Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Adwokat spraw ostatnich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Adwokat spraw ostatnich - ebook

Jeśli po śmierci dopadną cię dawne kłopoty, znajdź adwokata spraw ostatnich. Bo w świecie żywych nie poradzisz sobie sam.

W jednym z kościołów zostają odkryte zwłoki młodej kobiety. Ułożono je na wyrysowanym krwią pentagramie. Śmierć dziewczyny okaże się śladem, który pozwoli wpaść na trop międzynarodowej afery, bezskutecznie rozpracowywanej przez Europol.
Rozwiązaniem zagadki mają zająć się Ona i On, mimo że stoją po dwóch stronach barykady. Ona jest policjantką z tajemniczymi powiązaniami, On adwokatem, który stracił wiarę w prawo i nie zamierza pomagać policji. Ku swemu zaskoczeniu dowiaduje się, że musi wziąć udział w grze, gdyż od tego zależy jego życie. Łączą siły, gdyż tylko razem mają szansę rozwikłać tajemnicę.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-954-2
Rozmiar pliku: 586 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziękuję

Doktorowi Mariuszowi Marcowi za wiedzę, która pomogła mi zweryfikować pomysły medyczne, które umieściłem w powieści.

Renie Marciniak i Andrzejowi Kosmowskiemu, że byli ze mną w trudnych chwilach, zawsze gotowi służyć pomocą.

Arthurowi C. Clarke’owi, Stanisławowi Lemowi i Isaacowi Asimovowi za ich wspaniałe powieści.

Szczególnie chciałbym podziękować mojej partnerce życiowej, a zarazem agentowi literackiemu, Ewie Siarkiewicz, za wnikliwe oceny, wskazane błędy, poprawki, podpowiedzi i codzienne wsparcie. Właśnie Ewa znacząco przyczyniła się do tego, że książka przybrała taki kształt, a ja szczęśliwie dopłynąłem z powieścią do wydawniczego portu.

Paweł Mirosław SzlachetkoPoranek. 13 czerwca 2008 roku

– Kłamiesz. Nie jestem twoim synem! – Maks Werben jednym ruchem ręki strącił z półki oprawione w ramki fotografie.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

Był wściekły. Ojciec siedział nieruchomo, jakby porażony jego nagłym wybuchem.

– Zamierzałem wyznać ci prawdę. Pewnego dnia. Nie sądziłem, że to będzie dzisiaj. – Posiwiały mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Nie wziąłem cię z domu dziecka tylko dlatego, że byłeś ładniejszy czy sprytniejszy od innych. Szukałem cię długo i w końcu znalazłem. Twoja matka nigdy mi nie powiedziała, że mam syna. Dowiedziałem się przypadkowo.

– Myślisz, że po dwudziestu trzech latach w to uwierzę?

– Kiedy zabrałem cię z sierocińca, miałeś osiem lat. Uznałem, że byłeś za mały, żeby takie sprawy zrozumieć. Dlatego powiedziałem, że chcę być dla ciebie przybranym ojcem. Postąpiłem źle.

– Kręcisz. Jak zwykle. O co ci naprawdę chodzi?

– Wiem, co przeżywasz. Mnie również jest ciężko. Nie myśl, że podjęcie decyzji było łatwe. Ale ktoś musiał zawrócić was z tej drogi.

Maks chciał odpowiedzieć, ale ojciec powstrzymał go gestem.

– Zrozum, ja kieruję się rozsądkiem i wyższą koniecznością, podczas gdy wami rządzą emocje. Sądzisz, że wasz los mnie nie obchodzi? Jesteś moim synem. Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy.

Przez ostatnie pół godziny ojciec mówił o współczuciu, zapewniał łamiącym się głosem, że robi to dla ich dobra… Kłamał, każdym słowem i drżeniem rzekomo zbolałego głosu. Doskonale grał swoją rolę. Maks omal dał się na to nabrać.

W rzeczywistości stary był draniem, który na zimno ważył każde słowo i gest. Całym swoim życiem udowadniał, że nie interesowali go bliscy, ale jedynie własna kariera. Pozory miały pierwszeństwo. Szczęście innych nic go nie obchodziło.

Teraz siedział w ulubionym fotelu Maksa, ubrany w garnitur za kilka tysięcy, z tą swoją miną pełną wyższości i krzaczastymi brwiami ściągniętymi w wyrazie przekonania o dobrze spełnionym obowiązku. Nieświadomie arogancko postukiwał kościstymi paznokciami o wypolerowany podłokietnik, najwyraźniej oczekując, że Maks pokaja się przed nim i jak zwykle wykona polecenie.

Nigdy więcej! A zwłaszcza nie w sprawie, która była dla Maksa najważniejsza na świecie. Po dłuższym milczeniu dostrzegł w oczach ojca błysk zrozumienia. Chyba wreszcie do niego dotarło, że nie ma już nad synem władzy.

– Mógłbym cię przekonywać, jak bardzo boleję nad waszym losem – ojciec westchnął ciężko – i współczuję, bo ciężko was doświadcza. Ale to są puste słowa, które nie zmienią twardej rzeczywistości. Dlatego chcę wyraźnie usłyszeć, że nigdy więcej się nie spotkacie i zerwiecie z sobą wszystkie kontakty.

Maks już wiedział, dlaczego stary próbuje go oszukać.

– Pragniesz tej nominacji, co?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Od dwóch lat walczysz o stanowisko prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej. Skandal by cię zniszczył. Ale ja mam to w dupie!

Adam Sarnecki siedział w fotelu nieruchomo jak posąg. Tym razem na jego twarzy pojawiła się drwina, jakby chciał powiedzieć: „Nadal uważasz, że blefuję?”. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął złożony dokument i podał go Maksowi.

– Cokolwiek byś mówił i jak bardzo kochał… nie macie wyboru.

Maks wziął z wahaniem papier. Dobrze znał człowieka, który go wychował i nauczył wszystkich brudnych sztuczek w nadziei, że syn przejmie po nim interes.

Rozłożył kartkę. To był wynik badania DNA. Przejrzał dokładnie cały zapis, słowo po słowie. Dwukrotnie.

Zakręciło mu się w głowie. Adam Sarnecki był jego biologicznym ojcem! Maks miał wrażenie, że odpływa.

Tylko mi tu, kurwa, nie mdlej jak panienka! – krzyknął do siebie w duchu.

Przez dłuższy czas nie potrafił zebrać myśli. Zalała go fala emocji, utonął w niej i się zatracił. Kiedy wreszcie oprzytomniał, zmusił się do spokoju.

– Nie chcę cię już więcej widzieć – z trudem wydusił przez zaciśnięte zęby. – Nigdy!

Mecenas powolnym ruchem przesunął palcami po siwych włosach. Dawniej nosił dłuższe, ale teraz ścinał na wojskowego jeża. W świetle promieni słońca padających z okna wyglądały jak srebrzysta aureola. Maks znał ten gest. Wbrew pozorom był oznaką wewnętrznego napięcia, silnego wzburzenia. A to nie zdarzało się często u człowieka, który z żelaznego opanowania uczynił swoją wizytówkę. W końcu tylko ktoś o skórze grubej jak u nosorożca mógł być obrońcą najgorszych szumowin. O ile te szumowiny miały pieniądze i wpływy.

Ojciec bez słowa wyszedł z pokoju. Maks ciężko usiadł na krześle i opuścił głowę między kolana. W głębi domu trzasnęły zamykane drzwi. Został sam. Po jego policzku stoczyła się łza.

Zawroty głowy i słabość minęły, ale serce biło jak japoński bębniarz na dopalaczach. Maks zobaczył pod nogami zdjęcie, które wypadło z roztrzaskanej ramki. Stał wówczas z ukochaną na szczycie wzgórza. Oboje roześmiani, uchwyceni w pół ruchu. Przypomniał sobie smak jej ust i tembr głosu, który czarował jego zmysły. Zapach w chwilach namiętności, dotyk skóry, szepty w ciemności.

Uniósł głowę i zobaczył swoje odbicie w wiszącym na wprost lustrze. Przeciętna twarz bez znaków szczególnych, nieco za duży nos, lekko odstające uszy, i teraz ten mokry ślad na policzku.

W życiu tylko raz doprowadzono go do płaczu. Miał dziesięć lat, gdy w szkole koledzy zniszczyli jego jedyną pamiątkę po matce. Tylko po to, by mu dokuczyć. Łzy, które wówczas wezbrały mu w oczach, spłynęły z powrotem do serca żrącym strumyczkiem. Najpierw był stukrotny żal, a potem tysiąckrotny lodowaty gniew. I ten gniew wystarczył, by rzucić się na silniejszych od siebie i spuścić im porządny łomot. Gryzł, kopał i uderzał z zimną precyzją i zajadłością. Już nigdy więcej nikt nie podskoczył Maksowi. I nikt niczego mu nie zabrał.

Aż do dzisiaj.

Znowu poczuł wzbierający gniew. Piwne oczy w lustrze pociemniały. Powoli uniósł prawą rękę i przeczesał płowe włosy do tyłu. Nagle dotarło do niego, po kim ma ten gest. Właśnie odnalazł ojca – i jednocześnie go stracił.

Drgnął, gdy w kieszeni zawibrowała komórka. Sięgnął po nią. Cichosz?

– Czego? – warknął.

– Co, czego? Jestem na dole. Mamy jechać po towar. Coś z pamięcią?

Zapomniał. Wsunął komórkę do kieszeni dżinsów, z wieszaka w przedpokoju ściągnął granatową kurtkę dresową z kapturem, ze stolika ciemne okulary i już był w progu.

Na dole Cichosz siedział w beemce i jak zwykle obżerał się pizzą. Maks bez słowa wsunął się na siedzenie obok kierowcy.

– Jedziemy.

Cichosz spojrzał na Maksa z ukosa.

– Co się stało?

– Nie twój interes.

– To chociaż powiedz dokąd.

– Do Szału.

Co za, kurwa, adekwatna nazwa, pomyślał Maks.

OSTRA JAZDA W NOCNYM klubie Szał Niebieskich Ciał zaczynała się o północy i trwała do świtu. Wtedy każdy mógł tu kupić wszystko: od narkotyków i chętnych panienek poczynając, a na lewych dokumentach kończąc. W świetle latarni błyskał nóż, pękała rozbijana o chodnik flaszka, a naćpany gość zapewniał natchnionym głosem, że wie, jak zbawić świat. Teraz to miejsce było ciche, niemal martwe.

Maks zastukał. Drzwi otworzył mięśniak o zaspanej twarzy.

Zbiegł schodami do podziemia. Duża sala klubowa była ciemna, tylko w przeciwległym kącie błyskało światło. Skrzywił się, gdy doleciał go kwaśny smród. Czyżby kuchnia nadal pracowała? Wykładzina, która imitowała dywan, tłumiła kroki. Maks poszedł w stronę światła. Tam przy jednym ze stolików ujrzał właściciela tej mordowni, Śrubę, niskiego faceta o byczym karku. Śruba liczył pieniądze. Góra banknotów podzielona była na trzy sterty: za narkotyki jedna, alkohol druga. Trzecia, najmniejsza, stanowiła opłaty za wejście do klubu. Interes się kręcił.

Śruba uniósł wzrok.

– Jak zwykle punktualny.

– Nie znam go. – Maks ruchem głowy wskazał mężczyznę, który dwa stoliki dalej liczył bilon.

– Jest od wczoraj. Jako doktorant wydziału matematyki dostawał dwa dwieście. W moim biznesie przygarnie piątkę i będę miał pewność, że nie rąbnie się w rachunkach. – Śruba wyszczerzył się w uśmiechu, jakby chciał się pochwalić rzędem dopiero co wstawionych porcelanowych zębów.

– Masz towar? – Maks nie miał ochoty na towarzyskie pogawędki. Nie dzisiaj.

Śruba jakby się zawahał.

– Mówiłeś, że pomożesz Magikowi.

– Czy ja cię kiedyś okłamałem?

– Nie, ale…

– Ale co? – Maks nachylił się nad stołem i położył na pieniądzach zaciśnięte w pięści dłonie.

– Okej, ja tylko tak. – Śruba skinął ręką i z ciemności za nim wynurzył się kolejny przydupas. Podszedł do stolika i położył na blacie kilka białych paczuszek z kokainą.

Maks rozluźnił pięści, zgarnął narkotyki jednym ruchem, odwrócił się i ruszył do wyjścia. Kiedy doszedł do schodów, już wiedział, co to za sztynk. Ktoś narzygał w ciemnym kącie holu.

Wbiegł na górę i wyszedł na ulicę. Choć na dworze było ciepło, narzucił na głowę kaptur kurtki i nasunął na nos okulary przeciwsłoneczne. Kątem oka dojrzał ruch na ławce stojącej niedaleko wejścia.

Siedział na niej czarny kot i zielonymi oczyma gapił się na Maksa.

– Tylko mi, kurwa, nie przetnij drogi – zagroził zwierzakowi. – Nie dzisiaj.

Miał wrażenie, że kot spojrzał na niego drwiąco, jakby chciał powiedzieć: „I beze mnie masz przesrane”.

Maks skręcił za róg i wsiadł do samochodu.

– Powiesz, kto założył ci imadło na jajach? – spytał Cichosz i zapalił silnik.

– Innym razem.

Maks odwrócił się i sięgnął po leżący na tylnym siedzeniu kolorowy tygodnik. Położył go sobie na kolanach. Z kieszeni wyjął stuzłotówkę i zwinął ją w rurkę. Na lakierowaną okładkę wysypał z torebki od Śruby dwie ścieżki. Przez jedną dziurkę wciągnął pierwszą działkę, przez drugą następną. Kątem oka dostrzegł minę Cichosza.

– W czym problem?

Cichosz wskazał na zegarek.

– Jesteśmy w niedoczasie.

Maks sięgnął do schowka po koguta. Wystawił go za okno, na dach. Ruszyli z jękliwym sygnałem policyjnej syreny.

PIOTR ZWOLNIŁ PRZED blokadą ustawioną w poprzek jezdni. Funkcjonariusz z automatem podszedł do radiowozu. Maks i Piotr pokazali odznaki wydziału kryminalnego. Policjant dał znak i odsunięto barierki. Przejechali na drugą stronę.

Kiedy samochód się zatrzymał, Maks zerknął przez szybę w stronę pojazdu opancerzonego. Czyżby zanosiło się na większą rozróbę?

Wysiadł z auta. Przytłoczyła go cisza. O tej porze centrum miasta powinno być wypełnione gwarem przechodniów, odgłosem przejeżdżających samochodów czy turkotem mknących po szynach tramwajów. Nic. Spokój. Ściągnął z głowy kaptur. Z tyłu doleciał głos:

– Mają zakładniczkę. Ze względów bezpieczeństwa zarządziłem, żeby zamknięto przylegające do nas ulice… – Otyły policjant w randze podinspektora tłumaczył coś dziennikarzowi i sztucznie uśmiechał się do wycelowanej weń kamery. Kiedy zobaczył Maksa i Piotra, przerwał. – Na razie to wszystko. – Ruszył w ich stronę szybkim krokiem. – Co z towarem?

Maks wsunął palce do kieszeni, wyjął paczuszki ze śniegiem i położył na wyciągniętej dłoni.

– Skąd ten pośpiech?

Podinspektor ruszył przodem. Mówił szybko, nie odwracając głowy.

– Jest dwóch. Zabili ochroniarza. Zabrali krótkofalówkę i weszli na nasz kanał. – Wskazał dłonią na budowany właśnie wieżowiec Global Plaza. – Zabarykadowali się na trzynastym piętrze. Cholera wie, skąd mają obrzyna na śrut i karabin snajperski.

– Trzynaste piętro, trzynastego w piątek. – Piotr westchnął pod nosem. – Ktoś dzisiaj będzie miał cholernego pecha.

– Nie ktoś. – Maks splunął na jezdnię. – Ja go mam.

Doszli do półciężarówki, w której mieściło się mobilne centrum kierowania, na dachu stała antena satelitarna i emiter do łączności szyfrowej. Obok wejścia dreptało kilku oficerów w rozpiętych mundurach. Między nimi wyróżniał się czterdziestolatek o pobladłej twarzy, który usiłował przypalić zapalniczką papierosa. Szło mu nieskładnie, zapalniczka ślizgała się w spoconych dłoniach. Podeszli bliżej.

– Nasz negocjator – przedstawił go podinspektor.

Maks przyjrzał się facetowi. Nie wyglądał na pewniaka, który kupił lotto i spokojnie czekał na wygraną.

– Wydział kryminalny. Maks Werben i Piotr Cichosz. – Wskazał za siebie na Piotra, który jak zwykle ubrany był w ciemny garnitur, białą koszulę, a pod szyją miał zaciągnięty ciemnogranatowy krawat. Elegancik. Gdyby tylko pilnował, żeby sos z pizzy nie plamił mu krawatów.

W dłoni jednego z oficerów zatrzeszczała krótkofalówka. Natychmiast przekazał ją dowódcy.

– Hej, gównojadzie. Słyszysz mnie?

– Tu podinspektor Kostecki...

– Dziewczyna jest do kitu. – W tle dał się słyszeć rozdzierający szloch i wołanie o pomoc. – Kumpla łeb napierdala. Jeśli nie wciągnie działki, będzie sajgon. Wtedy nienawidzi każdego, zwłaszcza bab.

– Mam wszystko.

– OK. Za minutę przed budynkiem chcę widzieć psa. W slipach. Ręce nad głową. W prawej śnieg. W lewej krótkofalówka.

Rozległ się sygnał przerwanego połączenia. Wszyscy spojrzeli na negocjatora. Ten czknął boleśnie.

– Nie idę! – Cofnął się i oparł plecami o samochód. – Mam rodzinę, dla kogo żyć. Ni chuja, nie idę.

Podinspektor najpierw zaniemówił, a sekundę później sięgnął do kabury z pistoletem. Maks położył mu dłoń na ramieniu.

– Zostaw go. Ja pójdę. – Podniósł wzrok na bryłę wieżowca, a potem mruknął do siebie pod nosem. – Pech bywa strasznie zaraźliwy.

MAKS WYSZEDŁ NA ŚRODEK jezdni z podniesionymi rękami. W lewej trzymał krótkofalówkę. Zatrzymał się. Był w samych slipach i adidasach. Chłodny wrześniowy wiatr owinął się wokół półnagiego ciała, przesunął między ciemnoblond włosami na chudej klatce piersiowej, wywołując gęsią skórkę. Maksem wstrząsnął niezbyt przyjemny dreszcz. Miał wrażenie, że krążąca w jego krwi adrenalina, wywołana porannym szokiem, podkręcona działką koki i obecną sytuacją, za chwilę tryśnie wszystkimi porami ciała. Czuł się jak wyścigowy koń tuż przed biegiem, wstrzymywany wprawną dłonią jeźdźca. Wreszcie w jednym z okien wieżowca dostrzegł refleks charakterystyczny dla lunety celownika optycznego.

– Masz towar? – zaskrzeczała krótkofalówka.

Uniósł wyżej prawą dłoń.

– Słuchaj, psie. Po strzale masz dziesięć minut, żeby wbiec na górę, inaczej dziwka zginie. Trafisz do Księgi Rekordów. – Śmiech.

Padł strzał. Kula rozerwała nawierzchnię drogi przed stopami Maksa. Kawałek asfaltu boleśnie ugodził go w łydkę.

Maks zaczął biec. Dziesięć minut na trzynaście pięter to niewiele. Sądził, że ból w łydce przejdzie, ale tylko się nasilił.

Dopadł drzwi obrotowych. Wbiegł do głównego holu. Serce biło mu coraz szybciej. Tupot kroków odbił się gdzieś w głębi odległym echem. Przystanął i poszukał wzrokiem schodów. Windy były unieruchomione. Podinspektor kazał w całym budynku wyłączyć prąd, jakby mogło to cokolwiek zmienić.

Zobaczył znak wyjścia ewakuacyjnego.

Wbiegł na stopnie. Musi jak najdłużej utrzymać regularny oddech. Najpierw przeskakiwał po trzy stopnie. Potem co dwa. Puls przyspieszył. Kiedy znalazł się na dziewiątym piętrze, poczuł, jak boląca łydka zaczyna sztywnieć. Przystanął na moment. Rozmasował ją krótkimi, mocnymi pociągnięciami. Na dłoni dostrzegł krew.

Chwycił za barierkę. Pomagał sobie rękami, podciągając się mocnymi szarpnięciami. Niech to szlag. Uderzył się o rant betonowego stopnia. Mimo bólu nie zwolnił. Otworzył szeroko usta. Brakowało mu tchu. Przed oczyma wirowały czarne kręgi.

– Masz jeszcze dwadzieścia sekund. – Głos w radiostacji był pełen szyderstwa.

Odrzucił odbiornik. Nie miał nastroju do wysłuchiwania smętnego zwisa. Znowu wspinaczka. Jeszcze jedno piętro… Zaczęło go mdlić. Kilkanaście stopni... Dotarł do dwunastego. Zatoczył się na ścianę.

Od jutra musi więcej biegać.

PRZYLIZANY BLONDYN, KTÓRY klęczał za załomem korytarza, wprowadził ostatni pocisk do komory nabojowej strzelby. Przeładował, pociągając do siebie suwadło pod lufą. Położył palec na cynglu. Drugą dłonią podparł lufę.

– Beret! – krzyknął za siebie. – Słyszę psa. Nieźle dyma pod górę.

– Dlaczego tylko sześć działek?

– Luz, cała Warszawa jest nasza.

Wypluł peta na podłogę i wycelował broń w drzwi klatki schodowej. Wahadłowe skrzydła gwałtownie się odchyliły. Stojący w nich wysoki i chudy policjant w granatowych bokserkach zrobił kilka niepewnych kroków, śmiesznie chwiejąc się na boki. Chciał coś powiedzieć, ale z gardła wydobył mu się tylko bełkot. Nagle upadł na plecy z szeroko rozrzuconymi ramionami. Na podłogę poleciały paczuszki z białym proszkiem. Jedna z nich prześlizgnęła się aż do nóg blondasa.

Ćpun zaczął się śmiać.

– Beret! On zemdlał. Kurwa, ale jaja!

– Dawaj prochy!

– Moment.

Podniósł się z półprzysiadu i podszedł do leżącego. Stanął nad nim i znowu obrócił się za siebie.

– Kiedy nowy będzie zapierdalał z zaopatrzeniem, musisz chujowi dać więcej minut.

Czas… zwolnił. Maks poczuł chłód, który przeniknął jego ciało. Narkotyk zapewnił mu kopa. Był zimny, opanowany i maksymalnie skupiony na przeciwniku. Gotowy skoczyć w przepaść.

Chłopak schylił się, by podnieść z podłogi paczuszkę z narkotykiem. W tym samym momencie otrzymał cios. Złożone knykcie palców Maksa niczym kastet uderzyły w krtań bandyty.

W jednym ułamku sekundy więzadło tarczowo-gnykowe pośrodkowe zostało rozerwane. Chrząstki tchawiczne uległy zmiażdżeniu, a ich tkanka szklista gwałtownie podbiegła krwią. Ściana błoniasta, utrzymująca chrząstki, uległa rozdarciu na całej długości i zapadała się w otwory oskrzeli.

Cios odrzucił blondasa na najbliższą ścianę. Maks doskoczył do osuwającego się na posadzkę mężczyzny i wyszarpnął mu broń ze sztywniejących palców.

Chłopak próbował krzyknąć. Ale z pogruchotanej krtani nie wydobył się żaden dźwięk. Przerażony, chwycił się dłońmi za szyję, jakby próbował zerwać zaciskającą się na niej stalową obręcz. Na zbielałe wargi wypłynęła krew. Chciał odkaszlnąć, by złapać w płuca zbawienny haust powietrza. Na próżno. Może dlatego raz jeszcze poderwał się na sztywne nogi i zaczął śmiesznie podskakiwać, jakby cokolwiek mogło to zmienić. Twarz blondasa posiniała. Wreszcie upadł na kolana. Ból wysadził mu oczy z orbit.

Maks rzucił okiem do pomieszczenia obok. Kumpla umierającego ćpuna nie dostrzegł, ale zobaczył leżącą na wykładzinie dziewczynę – nagą, nieprzytomną. Siniaki na jej twarzy były widoczne nawet z tej odległości. Po wewnętrznej stronie uda czerwieniła się krew.

Kokaina wciąż trzymała go w swoim uścisku, dając jasny obraz sytuacji. Maks powoli przeniósł wzrok na ćpuna o posiniałej twarzy, który patrzył na niego wybałuszonymi oczami, charcząc bezgłośnie. Sprawdził magazynek. Pełny. Podniósł obrzyna i pociągnął za spust. Z niewielkiej odległości stalowa pięść śrutu niemal wgniotła pół twarzy gnoja do wnętrza czaszki.

– Sam jesteś chujem.

Breja mózgu wystrzeliła na boki krwawym rozbryzgiem. Chłopak zesztywniał. Jedynym okiem patrzył na Maksa z bolesnym przerażeniem. Potem jego ciałem wstrząsnął elektryczny piorun. Oko zmętniało. Dłonie odpadły od gardła. Chłopak zaczął osuwać się po ścianie na posadzkę. Kiedy usiadł, po raz ostatni odbiło mu się krwią. W końcu przechylił zabawnie głowę w bok, rysując na białym murze krwawy rozmaz.

Czas ponownie przyspieszył. Maks doskoczył do niezabudowanego pokoju piętra, skąd dobiegł głos drugiego bandziora. W uszach słyszał łomot pulsującej krwi. Zobaczył dwudziestolatka wyglądającego przez odchyloną zasłonę na ulicę.

– Zibi, rusz się, łeb mi napierdala – powiedział.

Odwrócił się i wtedy dostrzegł Maksa. Próbował poderwać opuszczony wzdłuż nogi karabin snajperski. Za późno! Wystrzał z dubeltówki rzucił go na szklaną ścianę. Posiekane mięśnie prawego barku zwiotczały. Karabin upadł głucho na wykładzinę. Chłopak wrzasnął rozdzierająco i chwycił się za plującą krwią ranę. Część śrucin uderzyła w szybę. Na powierzchni błyskawicznie rozrastała się siatka drobnych pęknięć.

W oczach narkomana Maks ujrzał strach. Ale Beret jeszcze się nie poddał. Wyciągnął przed siebie zdrowe ramię. Najwidoczniej zamierzał skoczyć na Maksa. Kolejny strzał posiekał w strzępy dłoń i przedramię, aż do wysokości łokcia. Oszalały z bólu bandzior zamachał krwawym kikutem.

– Nie masz prawa! – wrzasnął.

Maks spokojnie przeładował. Z komory nabojowej wyskoczyła na podłogę dymiąca gilza.

– Jesteś jebanym policjantem!

Maks uśmiechnął się zimno.

– Musisz przestrzegać prawa. – Beret wciąż zgłaszał jakieś pretensje.

– Twojego? Czy dziewczyny? – Maks w końcu zareagował.

– Musisz! – Oszalały z bólu chłopak miotał się w szklanym narożniku.

– Właśnie to robię.

Pierwszy strzał, niczym gorejąca pięść, wepchnął Beretowi prawe płuco do środka. Chłopak zdołał jeszcze jęknąć, jakby zdziwiony, że Maks mimo wszystko zdecydował się nacisnąć spust. Kawałki pociętego ubrania i grube krople krwi bryzgnęły po szybach. Bandzior rzygnął czerwoną pianą.

Szyba, o którą uderzył plecami, pękła z trzaskiem i rozsypała się na tysiące szklanych ułamków. Zamigotały w powietrzu złotymi refleksami słońca, które wyszło zza chmur.

Szklana ściana ostatecznie rozsypała się pod ciężarem ciała. Drugi strzał pchnął bandytę w przepaść. Maks miał nadzieję, że ćpun czuł rozsadzający ciało ból. Rozrzucone na boki ramiona zatrzepotały w powietrzu, jakby Beret jeszcze chciał czegoś się złapać i uchronić przed upadkiem.

Maks podszedł do rozbitego okna i patrzył obojętnie, jak ciałem mężczyzny wstrząsają ostatnie śmiertelne drgawki. Potem, gdzieś w dole, rozległo się mokre, krwawe pacnięcie. Powoli szum krwi w uszach zanikł, oddech się uspokoił. Przymknął powieki i uniósł twarz do słońca.

Wtedy nad głową usłyszał krzyk lecącego łabędzia. Otworzył oczy. Na błękitnym niebie frunął śnieżnobiały ptak z rozłożonymi skrzydłami. Identycznego zrobił w technice origami. Nim pociął kartkę na niewielkie kwadraty, napisał na niej kōan zen: Starej kobiety świt nie obudził. Teraz stoi przed zwierciadłem. Prawdziwe jest tylko lustro odbijające wszystko wyraźnie. Ciągle pogrążona w niewiedzy – nie powinna uważać za rzeczywistość odbicia swej twarzy... Jestem twoim lustrem. A ty? Dwa miesiące temu złożył łabędzia z papierowych cząstek i położył na poduszce obok głowy śpiącej ukochanej.

Łabędź przemknął nad nim z przeciągłym krzykiem. Maks miał wrażenie, że refleksy słonecznych promieni rozcinają otaczającą go skorupę wściekłej determinacji. Wreszcie opadło z niego napięcie.

Westchnął ciężko i opuścił głowę na piersi. Strzelba zaczęła ciążyć w dłoni, ale jej nie wypuścił. Co dalej?

Za plecami zabuczały pod sufitem startery jarzeniówek. Włączono prąd.

Odwrócił się. Zarzucił broń na plecy i, kulejąc, ruszył w stronę nieprzytomnej kobiety. Po drodze wziął leżący na wykładzinie koc. Przykrył nim dziewczynę. Oddychała płytko i niespokojnie. Uwolnił ją z więzów i wziął na ręce. Głowa bezwładnie obsunęła się na jego ramieniu. Spod powieki wytoczyła się łza.

Kuśtykając, wyszedł z pomieszczenia. Minął leżącego na podłodze blondasa.

Dziewczyna była ciężka. Mięśnie ramion zaczęły mu drżeć z wysiłku. Z Maksa uszła cała energia. Nie da rady iść dalej. Ostrożnie położył bezwładne ciało na posadzce. Ciężko usiadł obok. Wsparł się plecami o betonowy słup, położył strzelbę na kolanach i przymknął oczy.

Ciągle pogrążona w niewiedzy – nie powinna uważać za rzeczywistość odbicia swej twarzy...

Ból w łydce się nasilał. Spojrzał na nogę. Cienka strużka krwi spływała po adidasie i wsiąkała w ciemnobordową wykładzinę. Musiał chwilę odpocząć.

Poranna wściekłość ulotniła się bez śladu. Pozostał jedynie przeszywający każdą komórkę ciała dojmujący żal, który utkwił gorzką gulą w przełyku i nie pozwalał ani na krzyk złości, ani na płacz.

Ciszę przerwał cichy gwizd nadjeżdżającej windy. Maks podniósł obrzyna. Zostały mu jeszcze cztery naboje.

Rozległo się sapnięcie rozchylanych drzwi, a potem odgłos kroków na wykładzinie. Maks uniósł broń. Zza węgła wyszedł Cichosz i rozglądał się w osłupieniu. Dostrzegł martwego blondasa i już nie mógł oderwać od niego wzroku. Z trudem opanował podchodzący do gardła żołądek. Odsunął na bok wycelowaną w siebie lufę. Przyklęknął obok Maksa.

– Co z tobą?

– Trochę się zasapałem, kiedy biegłem pod górę. – Maks próbował zadrwić.

– Na dole widziałem drugiego.

– Współczuję.

– Zasługiwał na proces. – Głos Piotra był bezradny.

– „Zasługiwał” to przereklamowane słowo.

– Co dalej? – Cichosz obejrzał się na pobojowisko.

– Oczywiście napiszesz raport. – Maks wzruszył ramionami. – Chyba tylko ja lubię cię za prawdomówność.

– Musimy przestrzegać prawa.

Maks usłyszał w głosie Piotra twardą nutę. Przemknęło mu przez myśl, że ma przesrane. Może powinien zacząć się tym przejmować.

– A gdyby się okazało, że naćpani powystrzelali się nawzajem? – zasugerował.

Cichosz zmarszczył brwi.

– Prawo chroni wszystkich, a my jesteśmy obowiązani...

– Wszystkich, czyli nikogo.

– Wszystkich.

Piotr czasami działał mu na nerwy.

– W takim razie ja chronię tylko pokrzywdzonych.

– Chcesz decydować?

– A ty szukać okoliczności łagodzących? – Maks wskazał na trupa blondasa. – Myślisz, że żona strażnika, który zginął, nie powinna płakać? A może dziewczynie nie wolno mieć pretensji, że ją bito i gwałcono? W końcu chłopcy z pewnością pochodzili z trudnych rodzin, ich ojcowie, alkoholicy, na pewno ich lali, nauczyciele za dużo wymagali, rówieśnicy gnębili, a koleżanki drwiły, że im nie staje. Jednym słowem, społeczeństwo jest winne temu, co się stało. My wszyscy… Czyli nikt. Tak wytłumaczy to prawo!

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Maks spojrzał na Piotra. Ten miał dziwny wyraz twarzy, jakby toczył z sobą wewnętrzną walkę. Przez jakiś czas przyglądał się nieprzytomnej nastolatce, trupowi blondyna i jatce wokół. W końcu spytał niepewnym głosem:

– Co dalej?

– Zabierz ją na dół.

– A ty?

Maks opuścił wzrok i wpatrzył się w krew, która zaschła na bucie.

– Muszę jeszcze chwilę odpocząć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: