Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Agent policyjny: z papierów po Hektorze Blau - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agent policyjny: z papierów po Hektorze Blau - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I PRO­LOG.

Pew­ne­go kwiet­nio­we­go ran­ka, na uli­cach War­sza­wy, po­ja­wi­ły się nad­zwy­czaj­ne do­dat­ki bru­ko­we­go dzien­ni­ka, któ­re pu­blicz­ność roz­chwy­ty­wa­ła skwa­pli­wie. Oko­ło go­dzi­ny dwu­na­stej han­del ulicz­nej bi­bu­ły wzmógł się tak bar­dzo, że kol­por­te­rzy, wy­prze­daw­szy cały za­pas, obie­gli tłum­nie re­dak­cyę "Zwia­stu­na Ran­ne­go" do­ma­ga­jąc się dru­gie­go na­kła­du.

W re­dak­cyi nie­spo­dzie­wa­no się tego wca­le. Trze­ba było po­sy­łać po ma­szy­ni­stę i pusz­czać na gwałt ro­ta­cyj­ne ma­szy­ny, bo sprze­daw­cy ga­zet nie chcie­li ustą­pić. Pu­blicz­ność, któ­ra jesz­cze nie zdą­ży­ła za­spo­ko­ić swej cie­ka­wo­ści, co chwi­la za­cze­pia­ła ich, żą­da­jąc do­dat­ków, obie­cu­jąc pła­cić po­dwój­ną i po­czwór­ną cenę. Ale do­dat­ków nie było. Do­pie­ro oko­ło go­dzi­ny dru­giej za­czę­ły ma­szy­ny wy­rzu­cać pierw­sze set­ki, roz­chwy­ty­wa­ne w lot bez tar­gu, mi­nio pod­wyż­szo­nej ceny.

"Zwia­stun Ran­ny" zro­bił do­sko­na­ły in­te­res. Gru­by jego wy­daw­ca za­cie­rał ręce.

– No! opła­cił się ten Blau po­rząd­nie – mo­no­lo­go­wał. – Nig­dy za ży­cia nie moż­na było za­ro­bić na nim ru­bla, a po śmier­ci dał zysk lep­szy od wszyst­kich bomb, ja­kie w cią­gu ostat­nie­go roku rzu­co­no w War­sza­wie! Daw­no już ko­cha­na pu­blicz­ka tak się nie roz­czy­ta­ła. Ko­cha­ni ko­leż­cy pęk­ną dziś z za­zdro­ści.

Istot­nie, czy­ta­no do­dat­ki chci­wie. Na uli­cach, po ka­wiar­niach, re­stau­ra­cy­ach – po biu­rach, na gieł­dzie, po dwor­cach ko­le­jo­wych, na­wet w tram­wa­jach czy­ta­no je i roz­pra­wia­no ha­ła­śli­wie. W po­li­cyj­nych cyr­ku­łach czy­ta­no je w mil­cze­niu, z pew­nem na­masz­cze­niem i gro­mo­wład­ną, urzę­do­wą po­wa­gą, a stró­że pu­blicz­ne­go bez­pie­czeń­stwa, wyż­szych i niż­szych stop­ni, prze­cha­dza­li się po uli­cach w chmur­nem ja­kiemś sku­pie­niu, w na­stro­ju, któ­ry moż­na­by na­zwać trwoż­nym, gdy­by do serc tych nie­złom­nych i do­świad­czo­nych mę­żów, przy­stęp ta­kie­go jak trwo­ga uczu­cia, był w ogó­le do­pusz­czal­ny.

Cóż jed­nak było w tych do­dat­kach ta­kie­go, co do tego stop­nia ze­lek­try­zo­wa­ło pu­blicz­ną cie­ka­wość?

Czyż­by od­kry­to znów węża, któ­ry ssał ży­dów­kę?

O! tym ra­zom cho­dzi­ło o coś cie­kaw­sze­go od wszyst­kich wę­żów ra­zem, nie wy­łą­cza­jąc mor­skich i od wszyst­kich ży­dó­wek, ssa­nych i nie­ssa­nych!

Oto ry­ba­cy wy­ło­wi­li z Wi­sły, nie­da­le­ko Ja­błon­ny, tru­pa ludz­kie­go.

Boże! tak­że sen­sa­cya! Tyle tru­pów Wi­seł­ka spław­na co roku!

Ba! ale ten trup – nie był tru­pem zwy­czaj­nym.

Ten trup był dziw­ny. Miał na cie­le ści­śle przy­le­ga­ją­cą sta­lo­wą ko­szul­kę.

Wio­sna w tym roku spóź­ni­ła się moc­no. Ostre przy­mroz­ki, a na­wet mro­zy, trzy­ma­ły pra­wie przez cały ma­rzec. Wi­sła nie­daw­no do­pie­ro ru­szy­ła i ru­szy­ła na­gle. Cie­płe kwiet­nio­we słoń­ce to­pi­ło wszę­dzie śnieg i lód, a było tej zimy tyle tego do­bre­go, że wody bar­dzo przy­bra­ły. Uwol­nio­no z kry fale tłu­kły się szpar­ko po brze­gach i wy­płu­ka­ły z ja­kiejś jamy tru­pa, co za­mro­żo­ny, jak pla­ste­rek ana­na­su w pusz­ce rzym­skie­go pon­czu, spo­koj­nie w za­mar­z­nię­tej Wi­seł­ce ocze­ki­wał wio­sny.

Te­raz, wzdę­ty, wy­pły­nął i cią­gnię­ty cię­ża­rem owej ko­szul­ki, ta­czał się po dnie, aż oń ry­ba­cy za­wa­dzi­li sie­cią.

Z ubra­nia po­zo­sta­ły już tyl­ko nie­okre­ślo­ne­go wy­glą­du łach­ma­ny. Cia­ło, szcze­gól­niej twarz i ręce, ob­szczy­pa­ły i ob­ja­dły raki i ryby. Na no­gach po­zo­sta­ły jed­nak buty z łyż­wa­mi i owa ko­szul­ka na cie­le, ze sta­lo­wych wy­bor­nej ro­bo­ty ogniw, mi­ster­nie sple­cio­na.

Czy­je to mo­gły być zwło­ki?

"Zwia­stun Ran­ny" miał szczę­ście. Je­den z jego re­por­te­rów wra­cał wła­śnie z wy­ciecz­ki od krew­nych w Puł­tu­skiem i ze wsi brycz­ką do­je­chał do Ja­błon­ny, kie­dy ry­ba­cy wy­cią­gnę­li już tru­pa i wieść o nim roz­cho­dzić się po­czę­ła. Na­tu­ral­nie po­szedł zo­ba­czyć, a uj­rzaw­szy zwło­ki w owym dziw­nym pan­ce­rzu i w do­dat­ku przy­bra­ne tak, jak gdy­by nie­bosz­czyk przy­pusz­czał, iż w nie­bie śli­zgaw­ka jesz­cze otwar­ta – za­du­mał się moc­no.

Ale za­du­my re­por­te­rów nie trwa­ją nig­dy dłu­go, cho­ciaż by­wa­ją za to głę­bo­kie.

Re­por­ter "Zwia­stu­na Ran­ne­go" du­mał tem kró­cej, że wła­śnie był w pe­ry­odzie go­li­zny i jako lew na pusz­czy szu­kał, ko­go­by po­żarł.

Trup łyż­wia­rza w pan­ce­rzu nie był wpraw­dzie zbyt ape­tycz­ny i za­pew­ne czuć go już było co­najm­niej…. mu­łem, ale nos re­por­ter­ski, przy­wy­kły do od­czu­wa­nia woni sub­tel­nych, od­ra­zu zwą­chał w nim wy­jąt­ko­wy ma­te­ry­ał.

Ze­braw­szy na­pręd­ce wia­do­mo­ści, po­ży­czył od na­czel­ni­ka sta­cyi dzie­sięć zło­tych i pal­nął do swej re­dak­cyi de­pe­szę, pro­sząc o za­licz­kę i fo­to­gra­fa. Fo­to­graf z za­licz­ką do Ja­błon­ny przy­je­chał i – na­za­jutrz "Zwia­stun Ran­ny" wy­dał sław­ny swój do­da­tek.

Na cze­le jego czer­nił się ogrom­ne­mi li­te­ra­mi wy­dru­ko­wa­ny ty­tuł:ŻE­LA­ZNA MA­SKA CZY­LI TA­JEM­NI­CZY TRUP W PAN­CE­RZU NA FA­LACH WI­SŁY!

Po­ni­żej bie­gły pod sen­sa­cyj­ny­mi na­głów­ka­mi roz­dzia­ły opo­wia­da­nia o zna­le­zie­niu zwłok przez ry­ba­ków, a ostat­ni z nich, za­ty­tu­ło­wa­ny "Do­my­sły" – koń­czył się zno­wu ca­lo­we­mi li­te­ra­mi tłu­ste­go dru­ku, za­wie­ra­ją­ce­go te sło­wa:

"Tak więc, re­asu­mu­jąc dane i ze­sta­wia­jąc je z do­my­sła­mi, przy­cho­dzi­my do wnio­sku, iż ta­jem­ni­czy ów trup w pan­ce­rzu i łyż­wach, z twa­rzą zu­peł­nie nie­ste­ty znisz­czo­ną, może być tyl­ko tru­pem zna­ne­go sze­ro­ko w ca­łej War­sza­wie, a za­gi­nio­ne­go bez śla­du w stycz­niu roku bie­żą­ce­go Hek­to­ra Blau'a……."

Nic dziw­ne­go, że do­da­tek ten czy­ta­ła cała War­sza­wa.

Cała War­sza­wa zna­ła Hek­to­ra Blau'a…….

Wszy­scy in­te­re­so­wa­li się jego ta­jem­ni­czem znik­nię­ciem do­tąd jesz­cze, mimo, iż upły­nę­ły pra­wie trzy mie­sią­ce. Krą­ży­ły o tem set­ki do­my­słów i ba­śni, jed­nych dzi­wacz­niej­szych od dru­gich. Te­raz – to za­ję­cie spo­tę­go­wa­ło się jesz­cze.

Kim był Hek­tor Blau?

Nie był Sher­loc­kiem Hol­me­sem, jak­kol­wiek był tak­że – agen­tem po­li­cyj­nym.

To nic nie szko­dzi. – I ja też nie je­stem Co­na­nem Doy­le'm, a jed­nak pa­mię­ci i cie­niom zga­słe­go przed­wcze­śnie Hek­to­ra Blau'a po­świę­ca­ni tę garst­kę wspo­mnień…..

Do spi­sa­nia ich po­słu­żył mi, po­dob­nie jak re­por­te­ro­wi "Zwia­stu­na Ran­ne­go" for­tun­ny traf. By­łem szczę­śliw­szy od Co­na­na Doy­le'a: on czer­pał z fan­ta­zyi, mnie uda­ło się oprzeć na ma­te­ry­ale au­ten­tycz­nym. Oto w ty­dzień po uka­za­niu się do­dat­ku "Zwia­stu­na Ran­ne­go" ba­wi­łem za in­te­re­sem w Gdań­sku. – Wra­ca­jąc z przy­sta­ni do mia­sta, wstą­pi­łem tam kie­dyś do obe­rży, w któ­rej zbie­ra­ją się ma­ry­na­rze i fli­sa­cy – wła­śnie je­den z nich opo­wia­dał, iż pły­nął ło­dzią po Wi­śle i wio­słem wy­ło­wił ja­kiś płaszcz z wody.

– Szma­ta zgni­ła zu­peł­nie – mó­wił – ale chcia­łem zaj­rzeć w kie­sze­nie, bo wio­sło ude­rzy­ło o coś twar­de­go w tym ła­chu. No i zna­la­złam – zgad­nij­cie co? – Ha, my­śli­cie może, pu­gi­la­res?! No, po­my­li­li­ście się jak i ja – książ­ka była, nie pu­gi­la­res!

To mó­wiąc po­ka­zy­wał ksią­żecz­kę w fu­te­ra­le z ja­kie­goś dziw­ne­go ma­te­ry­ału. Nie wi­dzia­łem nig­dy ta­kie­go fu­te­ra­łu, za­cie­ka­wio­ny więc po­pro­si­łem o po­zwo­le­nie obej­rze­nia. Fu­te­rał był ro­go­wy, za­my­ka­ny za­mecz­kiem – we­wnątrz – gru­by no­tes. Woda pra­wie zu­peł­nie nie uszko­dzi­ła kar­tek, za­pi­sa­nych drob­nem pi­smem. Sko­ro spoj­rza­łem na ini­cy­ały, splą­ta­ne na okład­ce w mi­ster­ny srebr­ny mo­no­gram, po­czu­łem wnet ten sam po­nęt­ny za­pach, któ­ry przed ty­go­dniem po­draż­nił czu­łe noz­drza re­por­te­ra "Zwia­stu­na Ran­ne­go" w Ja­błon­nie.

Bez na­my­słu za­pro­po­no­wa­łem zna­laz­cy kup­no i za­pła­ciw­szy bez tar­gu ile żą­dał, ura­do­wa­ny, na­by­ty skarb mój unio­słem.

No­tes ten no­sił na so­bie li­te­ry H. B. i za­wie­rał……

Ale o tem już w na­stęp­nych roz­dzia­łach.II FAŁ­SZY­WA PIĘĆ­SET­RU­BLÓW­KA W OKIEN­KU TO­TA­LI­ZA­TO­RA.

Wspa­nia­ły, wy­zło­co­ny słoń­cem, cie­pły wrze­śnio­wy dzień.

W War­sza­wie ruch i oży­wie­nie. Ale­ja­mi Ujaz­dow­skie­mi i Mar­szał­kow­ską suną do­roż­ki na gu­mach i licz­ne pry­wat­ne ekwi­pa­że w stro­nę Mo­ko­tow­skie­go, wy­ści­go­we­go pola. Dziś otwar­cie je­sien­ne­go se­zo­nu.

W chwi­li gdy na pla­cu przed try­bu­na­mi roz­legł się głos ostat­nie­go dzwon­ka, wzy­wa­ją­ce­go do star­tu ko­nie, sta­ją­ce do pierw­sze­go wy­ści­gu, przed bra­mę z wie­życz­ka­mi od uli­cy Ka­lik­sta, na tor wio­dą­cą, za­je­chał sty­lo­wy ame­ry­kan, za­przę­żo­ny w parę zło­tych kasz­ta­nów. Z ekwi­pa­żu wy­sko­czył szpar­ko mło­dy, wca­le przy­stoj­ny i do­sko­na­le ubra­ny męż­czy­zna i oka­zaw­szy woź­nym se­zo­no­wy bi­let, po­dą­żył szyb­ko ku try­bu­nom po żwi­ro­wa­nej alei.

Przez dro­gę roz­wi­nął pro­gram wy­ści­go­wy i, zaj­rzaw­szy weń, jak­by dla spraw­dze­nia nu­me­ru, szedł pro­sto ku okien­kom od kas to­ta­li­za­to­ra, nie pa­trząc na­wet na tor, gdzie sta­wa­ły już ko­nie. Nim jed­nak do­szedł – za­brzmiał elek­trycz­ny dzwo­nek, ha­sło, że ko­nie już ru­szy­ły i przyj­mo­wa­nie sta­wek wstrzy­ma­ne.

Przy­sta­nął, za­klął zci­cha i po­szedł na try­bu­nę.

Było tam jed­nak tak peł­no, iż nim zdo­łał so­bie ja­kie ta­kie miej­sce wy­wal­czyć, go­ni­twa się już skoń­czy­ła, ko­nie mi­ja­ły ce­low­nik, wi­ta­ne okrzy­ka­mi tłu­mów.

Po­pa­trzył na zwy­cięz­cę i wstał z zaj­mo­wa­ne­go krze­sła, chcąc zmie­szać się z fa­la­mi wi­dzów, od­pły­wa­ją­ce­mi te­raz z try­bu­ny do wag i przed kasy gry.

W chwi­li gdy scho­dził, po­czuł, że ktoś do­ty­ka jego ra­mie­nia i ob­ró­cił się żywo. Przed nim stał dżen­tel­men w ciem­nym, ele­ganc­kim ul­ste­rze i cy­lin­drze na gło­wie. Twarz miał bla­da­wą, za­koń­czo­ną spi­cza­sto ostrym trój­ką­tem czar­nej bro­dy, czar­ne rów­nież, buj­ne, w górę pod­cze­sa­ne wąsy i ta­kież oczy, duże, prze­ni­kli­we, osa­dzo­ne głę­bo­ko po obu stro­nach cha­rak­te­ry­stycz­nie za­gię­te­go nosa, pod łu­ka­mi czar­nych, krza­cza­stych brwi, pod­nie­sio­nych w górę, ku bo­kom czo­ła. Cien­kie, od­sta­ją­ce i jak­by bło­nia­ste, a duże kon­chy uszu, do­da­wa­ły tej twa­rzy, dziw­nie wy­ra­zi­stej, ja­kie­goś nie­sym­pa­tycz­ne­go cha­rak­te­ru; w ry­sach jej spo­koj­nych, ale po­prze­ci­na­nych całą sie­cią zmarsz­czek, prze­bi­ja­ła się ener­gicz­na przed­się­bior­czość i ja­kiś drze­mią­cy, de­mo­nicz­ny tra­gizm.

– Dzień do­bry, pa­nie An­to­ni – rzekł dżen­tel­men w cy­lin­drze – spóź­ni­łeś się pan na pierw­szy wy­ścig, praw­da?

– Tak, nie­co póź­no dziś wsta­łem.: gra­li­śmy tro­chę wczo­raj…

– Jak zwy­kle, do pią­tej lub szó­stej! Pan się nig­dy nie od­zwy­cza­isz od tego!

– Ah, daj mi pan po­kój! Cóż to zresz­tą prze­szka­dza panu, pa­nie Min­czew­ski?

– Czło­wiek po­wi­nien mieć spo­koj­ne ner­wy, pa­nie Okól­ski, sko­ro sta­je do waż­nej ro­bo­ty! A pan je szar­piesz przy ca­ło­noc­nej grze o mar­ne kil­ka­dzie­siąt ru­bli!

– My­lisz się pan – wy­gra­łem dziś prze­szło dwie­ście faj­gli!

– Gdy­by i trzy­sta na­wet – to co to war­te? ju­tro, albo dziś, prze­grasz pan dwa razy tyle i przez zde­ner­wo­wa­nie mo­żesz pan ze­psuć in­te­res, na któ­rym, je­że­li pój­dzie, mo­że­my za­ro­bić ty­sią­ce…

– No, no! nie żo­łąd­kuj się pan, szla­chet­ny ban­kie­rze! Nie je­stem wca­le zde­ner­wo­wa­ny – i le­piej na­wet, że się spóź­ni­łem. W dru­gim, trze­cim bie­gu, pu­blicz­ność się już ro­ze­gra, w ka­sach bę­dzie ruch więk­szy i da­le­ko ła­twiej wów­czas ulo­ko­wać prób­kę na­sze­go ber­liń­skie­go to­wa­ru!

– Może i ra­cya… Czy pan grasz tak­że na swój ra­chu­nek?

– A to do­bre! na­tu­ral­nie! prze­cież bez gry nie wy­trzy­mał­bym tu­taj!

– Pa­nie Okól­ski – ja panu co po­wiem: niech pan dzi­siaj nie gra – pu­ścić te pięć­set i szlus! Po­je­dzie­my po­tem na obiad, nie cze­ka­iąc koń­ca.

– Dla­cze­go?

– Bez­piecz­niej bę­dzie… poco się krę­cić tu­taj? Grać, to pan so­bie przy­je­dziesz in­ne­go dnia!

– Cóż za głu­pie oba­wy zno­wu! nie­ma żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa! w ta­kim tło­ku i po­śpie­chu, jaki jest przy ka­sach! i tu­taj pięć­set­ru­blów­ka ni­ko­go nie zdzi­wi, bo wia­do­mo, że wie­lu lu­dzi zgry­wa się w tot­ka na znacz­ne sumy! Ja­bym na­wet spró­bo­wał w paru ka­sach pu­ścić!

– Nie – sta­now­czo nie chcę. Tę jed­ną tyl­ko – wię­cej panu nie dam. Niech to bę­dzie pró­ba.

– No, do­brze. Ale zo­sta­nie­my jesz­cze tro­chę – pusz­czę ją do­pie­ro w czwar­tym, lub pią­tym bie­gu, a przed­tem sam dla sie­bie za­gram! Może się pan do­sta­wisz?

– Dzię­ku­ję panu – nie gry­wam o drob­nost­ki. W któ­rej ka­sie pan ją pu­ścisz?

– Tu na dole, pod try­bu­na­mi – tu naj­więk­szy ruch i naj­za­moż­niej­si gra­cze gra­ją.

– Do­brze… więc po­wo­dze­nia! – i po­tem przyjdź pan tu do mnie, ra­zem wy­je­dzie­my.

– Przyj­dę, przyj­dę!

Okól­ski od­wró­cił się i ze­szedł szyb­ko mie­sza­jąc się w tłu­mie.

Min­czew­ski scho­dził wol­niej, kła­nia­jąc się zna­jo­mym. Miał ich tu­taj do­syć. Wi­ta­no go przy­ja­znym uśmie­chem, po­da­niem ręki, pro­po­zy­cyą do spół­ki w grze. Ban­kier od­po­wia­dał na to spo­koj­nie, z po­błaż­li­wym uśmie­chem – przed nie­któ­re­mi oso­ba­mi niz­ko zdej­mo­wał lśnią­cy cy­lin­der.

"Cała War­sza­wa", ta bo­ga­ta, stroj­na, błysz­czą­ca War­sza­wa, prze­sy­co­na za­ba­wą i emo­cy­ami, a wciąż po­szu­ku­ją­ca no­wych, była na pla­cu wy­ści­go­wym. Nie bra­kło i dru­giej – tej, co przez pół roku pra­cu­je w dusz­nych lo­ka­lach, wal­cząc z bu­dże­tem co­dzien­nej po­trze­by i odło­żo­ne na wpis szkol­ny dla dzie­ci, na ko­mor­ne, lub pro­cent od po­życz­ki pie­nią­dze, lo­ku­je dwa razy na rok w ka­sach to­ta­li­za­to­ra. Byli urzęd­ni­cy róż­nych in­sty­tu­cyi, dzien­ni­ka­rze, ar­ty­ści, – byli tak­że róż­ni "dy­rek­to­ro­wie świe­że­go po­wie­trza", utrzy­mu­ją­cy się z nie­okre­ślo­nych fun­du­szów i było dużo ko­biet.

Pa­nie z to­wa­rzy­stwa, ubra­ne wy­kwint­nie i sty­lo­wo, pół­świa­tek ubra­ny dużo stroj­niej lecz z mniej­szem po­sza­no­wa­niem sty­lu, wresz­cie ko­bie­ty-gra­cze, przy­cho­dzą­ce tyl­ko dla to­ta­li­za­to­ra i ubra­ne jak Bóg dał.

Cały ten pstry tłum prze­le­wał się wciąż od pad­doc­ku do żwi­rów­ki, oka­la­ją­cej try­bu­ny, stam­tąd do kas to­ta­li­za­to­ra i ob­sia­dał na kil­ka­na­ście mi­nut miej­sca sie­dzą­ce, by wnet od­pły­nąć znów na plac.

Ban­kier Min­czew­ski krę­cił się wśród nie­go, nie brał jed­nak udzia­łu w grze, ani nie zda­wał się in­te­re­so­wać spor­to­wy­mi za­pa­sa­mi, któ­re tylu lu­dzi do­ko­ła elek­try­zo­wa­ły. Prze­cha­dzał się, przy­sta­wał, roz­ma­wiał i zaj­mo­wał się da­le­ko wię­cej spo­ty­ka­ny­mi ludź­mi, niż koń­mi, któ­re do wy­ści­gów sta­wa­ły. By­stre jego oczy prze­su­wa­ły się wciąż po tłu­mie, a ile razy na­po­tka­ły ele­ganc­ką i wy­smu­kłą po­stać Okól­skie­go, tyle razy przy­cze­pia­ły się doń, śle­dzi­ły go pil­nie, póki wy­kwint­ny ten mło­dzie­niec nie uto­nął w tło­ku.

Wła­śnie pod­czas jed­nej z ta­kich ob­ser­wa­cyi, w cza­sie, kie­dy sio­dła­no ko­nie do pią­tej go­ni­twy, za­cze­pił ban­kie­ra mło­dy bru­net po­ufa­łem wy­cią­gnię­ciem ręki.

– Do­bry wie­czór, pa­nie Min­czew­ski! co się to sta­ło, że i pan na wy­ści­gach?

– Ah, to pan, pa­nie Blau – od­rzekł żywo ban­kier, a po twa­rzy prze­mknął mu pręd­ki, ner­wo­wy tik – przy­sze­dłem przy­pa­trzeć się – wła­ści­wie na­wet, ode­tchnąć świe­żem po­wie­trzem… taki dzień ład­ny… Ale, że to i pan tu się zna­lazł! bo chy­ba nie służ­bo­we obo­wiąz­ki po­wo­ła­ły tu pana?

– O, nie. Mia­łem parę go­dzin wol­ne­go cza­su i tak jak pan za­pra­gną­łem po­wie­trza, świe­że­go od­de­chu. Zmę­czo­ny je­stem – w tych dniach pra­co­wa­łem dużo.

– Tem le­piej – mu­siał pan znów ład­nie za­ro­bić! Pan… pa­nie Blau, nie pra­cu­je nig­dy na­próż­no!

– Przy­najm­niej bar­dzo rzad­ko. Ale na co się to zda? Ot, przy­sze­dłem tu – i li­cho wzię­ło to, co za­pra­co­wa­łem!

– Jak­to?

– Prze­gra­łem, ko­cha­ny pa­nie! zgra­łem się do gro­sza!

– Tak pręd­ko? Do­pie­ro czte­ry wy­ści­gi były…

– Ja nie lu­bię się cac­kać. Grać, to grać! W dwóch bie­gach wy­gra­łem, w trze­cim po­sta­wi­łem wszyst­ko na "Sir­da­ra" no – i nie przy­szedł be­stya! Dał się wziąć o pół sąż­nia!

– Pan lubi ry­zy­ko­wać…

– Ha, uczę się od pana, pa­nie Min­czew­ski! Pa­mię­ta pan – pan mi raz mó­wił, że na Na­lew­kach jest ta­kie przy­sło­wie: qu­ine ri­sque, tego w pisk!

– Ja? – skrzy­wił się ban­kier – kie­dy ja tak panu mó­wi­łem?

– Nie? a może to i nie pan! ale mniej­sza z tem! pan prze­cież tak­że lubi ry­zy­ko­wać!

– Ja je­stem ban­kie­rem, pro­szę pana. W na­szym za­wo­dzie cza­sem trze­ba…

– Tak, tak! w pań­skim za­wa­dzie trze­ba, ja to wiem! i poza za­wo­dem tak­że… no, no! nie marszcz się pan! ja prze­cież nic nie mó­wię! chcia­łem tyl­ko że­byś się pan nie dzi­wił, że cza­sem i ja ry­zy­ku­ję ja­kieś ko­piej­ki, kie­dy pan ry­zy­ku­je więk­sze… rze­czy!

– Pa­nie Blau! pan ma taki ję­zyk…

– Nie­przy­jem­ny? wi­dzi pan, to ze zło­ści, żem prze­grał. Ale wie pan co? pump­nij mi pan pa­rę­set ru­bli – a con­to mego ra­chun­ku – ode­gram się i będę we­sół! do­brze?

– Pan na praw­dę..?

– Na­praw­dę, na­praw­dę, sza­now­ny pa­nie Min­czew­ski! Nie mogę prze­cież goły wra­cać do domu!

Po twa­rzy Min­czew­skie­go znów prze­mknął tik i rysy się nie­co skur­czy­ły.

– Ileż pan chce… – ce­dził, wyj­mu­jąc pu­gi­la­res.

– Ze dwie­ście, trzy­sta…

– Nie wiem czy nia­ni tyle przy so­bie – mó­wił ban­kier, otwie­ra­jąc port­fel. Blau zaj­rzał doń jed­nem szyb­kiem spoj­rze­niem. Mam sto pię­dzie­siąt ru­bli tyl­ko – cią­gnął Min­czew­ski, wyj­mu­jąc bank­no­ty.

– Eh! a tam po dru­giej stro­nie..! o! ro­żek wy­glą­da – pięć­set­ru­blów­ka, sło­wo daję!

Min­czew­ski drgnął i cof­nął szyb­ko port­fel.

– Zda­je się, panu! nie­mam wię­cej – to pa­pie­ry, w do­dat­ku nie moje – de­po­zyt, kto­ry dziś wie­czór zwra­cam…

– Pa­pie­ry? de­po­zyt? a może to… Pu­ti­ły, co? albo… Bał­ty­ki? – py­tał Blau drwią­co, przy­mru­ża­jąc oczy.

Min­czew­ski skrzy­wił się i bły­snął spoj­rze­niem, w któ­rem za­tli­ła się ta­jo­na złość.

– Pa­nie Blau… szep­nął – czy pan nig­dy nie prze­sta­nie wspo­mi­nać… tych rze­czy?

– Mój Boże! żar­tu­ję naj­nie­win­niej…

– Ja pana tyle razy pro­si­łem, żeby pan tych żar­tów prze­stał! daję prze­cie za­wsze ile pan tyl­ko chce!

– Ij! da­jesz pan! a te­raz? pro­szę o trzy­sta, a pan daje sto pięć­dzie­siąt! naj­lep­sze­mu przy­ja­cie­lo­wi swe­mu! czło­wie­ko­wi, któ­ry dba o pana wię­cej, niż pan sam!

– Sło­wo daję nie mam wię­cej w pu­gi­la­re­sie! Tam­te pa­pie­ry na­praw­dę nie moje!

– A w port­mo­net­ce? nic pan nie masz?

– Mam tro­chę zło­ta…

– Daj pan! wszyst­ko jed­no… co brak­nie do trzy­stu, to mi pan póź­niej doda! spo­tka­my się prze­cież!

Min­czew­ski wes­tchnął, po­tem do­był z pu­gi­la­re­su sto pięć­dzie­siąt ru­bli, na­stęp­nie zaś wy­jął port­mo­net­kę, a z niej dzie­więć zło­tych pię­cio­ru­bló­wek.

– Zo­sta­wiam so­bie tyl­ko pięć ru­bli i tro­chę drob­nych – rzekł, po­da­jąc Blau'owi pie­nią­dze – ale pro­szę pana jesz­cze raz, pa­nie Blau – niech pan za­nie­cha tych żar­tów! poco cią­gle jed­no w kół­ko po­wta­rzać?

– Ha! zrób pan co no­we­go, bę­dzie­my mie­li świe­ży te­mat!

– Z pa­nem to do­praw­dy nie moż­na ga­dać!

– Moż­na, moż­na, pa­nie Min­czew­ski! pan o tem wiesz naj­le­piej! Ale co tam! nie będę panu już dziś psuł wą­tro­by! chcę się ode­grać te­raz. No roz­marszcz się pan! do wi­dze­nia!

Za­krę­cił się i znikł w tłu­mie. Min­czew­ski pa­trzył za nim czas ja­kiś przy­mru­żo­ne­mi ze zło­ści ocza­mi.

– Że­byś ty raz zdechł, ka­na­lio! mruk­nął i po­su­nął się ku Okól­skie­mu, prze­cho­dzą­ce­mu mimo.

Za­trzy­mał go za rę­kaw.

– No? już?

– Idę te­raz sta­wiać – od­parł Okól­ski.

– Więc za­raz je­dzie­my.

– Aż się bieg skoń­czy! chcę się prze­cież do­wie­dzieć, czy ten bi­let nam szczę­ście przy­nie­sie! Sta­wiam umyśl­nie na ta­kie­go "fuk­sa", że je­że­li ta szka­pa przyj­dzie, to za­pła­cą ze sto ru­bli!

– Całe pięć­set pan wa­lisz?

– Nie, tyl­ko dwie­ście. – Ale je­że­li wy­gra­my to uwie­rzę, że na­resz­cie tra­fi­li­śmy na wła­ści­wą dro­gę!

– Co tam wy­gra­na! Głów­na rzecz, żeby po­szło!

– Pój­dzie! zo­ba­czysz pan. Więc spo­tka­my się na try­bu­nie?

– Do­brze. Idź pan już!

– Idę!

Ko­nie wy­cho­dzi­ły już na tor. Pole było dość licz­ne, sta­wa­ło bo­wiem dzie­sięć koni, w tem czte­ry czo­ło­we bie­gu­ny wiel­kich, zna­nych sta­jen. Min­czew­ski wszedł na try­bu­nę i sta­nął w jed­nej z pu­stych lóż. Był tro­chę nie­spo­koj­ny i ręce mu drża­ły ner­wo­wo. Dla na­bra­nia rów­no­wa­gi do­był lor­ne­tę i za­czął przy­pa­try­wać się ko­niom. Wy­ścig był dwu­wior­sto­wy, star­to­wa­no więc z przed try­bun i pu­blicz­ność przy­pa­try­wa­ła się bacz­nie.

– Patrz pan na tego ka­re­go – dżo­kej w wi­śnio­wej kurt­ce w czar­ne pasy, dru­gi od ban­dy – mó­wił Okól­ski, sta­jąc przy nim – na tego gra­my!

Ban­kier opu­ścił lor­ne­tę.

– No… co..? po­szło..?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: