Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alastors. Człowiek zza Słońca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,53

Alastors. Człowiek zza Słońca - ebook

Według legend każde pokolenie w krainie zwanej Alasterią ma swojego alastora. Człowieka, który wychodzi przed szereg i ma przeznaczone by zmienić świat. Aran jest jednym z nich, chociaż nigdy się o to nie prosił. Nie chce być bohaterem, pragnie tylko wrócić do domu. Jest obcy, ale nie tylko dlatego, że jest alastorem. Jest Człowiekiem zza Słońca. Nie wie jednak jak trudna jest to droga, a wiele osób chce wykorzystać jego Dar. Na drodze alastora stają wielka polityka, istoty bez ciał i bezwzględni bogowie. Aran musi stawić im czoła oraz samemu sobie jeśli chce jeszcze zobaczyć dom. Dom, który widzi codziennie w nawiedzającym go śnie, który każe mu zniszczyć Słońce. To jego droga.

Michał Maciej Cieczko (ur. w 1990 w Toruniu) - wychował się w Brodnicy, ale swoje miejsce znajduje w Grodzie Kopernika. Student dziennikarstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Zagorzały fan całej prozy Tolkiena i fantasy od czasu gdy ojciec opowiadał mu o przygodach drużyny pierścienia do poduszki. Pisze od kiedy potrafi łączyć słowa w zdania na papierze. Alastors: Człowiek zza Słońca jest jego debiutem pisarskim. Uważa, że pisanie uczy pokory i samodyscypliny, a najważniejsze jest by zacząć.

Spis treści

Prolog

Księga pierwsza

Pieśń I – Miałem sen

Pieśń II – Jak wiele mam twarzy

Lament I – Otwórz oczy

Księga druga

Pieśń III – Przypowieść o głupcu

Pieśń IV – Mam swój cel

Pieśń V – Hazard

Pieśń VI – Kontrakt jest jak grypa

Pieśń VII – My na wieży trwamy

Lament II – Dlaczego?

Księga trzecia

Pieśń VIII – Handlarz spojrzeń

Pieśń IX – Wilki i owce

Pieśń X – Władza

Pieśń XI – Złamane

Pieśń XII – A mogło być inaczej

Pieśń XIII – Jesteśmy Imperium

Elegia – Powrót do domu

Pieśń XIV – Przyjaciel

Epilog

Słownik pojęć

Mapa Alasterii

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64343-75-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Później mówili, że człowiek ten przyszedł z zachodu, a nie wschodu, że był stary, a nie młody i że ktoś przeżył, by o tym opowiedzieć. Mówili również, że kasztel spłonął, a nie został zburzony, że był on wybawcą, a nie katem. Jeszcze ktoś inny mówił, że widział wszystko, a nie był niewidomy. Rozpowiadali również, że przyjęto go z otwartymi ramionami, a nie wygnano. Wielu mówiło, jeszcze więcej milczało, ktoś szeptał. Wszyscy widzieli, co się stało, ale każdy był ślepy. Wszyscy jednak kłamali, bo o tym człowieku wiadomo było tylko tyle, że zwał się Aran.

„Pieśń o Aranie” pióra Silka Jednouchego

Prolog

Zakrztusił się i zwymiotował raz jeszcze. Wyrzucił już chyba wszystko, co tylko mogło pozostać. Nie było nawet śliny. Zęby zdały mu się drewnianymi kołkami, a język przeschłą gąbką. Ciało stało się jeszcze cięższe, kolana zaczęły uginać się w przeciwne strony. Z trudem podniósł głowę, zaciskając dłonie na mokrej ziemi. Jego kompani stali pod dziurawym dachem i śmiali się do rozpuku, tak że mieli problemy z utrzymaniem równowagi. Nie pomagał im zresztą wypity alkohol. Ich powykrzywiane twarze nie miały już żadnych ludzkich rys, tylko alkohol i deszcz w ciemną noc...

Wymiociny od razu połączyły się z kałużą, w której klęczał. „To nie jest deszcz”, pomyślał, „to przeklęta klątwa Trójki!”. Kolejne fale zimnej wody uderzały o jego ciało, zwiększając swoją siłę. Nie czuł już na sobie ubrań, tylko deszcz wwiercający się w każdą część ciała. Skórzane buty, ostatni prezent od zmarłej matki, ważyły teraz co najmniej dziesięć razy tyle ile powinny. Znoszony uniform wojskowy przylgnął do ciała i stał się z nim jednym. Hełm, który w pośpiechu złapał, wybiegając z koszar, leżał obok. Spojrzał na niego i zebrał w sobie siły, by wstać. Podniósł jedną nogę i oparł się o ziemię, ale od razu zwalił się, tonąc w kałuży. Strażnicy ryknęli jeszcze większym śmiechem. Któryś z nich upuścił butelkę, która rozbiła się z głośnym brzękiem.

– Trzeba było tyle nie chlać, młody! – wybełkotał jeden z nich, opierając się o przegniłą belkę.

Podniósł się do poprzedniej pozycji, wziął głęboki oddech i zwymiotował powietrzem. Otrząsnął się i śmiech zamilkł. Kompani stali jak zaklęci, patrzyli w stronę lasu. On też spojrzał i mimo woli otworzył usta.

Z ciemności wyłoniła się wysoka sylwetka człowieka. Szedł w ich stronę. Miał na sobie płaszcz zakrywający twarz. Kroczył niepewnie, chwiejąc się – to zwalniając, to przyspieszając. Szedł, a za nim, niczym skrzydła, rozpościerały się wielkie płaty falującej ciemności. Mrok wibrował i odpychał deszcz, ciągle podążając za człowiekiem. Wymiotujący chłopak spojrzał w jego skrzydła i poczuł przenikliwe zimno wdzierające się do gałek ocznych. Coś kuło je boleśnie. Zerwał się z kolan i upadł na plecy, podpełznął na nich aż pod sam mur kasztelu. Woda z rynny uderzyła go w ramię, ale to nie było już ważne. Człowiek był coraz bliżej. Przeszedł obok strażników, podchodził do niego. Stanął nad nim i wyciągnął prawą dłoń, dłoń naznaczoną czarnymi, pulsującymi tatuażami. Wskazał go palcem, a skrzydła rozpostarły się, zakrywając wszystko, co widział. Deszcz ucichł, zastąpił go cichy trzepot straszliwych skrzydeł. Chłopak podniósł głowę i spojrzał na wędrowca przez uderzające w twarz krople deszczu.

– Uciekaj i nikomu nie opowiadaj o tym, co tu widziałeś – dźwięk jego głosu wibrował w powietrzu wdzierając się do czaszki tak, jakby chciał pozostawić po sobie trwały ślad.

Kaszlnął raz jeszcze, a syn pośpieszył, by otrzeć mu usta z nadmiaru śliny. Starzec zamknął na chwilę oczy i opowiadał dalej:

– Zerwałem się i uciekłem. Tak jak mi powiedział. Później dowiedziałem się, co stało się z resztą. Jeszcze później działo się tak wiele rzeczy, że nie mnie o tym opowiadać. Ale powiem ci jedno, synu… Nie musisz temu zawierzać… Spotkałem tego przedziwnego człowieka później i przedstawił mi swe imię ot tak, bez niczego, jak przyjacielowi… – starcowi nie starczyło oddechu, by dokończyć. Wziął więc kolejny i dodał: – Zwał się Aran.

Syn ścisnął ojcowską dłoń i wysłuchał reszty opowieści. Gdy wieczorna świeca dogasała, starzec skończył. Wtedy ucałował syna i podziękował mu za wysłuchanie. Nim zapiał poranny kur, umarł w swoim własnym łożu, dożywając późnej starości. Był szczęśliwy.Księga pierwsza

Nie chcę się zbytnio rozpisywać o vinashach. Istoty te osobiście uważam bardziej za mit, niż prawdę. Jednak moja naukowa przyzwoitość zmusza mnie wręcz do napisania kilku słów na ich temat. Vinashach, a raczej vi–shanech, to istoty będące podobno materialnymi tworami samego Stworzyciela. Służyły jednak głównie pomniejszym bóstwom, niekiedy wplątując się nawet w spory polityczne. Przybierały one postać ludzi i odznaczały się niezwykłą urodą. Na przestrzeni wieków znaleźć można również podania o nadprzyrodzonych umiejętnościach, z których często korzystały. Chociaż po czasach Wielkiego Wygnania nie zanotowano już więcej zapisków na ich temat, to przesądy o vinashach istnieją po dziś dzień.

„Istoty magiczne i potwory naszych ojców”, wydanie drugie poszerzone, Gilbert Tresh

Pieśń I

Miałem sen

Płomień tlił się nieznacznie, gdy dorzucił kilka kolejnych drewien. Rosły mężczyzna rozsiadł się wygodnie, plecy oparł o pozostałości kamiennego muru, a nogi wyprostował na znalezionym kawałku lipy. Dłonie splótł na piersi i westchnął przeciągle. Znalazł się w pozycji, w której człowiek czuje niespotykaną wygodę, a każdy, nawet najmniejszy, ruch może zburzyć powstałą harmonię. Postanowił więc, że będzie w ten sposób siedział tak długo, jak tylko pozwoli mu na to sytuacja.

Noc była spokojna i ciepła. W powietrzu dało się już wyczuć podmuchy jesiennego wiatru i nadchodzącego chłodu. Nieopodal pohukiwała sowa. Nie tylko jednak ona dawała o sobie znać. Mężczyzna od pewnego czasu słyszał powolne kroki zmierzające w jego stronę. Ktoś wyraźnie zachodził go od tyłu, od strony zawalonego muru i pozostałości dziedzińca. Nie zareagował jednak, spojrzał raz jeszcze na tlące się kawałki drewna i spuścił głowę. Pozycja była zbyt wygodna, by ruszyć się z byle powodu.

Szelest stawał się coraz wyraźniejszy. W końcu nie dało się inaczej, trzeba było zareagować.

– Słabe te twoje podchody, Kantiaszu, naprawdę słabe – stwierdził spokojnie mężczyzna, nie podnosząc nawet głowy. Za jego plecami ktoś westchnął głośno i wszedł w światło ogniska.

– Ciebie nie da się tak łatwo przechytrzyć, Aranie – odparł z wyraźnym wyrzutem młody mężczyzna, który stanął naprzeciwko paleniska.

Aran uśmiechnął się lekko i spojrzał na przyjaciela. Wyglądał jak zawsze: młody, zadbany, o niezwykle zielonych oczach, z krótko obciętymi czarnymi włosami. Kantiasz również uśmiechnął się po przyjacielsku i wyciągnął rękę na powitanie. Stał tak przez chwilę, gdy zorientował się, że Aran ani myśli o jakimkolwiek ruchu.

– No tak – powiedział zakłopotany i oparł się o mur, krzyżując ręce przed sobą.

Siedzieli tak przez chwilę wpatrując się w ogień bez słowa. Chwila jednak przedłużała się i Aran wiedział, że jego spokój w następnych minutach zostanie zburzony.

– Wiesz po co tu jestem? – spytał Kantiasz.

– Wiem, niestety.

– Więc wiesz też, że kazali mi cię pojmać albo zabić, gdy nie będziesz współpracować.

– Przerabialiśmy to już nie raz. Czego chce tym razem? – spokój z jego głosu powoli zaczął znikać, jak kolejne gałęzie w ognisku.

– To, co chcesz zrobić, może wyrządzić więcej szkód niż pożytku – stwierdził Kantiasz.

– Przestań wreszcie gadać, jakbyś nie chciał zdradzić, kto zabił na końcu książki. Tak, do jasnej cholery! Chcę zgasić Słońce! Zniszczyć je, czy jak to nazwać! I tak, wiem, jest to cholernie niebezpieczne! – wykrzykując te słowa obsunął się delikatnie ze ściany i całą wygodę związaną z tą jedyną pozycją trafił szlag. Poprawił się nieco i czekał.

– Aranie, nie chciałem cię obrazić, ale sam rozumiesz, że czasem trudno jest mi przestać namawiać cię do samobójstwa. Słońce w Alasterii nie jest tym, czym się wydaje. Na niebie jest tylko jego cień.

„Do jasnej cholery”, pomyślał. „Nie dość, że jest mi teraz niesamowicie niewygodnie, to jeszcze po raz setny już chyba w tym tygodniu mój przyjaciel prawi mi te same porady dotyczące mojego życia. Szlag by to wziął wszystko...”.

Moment zadumy przerwał mu mały kamień, który wylądował na samym czubku jego głowy. Zerwał się w ułamku sekundy, omal nie wpadając w ognisko i zwrócił się w stronę wyjścia z ruin. Z lasu nie dobiegały żadne odgłosy poza delikatnym szumem liści. Kantiasz później często wspominał, że po raz pierwszy i zapewne ostatni widział Arana, który daje się kompletnie zaskoczyć. Nie zdążył się nawet odwrócić, cios nadszedł od tyłu i ugodził go w okolice prawej nerki. Aran zareagował tak szybko jak potrafił: padł na ziemię i wykonał szerokie podcięcie. Był zbyt blisko ogniska, więc zahaczył o nie i iskry posypały się wszędzie wokół. Napastnik był szybszy i podskoczył unikając upadku. Aran zobaczył tylko jak skacze na niego, a następnie poczuł jak blokuje jego ciało kolanami. W następnej chwili leżał rozkraczony na trawie, a jego szyję całowała szczupła kobieta, której blond włosy przykryły mu całą twarz. Usłyszał tylko jak Kantiasz mruczy coś pod nosem, gdy kobieta podniosła się, siadając na nim.

– Sanaris, naprawdę nie musiałaś mnie bić, jeśli chciałaś się całować – było mu niezwykle głupio, że dał się w tak prosty sposób zaskoczyć. Ból nerki świadczył o tym najlepiej.

Kobieta stała się znacznie wyraźniejsza w świetle dogasającego ogniska. Była młoda, miała niebieskie oczy, a na jej twarzy rysował się ponętny uśmiech. Nie trzeba było być jasnowidzem, by zgadnąć, że gierka, której się dopuściła, sprawiła jej dużo przyjemności.

– Mogłabyś? – wskazał na nią głową.

– Nie – odparła przeciągle, nachylając się nad nim.

Sięgnęła za siebie i złapała za schowany pod leżącym płaszczem miecz. Szybkim ruchem wyciągnęła go ze zdobionej pochwy i przystawiła do szyi Arana.

– Twoje życie jest teraz w moich rękach – powiedziała bardzo wolno, oblizując wargi.

Aran spojrzał jej w oczy, złapał ją powyżej bioder i – ku jej niezadowoleniu – delikatnie zsunął z siebie. Wstał ociężale i pomógł wstać jej.

– Witaj, Kanti – udała, że dopiero zauważyła Kantiasza. Mężczyzna odpowiedział tylko ruchem otwartej dłoni.

– Miecz... – Aran wyciągnął otwartą dłoń.

– Ależ oczywiście – oddała mu go, jakby przekazywała stary kij.

Mężczyzna spojrzał na misternie wykonane ostrze i rękojeść w kolorze szafiru. Na klindze widniały runy w języku zapomnianego już królestwa. Klinga połyskiwała w świetle, była smukła, z ostrym zakończeniem. Rękojeść, wykończona ornamentami w barwie szafirów, wykluczała walkę obiema rękoma. Aran schował go do pochwy z paskami, które mocował na plecach i położył w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedział.

– Skoro już mnie pobiłaś, to może powiedz, dlaczego tu jesteś. Intencje Kantiasza są jasne, ale ty zawsze wolisz wpierw bić – zaczął masować obolały bok. Chociaż drobna, dziewczyna miała mocny cios.

– Przyszłam, bo udało mi się odszyfrować część twojego snu, a raczej znalazłam kogoś, kto to zrobił – Aran nic nie odpowiedział, więc mówiła dalej: – Twój opis był niezbyt dokładny, stąd zajęło mi to więcej czasu, niż przypuszczałam. Po pierwsze, jesteś mi winien niemałą przysługę za informacje, które zdobyłam. Czy ja ciągle muszę nadstawiać za ciebie karku? No tak, kogo ja pytam… Ale wracając do rzeczy: z całego tego dziwacznego snu udało mi się rozszyfrować tylko fresk. Olbrzymi słup światła pozostaje oczywiście tajemnicą, ale za to mężczyzna z nietypową rękawicą sprawił, że wpadłam na trop. Niegdyś istniała legenda o człowieku, który posiadał podobny przedmiot.

– Skąd ta legenda?

– Nie przerywaj mi, z łaski swojej – wskazała na niego palcem, mając, jak na swoją ładną buzię, dość groźny wyraz twarzy. – Właśnie miałam do tego przejść. Człowiek ten walczył w wojnie z Littenami tuż po Upadku Smoków. Tyle zdołałam się dowiedzieć, reszty trzeba by szukać w Szklanej Bibliotece.

– A największa skarbnica wiedzy znajduje się pod Twierdzą Gryfa i nikt nie ma do niej wstępu – Aran przerwał jej raz jeszcze, na co tylko zmarszczyła brwi.

– Aranie, ja na wszystko mam rozwiązanie. W nie tak dalekiej twierdzy znajduje się pewien człowiek, który może załatwić sprawę.

– Nie chcesz chyba, by znowu... – podjął Kantiasz.

– Oczywiście, że chcę – przybliżyła się do Arana i położyła prawą dłoń na jego piersi. – A dlaczegóż by nie, przecież wychodzi mu to już tak dobrze. Jest przecież alastorem. Mylę się?

„Sanaris, nie mylisz się” – pomyślał Aran. „Ale wszystko z tym związane nie należy do najprzyjemniejszych uczuć na świecie. Nie patrz na mnie w ten sposób. Dlaczego masz jej oczy...”.

– Wiem, co trzeba zrobić...

Kantiasz próbował się jeszcze wtrącić, ale Aran powstrzymał go stanowczym spojrzeniem. Delikatnie odepchnął dłoń Sanaris i usiadł przy ognisku. Wziął miecz i podał go przyjacielowi.

– Jesteś pewien, że go nie chcesz? Może zrobić się nieciekawie – zauważył Kantiasz.

– Nie mam zamiaru nikogo zabijać. Oddasz mi go tam, gdzie zawsze.

Aran złapał za pierwszy lepszy patyk i zaczął nim grzebać między drewienkami tak, by powstało jak najwięcej iskier...

Znowu był w amoku, w tym szaleńczym stanie, w którym nie mógł przestać biec. Pokonywał ten nieskończony dystans już tak wiele razy, że nawet teraz wiedział, za każdym razem, gdy robił to ponownie wiedział, że to tylko sen. Tym razem było jednak inaczej. Bieg nie kończył się na ogromnej przepaści, a na domu nad brzegiem morza. Coś było nie w porządku. Zamiast zachodzącego Słońca na horyzoncie widniała złocista kolumna. Emanowała nieprzeniknionym światłem. Znacznie czystszym i przyjemniejszym niż to słoneczne. Coś kazało mu wejść do domu. Pokonał schody i uchylił drzwi. W środku panowała czarna pustka. W ułamku sekundy przerodziła się w obskurne, zamkowe pomieszczenie. Stare mury emanowały zimnem i strachem, ściany pozwężały się i utworzyły tunel. Ruszył nim bez zastanowienia. Szedł bardzo długo, potykając się, czołgając. Oddychał ciężko, a każda kolejna próba wstania powodowała ból całego ciała i falę gorąca.

Otuchy dodały mu dopiero ciepłe promienie opadające na jego głowę. Spojrzał, a przed jego oczami rozpościerał się przepiękny fresk pełen kolorów i szczegółów. Przedstawiał dostojnego wojownika, walczącego ze śmiercią nad dziesiątkami ciał swoich towarzyszy. On jeden ostał się i przyjmował właśnie cios na rękawicę, której kształt przypominał głowę drapieżnego ptaka gotowego do ataku. Aran dopiero po chwili zauważył, że fresk jest wciąż malowany przez zgarbionego starca, który spoglądał na niego z poczciwym uśmiechem. Fresk rozpadł się, nim zdążył coś powiedzieć. Gdzieś w oddali dojrzał dom, ten jedyny prawdziwy, do którego zmierzał. Droga do niego zniknęła jednak z jego oczu, gdy oślepiło go Słońce, precyzyjnie i czule. Pojawiło się przed nim niczym wysoki mur. Nie mógł go pokonać. Słońce było ostatnią przeszkodą. Dom był tuż za nim.

Obudził się z rozbieganymi myślami. Długo zastanawiał się nad każdym szczegółem, każdym detalem. Nim wstał świt wiedział, co należy zrobić, by ujrzeć dom raz jeszcze.

Pieśń II

Jak wiele mam twarzy

Jazon czuł, że ma dziś dobrą passę. Karty pojawiały się w wymarzonej kolejności. Jeszcze jedno rozdanie i nikt go nie przebije, a na stole taka stawka! Prawie cały żołd. Teraz nie było miejsca na błędy. Trefne karty czekały zgrabnie schowane w rękawie, na wszelki wypadek. Na taką chwilę czekał. Jego kompani powoli nie dawali już rady. Patos był rozpalony do czerwoności i ciągle poprawiał pasek. Był to nieświadomie wykonywany, typowy dla niego znak – „nic nie mam”. Konza rozglądał się jak pijana sowa. Głupi, pewnie myśli, że coś tym ugra. Za to młody był już tak pijany, że pewniakiem zaraz zacznie wymiotować. „Byle tylko nie na stół, bo zabiję gnoja!” – pomyślał. Reszta kompanii siedziała przy drugim stole i nadal piła. Jeśli będzie chciał oszukać, to nie będzie większego problemu. W ogóle tu nie patrzą.

Konza przestał się rozglądać i podniósł kieliszek przed następną kolejką. Każdy wybełkotał coś na wzór toastu i wypili. Młody wzdrygnął się i ciężko przełknął. Jazon dobrał kartę. Udało się, nareszcie się odkuję – pogratulował sobie w duchu. Wtedy usłyszał jak młodemu zaczyna się cofać. Spojrzał na niego i kolejne, co pamiętał, to stół przewracający się na jego nogi i monety fruwające po całym garnizonie. Chłopak jak strzała wystrzelił na zewnątrz łapiąc za swój hełm i przewracając jednego z kompanów. Jazon stał w szoku. Nie od razu zauważył, jak jego wygrana jest rozdrapywana przez byłych graczy. Zaklął głośno i ruszył w ślad młodego.

Na zewnątrz było ciemno. Padało. Jazon dopiero po chwili dostrzegł, jak chłopak bez przerwy wymiotuje na samym środku podwórza, przed wejściem dla straży. Cały w błocie, na kolanach. Ledwo się trzymał. Krztusił się, dławił i rzygał pod własne nogi. Ten widok sprawił, że Jazonowi odechciało się bić młodego. Jeszcze chwilę przedtem mógłby to zrobić, ba, chciał to zrobić. Teraz już nie. Oparł się o mur i nawet się nie śmiał. Uświadomił sobie, że nie zebrał ani miedziaka z podłogi. To była dopiero przegrana! Spojrzał w stronę lasu i przymrużył oczy, wzrok wyraźnie go zawodził.

Czarne skrzydła, oplatające chłopaka, rozpostarły się i zaczęły znowu falować. Młody niczym pies ruszył na czworaka, by później podnieść się i w okamgnieniu zniknąć w lesie. Zakapturzony przybysz zwrócił się w stronę strażników stojących przy wejściu i zrobił ku nim kilka kroków. Dobyli broni. Przybysz zatrzymał się, a strażnicy niepewnie chwiali się z mieczami w dłoniach. Kolejny krok, a oni stłoczyli się bliżej siebie. Jeszcze jeden i wszyscy stali już w drzwiach. Aran słyszał jak jednemu z nich szczękają zęby. Wszyscy sapali jak tury i nawet śmierdzieli podobnie. Przybysz stanął pewniej na nogach i uderzył skrzydłami. Przerodziły się teraz w czarną falę, która powaliła strażników. Aran ruszył do wejścia, przeskakując przez leżących jednym długim skokiem. W środku prawie stracił czujność, bo nadchodzące pchnięcie o mało go nie ugodziło. Wykonał szybki półpiruet i uderzył napastnika w potylicę. Kolejnego ciosu już nie było. Zatrzymał się na chwilę, by nasłuchiwać, czy nie nadchodzą posiłki, lecz deszcz najwyraźniej skutecznie zamaskował jego przybycie.

Prześlizgnął się przez pierwszy korytarz i raz jeszcze upewnił się w myślach, że zaryglował za sobą drzwi do garnizonu. „To da mi wystarczająco dużo czasu” – pomyślał. „Poszło znacznie lepiej, niż się spodziewałem”. Kantiasz zawsze przewiduje najgorszy scenariusz.

W kilka chwil dotarł przed izby oficerów. Skrył się przed drzwiami, przylegając do wilgotnej ściany i nasłuchiwał.

– Podobno w Amarinie znowu były zamieszki – stwierdził ktoś w środku.

– Sześć lat temu wszystko się zaczęło, dwa lata temu skończyło, a prostaki i tak sięgają po broń – odparł drugi.

– Jakie prostaki?! Przecież mieli o co walczyć! – oburzył się pierwszy.

– Ciszej, idioto! Chcesz, żeby bibliotekarz usłyszał, że popieramy rozlew błękitnej krwi? To najkrótsza droga na szafot.

„Czyli na górze jest bibliotekarz, to bardzo niedobrze” – pomyślał Aran.

– Przestańcie pieprzyć obaj. Rewolucja Błękitnej Pętli się skończyła. Nie ma tematu. Wstawaj jeden z drugim, trzeba sprawdzić co u kmiotków na dole, za długo nikt się nie pojawia – trzeci głos zakończył dyskusję. Wydawał się być najbardziej stanowczy.

Aran musiał szybko zareagować, bo oficer podszedł do drzwi i zaczął je otwierać. Wziął głębi oddech i zamknął oczy, ściskając powieki tak mocno, jak tylko potrafił.

Azanpegt był klejnotem w koronie Myrthanis. Wspaniałe miasto zjednoczone przez trzy zwaśnione rody, Malenvau, Okeles i Umalet. Stało przez wieki i kwitło z handlu, aż do nadejścia Marana, który wieścił koniec nierówności między wszystkimi ludźmi.

Azanpegt został zdobyty po 81 dniach, a równi ludzie cieszyli się na jego spustoszonych ulicach. Aran nie podzielał ich entuzjazmu. Od pewnego czasu coś było nie tak. Powoli zaczynał wątpić w słuszność Rewolucji Błękitnej Pętli. Wspaniałe, górnolotne hasła o wolności i równości, którymi karmił ich Maran, traciły swoje kolory. Amarin, który pozostawili za sobą, podobno stał się wręcz idealnym miejscem równości. Ale Aran nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jedyne co po sobie zostawili, to śmierć. Nie było już wojsk, które mogły ich powstrzymać, ani polityków, by ich przekonać. Republika Amarinu została pożarta przez rewolucję, Azanpegt był tylko przystankiem. Całe Myrthanis miało być następne.

Aran siedział na jednym z dachów niedaleko przepełnionego placu. Widział wszystko doskonale. Noc była ciemna, ale liczne pochodnie rozświetlały nieduży, trójkątny teren. Czas, który tam spędził sprawił, że poczuł odrętwienie. Postanowił zatem wejść do domu, na dachu którego stał. Rozprostował kości i ostrożnie zsunął się po nieco śliskiej dachówce, po czym wskoczył na niewielki balkonik. Wszedł do środka i nagle się zatrzymał. Przed nim, na drewnianej podłodze zalanej krwią, leżała martwa para. Ludzie ci byli bardzo młodzi, odziani w szlacheckie ubrania. Kobieta leżała na wznak z rozdartą suknią, była pobita, najpewniej zgwałcona. Miała zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Chłopak ściskał jej lewą dłoń, a czołem dotykał jej głowy. Szeroka rana w podbrzuszu, na policzkach łzy. Krew z jego trzewi przesiąkła kremową sukienkę dziewczyny. Aran ostrożnie podszedł bliżej. „Boże, jaka ona piękna” – pomyślał. Musieli być wspaniałą parą. Młodzi, zakochani...

Aran usłyszał nagle, jak z ust dziewczyny wydobywa się niezrozumiały szept. Ostrożnie podniósł jej głowę i oparł na swoich ramionach. Dziewczyna otworzyła przekrwione oczy. Znowu wyszeptała coś niezrozumiale. Aran nachylił się.

– Patrz tato... Gołębie w czarnych płaszczach... – zamilkła.

Aran próbował dosłyszeć coś więcej, ale usta dziewczyny zastygły. Przytulił ją do siebie i łzy napłynęły mu do oczu. Chciał, by żyła, by nie odchodziła w ten sposób. Było już jednak za późno.

Wraz z nastaniem świtu Aran pochował oboje tuż za miastem. Ułożył ich ciała zwrócone ku sobie i cicho zapłakał.

Oficer wychodzący z izby zobaczył czołgającego się w jego stronę strażnika. Miał młodą i zadbaną twarz. „Zapewne syn jakiegoś szlachetki” – pomyślał.

– Za… zaatakowali nas w garnizonie... – wyrzucił z siebie chłopak i zemdlał.

Mężczyzna podbiegł do niego i sprawdził, czy nie jest ranny. Następnie zawołał swoich towarzyszy i jednemu z nich polecił zostać z chłopakiem. Sam ruszył do garnizonu. Oficer, który został, podniósł chłopaka i przeniósł go do izby. Posadził na krześle i zaczął cucić.

– Młody, żyjesz? – spytał.

– Jak nigdy przedtem – złapał go za twarz i pchnął na stół. Oficer uderzył ciężko o blat. Chłopak był już nad nim, by uderzyć raz jeszcze i jeszcze. Uderzał tak długo, aż oficer stracił przytomność.

Stanął pewniej na nogach i uspokoił się. Zacisnął mocno zęby i napiął mięśnie. Jego sylwetka zajęła się mrocznym obłokiem i w ułamku sekundy znowu był sobą, Aranem. Cały był pokryty misternymi, czarnymi tatuażami, które pulsowały od energii. Aran wziął głęboki oddech, siłując się z samym sobą i tatuaże po chwili zniknęły. Niestety, przez własną nieuwagę miał teraz znacznie mniej czasu. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył w głąb kasztelu, kierując się na górę.

Dotarł do najwyższej z izb i stanął przed mosiężnymi drzwiami. Rozejrzał się, ale do pomieszczenia nie było innego wejścia. Złapał więc za klamkę.

– Wejdź, proszę – usłyszał głos z izby.

Był pewny swego, wszedł więc do środka i zamknął za sobą drzwi. W dużym pomieszczeniu panował półmrok. Okna były zasłonięte, a nieliczne palące się świece ustawiono na starym biurku przy przeciwległej ścianie. Wszędzie leżały stare książki, poukładane na nieregularnych stosach, a na podłodze walały się papiery. Wyglądały na niedawno zapisane. Od ścian odbijał się głucho dźwięk skrobania piórem.

– Rozgość się, proszę – rzucił ktoś zza biurka. Jego głos zdradzał wyraźne zmęczenie.

Aran milczał. Wciąż nie widział z kim rozmawia, biurko było zbyt wysokie. Powoli zaczął zataczać koło po sali, ostrożnie omijając stosy papierów i ksiąg.

– Pomyśleć, że w czasie rewolucji ukryto tu tak wiele wspaniałych ksiąg. Ktoś wiedział co robi. Pospólstwo najpewniej spaliłoby wszystko albo rzuciło na ściółkę dla świń. – Aran znalazł się znacznie bliżej biurka i dostrzegł przy nim starszego, zgarbionego człowieka. – Nie jesteś chyba zbyt rozmowny. A może to słuch aż tak mnie zawodzi, że prowadzę już tylko monologi?

– Na razie nie powiedziałeś niczego wartego mojego udziału – odparł spokojnie.

– Aż do teraz, jak słyszę, młodzieńcze – starzec zrobił krótką pauzę na złapanie oddechu. – Masz bardzo ciekawy akcent. Nie pochodzisz z Myrthanis, prawda to?

– Nie, nie pochodzę – Aran podszedł tak blisko, by móc jednocześnie wyraźnie widzieć rozmówcę i zachować dystans. Z bibliotekarzami nigdy za wiele ostrożności.

– A skąd, jeśli można wiedzieć? Ikarion? A może Amarin?

– Dwa pudła. Nie wysilaj się, starcze, nikt jeszcze nie zgadł.

Jegomość przestał pisać i wychylił się zza biurka. Aran dostrzegł łysą głowę i bardzo starą twarz. Jego rozmówca odziany był w błękitno-złote szaty z licznymi ornamentami, ich ciężar wyraźnie go przytłaczał. Z trudem wstał ze skrzypiącego krzesła i zwrócił się w stronę Arana.

– No tak, teraz dostrzegam, że nie jesteś z tych ziem. Ani z żadnych innych znanych mi krain.

– A po czym to dostrzegasz, jeśli można wiedzieć? Wszak wzrok zapewne nie ten – stwierdził Aran z wyraźną pogardą.

Starzec podszedł do najbliższego stosu ksiąg i zaczął je przeglądać.

– Wiedziałem, że przybędziesz, ty, który wygna nas wszystkich. On mi wszystko wyjawił. Wiem, po co tu jesteś.

Aran wyostrzył swoje zmysły, wyczuł aurę emanującą od bibliotekarza, ale wolał poczekać na rozwój wypadków. Wszak nikt nie przeszkadza mieszkańcom Szklanej Biblioteki, nawet ich strażnicy.

– Przybyłeś tu, by nas zgładzić – jego głos wyraźnie się podniósł, ale mimo to nie zaniechał wyszukiwania w księgach.

– Przybyłem po szklaną broszę. Tę, którą nosisz na piersi. Nie chcę niczego więcej.

– Kłamstwo i ułuda. Pan przepowiedział twoje nadejście i twe uczynki – jegomość wyciągnął starą księgę i przycisnął do piersi obiema rękoma.

– A któremu to panu służysz, że tak gorliwie powołujesz się na jego przepowiednie? – Aran zrobił kilka powolnych kroków do przodu.

– Służę Panu Świętego Porządku i gniew jego strawi cię, nim skażesz nas wszystkich na zagładę!

Aran zaśmiał się pod nosem.

– Jak śmiesz kpić?!

– Tam, skąd pochodzę, bogowie są bardziej bierni. Gdy ktoś straszy mnie ich gniewem... No cóż, bawi mnie to.

Starzec ze złością zmarszczył swoją i tak już pomarszczoną twarz.

– Musisz więc pochodzić z miejsca niezwykle pustego. Nic dziwnego, że jesteś tu tylko gościem. Ulotnisz się stąd jak liść na wietrze, gdy tylko poczujesz zagrożenie! – Aran zacisnął pięści. – Nie oddam ci broszy, Człowieku zza Słońca. Nie zasługujesz na nią!

„To się jeszcze okaże” – pomyślał Aran i skoczył w stronę starca. Uderzył w niego z pełnym impetem, zwalając na stos książek i papierzysk, które poszybowały w górę. Księga, którą trzymał upadła koło jego głowy. Aran złapał go za szyję, a jego dłoń spowił czarny obłok.

– Oddaj broszę!

Starzec zakrztusił się i Aran zwolnił chwyt, by mógł wypowiedzieć słowa inkantacji, przekazującej broszę nowemu właścicielowi.

– In–kavez Vi–shanech – wycedził, a całe pomieszczenie rozświetliło się runami. Znajdowały się na każdej ścianie, na podłodze, na suficie.

Jazon poczuł jak w jego trzewiach wzbiera fala gorąca. Skrzywił się i skulił, wypuszczając broń. Konza podbiegł do niego jako pierwszy, ale po chwili również poczuł palący ból. Fala gorąca eksplodowała we wnętrzu Jazona. Padł na ziemię. Zaczął się czołgać, patrząc jak jego koledzy upadają jeden po drugim w spazmatycznym szale. Ich ciała zaczęły emanować jasnym żarem, a głosy ucichły. Jazon pomyślał o całej wygranej, która dziś przepadła i o modlitwie, którą często powtarzała jego siostra. „Od głodu, wojny i bólu, ochroń nas, panie”. Stary kanciarz wyrzucił z siebie słowa modlitwy, a jego umysł odpłynął gdzieś daleko.

Aran patrzył z przerażeniem jak runy nabierają pełnej mocy, a bibliotekarz uśmiecha się szyderczo. „Jak mogłem nie dostrzec run” – pomyślał. „Teraz, przez moją nieuwagę, wszyscy zginą”. Spojrzał na starca pełen wściekłości i uderzył. Uderzał raz po raz, coraz mocniej, z coraz większym gniewem. Skóra odchodziła od kości, kości pękały, krew bryzgała na księgi i rozświetlone runy. Twarz starca stała się czerwoną masą. Aran uspokoił się dopiero, gdy jego pięści uderzyły o podłogę. Zakrwawione dłonie pulsowały bólem, oddech był ciężki i płytki. Złapał za szklaną broszę i zerwał ją z piersi zmarłego. W tym samym momencie usłyszał liczne krzyki, dobiegające z niższych poziomów kasztelu. Zerwał się na równe nogi i rzucił do drzwi. Położył na nich obie dłonie, spowite przez dobrze mu znany obłok. Przypomniał sobie jedyne skuteczne w takiej sytuacji zaklęcie i naznaczył drzwi dwoma wypalonymi, złotymi symbolami kości dłoni z wpisaną w centrum spiralą.

Pierwsze uderzenie nadeszło zaraz po nałożeniu zaklęcia. Drzwi zatrzęsły się, a z sufitu posypał się tynk. Drugie uderzenie było znacznie mocniejsze i wypalone symbole zaklęć wyblakły. Kolejne uderzenie musiało się już przebić. Aran odsunął się na kilka metrów i czekał. Stanął pewnie, a jego dłonie poczerniały spowite ciemnością. Na twarzy i dłoniach zaczęły majaczyć tatuaże, które po chwili zupełnie zmieniły jego wygląd. Był teraz bestią gotową na przybycie łowcy, który za chwilę sam stanie się zwierzyną. Krew kotłowała się w nim, a mrok wokół narastał. Trzecie uderzenie roztrzaskało mosiężne drzwi na drobne kawałki. Do izby jako pierwszy wskoczył strażnik, który kantował w karty w garnizonie. Jego oczy świeciły jasnym płomieniem, a w dłoniach unosiły się czerwone ostrza. Wykonał pierwszy atak, ale Aran był szybszy. Uniknął cięcia i doskoczył do strażnika. Wbił dłonie w jego prawe ramię i pierś. Z impetem wyrwał rękę i rozdarł ciało. Płomień w oczach Jazona zgasł. Z trzewi ulotnił się złocisty obłok, który zniknął jak zimowy oddech. Nim Aran zdążył ochłonąć, zza drzwi poszybowała złota strzała, która ugodziła go w lewe ramię.

Stare księgi i stosy papierów płonęły. Ich żar uderzał Arana raz po raz. Z jego twarzy emanowała wściekłość, a unoszący się wokół ciała czarny obłok zmieniał swoje kształty z każdym mrugnięciem. Tatuaże na jego twarzy i dłoniach wykrzykiwały wręcz „Zabij, Zabij!”. Aran zacisnął uchwyt na szyi ostatniego z vinashach.

– Przekaż swojemu Porządnemu Panu, że jego działania sprowadziły tylko śmierć na tych niewinnych ludzi.

– Jesteś wynaturzeniem, Aranie, Człowieku zza Słońca – wykrztusił strażnik, plując krwią.

– I to wynaturzenie przyjdzie i po twojego pana!

– Bluźnierca... – Aran skręcił mu kark.

Padł na kolana i rozejrzał się wokoło. Widział tylko martwych, unoszące się papiery i pożerające je języki ognia. Był ciężko ranny. Nie wydostanie się z kasztelu. „Głupio by było, gdyby to wszystko skończyło się w taki sposób” – pomyślał. Kaszlnął ciężko krwią i padł na ziemię zaraz obok księgi, którą trzymał tuż przed śmiercią bibliotekarz. Na skórzanej okładce widniał napis: „Iliada”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: