiej mi­ło­ści nie umie, ani iść w plą­sach ra­do­snych z no­wem ży­ciem po­spo­łu, ani po­wstrzy­mać na gra­ni­cy swe­go okrę­gu…

Na po­łu­dnio­wem zbo­czu "Góry Ar­mat­niej" do­brze się wio­dło sta­rym sze­ro­ko roz­sia­dłym drze­wom. So­sny, wej­mu­ty, świer­ki, klo­ny i aka­cye strze­la­ły z tłu­stej zie­mi wy­so­ko i nad wy­raz szyb­ko. Gru­be pnie cze­re­śni za­sta­wi­ły sobą do­stat­nią nie­gdyś ulicz­kę, czy­niąc ją wą­skim w ogro­dzie prze­smy­kiem. Kora ich pęka, skrę­ca się i zwi­sa, a ob­fi­te, smo­li­ste oba­ry ka­pią w rany szcze­lin stę­ża­łe­mi kro­pla­mi. Buj­ne ga­łę­zie roz­pa­da­ją się na wszyst­kie stro­ny, a ru­bi­no­wy owoc ob­sy­pu­je ist­ne ko­pu­ły z prę­tów i wi­tek. Orze­chy wło­skie roz­ro­sły się w wiel­kie drze­wa. Wo­nie­ją­ce ich li­ście roz­po­star­ły się po grzę­dach ma­lin i bu­ja­ją po za wy­krzy­wio­nym par­ka­nem, zdu­mie­wa­jąc prze­chod­nia wiel­ki­mi gru­zła­mi o nie­zna­nej, a tak sma­ko­wi­tej za­war­to­ści. Tam to wy­grze­wa­ła się na słoń­cu sta­ra win­ni­ca, z czte­rech krze­wów roz­ro­śnię­ta, tu­ląc w ob­fi­te li­ście swe trwoż­li­we gro­na przed przy­mroz­ka­mi paź­dzier­ni­ka. Do­rod­ne śliw­ki nad­mia­rem uro­dza­ju po­odła­my­wa­ły od pniów naj­bar­dziej płod­ne ga­łę­zie. Wiel­kie, zi­mo­we jabł­ka wsy­sa­ją ca­ło­let­nie słoń­ce w swe zi­mo­we kule, aże­by nadać im pod je­sień za­chwy­ca­ją­cą bar­wę zdro­we­go dzie­cię­ce­go po­licz­ka, a wy­bo­ro­we, małe grusz­ki żółk­ną przed wrze­śniem i bez­sil­nie pa­da­ją w wy­so­ką tra­wę. To obe­schłe przed nie­zmier­no­ścią cza­sów dno mo­rza, na­muł wie­lo­me­tro­wej gru­bo­ści, za­wie­ra­ją­cy w so­bie mnó­stwo mu­sze­lek i szkie­le­tów zmar­łe­go świa­ta, zwiew­na lu­bel­ska glin­ka, nie ska­la­na ani jed­nym ze­wnętrz­nym ka­mie­niem i je­dy­nie kę­dyś w głę­biach swych kry­ją­ca żyły zło­to­li­te­go pia­sku, ho­du­je te wy­nio­słe, buj­ne, ob­fi­to­list­ne drze­wa. Po­prze­rzy­na­na pa­ro­wa­mi i roz­do­ła­mi, sfał­do­wa­na przez okrą­głe i gar­ba­te pa­gór­ki, peł­na drzew, krze­wów, zbóż i traw, roz­kła­da się w dal pła­sko­wzgó­rza­mi od na­łę­czow­skiej do­li­ny, któ­rą wy­ora­ło przed­wiecz­ne wi­śli­sko.

Na szczy­cie "Góry Ar­mat­niej" i w naj­wyż­szym ką­cie ogro­du wy­bu­ja­ła kępa drzew dzi­kich – wiel­ka, bia­ło­list­na to­po­la, so­ko­ra "bia­ło­drzew", wy­smu­kłe aka­cye, lipy. Ten buj­ny ogród prze­mie­rza­ły by­stre nóż­ki ma­łe­go chłop­czy­ka. Ta­jem­ni­czy to był dla nie­go raj. Przy­wie­zio­ny wcze­sną wio­sną z cia­sne­go w mie­ście miesz­ka­nia, zna­la­zł­szy się w tym ziem­skim raju, za­ta­piał się weń, ja­ko­by w dzi­ką pusz­czę. Po­dzi­wiał cud­ne ja­bło­nie, od pniów do wierz­choł­ka okry­te bia­łym, z lek­ka ró­żo­wie­ją­cym kwia­tem,–gru­be, roz­sia­dłe cze­re­śnie, któ­re wy­cią­ga­ły doń swe ogrom­ne ga­łę­zie, jak­by czę­stu­jąc uprzej­mie zie­lo­ne­mi kul­ka­mi za­wiąz­ków owo­cu, – zie­lo­ny i wło­cha­ty agrest, twar­dy jesz­cze, jak ka­mień, prze­zie­ra­ją­cy spo­mię­dzy prę­tów i li­ści. Cza­ro­dziej­sko śpie­wa­ły wów­czas wil­gi, wo­ła­jąc małe uszko to tu, to tam, wzy­wa­jąc małe oczy ku gó­rze, to w tę, to w inną stro­nę, niby ka­pry­śny a prze­kor­ny du­szek drzew­ny, któ­ry się za­ba­wia kło­po­ta­mi ma­ciu­peń­kie­go miesz­czu­cha, cu­dzo­ziem­ca w tych za­wi­kła­nych ulicz­kach. Za­ro­śnię­te ulicz­ki pro­wa­dzi­ły w górę a w górę, aż do omsza­łych zrzy­nów sę­dzi­we­go pło­tu, aże do owych groź­nie szu­mią­cych drzew, – wie­lo­let­niej so­ko­ry, śmi­głych aka­cyi i lip. Cie­ka­wy no­sek wści­biał się w szpa­ry mię­dzy dra­ni­ca­mi pło­tu i oczy chci­wie za­glą­da­ły, ba­da­jąc, co też to tam jest, za owym wy­so­ka­śnym, nie­prze­by­tym par­ka­nem. Nic szcze­gól­ne­go nie było: kil­ka drzew owo­co­wych du­ma­ło wśród żyta, pło­wie­ją­ce­go na słoń­cu. Jak okiem się­gnąć po pa­gór­kach i rów­ni­nie sła­ły się zbo­ża. Błę­kit­ny las za Cyn­ko­wem zni­żał się w cza­ru­ją­cą, zie­lo­ną do­li­nę, na prze­ciw­le­głym wzgó­rzu bie­lał ko­ściół, wy­chy­la­ją­cy się z buj­nych, skłę­bio­nych, sta­rych drzew cmen­ta­rza.

Z buj­nych, skłę­bio­nych, sta­rych drzew cmen­ta­rza…

Nad fa­lu­ją­ce­mi zbo­ża­mi roz­po­star­te było wio­sen­ne nie­bo, w któ­rem pły­nę­ły ob­łocz­ki bia­łe, przej­rzy­ste, grem­plo­wa­ne przez cie­pły wiatr w pa­sem­ka weł­ny nie­biań­skiej. Skow­ron­ki śpie­wa­ły wpo­śród tych chmu­rek i w nie­ska­la­nych nie­bio­sach ra­do­sne pie­śni.

Wte­dy to wła­śnie mały Adaś prze­ży­wał "Naj­pięk­niej­szy dzień swe­go ży­cia". Ogar­nię­ty przez nie­zna­jo­my świat drzew i ro­ślin, owo­ców i kwia­tów, za­pa­chów i po­szu­mów, przez pie­śni pta­sie i wi­dok prze­stwo­ru, po­cią­ga­ny z miej­sca na miej­sce przez nie­wia­do­me pra­gnie­nie dali i ru­chu sta­wał się nie sa­mym sobą, rze­czy­wi­stym, po­słusz­nym, ci­chym chłop­czy­kiem, – nad mia­rę ci­chym i nad mia­rę po­słusz­nym, – dziec­kiem, w któ­rem krą­ży­ła krew i biło ser­ce,– lecz jego ła­ko­my po dzie­cię­ce­mu i po dzie­cię­ce­mu tra­wią­cy or­ga­nizm prze­ista­czał się w coś in­ne­go, w coś od­mien­ne­go zgo­ła od sa­me­go sie­bie. Był-li wie­trzy­kiem, któ­ry skła­da i roz­kła­da li­ście na nie­do­ści­głem bia­ło­drze­wie, raz bia­łą, raz ciem­ną stro­ną, każ­dą spra­wie­dli­wie wy­sta­wia­jąc ku słoń­cu, – po­wie­wem, na­chy­la­ją­cym zbo­ża i no­si­cie­lem da­le­ko – da­le­ko za­pa­chów re­ze­dy z ra­bat przed do­mem, – śpie­wem skow­ron­ka w nie­bie­siech i wil­gi w ga­łę­ziach gę­stych cze­re­śni, – ob­łocz­kiem, co, jak zło­to­bia­ły che­ru­bin, pły­nął ze zło­żo­ne­mi skrzy­dła­mi nad na­łę­czow­skim cmen­ta­rzem, – wo­nią róży sa­mot­nej, róży ciem­nej, róży je­dy­nej, kwit­ną­cej przed okna­mi… Nie mógł usie­dzieć na miej­scu swem pod wy­so­kie­mi drze­wa­mi, na szczy­cie "Góry Ar­mat­niej", gdzie czar­no­wą­sy, mil­czą­cy i za­fra­so­wa­ny Szcze­pan, ty­lo­let­ni i naj­wier­niej­szy wszyst­kich przy­ja­ciel, na­wiózł mu do za­ba­wy pia­sku, ko­pa­ne­go głę­bo­ko w zie­mi, górę nie­mal tylą, co Ar­mat­nia. Ani prze­stro­ga Szcze­pa­na, ani su­ro­wy na­kaz Heni, przy­rod­niej sio­stry, nie mo­gły po­wstrzy­mać wę­drow­nicz­ka. Zda­wa­ło mu się, że sko­ro tyl­ko zdo­ła ode­rwać zu­peł­nie i pod­ku­lić pod sie­bie lot­ne nóż­ki od cięż­kiej zie­mi, roz­ło­ży coś, jakg­dy­by skrzy­dła pro­mie­ni­ste i po­le­ci po­nad tę pięk­ną do­li­nę, gdzie błysz­czą ja­sne wody, za da­le­ki błę­kit­ny las, w prze­stwór siny, gdzie od­le­głe, za­mglo­ne wia­tra­ki ma­cha­ją śmi­ga­mi, ja­ko­by ta­jem­ni­cze wiel­ko­lu­dy przy­zy­wa­ją­ce­mi rę­ko­ma.

* * *

Mały czło­wie­czek, ro­snąc w dzie­ciń­skie swe lata, za­ta­piał się w do­cie­ka­nia, nie ła­twe do roz­trzy­gnię­cia dla tych, kogo bez prze­rwy za­sy­py­wał py­ta­nia­mi o wy­ja­śnie­nie mu wszel­kich zja­wisk i za­wi­ło­ści świa­ta. Gdy z nim ktoś, bar­dzo czę­sto do­bro­tli­wy "sta­ry szlach­cic", czy­li "dzia­dzio",– Bo­le­sław Prus, za­ba­wiał się dys­kur­sem, mały roz­mów­ca, sły­sząc głos wy­cho­dzą­cy z głę­bi czło­wie­czej i pod­glą­da­jąc z wie­lu stron roz­chy­la­ją­ce się usta, nie­spo­dzia­nie za­py­ty­wał:

– Nikt mi nie chce od­po­wie­dzieć, dla cze­go to gło­su nie wi­dać…

W isto­cie, nie ła­two było zna­leźć do­kład­nie za­spa­ka­ja­ją­cą od­po­wiedź na to py­ta­nie. Kie­dy­in­dziej, gdy pa­trzał na słoń­ce, któ­re oświe­tla­ło po­kój i roz­py­ty­wał szcze­gó­ło­wo o owe "pro­mie­nie", po­da­ne mu do wie­rze­nia, za­dał py­ta­nie:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: