Agencja złudzeń - ebook
Agencja złudzeń - ebook
Jak szybko i skutecznie pozbyć się złudzeń na temat swojej kariery i życia osobistego? Finbar Dolan jest zagubiony i samotny, ale jeszcze o tym nie wie.
Konsekwentnie próbuje się odciąć od swojego pochodzenia oraz rodziny i poświęcić błyskotliwej karierze w nowojorskiej agencji reklamowej, ale zbliżająca się czterdziestka sprawia, że popada w coraz większy życiowy chaos i panikę. Chodź do Bożego Narodzenia zostało ledwie parę dni, okazuje się, że Fin musi odwołać dawno planowany urlop, żeby w rekordowym tempie napisać, wyprodukować i zmontować spot reklamowy dla producenta pieluch. Tymczasem sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje. Nasz bohater dowiaduje się, że jego ojciec, który wiele lat temu porzucił rodzinę, poważnie zachorował, a żadne z pozostałych dzieci nie zamierza go nawet odwiedzić w szpitalu. To bodziec, który zmusza Fina do przewartościowania swoich priorytetów, zmierzenia się z uczuciami do koleżanki z pracy, zakwestionowania wagi pieluch w życiu oraz w końcu do wyznania prawdy o sobie i swojej przeszłości.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-067-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paul Murphy był weteranem wojny w Wietnamie, podczas której w bitwie o Da Nang urwało mu obie nogi. Obecnie mieszkał w jednym z ośrodków dla weteranów w Bostonie. Poznałem go w ostatniej klasie liceum, kiedy musiałem napisać pracę zaliczeniową z historii współczesnej. Zadanie wymagało nie tylko umiejętności wyszukiwania informacji, ale też przeprowadzania wywiadów.
Wiele dni spędziłem z lekarzami, pielęgniarkami i sanitariuszami na rozmowach, które w rezultacie doprowadziły mnie do Paula. Początkowo traktował mnie z rezerwą, ale zdołałem ją przełamać, głównie dzięki temu, że przynosiłem mu fajki, a raz nawet butelkę wódki. Pewnego dnia, kiedy siedziałem w jego szpitalnym pokoju, który zazwyczaj czuć było środkami dezynfekującymi i czasami uryną, zagadnąłem go o lekturę szkolną Urodzony czwartego lipca, pamiętnik Rona Kovica, wiele lat później zagranego w filmie przez Toma Cruise’a.
– Czy ją czytałem? – spytał Murphy retorycznie, zaciągając się marlboro. – To opowieść o mnie.
– Urodził się pan czwartego lipca? – zdziwiłem się.
– Nie – odrzekł. – Dwudziestego czwartego kwietnia.
– Rozumiem…
– Wątpię – rzucił, odpalając kolejnego papierosa od tego, którego właśnie dopalał.
Paul Murphy był człowiekiem pełnym gniewu, lecz uczył się go kontrolować. Raz w tygodniu czytał książki dzieciom z ubogich dzielnic oraz niewidomym. Uwielbiał kręgle i należał do zespołu, którego członkowie grali, pili piwo, śmiali się, nosili drużynowe koszulki oraz brali udział w rozgrywkach ligowych. Spotykał się z pracownicą szpitala – młodą, pełną współczucia kobietą o imieniu Phyllis, pasjami pisującą do gubernatora listy z żądaniem budowy większej liczby podjazdów dla niepełnosprawnych w Bostonie i okolicach. Paul i Phyllis wytatuowali sobie na pośladkach swoje imiona. Murphy wyznał, że muszą być bardzo kreatywni w łóżku „z tej przyczyny, że mam miękką faję”. Wszystko to opisałem w pracy, którą zatytułowałem Śmierć za życia. Dostałem piątkę.
Nauczyciel historii pan Stevens zamieścił pod oceną krótki komentarz: „Fin, z tej pracy emanują wielka dojrzałość i niezwykła wrażliwość. Chwilami byłem głęboko wzruszony. Możesz być z siebie dumny. Świetna robota”.
I rzeczywiście byłem dumny. Jedyny problem w tym, że wymyśliłem każdy szczegół tej opowieści, włącznie z osobą Paula Murphy’ego. Ani jedno słowo nie było prawdą: jego imię, palenie, gniew, utracone kończyny czy pasja do kręgli. Wszystko sfabrykowałem. Napisałem, że w gimnazjum w Ashtabula w Ohio grał w drużynie piłki nożnej tylko dlatego, że podobało mi się brzmienie słowa Ashtabula. Wspomniałem, że gdyby Paul mógł wstać z wózka, mierzyłby 188 centymetrów. Napisałem, że miał problemy z erekcją, bo chciałem wpleść słowo „penis” w tekst, ponieważ bawił mnie jego widok na wydruku.
Nie chodzi o to, że nie starałem się wykonać zadania. Starałem się, ale raczej na pół gwizdka. Rozmawiałem z kumplem mojego starszego brata Larrym Gallagherem, który walczył w Wietnamie. Pracował jako zastępca kierownika w kręgielni Parkway Lines, choć głównie zajmował się sprzedażą na zapleczu małych torebek z trawą. Przeprowadziłem z nim wywiad, jeśli można za wywiad uznać zadanie kilku pytań, podczas gdy Larry spryskiwał wnętrze butów środkiem dezynfekującym. Poprosiłem, by opowiedział mi o Wietnamie i bliznach, które pozostawiła na nim wojna. Odparł, że nie ma żadnych blizn poza jedną na nodze, bo się skaleczył, wsiadając po pijaku do jeepa. Zapytałem o dojmujący ból, którego tam doświadczył. Odrzekł, że to wcale nie było bolesne, raczej śmiertelnie nudne. Dodał też, że bardzo lubił strzelać z pistoletu maszynowego i że „przerwy między walkami były świetne, bo Wietnamki potrafią się naprawdę dobrze pieprzyć”. Podziękowałem mu za czas, który mi poświęcił, a on pozwolił mi rzucić dwa razy za darmo, choć skasował mnie za buty.
Alfred Hitchcock twierdził, że film to życie, z którego wymazano plamy nudy. Wierzę, że tak właśnie postąpiłem, tworząc Paula Murphy’ego, którego pierwowzór z całą pewnością musiał żyć gdzieś w USA. Nie interesowało mnie dokopywanie się do prawdy, lecz tworzenie prawdy, w którą miałem ochotę wierzyć i w którą mogli uwierzyć inni. Bo wydawała się realna.
Zatem nikogo nie powinno dziwić to, że skończyłem w reklamie.Podziękowania
To moja druga pierwsza powieść. Poprzednia nie została wydana na moje (i pewien jestem, że również na wasze) szczęście. Jeśli ta jest w jakimś sensie dobra, to w dużej mierze dzięki garstce ludzi, którzy we mnie wierzyli. A oto oni:
Sally Kim, moja redaktorka w Touchstone. Kupiła niedoskonały i wymagający pomocy produkt. Prowadziła mnie, motywowała, pomagała odszukać właściwą opowieść. Brak mi słów, by wyrazić, co do niej czuję. Ale gdybym je znalazł, zapewne byłyby to nieodpowiednie słowa, a ona potrafiłaby mi pomóc znaleźć te najbardziej trafione.
Stacy Creamer, David Falk, Marcia Burch, Wendy Sheanin, Michael Croy i wszyscy pozostali w Touchstone. Zapaleni czytelnicy i mistrzowie nieznanego pisarza.
Susan Morrison i David Remnick, którzy prowadzą moje Krzyki i szepty w „The New Yorker” od 1999 roku.
David Kuhn, który sprawił, że ta książka stała się rzeczywistością, podobnie jak Billy Kingsland, Maree Hamilton, Grant Ginder, Nicole Tourtelot i Jessie Borkan.
W „The New York Times” Scott Shane, Nora Krug, Michael Newman, Carmel McCoubrey i David Shipley, a w „Los Angeles Times” Nick Goldberg i Susan Brennenman.
Rick Knief, niezrównany przyjaciel, a także ojciec chrzestny mojej córki, który czytał szkic po szkicu. Jego niezrażony optymizm i szczerość pomogły mi na wielu zakrętach.
Deirdre Dolan dodała wiele odkrywczych komentarzy i słów zachęty.
Richard Syvanen, scenarzysta nadzwyczajny, drogi przyjaciel od czasu studiów, który zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat i który po przeczytaniu mojego pierwszego scenariusza poradził mi, bym bezwzględnie zajął się powieściopisarstwem.
Mój ojciec, Charles Kenney, oraz bracia Charlie, Michael, Tom, Patrick i Tim. Sami dobrzy ludzie. I pamięci mojej mamy, Anne Barry.
Nie zamierzam dziękować ludziom z MacArthur Foundation, jako że ich notatka na odwrocie mojego odrzuconego podania o grant dla geniuszy („HA, HA!”) nie wydała mi się wcale zabawna.
Połowę tej książki napisałem w czytelni Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Każdego dnia otaczały mnie dziesiątki ludzi piszących, jak sobie wyobrażam, książki, wiersze, rozprawki, podania o pracę, scenariusze czy testamenty, choć był tam też jeden facet, który notował wyłącznie przekleństwa. To bardzo inspirujące, gdy siedzi się wśród osób próbujących coś stworzyć dzień w dzień. Są cichą przybraną rodziną, która szanuje milczenie, pasję oraz dobytek innych podczas krótkich przerw na wyjście do toalety. Zatem wielkie dzięki dla piszących współtowarzyszy oraz dla miasta Nowy Jork i jego dobroczyńców, którzy umożliwiają istnienie takiego miejsca.
Drugą połowę napisałem w kawiarni Once Upon a Tart przy Sullivan Street w SoHo. Jerome Audureau, właściciel, uprzejmie pozwalał mi przesiadywać tam całymi dniami nad jedną lub dwiema filiżankami kawy, zajmować stolik i korzystać z gniazdek elektrycznych. Niektóre z jego pracownic – Josie Canseco, Cleo Rivera, Samina Naz i Anna Marcel – dbały o mnie, karmiły i zawsze miały uśmiech w zanadrzu.
Moja córka i syn, Lulu i Hewitt, którzy pojawili się na świecie i pokazali mi, co jest naprawdę ważne.
I w końcu moja żona, Lissa. Nasza córeczka miała trzy miesiące, kiedy przyszedłem pewnego dnia do domu i oznajmiłem: „Właśnie zostałem zwolniony. I od jutra przestają pokrywać nasze ubezpieczenie zdrowotne. Pomyślałem, że może spróbuję napisać powieść”. W ciągu całego tego długiego, nadwerężającego pewność siebie procesu Lissa pomagała mi, wierzyła we mnie i wspierała. Wieczorami cierpliwie słuchała, gdy czytałem jej to, co pisałem przez cały dzień. Wyłapywała fałsz, przesadę, słabe dialogi. Uczyła mnie, i nadal uczy, co to znaczy kochać i być kochanym.