Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alex - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Alex - ebook

„Piszę tylko takie książki, które chciałby sfilmować Hitchcock”.
Pierre Lemaître

Kim, tak naprawdę, jest Alex? Jest piękną, intrygującą i ponętną młodą kobietą. Czy to dlatego została porwana, skatowana, doprowadzona na skraj człowieczeństwa? Kiedy policja znajduje miejsce, gdzie była więziona, Alex już tam nie ma. Okazuje się inteligentniejsza od swego kata. To osoba, która niczego nie wybacza, niczego i nikogo nie zapomina.

Alex zostaje porwana przez starszego mężczyznę. W opuszczonym hangarze na przedmieściach Paryża oprawca przyszykował jej prawdziwe piekło. Nagą wepchnął do tak małej klatki, że Alex nie mogła się ani wyprostować, ani usiąść. Klatkę podwiesił u sufitu. Przerażona kobieta bezskutecznie błagała o litość. Kat odwiedzał ją dwa razy dziennie, robił zdjęcie komórką i patrzył z nienawiścią. Jedynymi jej towarzyszami były wygłodniałe szczury. Z każdym dniem było z nią gorzej, cierpiała z zimna, głodu, pragnienia... Kiedy mężczyzna długo nie przychodził, Alex  zrozumiała, że czeka na jej śmierć. Postanawia walczyć. Wpada na koszmarny pomysł, by nasączać swą krwią węzeł na sznurze, który podtrzymuje klatkę w powietrzu. Żądne jej krwi szczury przegryzają sznur. Alex uwalnia się i ostatkiem sił wraca do domu.
Wkrótce rusza w podróż. Dlaczego ogłusza dwóch mężczyzn i kobietę i zabija wlewając im do ust kwas siarkowy? Czemu tak popełnia samobójstwo, by wyglądało na zabójstwo?

Alex jest mrożącym krew w żyłach thrillerem o diabolicznej konstrukcji i zupełnie nieprzewidywalnej akcji. Jego autor do perfekcji opanował sztukę suspensu i budowania atmosfery strachu.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-542-9
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Komisarz Le Guen nie pozostawił mu wyboru.

– Wsadź sobie gdzieś te swoje rozterki, Camille! Nie mam nikogo, rozumiesz? Nikogo! Więc wysyłam po ciebie wóz i jedziesz! – Chwilę odczekawszy, dorzucił: – I przestań mnie już wkurzać!

Po tych słowach rozłączył się. Taki już ma styl Le Guen. Impulsywny. Zwykle Camille się tym nie przejmuje. Generalnie wie, jak z komisarzem negocjować.

Tyle że tym razem chodzi o porwanie.

A tego Camille nie chce, zawsze to powtarzał, są dwie czy trzy sprawy, których się nigdy więcej nie podejmie, a tym bardziej gdy w grę wchodzi porwanie. Od śmierci Iréne. Swojej żony. Była w ósmym miesiącu ciąży. Upadła na ulicy. Trzeba ją było odwieźć do szpitala, a potem została porwana. I więcej nie widziano jej już żywej. Camille był zdruzgotany. Trudno opisać, jaki przeżył wstrząs. To go kompletnie powaliło. Przez długie dni żył jak sparaliżowany, jak naćpany. Kiedy zaczął majaczyć, trzeba go było umieścić w szpitalu. Krążył od jednej kliniki do drugiej, od sanatorium do sanatorium. Cud, że jeszcze żyje. Nikt już na to nie liczył. Przez długie miesiące jego nieobecności w Wydziale Kryminalnym wszyscy się zastanawiali, czy się kiedyś po tym podniesie. A kiedy wreszcie wrócił, dziwna rzecz, ale wyglądał dokładnie tak samo jak przed śmiercią Iréne, tyle że się postarzał. Odtąd podejmuje się tylko spraw pomniejszej wagi. Zbrodni w afekcie, zatargów w półświatku, sąsiedzkich porachunków. Spraw, w których ofiary już są, a nie dopiero będą. Nie porwań. Camille woli martwych, naprawdę martwych, martwych bezdyskusyjnie.

Le Guen, który naprawdę robi dla Camille’a, co może, powiedział kiedyś:

– Mimo wszystko unikanie żywych to żadne rozwiązanie. To tak, jak robić za karawaniarza.

Na co Camille:

– A kimże innym jesteśmy?

Znają się od dwudziestu lat, poważają, nie boją się jeden drugiego. Le Guen to Camille, który zrezygnowałby z pracy w terenie, Camille to Le Guen, który zrezygnowałby z władzy. Zasadniczo dzielą ich tylko dwa stopnie służbowe i osiemdziesiąt kilo wagi. No i trzydzieści centymetrów wzrostu. W takim ujęciu różnica wydaje się ogromna i fakt, że razem wyglądają jak własna karykatura. Le Guen nie jest bardzo wysoki, ale Camille jest bardzo niski. Przy swoim metrze czterdzieści pięć ogląda świat z dołu, jak trzynastoletnie dziecko. Zawdzięcza to swojej matce, Maud Verhoeven. Malarce, której płótna figurują w katalogach tuzina międzynarodowych muzeów. Wielkiej artystce i namiętnej palaczce, nieustannie spowitej chmurą papierosowego dymu; trudno ją sobie wyobrazić bez tej błękitnej aureoli. To jej Camille zawdzięcza dwie swoje najbardziej charakterystyczne cechy. Po artystce odziedziczył niezwykły dar rysunku, nałogowa palaczka zafundowała mu niedożywienie płodowe, którego skutkiem okazał się niski wzrost.

Prawie nigdy nie spotykał ludzi, na których mógłby patrzeć z góry. Za to odwrotnie… Taki wzrost to nie tylko upośledzenie. Dla dwudziestolatka jest okrutnym upokorzeniem, dla trzydziestolatka przekleństwem, ale od samego początku wiadomo, że to wyznacznik losu. Przeznaczenie, wymuszające podniosłe słowa.

Dzięki Iréne wzrost Camille’a stał się jego siłą. Za jej sprawą urósł wewnętrznie. Nigdy wcześniej nie był tak… Camille zastanawia się, jak by to ująć. Bez Iréne nawet słów mu brakuje.

W przeciwieństwie do Camille’a, Le Guen reprezentuje wagę ciężką. Nie wiadomo, ile tak naprawdę waży, on sam tego nie zdradza, zdaniem jednych sto dwadzieścia kilo, zdaniem innych sto trzydzieści, są nawet tacy, którzy twierdzą, że więcej; Le Guen jest po prostu ogromny, z obwisłymi policzkami przypomina mastodonta, lecz nie ma to najmniejszego znaczenia, bo jego jasne spojrzenie tchnie inteligencją. I choć trudno w to uwierzyć, wszystkie kobiety są mniej więcej zgodne co do tego, czego mężczyźni nie chcą przyznać: komisarz to człowiek niezwykle ujmujący. Jak to możliwe? Nie wiadomo.

Camille usłyszał ryk Le Guena. Ataki komisarza nie robią na nim wrażenia. Od dawna… Spokojnie podnosi słuchawkę, wybiera numer.

– Okay, Jean, jadę do tego porwania. Ale uprzedzam, jak tylko zjawi się Morel, przekażesz mu sprawę, bo… – bierze głęboki oddech i z cierpliwością dziwnie przypominającą pogróżkę cedzi każdą sylabę – …bo ja jej nie wezmę!

Camille Verhoeven nigdy nie krzyczy. Rzadko. To człowiek z autorytetem. Jest niski, łysy i lekki jak piórko, ale wszyscy wiedzą, że jak już coś powie, to święte. Zresztą Le Guen nic nie mówi. Złośliwi powiadają, że w tej parze to Camille ma więcej do powiedzenia. Camille odkłada słuchawkę.

Szlag by to!

Prawdziwy pech. Tym większy, że porwania nie zdarzają się nagminnie, w końcu to nie Meksyk, mogło wypaść kiedy indziej, kiedy pracuje nad inną sprawą albo gdy ma wolne, jest gdzieś daleko! Camille wali pięścią w stół. W zwolnionym tempie, bo jest człowiekiem opanowanym. W innych też nie lubi porywczości.

Czas nagli. Policjant wstaje, łapie płaszcz, kapelusz, szybko schodzi po schodach. Nie jest wysoki, ale chód ma ociężały. Dopóki żyła Iréne, krok miał raczej lekki, często mówiła: „Poruszasz się jak ptak. Zawsze mam wrażenie, że zaraz odlecisz”. Iréne od czterech lat nie żyje.

Podjeżdża samochód, Camille wsiada.

– A ty jak się nazywasz?

– Alexandre, sze…

I od razu gryzie się w język. Tutaj wszyscy wiedzą, że Camille nie cierpi, jak się go nazywa szefem. Mówi, że to mu się kojarzy ze szpitalem, z serialem telewizyjnym – takie cięte komentarze to jego specjalność. Camille to człowiek spokojny, który czasem bywa zapalczywy, który czasem wybucha. Nigdy nie miał łatwego charakteru, ale z wiekiem, a zwłaszcza odkąd owdowiał, zrobił się trochę posępny i drażliwy. W gruncie rzeczy jest nerwusem. Już Iréne go pytała: „Kochanie, czemu jesteś zawsze taki podminowany?”. Z wysokości, by tak rzec, swojego metra czterdziestu pięciu, z udanym zdziwieniem odpowiadał: „Tak, faktycznie… nie ma najmniejszego powodu się złościć…”. Popędliwy, a opanowany, szorstki człowiek i zręczny gracz; ludzie nie tak od razu potrafią się w nim rozeznać. Szanują go. Również dlatego, że nie jest zbyt wesoły. Camille nie bardzo lubi sam siebie.

Od kiedy trzy lata temu wrócił do pracy, zgadza się na wszystkich stażystów – gratka dla szefów wydziału, którzy nie lubią mieć z tym problemów. Jedno jest pewne: od kiedy jego zespół się rozpadł, nie chce mieć stałej ekipy.

Zerka na Alexandre’a. Facet, do którego pasowałoby każde imię, ale na pewno nie Alexandre. Nie zmienia to faktu, że jest wystarczająco Alexandre’em, by przerastać go o cztery głowy, co akurat nie jest wielkim wyczynem, no i ruszył, zanim Camille wydał mu polecenie, co jest oznaką, oględnie mówiąc, dynamizmu.

Alexandre pędzi jak strzała, lubi prowadzić, i to widać. Zdawać by się mogło, że GPS ledwie za nim nadąża. Chce pokazać inspektorowi, jaki z niego dobry kierowca, syrena wyje, samochód pędem mija ulice, skrzyżowania i bulwary, stopy Camille’a majtają dwadzieścia centymetrów nad podłogą, prawą ręką trzyma się pasów. W niespełna piętnaście minut docierają na miejsce. Jest dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt. Jeszcze nie tak późno, ale na Paryż zdążyła już spłynąć senna, spokojna atmosfera; nie wygląda na miasto, w którym porywa się kobiety. „Kobietę”, zaznaczył świadek, który zadzwonił na policję. Wyraźnie wstrząśnięty: „Porwana, i to na moich oczach!”. Nie mógł w to uwierzyć. Ale też trzeba przyznać, że trafiło mu się dość niecodzienne przeżycie.

– Tu się zatrzymaj – mówi Camille na końcu ulicy.

Wysiada, poprawia kapelusz, stażysta odjeżdża. Odległość pięćdziesięciu metrów, które dzielą go od pierwszych policyjnych zabezpieczeń, Camille pokonuje na piechotę. To jego metoda; jeśli czas pozwala, stara się zawsze spojrzeć na sprawę z dystansu. Pierwsze spojrzenie jest bardzo ważne, tym ważniejsze, że panoramiczne, bo potem człowiek już bezpowrotnie zagłębia się w gąszcz detali i faktów. To oficjalny powód, wersja na własny użytek, usprawiedliwienie, by wysiąść sto metrów od miejsca, gdzie już na niego czekają. Drugi, prawdziwy, to ten, że wcale nie chce tu być.

Zbliżając się do wozów policyjnych, których światła pulsują na fasadach, próbuje rozeznać się we własnych emocjach.

Wali mu serce.

Czuje się fatalnie. Oddałby dziesięć lat życia, byle być teraz gdzie indziej.

Ale choć wcale się nie spieszy, w końcu dociera na miejsce.

Mniej więcej podobnie wyglądało to cztery lata temu. Ulica, przy której mieszkał, była trochę podobna do tej tutaj. Iréne już nie zastał. Za kilka dni miała urodzić chłopczyka. Powinna być w szpitalu położniczym, Camille popędził tam, szukał, czego on nie robił tamtej nocy, żeby ją odnaleźć… Miotał się jak oszalały, ale wszystko na próżno… A potem już nie żyła. Koszmar w życiu Camille’a zaczął się w sekundzie podobnej jak ta. Więc serce mu wali, łomocze, huczy mu w uszach. Myślał, że poczucie winy w nim przygasło, tymczasem z powrotem ożyło. Chwytają go mdłości. Jeden głos w nim krzyczy, żeby uciekał, inny, żeby stawił czoło. W piersi czuje żelazny uścisk, ma wrażenie, że zaraz się przewróci. Przesuwa barierkę i wchodzi na zabezpieczony teren. Wartujący policjant wita go z daleka nieznacznym uniesieniem ręki. Nie wszyscy znają inspektora Verhoevena, ale wszyscy go rozpoznają. Trudno się dziwić, nawet gdyby nie był postacią w pewnym stopniu legendarną, to z takim wzrostem… I z taką historią…

– O, to pan?

– Rozczarowany?

Louis w popłochu macha rękami.

– Ależ skąd, nie, nie, ani trochę!

Camille uśmiecha się. Zawsze umiał go zapędzić w kozi róg. Louis Mariani przez długi czas był jego zastępcą, zna go jak własną kieszeń.

Z początku, po zabójstwie Iréne, Louis często go odwiedzał w klinice. Camille nie był zbyt skory do rozmowy. Rysowanie, kiedyś tylko sposób na miłe spędzenie czasu, teraz stało się jego głównym zajęciem. Jeśli nie jedynym. Całymi dniami robił tylko to, rysował; rysunkami, szkicami, studiami zawalony był cały pokój, który poza tym zachował bezosobowy charakter. Louis znajdował sobie wolne miejsce i jeden wpatrywał się w drzewa w parku, drugi we własne stopy. Mnóstwo rzeczy sobie w tym milczeniu powiedzieli, ale to nie to co słowa. Bo tych nie znajdowali. A później któregoś dnia Camille ni stąd, ni zowąd oświadczył, że woli być sam, że nie chce Louisa obarczać własnym smutkiem. „Towarzystwo smutnego gliny to żadna przyjemność”, powiedział. Obu im było przykro, że się tak rozstają. Upłynęło trochę czasu. A potem, kiedy sprawy zaczęły się układać nieco lepiej, było już za późno. Kiedy minie żałoba, pozostaje jałowa ziemia.

Od dawna się nie widzieli, spotykali się tylko czasami na różnych zebraniach, briefingach, przy tego typu okazjach. Louis prawie się nie zmienił. Do starości, do śmierci zachowa ten swój młodzieńczy wygląd; niektórzy już tak mają. I swoją zwykłą elegancję. Camille stwierdził kiedyś: „Przy tobie nawet w ślubnym stroju wyglądam jak kloszard”. Trzeba powiedzieć, że Louis jest bogaty, bardzo bogaty. Z jego majątkiem jest jak z wagą komisarza Le Guena, nikt nie wie ile, ale wszyscy wiedzą, że dużo i na pewno ciągle coraz więcej. Louis śmiało mógłby żyć z odsetek od kapitału i jeszcze zapewnić finansowe zabezpieczenie czterem lub pięciu następnym pokoleniom. Zamiast tego jest policjantem w Wydziale Kryminalnym. Choć nie musiał, zaliczył mnóstwo fakultetów; zawdzięcza im ogładę, której Camille nigdy nie miał nic do zarzucenia. Louis to prawdziwe kuriozum.

Uśmiecha się, czuje się dość dziwnie, tak ni stąd, ni zowąd spotykając Camille’a, który zjawia się bez uprzedzenia.

– To tam – mówi, wskazując barierki.

Camille przyspiesza kroku, by nadążyć za młodym mężczyzną. Nie takim znów młodym.

– Ile ty masz lat, Louis?

Louis odwraca się.

– Trzydzieści cztery, a co?

– Nie, nic.

W tym momencie Camille stwierdza, że znajdują się niedaleko muzeum Bourdelle’a. Przypomina mu się dość wyraźnie twarz Heraklesa łucznika. Zwycięstwo herosa nad potworami. Camille nigdy nie rzeźbił, nie miał po temu warunków fizycznych, i od dawna też nie maluje, ale nadal, nawet po długim okresie depresji, rysuje, to silniejsze od niego, to integralna część jego osobowości, nie może się powstrzymać, żeby nie rysować, zawsze z ołówkiem w ręku. To jego sposób odbioru świata.

– Znasz Heraklesa łucznika z muzeum Bourdelle’a?

– Tak – mówi Louis. I z zakłopotaną miną dodaje: – Ale nie wiem, czy nie mają go raczej w Muzeum d’Orsay.

– Ty jak zawsze wkurzający.

Louis uśmiecha się. Tego typu odzywka w ustach Camille’a oznacza: bardzo cię lubię. Oznacza: jak ten czas szybko leci, to ile my się już znamy? Koniec końców oznacza: tak naprawdę to nie widzieliśmy się od czasu, kiedy zabiłem Iréne, co? I dlatego dziwnie jest spotkać się znowu na miejscu zbrodni. Nagle Camille czuje się w obowiązku wyjaśnić:

– Zastępuję Morela. Le Guen akurat nikogo innego nie miał.

Louis kiwa głową, że rozumie, ale wygląda na nie całkiem przekonanego. Inspektor Verhoeven tranzytem w takiej jak ta sprawie – to jednak dość dziwne.

– Zadzwoń do Le Guena. Potrzebuję ludzi. Teraz, zaraz. O tej porze niewiele zdziałamy, ale spróbować warto…

Louis kiwa głową i wyjmuje komórkę. Podziela zdanie Camille’a. Do tego typu sprawy można podejść dwojako. Zacząć albo od porywacza, albo od ofiary. Pierwszy jest już z pewnością daleko. Ofiara może mieszkać w tej dzielnicy, mogła zostać uprowadzona z własnego mieszkania, i nie tylko historia Iréne każe im w ten sposób rozumować. Takie są statystyki.

Ulica Falguiére. Dzisiejszy wieczór przebiega zdecydowanie pod znakiem rzeźbiarzy. Idą środkiem ulicy, z obu stron zamkniętej dla ruchu. Camille spogląda na fasady, we wszystkich oknach widać światło, w końcu to spektakl wieczoru.

– Mamy świadka, jednego – mówi Louis, zamykając komórkę. – I miejsce, gdzie stał samochód, którym porwano ofiarę. Zaraz powinni przyjechać technicy.

I właśnie nadjeżdżają. Barierki zostają szybko odsunięte, Louis pokazuje im wolne miejsce przy chodniku między dwoma samochodami. Wysiada czterech techników ze sprzętem.

– Gdzie ten świadek? – pyta Camille.

Inspektor niecierpliwi się. Widać, że woli tu długo nie zabawiać. Dzwoni jego komórka.

– Nie, panie prokuratorze, kiedy ta informacja do nas dotarła przez komisariat piętnastej dzielnicy, było już za późno na zarządzenie blokady.

Odpowiada prokuratorowi tonem oschłym, ledwie uprzejmym. Louis dyskretnie się oddala. Rozumie zniecierpliwienie Camille’a. Gdyby w grę wchodziło porwanie nieletniego, już ogłoszono by stan pogotowia, ale uprowadzona została dorosła kobieta. Będą musieli radzić sobie sami.

– To, o co pan prosi, jest bardzo trudne – odpowiada Camille głosem o ton niższym. I dziwnie powoli.

Ci, którzy go znają, wiedzą, że u niego taka intonacja nie wróży nic dobrego.

– Widzi pan, teraz, kiedy z panem rozmawiam, w oknach stoi, powiedziałbym – unosi wzrok – blisko sto osób. Ekipy prowadzące dochodzenie powiadomią kolejnych dwieście lub trzysta. A więc, jeśli zna pan sposób, jak w tych warunkach uniknąć rozgłosu, ja pierwszy chętnie skorzystam.

Louis uśmiecha się pod nosem. Jest uszczęśliwiony. Cały Verhoeven. Znów widzi go takim, jaki zawsze był. Przez te cztery lata postarzał się, ale pozostał równie niesubordynowany. Czasami wręcz niebezpieczny dla hierarchii służbowej.

– Oczywiście, panie prokuratorze…

Jego ton wyraźnie wskazuje, że Camille nie ma najmniejszego zamiaru dotrzymać poczynionej obietnicy, jakakolwiek by była. Rozłącza się. Rozmowa z prokuratorem wprawiła go w humor jeszcze gorszy niż same okoliczności sprawy.

– Do cholery, gdzie jest ten twój Morel?

Tego się Louis nie spodziewał. „Twój Morel”. Camille jest niesprawiedliwy, ale Louis go rozumie. Żeby ubrać w taką sprawę człowieka pokroju Verhoevena, i bez tego zdradzającego niejaką skłonność do anarchii…

– W Lyonie – odpowiada spokojnie. – Na wspólnotowym seminarium. Wraca pojutrze.

Ruszyli w stronę świadka, którego pilnuje mundurowy.

– Kurwa! – wybucha Camille. Louis nic nie mówi. Camille przystaje. – Przepraszam – mówi.

Ale nie patrzy przy tym na Louisa. Patrzy pod nogi, a potem znów w okna budynków i na stojących w nich ludzi; wszyscy spoglądają w tym samym kierunku, jakby odprowadzali wzrokiem pociąg odjeżdżający na wojnę. Louis chciałby coś powiedzieć, tylko co? W końcu Camille podejmuje decyzję i wtedy wreszcie podnosi wzrok na Louisa.

– To co, działamy jak…

Louis odgarnia włosy z czoła. Prawą ręką. U niego odgarnięcie włosów to gest wiele mówiący. W tym momencie to, że prawą ręką, oznacza: pewnie, zgoda, działamy jak… I wskazuje postać za plecami Camille’a.

To czterdziestoletni mężczyzna. Wyprowadzał na spacer psa, przycupnięte u jego stóp stworzenie, które Pan Bóg musiał zmajstrować w chwili skrajnego zmęczenia. Camille i pies spoglądają na siebie i z miejsca zaczynają się nienawidzić. Pies warczy, po czym ze skowytem cofa się do stóp swojego pana. Ale właściciel psa jest jeszcze bardziej zdumiony na widok stającego przed nim Camille’a. Spogląda na Louisa z niedowierzaniem; że też z takim wzrostem można zostać szefem w policji…

– Inspektor Verhoeven – przedstawia się Camille. – Pokazać legitymację czy wierzy mi pan na słowo?

Louis jest wniebowzięty. Wie, co będzie dalej. Świadek powie:

– Nie, nie, w porządku… Tyle że…

Camille przerwie mu:

– Tyle że co?

Tamten zacznie się plątać:

– No wie pan, nie spodziewałem się… to raczej…

Od tego momentu są dwie możliwości. Albo Camille natrze na faceta i będzie przyciskał go tak długo, dopóki ten nie poprosi o łaskę, a potrafi być bezlitosny. Albo odpuści. Tym razem Camille odpuszcza. W grę wchodzi porwanie. Sprawa jest pilna.

Więc świadek wyszedł na spacer z psem. I zobaczył, że porwano kobietę. Na jego oczach.

– O dwudziestej pierwszej – mówi Camille. – Jest pan pewny, że to była ta godzina?

Świadek, podobnie jak wszyscy, mówiąc o czymś, w gruncie rzeczy mówi o sobie.

– Jestem, bo o wpół do dziesiątej oglądam zawsze wypadki samochodowe na No-Limits…! Tuż przedtem wyprowadzam psa.

Zaczynają od opisu napastnika.

– Widziałem go trochę z boku. Ale facet był wysoki, kawał chłopa.

Naprawdę wydaje mu się, że jest niezwykle pomocny. Camille patrzy na świadka, już z góry znużony. Louis dalej wypytuje. Włosy? Wiek? Ubranie? Trudno powiedzieć, nie za dobrze widział; te same odpowiedzi co zwykle.

– W porządku. A samochód? – z zachęcającą miną podpowiada Louis.

– Biała furgonetka. Wie pan, taka, jaką jeżdżą rzemieślnicy.

– Jakiego rodzaju rzemieślnicy? – przerywa Camille.

– Ba, żebym to ja wiedział, w rodzaju… no nie wiem, rzemieślnicy i tyle!

– Skąd to przypuszczenie, że rzemieślnicy?

Wyczuwa się, że Verhoeven przejmuje świadka. Ten rozdziawia usta. W końcu mówi:

– No, wszyscy rzemieślnicy mają takie kamionetki, nie?

– Owszem – zgadza się Camille – a przy okazji nawet umieszczają na nich swoje nazwisko, telefon i adres. Taka bezpłatna, obwoźna reklama, można by powiedzieć. Więc co ten rzemieślnik na swojej napisał?

– No właśnie, na tej nic nie było napisane. W każdym razie ja nic nie widziałem.

Camille wyjmuje notatnik.

– Dobrze. Więc piszę… nieznana kobieta… porwana przez anonimowego rzemieślnika, bliżej nieokreślonym pojazdem, czy coś pominąłem?

Właściciel psa wpada w panikę. Drżą mu usta. Odwraca się do Louisa z niemą prośbą w oczach…

Wyczerpany Camille zamyka notatnik, odwraca się. Louis przejmuje pałeczkę. Z tego jedynego zeznania niewiele wynika, będą musieli sobie jakoś poradzić. Za plecami inspektor słyszy dalszy ciąg przesłuchania. Marka pojazdu („Może ford… nie bardzo znam się na markach, widzi pan, już od dawna nie mam samo…”), ale ofiarą jest kobieta („na mur beton kobieta”). Opis napastnika wciąż pozostaje dość mętny („W każdym razie był sam, nikogo innego nie widziałem…”). Pozostaje metoda działania. Metoda siłowa.

– Krzyczała, wyrywała się… i wtedy z całej siły przyłożył jej pięścią w brzuch. Ostro sobie z nią poczynał! I właśnie wtedy krzyknąłem! Rozumie pan, próbowałem go spłoszyć…

Camille wszystkie te detale inkasuje prosto w serce, jakby każdy cios trafiał w niego samego. W dniu porwania Iréne wyglądało to podobnie, oprócz sklepikarza, który ją widział, nikt nic nie słyszał; nikt nic lub prawie nic nie zauważył. Dokładnie tak samo. Zaraz się przekonamy. Camille zawraca, podchodzi do świadka.

– Gdzie się pan dokładnie znajdował? – pyta.

– Tam…

Louis spuszcza wzrok. Facet pokazuje palcem gdzie.

– Proszę mi pokazać.

Louis zamyka oczy. Pomyślał o tym samym co Verhoeven, ale tego, co zaraz zrobi inspektor, on by nie zrobił. Świadek ciągnie psa, w towarzystwie obu policjantów idzie kawałek chodnikiem i zatrzymuje się.

– Mniej więcej tu…

Ocenia odległość, obraca się jednym bokiem, drugim, trochę się krzywi, no… mniej więcej tu. Camille domaga się potwierdzenia.

– Tutaj? Nie trochę dalej?

– Nie, nie – zapewnia świadek triumfalnym tonem.

Louis dochodzi do tego samego wniosku co Camille.

– I parę razy też jej przykopał… – dodaje świadek.

– Rozumiem – stwierdza Camille. – Więc pan znajduje się tutaj, czyli w jakiej odległości? – Patrzy pytająco na świadka. – Czterdziestu metrów?

Tak, facet z zadowoleniem potwierdza.

– Widzi pan kobietę, którą biją, którą porywają, i co pan robi? Odważnie pan krzyczy.

Patrzy na świadka, który szybko mruga powiekami, jak człowiek czymś silnie poruszony.

Camille wzdycha i bez słowa odchodzi, obrzuciwszy jeszcze tylko ostatnim spojrzeniem brytana, który wygląda na równie walecznego jak jego pan. Najchętniej by wszystkich wystrzelał.

Odzywa się w nim, jak by to ująć, Camille szuka właściwego słowa, rodzaj dzwonka alarmowego, doznanie przypominające… kopnięcie prądem. Z powodu Iréne. Odwraca się, patrzy na pustą ulicę. I nagle następuje wyładowanie. Już wie. Dotąd wykonywał swoją pracę w sposób techniczny, metodyczny, zorganizowany, podejmował inicjatywy, których od niego oczekiwano, ale dopiero teraz – i po raz pierwszy, odkąd wrócił do pracy – tak naprawdę do niego dociera, że tu, w tym miejscu, godzinę temu jakaś kobieta, istota z krwi i kości, została porwana, że krzyczała, że ją bito, wrzucono do furgonetki, że jest uwięziona, przerażona, możliwe że torturowana, że liczy się każda minuta, a on nie jest w kursie, bo chce zachować dystans, chronić siebie, nie chce wykonywać swojej pracy, pracy, którą sam wybrał. I którą po śmierci Iréne zachował. Mogłeś zająć się czym innym, mówi sobie, ale tego nie zrobiłeś. Teraz, w tej konkretnej chwili, jesteś tutaj i twoja obecność tu ma tylko jedno uzasadnienie: odnalezienie kobiety, którą przed chwilą porwano.

Kręci mu się w głowie. Jedną ręką opiera się o karoserię jakiegoś samochodu, drugą rozluźnia krawat. Znalezienie się w tych akurat szczególnych okolicznościach jest niezbyt wskazane dla człowieka, którego kontakt z nieszczęściem z taką łatwością rozkłada na obie łopatki. Podchodzi Louis. Kto inny na jego miejscu zapytałby: „W porządku?”. Ale nie on. Louis stoi obok Camille’a, patrzy w inną stronę, jak ktoś, kto czeka na werdykt: cierpliwie, ze wzruszeniem i niepokojem.

Słabość mija, Camille robi ruch, jakby się z czegoś otrząsał, odkasłuje.

– Macie coś? – rzuca do techników krzątających się trzy metry dalej.

Z miejscem zbrodni popełnionej na ulicy problem jest taki, że zbiera się wtedy wszystko jak leci. I jak tu potem odgadnąć, które ze znalezisk ma związek ze sprawą?

Jeden z techników, ten wyższy, unosi głowę i wylicza:

– Pety, moneta… – zagląda do plastikowej torebki leżącej na jego skrzynce ze sprzętem – …zagraniczna, bilet metra, a następnie mogę zaproponować chusteczkę higieniczną (zużytą) i nakrętkę na długopis.

Camille ogląda przezroczystą torebkę z biletem metra, unosi ją do światła.

– Wyraźnie nieźle nią potrząsnął – dorzuca technik.

Jego kolega sterylną łyżką pieczołowicie wybiera z rynsztoka resztki wymiocin.

Poruszenie przy barierach. Truchtem nadciąga kilku mundurowych. Camille liczy. Le Guen przysyła mu pięciu.

Louis wie, co ma robić. Utworzy ekipy. Przekaże im pierwsze ustalenia, podzieli teren na strefy operacyjne, jakkolwiek, zważywszy godzinę, wiele nie zdziałają, wyda polecenia. A ostatni z policjantów zostanie z Louisem, żeby przesłuchać miejscowych, ściągnie tych, którzy stoją w oknach i którzy znajdowali się najbliżej miejsca porwania.

Koło dwudziestej trzeciej Louis Czarowny odkrył jedyną na tej ulicy – będącą już rzadkością w Paryżu – kamienicę z dozorczynią na parterze. Dozorczynią urzeczoną elegancją Louisa. Skutkiem czego jej pakamera zamienia się w kwaterę główną policji. Ujrzawszy posturę inspektora, konsjerżka przeżywa lekki wstrząs. Zakrywa ręką usta, o Boże, Boże, Boże. Upośledzenie tego mężczyzny, tak jak los porzuconych zwierząt, chwyta ją za serce. Na jego widok wszystko w niej lituje się, roztkliwia, słabnie, co za nieszczęście. Zerka na inspektora ukradkiem, boleściwie mrużąc oczy, jakby był ciężko ranny, a ona podzielała jego cierpienie.

Na boku zaś pyta Louisa:

– Może poszukam jakiegoś małego krzesełka dla szefa?

Tak jakby Camille dopiero co zmalał, jakby należało poczynić jakieś kroki.

– Nie, dziękuję. Wszystko będzie dobrze, niezmiernie pani dziękuję – odpowiada Louis Pobożny, przymykając oczy.

I posyła jej czarujący uśmiech. Skutek jest taki, że dozorczyni przygotowuje dzbanek kawy dla wszystkich.

Do filiżanki Camille’a dodaje łyżeczkę mokki.

Wszystkie ekipy pracują, Camille pod litościwym wzrokiem dozorczyni popija swoją kawę, Louis myśli. To jego specjalność, Louis jest intelektualistą, ciągle myśli. Próbuje zrozumieć.

– Okup… – wysuwa ostrożną propozycję.

– Seks… – zastanawia się Camille. – Obłęd…

Mogliby tak długo wymieniać: pęd do destrukcji, zaborczość, bunt, zdobywczość. Obaj widzieli już tyle zbrodniczych namiętności, a teraz tkwią w tej pakamerze uziemieni… Prawie bezczynnie.

Przeczesali najbliższe sąsiedztwo, przepytali mieszkańców, porównali zeznania, plotki, opinie jednych i drugich, dzwonili do drzwi, kierując się pewnikami, które chwilę potem upadały. Zajęło to sporą część nocy.

I jak na razie nic. Porwana kobieta nie mieszka na pewno w tej dzielnicy, w każdym razie nie w pobliżu miejsca uprowadzenia. Wygląda na to, że nikt jej tutaj nie zna. Mają trzy ewentualnie pasujące rysopisy kobiet aktualnie przebywających poza domem, nieobecnych…

Dla Camille’a nic z tego nie wynika.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: