Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Alitet odchodzi w góry - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alitet odchodzi w góry - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 438 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Po bez­chmur­nym, czar­no­gra­na­to­wym nie­bie przez całą dobą błą­ka się słoń­ce za­le­wa­jąc ja­snym świa­tłem wy­brze­że i ciem­no­zie­lo­ny prze­stwór oce­anu. Na mo­rzu – ani jed­nej kry, w gó­rze – ani jed­nej chmur­ki. Chy­ba i słoń­cu smut­no sa­me­mu tu­łać się po bez­kre­snym nie­bie…

W ko­tli­nach zie­le­ni się już tra­wa upstrzo­na kwia­ta­mi, któ­re zja­wi­ły się spod zie­mi od razu, gdy tyl­ko znik­nął śnieg. Na­wet dzi­ki zwierz ich nie dep­cze, ob­cho­dząc barw­ny ko­bie­rzec sa­mym skra­jem.

Czer­wo­ne, błę­kit­ne, żół­te kwiat­ki na cien­kich ło­dyż­kach zda­ją się wsłu­chi­wać de­li­kat­ny­mi, przej­rzy­sty­mi płat­ka­mi w nie­uchwyt­ny dla ucha czło­wie­ka szmer pły­ną­cych z góry stru­mie­ni cie­płe­go po­wie­trza. Wy­da­je się, iż pil­nie śle­dzą słoń­ce – sko­ro tyl­ko zni­ża się ono nad li­nię wid­no­krę­gu i po­wie­trze się ozię­bia, na­tych­miast stu­la­ją swe pła­tecz­ki.

I wte­dy w ko­tli­nie ga­śnie od razu róż­no­barw­ny dy­wan.

Przy ja­ran­gach drze­mią psy, od cza­su do cza­su otwie­ra­jąc le­ni­wie oczy. Te­raz nie wożą już cięż­ko na­ła­do­wa­nych sań i roz­wa­lo­ne na wy­grza­nych w słoń­cu nad­mor­skich ka­mie­niach, ca­ły­mi dnia­mi leżą wy­cią­gnię­te – nie zwi­ja­ją się w kłę­bek jak w zi­mie. Na­bie­ra­ją sił do zi­mo­wej pra­cy.

I mo­rze o tej po­ran­nej go­dzi­nie ja­koś się dziw­nie roz­le­ni­wi­ło. Fale ko­ły­szą się ci­chut­ko, de­li­kat­nie li­żąc nad­brzeż­ne ka­mie­nie.

Ty­gre­na sie­dzi na brze­gu i bawi swe­go syn­ka Aj­wa­ma rzu­ca­niem ka­mycz­ków w wodą Dziś łona nie ma ocho­ty szyć tor­ba­zów dla pa­stu­chów.

Ob­cią­gnę­ła na so­bie wzo­rzy­stą suk­nię z per­ka­lu i uśmiech­nę­ła się. Jej czar­ne oczy bły­snę­ły. Nie­dba­łym ru­chem od­rzu­ci­ła war­ko­cze na ple­cy i po­my­śla­ła:

„A tak nie­przy­jem­nie było wkła­dać tę tka­ną suk­nię!”

Przy­glą­da­jąc się kwiat­kom na ma­te­ria­le mimo woli wspo­mnia­ła Ali­te­ta – i od razu zgasł uśmiech na jej twa­rzy ustę­pu­jąc miej­sca wy­ra­zo­wi nie­po­ko­ju i lęku; tak ga­śnie kwiat, kie­dy po­czu­je na so­bie zim­ny od­dech nocy.

Ali­tet wy­je­chał na pięć dni. Ale mi­nę­ło już wię­cej niż dwa­dzie­ścia, a jego wciąż nie ma i nie ma. Mimo wszyst­ko le­piej się żyje, kie­dy czło­wiek nie wi­dzi jego złych oczu.

Aj­wam już cho­dzi i ślicz­nie się śmie­je. Ma na so­bie ku­chlan­kę z mięk­kie­go fu­ter­ka ma­łe­go re­niąt­ka, kap­tu­rek ob­szy­ty fu­trem ro­so­ma­ka i ślicz­ne, ma­lut­kie tor­baz­ki, ha­fto­wa­ne róż­no­barw­ny­mi nić­mi z je­lit rena. Aj­wam też jest we­so­ły. Przy­glą­da się z cie­ka­wo­ścią mo­rzu, mat­ce, wszyst­kie­mu, co wi­dzi wo­ko­ło sie­bie.

Ty­gre­na pa­trzy z za­chwy­tem na każ­dy jego ruch, każ­dy błysk Jego czar­nych oczek, sły­szy każ­de jego wes­tchnie­nie. I ogar­nia ją uczu­cie wiel­kie­go szczę­ścia. W po­ry­wie tkli­wo­ści chwy­ta mal­ca na ręce, pod­no­si go wy­so­ko do góry, po­tem tuli do sie­bie i ca­łu­je.

Trzy­ma go w swych sil­nych ra­mio­nach i mówi:

– To jest mo­rze, Aj­wa­mie! Bę­dziesz kie­dyś wiel­kim łow­cą! Sama na­uczę cię zwin­no­ści. Zo­sta­niesz praw­dzi­wym czło­wie­kiem.

Pa­trząc na mo­rze – źró­dło ży­cia – Ty­gre­na znów mimo woli my­śli o Ali­te­cie.

„Za­wsze tak jest – uświa­da­mia so­bie ze smut­kiem. – W domu go nie ma, a gło­wę wciąż mi za­przą­ta.”

I nie­spo­koj­ne my­śli pły­ną jed­na za dru­gą jak mor­skie fale: „Wkrót­ce zno­wu wró­ci. Do­brze, że nie­dłu­go zo­sta­nie w osa­dzie. Wła­ści­wie żyje w dro­dze. Księ­życ z ma­łe­go zro­bił się duży, a on cią­gle jeź­dzi i jeź­dzi. Niech so­bie! Niech dłu­go nie przy­jeż­dża.”

Dziw­nie jest na Pół­no­cy o tej po­rze roku! Zie­mia tak ską­pa­na w słoń­cu, że aż oczy bolą. Hoj­nie zsy­ła ono z nie­ba swe dłu­gie pro­mie­nie ra­du­jąc ser­ce czło­wie­ka. Ale jak­by i tego było mało: spo­za gór wy­chy­la się księ­życ. Okrą­gły, ogni­sto­czer­wo­ny, uśmie­cha się do słoń­ca.

Ty­gre­na po­ka­za­ła go syn­ko­wi:

– Po­patrz, Aj­wa­mie, żona słoń­ca wy­szła.

W od­da­li, przy brze­gu, po­ja­wił się ka­jak. Ty­gre­na za­wo­ła­ła gło­śno, z za­chwy­tem:

– Patrz, patrz, Aj­wa­mie! Ka­jak! To Wa­am­czo pły­nie!

Ka­jak su­nął po wo­dzie z opusz­czo­nym ża­glem. Od szczy­tu masz­tu do brze­gu wy­cią­gnął się dłu­gi cien­ki rze­mień. Wzdłuż wy­brze­ża bie­gło pięć psów, któ­re wlo­kły ka­jak na rze­mie­niu. Łódź szyb­ko śli­zga­ła się po gład­kiej po­wierzch­ni mo­rza zbli­ża­jąc się w kie­run­ku osa­dy En­ma­kaj.

Wy­ro­stek-po­ga­niacz, w sa­mych tyl­ko fo­ko­wych spodniach, biegł obok psów i na jego ciem­no­brą­zo­wym cie­le igra­ły pro­mie­nie słoń­ca.

Ka­jak pod­pły­nął do brze­gu. Wa­am­czo wy­sko­czył pro­sto w wodę. Co tchu pod­biegł do Ty­gre­ny, by jak naj­prę­dzej opo­wie­dzieć jej nie­zwy­kłe no­wi­ny. Twarz pło­nę­ła mu pod­nie­ce­niem i cho­ciaż w ka­ja­ku nie pra­co­wał przy wio­słach, na szyi jego wy­stą­pił pot. Bez sło­wa usiadł przy no­gach Ty­gre­ny i pa­trząc w mo­rze, ci­cho po­wie­dział:

– Złe wie­ści przy­wio­złem, Ty­gre­no. Po­sły­sza­łem je w są­sied­niej osa­dzie.

– Ja­kie, Wa­am­czo? – spy­ta­ła za­nie­po­ko­jo­na.

– Dra­pież­ny mors za­to­pił sza­lu­pą Ali­te­ta. Lu­dzie zgi­nę­li. Wszy­scy. Dużo na­szych łow­ców zgi­nę­ło.

– Uto­nę­li? Wszy­scy? – z wy­ra­zem prze­ra­że­nia na twa­rzy py­ta­ła Ty­gre­na.

– Wszy­scy uto­nę­li. Tyl­ko Char­lie-Czer­wo­ny Nos zdo­łał wdra­pać się na krę. Zna­leź­li go lu­dzie, kie­dy umie­rał… I Ali­tet uto­nął.

W du­szy Ty­gre­ny smu­tek wal­czył z ra­do­ścią. Nie mo­gła utrzy­mać się na no­gach, usia­dła na ka­mie­niach. Tu­ląc dziec­ko do pier­si trwa­ła w mil­cze­niu. Mil­czał tak­że i Wa­am­czo. Lu­dzie wy­cią­ga­li ka­jak na brzeg.

Ty­gre­na ogar­nę­ła syna ser­decz­nym spoj­rze­niem.

– Te­raz, Aj­wa­mie, zmie­ni się chy­ba na­sze ży­cie – szep­nę­ła. Przez chwi­lę twarz jej roz­ja­śni­ła się szczę­ściem. Nikt nie zmu­si jej obec­nie do ży­cia w En­ma­kaj. Nie ma już Ali­te­ta. Zno­wu spo­sęp­nia­ła. Ileż to ko­biet zo­sta­ło na­gle bez mę­żów! I Tu­ma­tu­ge, i Apa i Kej­nin, i Wal­chir­gyn… A Gyr­gol? Do­pie­ro co się oże­nił… „Żal mi lu­dzi” – po­my­śla­ła smęt­nie.

Dłu­go sie­dzia­ła bez sło­wa i Wa­am­czo nie prze­ry­wał jej my­śli. Na­wet Aj­wam przy­cichł nie poj­mu­jąc, dla­cze­go mat­ka się nie śmie­je. Na­gle Ty­gre­na gwał­tow­nie wsta­ła z ka­mie­ni ł wzię­ła syna za rękę.

– Wa­am­czo – rze­kła sta­now­czo – ja ju­tro od­cho­dzę z osa­dy En­ma­kaj. Pój­dę szu­kać Aj­je­go. Te­raz będę żyła przy nim.

– Ty­gre­no, Ajje miesz­ka ra­zem z Ro­sja­na­mi, w tej sa­mej osa­dzie. Opu­ścił ko­czow­ni­ków.

– To nic. Je­że­li praw­da, że oni sta­li się jego przy­ja­ciół­mi, będę ha­fto­wać tym Ro­sja­nom naj­pięk­niej­sze tor­ba­zy. Będę przy­no­sić z ło­wów jesz­cze wię­cej zwie­rzy­ny niż daw­niej. Bę­dzie­my mie­li dużo mię­sa. Bę­dzie­my mie­li dużo dzie­ci.

– Ty­gre­no, od­wio­zę cię swo­im ka­ja­kiem, przy­przę­gnę dzie­sięć psów – i po­mknie­my szyb­ko jak kacz­ki na wio­snę. Sam będę po­ga­nia­czem, a ty wiesz prze­cież, jak umiem bie­gać!

– Do­bry je­steś, Wa­am­czo. Bar­dzo do­bry. Je­steś praw­dzi­wym czło­wie­kiem, Wa­am­czo!… I Aj­wam bę­dzie taki sam. Ajje bar­dzo go po­ko­cha. Ja wiem.

Na wy­brze­żu za­czę­ły spiesz­nie zbie­rać się ko­bie­ty. Z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi słu­cha­ły opo­wie­ści Wa­am­cza, Twa­rze ich zro­bi­ły się ka­mien­ne, ale ani jed­ne­go wes­tchnie­nia nie po­sły­sza­ło słoń­ce, ani jed­nej naj­mniej­szej łzy nie pod­pa­trzył księ­życ.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Człon­ko­wie Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go jesz­cze spa­li, kie­dy do po­ko­ju ich wdarł się prze­cią­gły, ochry­pły gwizd pa­ro­stat­ku. Prze­rwał ci­szę po­lar­ną – i w jed­nej chwi­li cała osa­da oży­ła.

Peł­no­moc­nik Rew­ko­mu Łoś i jego se­kre­tarz An­driej Żu­kow ze­rwa­li się z łó­żek i wle­piw­szy w sie­bie na­wza­jem oczy, z uśmie­chem przy­słu­chi­wa­li się gwiz­do­wi.

Drzwi gwał­tow­nie otwo­rzy­ły się na oścież i do po­ko­ju wbiegł Ajje. Pod­nie­co­ny, rzu­cił szep­tem:

– Pa­ro­sta­tek! Przy­bi­ja do brze­gu…

Od chwi­li gdy Łoś i Żu­kow wsku­tek pod­stę­pu Ali­te­ta ru­nę­li z urwi­ska i Ajje po­mógł im wy­do­stać się z tun­dry, mło­dy Czukcz po­zo­sta­wał ra­zem z nimi, a te­raz przy­je­chał wraz z nimi do sie­dzi­by

Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go i przy­go­to­wy­wał się do wy­jaz­du na Wiel­ką Zie­mię. Czu­jąc życz­li­wość ro­syj­skich na­czel­ni­ków w sto­sun­ku do sie­bie, za­cho­wy­wał się z god­no­ścią i na­wet jak­by zmęż­niał. Jego czar­ne wą­si­ki zgęst­nia­ły, z twa­rzy zni­kła nie­pew­ność. Był dum­ny z tego, że wy­bie­ra się w da­le­ką dro­gę, tam, do­kąd nie każ­dy od­wa­żył­by się po­je­chać. Wi­dok pa­row­ca wzbu­dził w nim jed­nak lęk.

– Może le­piej, że­bym nie je­chał na Wiel­ką Zie­mię? – szep­nął bła­gal­nie.

Po­wie­dział to tak ci­cho, że ani Łoś, ani An­driej, po­chło­nię­ci wła­sny­mi my­śla­mi, nie do­sły­sze­li jego słów.

Żu­kow rzu­cił się do okna, ze­rwał fi­ran­kę i przy­tu­pu­jąc z ra­do­ści wrza­snął na całe gar­dło:

– „So­wiet” przy­szedł! „So­wiet”!

– Spóź­ni­łeś się, przy­ja­cie­lu, z no­wi­ną! Po sy­re­nie już po­zna­łem „So­wie­ta” – rzekł Łoś, śpiesz­nie za­pi­na­jąc gu­zi­ki blu­zy, i na­gle rów­nież pu­ścił się w plą­sy.

De­ski w pod­ło­dze roz­ko­ły­sa­ły się, cały do­mek za­dy­go­tał.

Je­den tyl­ko Ajje stał jak wro­śnię­ty w zie­mię, nie wie­dząc czy się cie­szyć, czy już za­cząć się mar­twić. Prze­cież ten sta­tek ma go wy­wieźć da­le­ko, da­le­ko, do nie­zna­ne­go kra­ju ro­syj­skie­go. I co się z nim tam sta­nie?

W ci­szy po­ran­nej wy­brze­ża roz­legł się gło­śny szczęk ko­twicz­ne­go łań­cu­cha. Zgrzyt że­la­za wy­dał się Ło­sio­wi i Żu­ko­wo­wi uro­czy­stą mu­zy­ką.

Z gło­śną wrza­wą łow­cy spusz­cza­li ka­jak na wodę.

Łoś tak gwał­tow­nie na­pie­rał na wio­sła, że aż się gię­ły i skrzy­pia­ły.

– Aha­ha-ha! Aha­ha-ha! – po­krzy­ki­wał ster­nik, sta­ry Il­jicz, i ka­jak szyb­ko mknął w kie­run­ku stat­ku.

Na po­kła­dzie „So­wie­ta” sku­pił się tłum lu­dzi. Z cie­ka­wo­ścią przy­glą­da­li się pod­pły­wa­ją­ce­mu ka­ja­ko­wi i wy­chy­la­jąc się za bur­tę z oży­wie­niem dzie­li­li się uwa­ga­mi. Pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzie­li łódź prze­zro­czy­stą. Żół­ta­wa skó­ra mor­sa, oczysz­czo­na z sier­ści, prze­świe­ca­ła i ka­jak zda­wał się być tak wą­tłej kon­struk­cji, że pa­sa­że­ro­wie pa­trzy­li w osłu­pie­niu, jak moż­na wy­pły­wać nim na mo­rze. Tym­cza­sem na taki ka­jak moż­na było za­ła­do­wać trzy mor­sy. Z ka­pi­tań­skie­go most­ku roz­legł się do­no­śny, wład­czy bas:

– Wi­tam was, to­wa­rzy­szu Łoś!

Peł­no­moc­nik Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go po­znał po gło­sie ka­pi­ta­na Mi­cha­iła Pie­tro­wi­cza La­do­wa, któ­ry w po­przed­nim se­zo­nie na­wi­ga­cyj­nym wy­sa­dził go na ląd na tym czu­koc­kim wy­brze­żu.

W od­po­wie­dzi Łoś za­czął ma­chać czap­ką, z na­pię­ciem wpa­tru­jąc się w tłum sto­ją­cy na po­kła­dzie, ma­jąc na­dzie­ję, że uj­rzy swo­ją żonę. Wi­docz­nie jed­nak nie przy­je­cha­ła. Pierw­sza rzu­ci­ła­by mu się na spo­tka­nie.

– Spu­ścić ga­lo­wy trap! – za­ko­men­de­ro­wał uro­czy­ście ka­pi­tan. Po wej­ściu na po­kład Łoś z ra­do­ścią po­sta­wił na nim nogę; zda­wa­ło mu się, że ma pod sto­pą zie­mię oj­czy­stą.

– To­wa­rzy­szu Łoś, ka­pi­tan pro­si, że­by­ście prze­szli do jego ka­ju­ty. Sam za­raz zej­dzie z most­ku – zwró­cił się do nie­go mło­dy sztur­man.

Bu­fe­to­wy, któ­ry po­znał już w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach wszyst­kie przy­zwy­cza­je­nia ka­pi­ta­na, roz­sta­wiał wła­śnie w jego ka­ju­cie na śnież­no­bia­łej ser­we­cie sztuć­ce i za­ką­ski. Ro­bił to za­wsze nie­mal me­cha­nicz­nie, sko­ro tyl­ko do uszu jego do­biegł zgrzyt łań­cu­cha ko­twi­cy.

Bu­fe­to­wy lu­bił do­stoj­nych go­ści. Łoś jed­nak nie spra­wiał na nim ta­kie­go wra­że­nia: miał na so­bie pod­nisz­czo­ną blu­zę woj­sko­wą i spodnie ko­lo­ru kha­ki wsu­nię­te w fo­ko­ve, nie­zbyt ład­ne, tor­ba­zy.

W ka­ju­cie ka­pi­ta­na wszyst­ko aż lśni­ło się od czy­sto­ści. To nie­zwy­kłe oto­cze­nie tro­chę zbi­ło Ło­sia z tro­pu. Obej­rzał się nie­pew­nie i pod su­ro­wym wzro­kiem bu­fe­to­we­go ostroż­nie przy­siadł na fo­te­lu ob­cią­gnię­tym bia­łym po­krow­cem, po czym pod­niósł się, po­pa­trzy na sie­dze­nie i na­braw­szy od­wa­gi zno­wu usiadł.

Czy­sto tu u was! – rzekł z uzna­niem.

– Miesz­ka­my na wo­dzie – od­po­wie­dział bu­fe­to­wy i pod­szedł­szy do Ło­sia oświad­czył su­ro­wo: – To fo­tel ka­pi­ta­na. Pro­szę się prze­siąść na ka­na­pą.

Łoś po­tul­nie zmie­nił miej­sce, a bu­fe­to­wy otrze­pał sie­dze­nie fo­te­la ser­wet­ką.

Ka­pi­tan wszedł uśmiech­nię­ty i ści­ska­jąc moc­no dłoń go­ścia za­pro­sił ser­decz­nie:

– No co, Ro­bin­so­nie, mu­si­my ob­lać to na­sze spo­tka­nie! Go­rzał­kę mam – po pro­stu am­bro­zja! Ko­niak!… A dla­cze­goż to cho­dzi­cie z la­secz­ką?

– Nogę zła­ma­łem, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu. Ale te­raz już wszyst­ko się zro­sło.

– Nie ma co, jesz­cze jed­na oka­zja, żeby wy­pić za zdro­wie – rzekł do­bro­dusz­nie ka­pi­tan przy­su­wa­jąc do sie­bie bu­tel­kę. – Spójrz no tyl­ko, co bę­dziesz pił! Gwiaz­dek na flasz­ce tyle, co w gwiaz­do­zbio­rze Orio­na! – wy­krzyk­nął prze­cho­dząc na­gle na „ty”,

– A nie masz na swo­im stat­ku, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu, ziem­nia­ków? Cały rok ich nie ja­dłem…

– Mi­tricz! Da­waj no nam tu­taj tego cen­ne­go pro­wian­tu! – za­rzą­dził ka­pi­tan zwra­ca­jąc się do bu­fe­to­we­go.

Łoś cią­gle my­ślał o żo­nie, lecz ka­pi­tan o niej nie wspo­mi­nał. Sta­rzy zna­jo­mi trą­ci­li się kie­lisz­ka­mi, wy­pi­li. Ka­pi­tan otarł siwe wąsy i chy­trze mru­gnąw­szy do go­ścia spy­tał:

– No, jak?

– Go­rzał­ka do­bra, a za­ką­ska jesz­cze lep­sza – wy­mru­czał Łoś pa­ła­szu­jąc pie­czo­ny kar­to­fel.

Zno­wu za­dźwię­cza­ły – trą­co­ne kie­lisz­ki – z oka­zji przyj­ścia stat­ku, za ład­ną po­go­dę…

– Co no­we­go na kon­ty­nen­cie, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu? Ga­ze­ty przy­wieź­li­ście?

– Wszyst­kie, wszyst­kie przy­wio­złem. Z ca­łe­go roku. Bę­dziesz te­raz czy­tał sta­re dzien­ni­ki jak po­wieść. Le­d­wie ze­bra­li­śmy peł­ny kom­plet. Skąd je wziąć – sta­re ga­ze­ty? Za­bra­li­śmy z Gu­ber­nial­ne­go Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go. No, a poza tym… lu­dzi ci na­zwo­zi­łem.

– Ko­góż?

– Trzech na­uczy­cie­li. Od­dział sa­ni­tar­ny Czer­wo­ne­go Krzy­ża – pięć osób. Jak wi­dzisz, mnó­stwo luda! Ta­kich fa­chow­ców ten kraj jesz­cze nie wi­dział…

– Do­bra! – wy­krzyk­nął ra­do­śnie Łoś.

– Pra­cow­ni­ków Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go – sze­ściu. Jed­ne­go mi­li­cjan­ta…

– Mi­li­cjan­tów – tro­chę mało. Mamy tu prze­cież kon­tra­ban­dę.

– Ten je­den mi­li­cjant wy­star­czy za dwu­dzie­stu. Bary – na są­żeń sze­ro­kie, a wąsy dłuż­sze od mo­ich. Zde­mo­bi­li­zo­wa­ny czer­wo­no­ar­mi­sta z Bar­nau­łu. Zaba-a-wny chło­pak! Wszedł do mnie kie­dyś na mo­stek, pa­trzy na przy­rzą­dy, na mapę, gdzie wy­zna­czam kurs, i pyta: „A trud­no wy­uczyć się na ka­pi­ta­na?” „Trud­niej – po­wia­dam – niż na mi­li­cjan­ta.” „Noo-o – mówi – mi­li­cja to naj­waż­niej­szy urząd. Ochro­na po­rząd­ku.Taki służ­bi-i-ista!

Ka­pi­tan umilkł.

– Poza tym przy­je­cha­li jesz­cze pra­cow­ni­cy do fu­trzar­skich fak­to­rii – pod­jął po chwi­li. – Wiesz prze­cież, że North-Com­pa­ny „wzię­ła w łeb”. Umo­wa z nią zo­sta­ła ze­rwa­na. Bę­dzie się li­kwi­do­wać. Po­wsta­ło ra­dziec­kie Ochoc­ko-Kam­czac­kie Ry­bac­kie To­wa­rzy­stwo Ak­cyj­ne. W skró­cie ro­syj­skim na­zy­wa się OKA­RO. Też wy­my­śli­li sło­wa! Zu­peł­nie jak po ja­poń­sku. To OKA­RO bę­dzie się tak­że zaj­mo­wać skó­ra­mi. A North-Com­pa­ny – go­od­bye!

Wia­do­mość ta zdzi­wi­ła Ło­sia. Zdzi­wi­ła dla­te­go, że w Mo­skwie, jak są­dził, nie mo­gli znać sy­tu­acji w te­re­nie, a prze­cież za­ła­twi­li spra­wę we wła­ści­wy spo­sób. Było mu na­wet przy­kro, że za­ła­twio­no ją bez udzia­łu jego – peł­no­moc­ni­ka Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go. Wes­tchnął i po­wie­dział:

– Do wnio­sku, że North-Com­pa­ny po­win­na ulec li­kwi­da­cji, sa­mi­śmy tu do­szli. Tyl­ko że, do dia­bła, na­sza pocz­ta do­tąd leży w sza­fie. Taka tu ko­mu­ni­ka­cja! Gdy­by moż­na się było po­ro­zu­mieć, na­sze uwa­gi tra­fi­ły­by od razu w sed­no spra­wy…

– To zna­czy, że Mo­skwa uprze­dzi­ła wa­sze my­śli? – uśmiech­nął się ka­pi­tan.

– Taa-k! To zdu­mie­wa­ją­ce. Mo­skwa tak da­le­ko stąd, a wie, co tu na­le­ży ro­bić. Słusz­nie za­de­cy­do­wa­li. Obej­dzie­my się bez Ame­ry­ka­nów. Re­wo­lu­cję prze­pro­wa­dzi­li­śmy, to i han­dlo­wać ja­koś się chy­ba na­uczy­my.

– Bez­wa­run­ko­wo! – za­grzmiał swym ba­sem ka­pi­tan. W kra­ju roz­wi­ja się ofen­sy­wa na ca­łym fron­cie go­spo­dar­czym. I co jest za­dzi­wia­ją­ce: opo­wia­dał mi pe­wien ka­pi­tan z Ar­chan­giel­ska, że Le­nin jesz­cze w cza­sie trwa­nia woj­ny do­mo­wej wy­dał po­le­ce­nie, by; prze­pro­wa­dzić ba­da­nia geo­lo­gicz­ne w po­szu­ki­wa­niu źró­deł uchtyń­skiej pół­noc­nej ropy naf­to­wej. Co za czło­wiek! I oto tu, na po­czą­tek, przy­wio­złem ci geo­lo­ga. Bę­dzie wę­szył, czym pach­ną góry. Dum­ny je­stem, na­praw­dę dum­ny z mło­dej Ro­sji!

– Tak, dla geo­lo­gów ro­bo­ta tu się znaj­dzie – rzekł Łoś po­my­ślaw­szy o gó­rach, gdzie strzał­ka kom­pa­su pła­ta­ła fi­gle.

Ka­pi­tan łyk­nął ko­nia­ku i cią­gnął da­lej:

– A wiesz, że ja z chwi­lą wy­bu­chu re­wo­lu­cji ucie­kłem ze sta­no­wi­ska? Na Da­le­kim Wscho­dzie, jak ci wia­do­mo, tak się czę­sto zmie­nia­ły wła­dze, że mi się sła­bo ro­bi­ło. Po­pa­trzy­łem, po­pa­trzy­łem… pod­nio­słem ko­twi­cę i da­łem dęba ra­zem ze stat­kiem. Z tym sa­mym, któ­ry tu wi­dzisz. Na chiń­skiej li­nii okrę­to­wej pra­co­wa­łem, jak do­roż­karz, bez oj­czy­zny… Po­tem przy­szła wła­dza ra­dziec­ka, wró­ci­łem do Wła­dy­wo­sto­ku, za­ma­za­łem daw­ną na­zwę stat­ku i na­pi­sa­łem: „So­wiet”…

Łoś z uśmie­chem słu­chał ka­pi­ta­na, któ­ry opo­wia­dał mu to już w ubie­głym roku.

– Przy­wio­złem ci tak­że ra­dio­te­le­gra­fi­stę i ra­dio­sta­cję, że­byś się nie czuł tu­taj taki sa­mot­ny.

– Co mó­wisz! – ucie­szył się Łoś. – No, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu, to pod tę ra­dio­sta­cję mu­si­my jesz­cze wy­pić two­jej bo­skiej go­rzał­ki!

– Za taką spra­wę nie wy­pić – trze­ba być brasz­pi­lem – pod­trzy­mał ka­pi­tan na­peł­nia­jąc kie­lisz­ki. – Tak… Jesz­cze z po­przed­nie­go rej­su wożę list do cie­bie. Kie­dy wra­ca­łem z Ko­ły­my, nie uda­ło mi się do cie­bie za­je­chać. Przy­wio­złem go do Wła­dy­wo­sto­ku. Póź­niej jeź­dzi­łem z nim do domu, do Szan­gha­ju, do Na­ga­sa­ki, do Daj­re­nu. A prze­cież do­wio­złem do ad­re­sa­ta. Pa­mię­tasz Toł­stu­chi­na? Od nie­go… I jesz­cze je­den list mam dla cie­bie… – Ka­pi­tan mru­gnął do Ło­sia we­so­ło: – Od żony. Ale uprze­dzam: prze­czy­tasz go nie w mo­jej ka­ju­cie. Kto wie, co ci tam na­wy­pi­sy­wa­ła? Mo – że wy­my­śla na mnie ostat­ni­mi sło­wa­mi i ty po­tem nie ze­chcesz ze mną na­wet kie­lisz­kiem się trą­cić?

Łoś, uj­rzaw­szy zna­jo­me pi­smo żony, ze wzru­sze­niem wziął list. Sam rów­nież miał ocho­tę prze­czy­tać go bez świad­ków, po­my­śleć nad nim, wspo­mnieć od­le­głą mło­dość – on był ma­szy­ni­stą, a Na­ta­sza – na­uczy­ciel­ką. Jej to prze­cież za­wdzię­cza umie­jęt­ność czy­ta­nia i pi­sa­nia. Wło­żył pie­czo­ło­wi­cie list do port­fe­lu.

– Wi­dzie­li­ście ją, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu?

– Tak. Wła­śnie mie­li­śmy od­jeż­dżać do Wła­dy­wo­sto­ku, a tu Wbie­ga do mnie ko­bie­ta. Pod­nie­co­na, oczy błysz­czą – i od razu ba­da­nie: „To­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie, wy cały czas pra­cu­je­cie na stat­ku «So­wiet»?” – Tak, cały czas – po­wia­dam – pły-y-y-wam na „So­wie­cie”. Ona my­śli, że sta­tek to ja­kiś Rew­kom albo fa­bry­ka! I w ze­szłym roku – mó­wię – pły-ywa-ałem na nim. Ona pyta, czy nie znam Ło­sia. No, jak­że nie znać! W cza­sie ze­szło­rocz­nej że­glu­gi – po­wia­dam – czter­dzie­ści dni szli­śmy ra­zem. „Do­kąd szli­ście?” Cha-cha-cha! Ona my­śli, że pa­ro­stat­ki nie cho­dzą, tyl­ko bez­wa­run­ko­wo jeż­dżą!… No i py­ta­ła, gdzie ty je­steś i co się z tobą dzie­je. Mia­ła za­miar je­chać do cie­bie. Od­ra­dzi­łem jej, od­ra­dzi­łem. Po­wie­dzia­łem całą praw­dę. Na bez­lud­nym brze­gu – mó­wię – wy­sa­dzi­łem Ło­sia. Co się z nim te­raz dzie­je – sam nie wiem. Nie ra­dzi­łem jej od­cu­mo­wy­wać, nie ra­dzi­łem…

– Chy­ba słusz­nie po­stą­pi­łeś, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu – po­wie­dział Łoś bez prze­ko­na­nia.

– Ro­zu­mie się, że słusz­nie. Znam prze­cież ten kraj. Zży­jesz się z tu­tej­szym te­re­nem, dom so­bie zbu­du­jesz – wte­dy pod­noś ża­gle. Tak jak po­wie­dzia­łem… A ona rwie się do cie­bie! Na­sze ka­pi­tań­skie żony nie są ta­kie czu­łe. Przy­wy­kły żyć bez mę­żów. No, wy­pij­my!… Mi­tricz, jesz­cze ziem­nia­ków! – krzyk­nął wy­do­sta­jąc oliw­ki i kan­dy­zo­wa­ne cy­try­ny.

– A jak ukła­da się ży­cie na kon­ty­nen­cie, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu?,

– Ży­cie wzię­ło kurs wy­zna­czo­ny przez Wło­dzi­mie­rza Il­ji­cza. Sta­lin przy ste­rze – i sta­tek wali pro­ściut­kim kur­sem. Su­nie na­przód nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ska­ły pod­wod­ne. Oczy­wi­ście nie bez tego, żeby na po­kła­dzie nie zna­leź­li się ja­cyś awan­tur­ni­cy. Ale ich po tro­chu li­kwi­du­ją. In­a­czej zresz­tą nie moż­na. Są­dzę po so­bie: roz­pu­ścisz za­ło­gę – pój­dziesz bra­cie, na dno… raki kar­mić…

Zgrzy­ta­ły dźwi­gi, we­so­ły ha­łas pa­no­wał na po­kła­dzie, w ła­dow­niach. Przez ilu­mi­na­tor do ka­ju­ty ka­pi­ta­na co­raz to wpa­da­ły okrzy­ki: Hola! W górę! Pusz­czaj!

– Do­mi­sko przy­wio­złem ci na dwa­dzie­ścia po­koi. Trzy szko­ły. Bę­dziesz żył te­raz jak ksią­żę Mo­na­co!

Łoś po­krę­cił gło­wą w za­dy­mie:

– To mało, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu. Trzy szko­ły… Sam wiesz, ja­kie jest na­sze wy­brze­że. To nie to, co pań­stwo Mo­na­co.

– A cóż ty, bra­cie, my­ślisz, że „So­wiet” jest z gumy? Na po­czą­tek ci wy­star­czy. I Mo­skwę nie od razu zbu­do­wa­no,

Ka­pi­tan za­wo­łał:

– Mi­tricz! Pierw­sze­go ofi­ce­ra da­waj tu do mnie! We­zwa­ny zja­wił się.

– Iwa­nie Iwa­no­wi­czu – rzekł ka­pi­tan to­nem roz­ka­zu. – Za­rzą­dzić zbiór­kę. Cała za­ło­ga ma się na­tych­miast sta­wić do pra­cy przy bu­do­wie domu Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go! Ter­min – dwie doby!

– Roz­kaz, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu!

– Za­dy­mią pie­ce Rew­ko­mu – pod­no­si­my ko­twi­cę… A szko­ły gdzie ci roz­wieźć? – ka­pi­tan zwró­cił się do Ło­sia.

– Jed­ną – tu­taj, jed­ną – do po­łu­dnio­wej czę­ści re­jo­nu, a trze­cią – do En­ma­kaj.

– Hm!… Do En­ma­kaj? To prze­szło trzy­sta mil lo­da­mi.

– Trze­ba, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu, ko­niecz­nie trze­ba! Ka­pi­tan za­my­ślił się. W mil­cze­niu za­pa­lił pa­pie­ro­sa i zde­cy­do­wa­nym to­nem oświad­czył:

– Do­brze, Ni­ki­to Sier­gie­je­wi­czu! Za­ry­zy­ku­ję… – i ude­rzyw­szy pię­ścią w stół za­wo­łał w unie­sie­niu:

– Po­do­ba mi się taka Ro­sja! Cały sta­tek gna w lody, żeby do­star­czyć na miej­sce ma­lut­ką szkół­kę. To na­praw­dę wiel­ki j nie­sły­cha­ny hu­ma­nizm! – mó­wił wy­ma­chu­jąc ręką w po­wie­trzu.

– No, a jak­że in­a­czej, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu? Prze­cież to wszyst­ko na­sze zwy­czaj­ne spra­wy.

Wy­szli na po­kład. Pod­biegł do nich An­driej Żu­kow wo­ła­jąc z za­chwy­tem:

– Sza­lu­py! Dwa­na­ście sztuk, Ni­ki­to Sier­gie­je­wi­czu!

– Sza­lu­py?! – po­wtó­rzył zdu­mio­ny Łoś.

– Przy­wio­złem – rzekł Ka­pi­tan. – Wzy­wa­no mnie na na­ra­dą do Ko­mi­te­tu. To z mo­jej ini­cja­ty­wy!

– O, za to bar­dzo ci dzię­ku­ję, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu! – Łoś za­darł bro­dę do góry i prze­su­nął ręką po szyi. – Tak są nam tu­taj po­trzeb­ne!…ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

W cia­snym dom­ku daw­ne­go Rew­ko­mu ze­bra­li się w ocze­ki­wa­niu na Ło­sia no­wo­przy­by­li pra­cow­ni­cy.

Dok­tor Piotr Pie­tro­wicz, wy­glą­da­ją­cy na lat czter­dzie­ści, z sze­ro­ką, do­bro­dusz­ną twa­rzą, stał przy od­ręcz­nie zro­bio­nej sche­ma­tycz­nej ma­pie Pół­wy­spu Czu­koc­kie­go i roz­ma­wiał z geo­lo­giem Dia­gi­le­wem.

– Spójrz­cie, Wło­dzi­mie­rzu Ni­ko­ła­je­wi­czu! To z pew­no­ścią ostat­nie, przej­rza­ne i uzu­peł­nio­ne wy­da­nie Urzę­du Kar­to­gra­ficz­ne­go Ło­sia – rzekł iro­nicz­nie do in­ży­nie­ra po­ka­zu­jąc wi­szą­cą na ścia­nie mapę.

Dia­gi­lew, wy­so­ki, szczu­pły męż­czy­zna o ener­gicz­nej twa­rzy, wy­jął z tor­by po­lo­wej dru­ko­wa­ną mapę i ze­sta­wia­jąc ją z mapą Ło­sia stwier­dził ze zdu­mie­niem:

– Trze­ba przy­znać, że mimo wszyst­ko do­kład­niej­sza i lep­sza od mo­jej. Wi­dzi­cie, Pio­trze Pie­tro­wi­czu, tu u mnie jest jed­no­li­ta bia­ła pla­ma. Tyl­ko li­nia wy­brze­ża – i to nie­do­kład­na. A na ma­pie Ło­sia wszyst­kie za­to­ki i przy­ląd­ki za­zna­czo­ne…

In­ży­nier po­grą­żył się w stu­dio­wa­niu mapy Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go.

Trzej mło­dzi lu­dzie prze­glą­da­li uważ­nie ze­szyt Ło­sia z czu­koc­ki­mi wy­ra­za­mi i zda­nia­mi. Byli to na­uczy­cie­le: Ni­ko­łaj Dwor­kin, Kuź­ma Do­zor­nyj i Mi­cha­ił Sko­ri­kow. Za­in­te­re­so­wa­ło ich two­rze­nie li­czeb­ni­ków w ję­zy­ku czu­koc­kim.

– Pa­trz­cie, chłop­cy, to ogrom­nie cie­ka­we – ode­zwał się na­uczy­ciel Sko­ri­kow. – Za­uwa­ży­łem, że cały swój sys­tem li­cze­nia opie­ra­ją tu­taj nie na dzie­siąt­kach, lecz na piąt­kach.

– Nie może być! – wy­su­nął wąt­pli­wość Dwor­kin. – Wi­dzisz: je­den – in­neń, dzie­sięć – myn­git­ken, je­de­na­ście – myn­git­ken in­neń pa­rol. Ja­sne, że pod­sta­wo­wą licz­bą jest dzie­sięć.

– Ale patrz da­lej! – za­pro­te­sto­wał go­rą­co Sko­ri­kow. – Pięt­na­ście – kil­chin­ken, szes­na­ście – kil­chin­ken in­neń pa­rol. O czym to świad­czy?

– Mnie się tak­że wy­da­je, że cały sys­tem li­cze­nia opie­ra się na piąt­ce – wmie­szał się Kuź­ma Do­zor­nyj.

Roz­go­rzał za­wzię­ty spór.

Je­dy­nie na­czel­nik Wy­dzia­łu Fi­nan­so­we­go Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go Pry­gu­now sie­dział w ką­cie, za­to­pio­ny w po­nu­rym mil­cze­niu. Na jego nie­co pu­co­ło­wa­tej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz nie­za­do­wo­le­nia i Pry­gu­now zda­wał się my­śleć: „No, bra­cia, do pięk­ne­go kra­iku za­je­cha­li­śmy! Że też wam się chce spie­rać o ta­kie głup­stwa!”

Mi­li­cjant Cho­chłow był po­chło­nię­ty pi­sa­niem cze­goś na tor­bie po­lo­wej, któ­rą po­ło­żył so­bie na ko­la­nie.

– Cóż ty tak sa­piesz jak lo­ko­mo­ty­wa? – mruk­nął Pry­gu­now.

– Pi­szę pro­to­kół na cie­bie, że­byś nie za­kisł tu­taj – od­gryzł się mi­li­cjant.

Wszy­scy ci lu­dzie, przy­by­li tu z róż­nych krań­ców Ro­sji, w cią­gu po­dró­ży na „So­wie­cie” do­brze się już po­zna­li i w cza­sie przy­mu­so­wej bez­czyn­no­ści na stat­ku za­ba­wia­li się pod­kpi­wa­niem z sie­bie. Naj­wię­cej do­sta­wa­ło się Pry­gu­no­wo­wi, któ­ry je­chał na Pół­noc li­cząc na to, że pie­nią­dze „po­pły­ną” do jego kasy.

Do po­ko­ju we­szli kie­row­ni­cy fak­to­rii fu­trzar­skich – „czer­wo­ni kup­cy”, jak prze­zwa­no ich w dro­dze – Ru­sa­ko­wi Żo­chow.

Żo­chow za­trzy­mał się w drzwiach i roz­glą­da­jąc się do­oko­ła spy­tał po­gar­dli­wie:

– Więc to jest ten czu­koc­ki Pa­łac Rad? Pry­gu­now par­sk­nął śmie­chem.

– Nie ma co się śmiać! – rzu­cił su­ro­wo mi­li­cjant. – Zo­ba­czysz, jak się jesz­cze bę­dziesz cie­szył z tego pa­ła­cu! Nie zdą­ży się zbu­do­wać du­że­go domu – bę­dziesz trza­skał swo­imi li­czy­dła­mi na stry­chu.

Z uśmie­chem go­ścin­ne­go go­spo­da­rza wszedł do lo­ka­lu Łoś w to­wa­rzy­stwie in­struk­to­ra Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go – Osi­po­wa.

– Oto, to­wa­rzy­szu Łoś, pra­wie wszy­scy nasi lu­dzie są tu­taj – oznaj­mił Osi­pow.

Nie­wiel­kie­go wzro­stu, krę­py Osi­pow miał lat czter­dzie­ści, ale wy­glą­dał na star­sze­go. Zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny przez par­tię jako pra­cow­nik zna­ją­cy się na me­cha­ni­ce.

Przy­wi­taw­szy się z przy­by­ły­mi Łoś spy­tał:

– Kto z was na­le­ży do par­tii?

– Ja – od­rzekł kie­row­nik fak­to­rii Ru­sa­kow.

– Na­uczy­cie­le – wszy­scy trzej kom­so­mol­cy – do­dał in­struk­tor. – Moż­na ich już prze­ka­zać par­tii. Mo­łod­cow, ra­dio­te­le­gra­fi­sta – tak­że kom­so­mo­lec.

– Któ­ry to z was – te­le­gra­fi­sta?

– Ten. O wil­ku mowa… – przed­sta­wił Osi­pow Mcłod­co­wa, któ­ry wła­śnie w tej chwi­li wbiegł do po­ko­ju.

– Czo­łem, to­wa­rzy­szu Mo­łod­cow! – ra­do­śnie, jak naj­droż­sze­go go­ścia, przy­wi­tał go Łoś. – Po­patrz, oto twój lo­kal. Tu­taj za­in­sta­lu­je­my ra­dio­sta­cję.

– Lo­kal nie­szcze­gól­ny – stwier­dził Mo­łod­cow roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju z roz­cza­ro­wa­niem.

– Do­mek nie­ozdob­ny, ale za­sob­ny! Ra­dio­sta­cja bę­dzie wspa­nia­ła! – i Łoś zwró­cił się do wszyst­kich obec­nych: – Wi­dzi­cie, to­wa­rzy­sze, w ja­kiej cia­sno­cie miesz­ka­li­śmy tu­taj: nie mam was na­wet na czym po­sa­dzić. Ale nie będę was dłu­go za­trzy­my­wał. Cho­dzi mia­no­wi­cie o taką rzecz: w cza­sie po­sto­ju stat­ku mu­si­my za wszel­ką cenę zmon­to­wać nowy dom Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go i szko­łę. Oprócz gru­py bu­dow­la­nej ka­pi­tan daje mi całą za­ło­gę „So­wie­ta”.

Do tej pil­nej zbio­ro­wej pra­cy bę­dzie­my mu­sie­li włą­czyć się wszy­scy. Zwra­cam się do was z proś­bą, żeby każ­dy przy­ło­żył się do ro­bo­ty jak na­le­ży. Wy­śpi­my się póź­niej. Noce tu będą dłu­gie.

– Bądź­cie spo­koj­ni, to­wa­rzy­szu Łoś, przy­ło­ży­my się – za­pew­nił le­karz. – Do­bie­ra­no nas tu prze­cież pod tym ką­tem, że­by­śmy się nada­wa­li do wszel­kich prac.

– Do­sko­na­le! Ty, Osi­pow, bę­dziesz od­po­wie­dzial­ny za cią­głość do­sta­wy bu­dul­ca. Dok­tor obej­mie kie­row­nic­two w za­kre­sie ce­gły i gli­ny – sło­wem, spra­wę bu­do­wy pie­ców. Od wy­brze­ża trze­ba zor­ga­ni­zo­wać żywą ta­śmę. Miej­sco­wa dzie­ciar­nia usta­wi się w łań­cuch i ce­gły z kun­ga­su pój­dą z rąk do rąk. Po­mo­gę wam w or­ga­ni­zo­wa­niu tej pra­cy, to­wa­rzy­szu dok­to­rze. Pa­mię­taj­cie, że to bar­dzo waż­ny od­ci­nek na­szej pra­cy. Je­że­li nie zdą­ży­my przez czas po­sto­ju stat­ków wy­cią­gnąć ko­mi­nów – zgi­nie­my. Nie mamy zdu­na.

– Cóż wy mó­wi­cie, to­wa­rzy­szu peł­no­moc­ni­ku! Ja wam ta­kie pie­ce po­sta­wię, że sto lat wy­trzy­ma­ją! Dru­tem ścią­gną! – wy­krzyk­nął mi­li­cjant Cho­chłow.

– Ty mu­sisz za­raz zbie­rać się do od­jaz­du na pół­noc­ną, część wy­brze­ża. Na­tych­miast. Aku­rat idzie w tam­tą stro­nę ka­ja­li. Wy­sią­dziesz w Za­to­ce Źró­dla­nej. Za­da­nie – wal­ka z kon­tra­ban­dą. To­wa­rzysz Żu­kow opo­wie ci do­kład­nie, co i jak.

– Już je­stem go­to­wy, to­wa­rzy­szu peł­no­moc­ni­ku! Ku­fe­rek pod pa­chę – i za­ła­twio­ne. My – jak woj­sko – we­so­ło od­rzekł mi­li­cjant.

– To­wa­rzy­sza Żu­ko­wa od pra­cy przy bu­do­wie zwal­niam. Kie­dy „So­wiet” bę­dzie od­by­wał swój rejs po­wrot­ny, Żu­kow wy­je­dzie na kon­ty­nent. Niech się przy­go­tu­je. I jesz­cze jed­ne­go czło­wie­ka trze­ba zwol­nić. Do osa­dy En­ma­kaj, gdzie bar­dzo sil­ne są wpły­wy sza­ma­nów, na­le­ży od razu po­słać na­uczy­cie­la. Trze­ba tam wy­brać miej­sce na szko­łę, przy­go­to­wać lud­ność i jak tyl­ko za­wi­nie sta­tek, na­tych­miast za­cząć bu­do­wę, by nie za­trzy­mać go nie­po­trzeb­nie na­wet na jed­ną mi­nu­tę. Ka­pi­tan de­cy­du­je się na ry­zy­ko. Uczniów tam bę­dzie nie­wie­lu: naj­wy­żej ośmiu. Kto z na­uczy­cie­li chce po­je­chać? Uprze­dzam: te­ren nie­ła­twy.

– Któ­ry­kol­wiek z nas – ode­zwał się wą­tły mło­dzik Kuź­ma Do­zor­nyj. – Wszy­scy je­ste­śmy kom­so­mol­ca­mi i zda­wa­li­śmy so­bie do­brze spra­wę, do­kąd je­dzie­my.

– A oka­zal­sze­go od cie­bie na­uczy­cie­la nie ma? – za­gad­nął Łoś. Pod­niósł się wy­so­ki, bar­czy­sty, nie­co ospo­wa­ty na­uczy­ciel

Dwor­kin.

– Taki bę­dzie do­bry? – spy­tał z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Do­bry! In­struk­cje otrzy­masz od to­wa­rzy­sza Żu­ko­wa. To wszyst­ko. A te­raz na miej­sca – i na­tych­miast do ro­bo­ty!

– Chwi­lecz­kę… – ode­zwał się geo­log. – Ja, to­wa­rzy­szu Łoś, oczy­wi­ście nie wy­ła­mu­ję się od udzia­łu w zbio­ro­wej pra­cy. Ale bio­rąc pod uwa­gę, że na swo­im od­cin­ku naj­wię­cej mogę zro­bić w le­cie, nie chciał­bym tra­cić cza­su. Może by tak – ple­cak na ra­mię, mło­tek geo­lo­gicz­ny do ręki… i w góry?

– Do­brze – zgo­dził się Łoś. – Mu­si­cie tyl­ko wziąć ze sobą prze­wod­ni­ka.ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

Na re­dzie dy­mił le­ciut­ko „So­wiet”. Zgrzy­ta­ły dźwi­gi. Po­mię­dzy brze­giem a pa­row­cem snuł się ku­ter wlo­ką­cy za sobą kun­ga­sy.

Na wy­brze­żu, nie­da­le­ko daw­ne­go Rew­ko­mu, bez fun­da­men­tów, wprost na drob­nych ka­mie­niach nad­mor­skich ukła­da­no zrę­by no­wej bu­dow­li.

We­so­ło stu­ka­ły sie­kie­ry, zgrzy­tli­wie ję­cza­ły piły. Wszę­dzie sły­chać było gło­śną wrza­wę. Z kun­ga­sów nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem pły­nę­ły klo­ce, de­ski, go­to­we okna.

Na­uczy­ciel Dwor­kin i mi­li­cjant Cho­chłow sie­dzie­li już w ka­ja­ku.

– An­drie­ju! – za­wo­łał Łoś. – Daj na­uczy­cie­lo­wi moje ze­szy­ty ze słów­ka­mi i zda­nia­mi. Mam tam już sześć eg­zem­pla­rzy przy­go­to­wa­nych.

– I mi­li­cjan­to­wi dać je­den ze­szyt?

– Daj i jemu!

– Er­me­nie – zwró­cił się Żu­kow do ster­ni­ka. – Weź ten pa­pie­rek i od­daj Wa­am­czo­wi. Po­wiedz, że po­sy­ła­my go za­miast tego, któ­ry spa­lił w ogni­sku. Za­wia­dom Wa­am­cza, że mimo wszyst­ko, w dal­szym cią­gu uwa­ża­my go za prze­wod­ni­czą­ce­go En­ma­kaj­skiej Rady Ro­do­wej. Wy­tłu­macz mu, pro­szę, że sza­man Ko­rau­ge za­stra­szył go po pro­stu. Zro­zu­mia­łeś? Sam prze­cież tak­że je­steś prze­wod­ni­czą­cym!

Er­men ski­nął gło­wą, scho­wał pa­pie­rek w za­na­drze i ka­jak od­bił od brze­gu. Ża­giel roz­wi­nął się, pod­chwy­cił po­myśl­ny wie­trzyk i łódź po­pły­nę­ła mi­ja­jąc miej­sce bu­do­wy.

Je­den z cie­śli, sie­dzą­cy okra­kiem na zrę­bie ścia­ny, krzyk­nął:

– To­wa­rzy­sze, mi­nu­ta mil­cze­nia! Mi­li­cja prze­jeż­dża! Wszy­scy za­czę­li ma­chać na po­że­gna­nie – ten sie­kie­rą, ów piłą, tam­ten de­ską.

Mi­li­cjant sta­nął na po­przecz­ce ka­ja­ka i jak­by od­da­jąc sal­wę po­że­gnal­ną, trzy razy wy­strze­lił z ka­ra­bi­nu w górę.

Ka­jak wziął kurs na pół­noc­ny za­chód.

Dom rósł z fan­ta­stycz­ną szyb­ko­ścią. Jed­no­cze­śnie ze ścia­na­mi wzno­si­ły się pie­ce. Cie­śle śpie­szy­li się, by prze­ści­gnąć zdu­nów, i od­wrot­nie, zdu­no­wie sta­ra­li się prze­ści­gnąć cie­ślów. Pra­ca wrza­ła. Krót­kie po­lar­ne lato na­gli­ło.

Zdun Je­go­rycz, w bia­łym far­tu­chu, z wiel­ką, roz­ło­ży­stą bro­dą sta­ro­obrzę­dow­ca, pra­co­wał bez wy­tchnie­nia. Po­ło­żyw­szy ce­głą za­wo­łał za­dzie­rzy­ście:

– No, dzie­ci, bę­dzie­my pra­co­wać aż do za­cho­du słoń­ca! Śmiech prze­biegł po bu­do­wie. Ktoś krzyk­nął w od­po­wie­dzi:

– Za­nim tu­taj słoń­ce zaj­dzie, moż­na całe mia­sto zbu­do­wać!

– No, po­wiedz­cie, pro­szę! Sły­szeć – sły­sza­łem, że są na świe­cie ta­kie kra­je, gdzie słoń­ce nie za­cho­dzi, ale nie wie­rzy­łem. My­śla­łem, że to tyl­ko ta­kie ga­da­nie… – stwier­dził zdu­mio­ny Je­go­rycz.

Łow­cy odło­ży­li wy­pra­wę na mor­sy i ra­zem z ko­bie­ta­mi dźwi­ga­li nie­zwy­kłe dla sie­bie cię­ża­ry. Dzie­cia­ki roz­ba­wio­ne, z pro­mie­nie­ją­cy­mi we­so­ło­ścią ocza­mi, prze­rzu­ca­ły z rąk do rąk ce­gły.

Sta­ry Il­jicz z god­no­ścią prze­cha­dzał się w mil­cze­niu wo­ko­ło bu­du­ją­ce­go się domu, ostroż­nie prze­stę­pu­jąc przez bel­ki i klo­ce. My­ślał o tym, żeby się nie po­psu­ło ży­cie na wy­brze­żu. Po co na­zjeż­dża­ło się tu tyle tań­gów? Pa­trz­cie, ile ich jest! I jak spraw­nie pra­cu­ją! Ze śmie­chem pra­cu­ją! Z pew­no­ścią to wszyst­ko krew­ni Ło­sia. In­a­czej – dla­cze­goż­by mu po­ma­ga­li? Taka wiel­ka ro­dzi­na!… Sta­ru­szek za­uwa­żył peł­no­moc­ni­ka i skie­ro­wał się w jego stro­nę.

– A, Il­jicz! Jak się masz! Sia­daj, za­pa­li­my so­bie! – rzekł Łoś wyj­mu­jąc pa­pie­ro­sy.

– Po co się to bu­du­je? – za­gad­nął sta­ry po­ka­zu­jąc dom.

– Żeby miesz­kać i pra­co­wać. Przy­je­cha­li nowi lu­dzie. Chcą po­móc wam w bu­do­wie no­we­go ży­cia. Przy­szły już sza­lu­py z mo­to­ra­mi. Będą wy­pra­wiać się na mor­sy bez wio­seł. Szyb­ko jak ten ku­ter.

– Nie wiem – mruk­nął nie­uf­nie Il­jicz i za­cią­gnąw­szy się dy­mem z pa­pie­ro­sa za­krztu­sił się.

Dru­gie­go dnia pod wie­czór na wy­brze­żu zja­wił się ka­pi­tan „So­wie­ta”. Dom wy­rósł już pod… dach, ukła­da­no kro­kwie.

– Wi­dzisz, Mi­cha­ile Pie­tro­wi­czu, jesz­cze nie ma da­chu, a je­den piec już za­dy­mił. Wkrót­ce was już zwol­ni­my. Drzwi i okna wsta­wi­my sami – rzekł Łoś wi­ta­jąc się z ka­pi­ta­nem.

– Dla­cze­góż to? Całą bu­do­wę do­pro­wa­dzi­my do koń­ca. Nie lu­bię za­cząć ro­bo­ty i rzu­cić w po­ło­wie. Po­ga­da się usta­li­ła, na sztorm się nie za­no­si…

Słoń­ce zni­ży­ło się już pra­wie nad samo mo­rze. Roz­ża­rzo­na kula ogni­sta, jak­by bo­jąc się za­nu­rzyć w zim­nych fa­lach oce­anu, za­czę­ła się na­gle zno­wu pod­no­sić po skle­pie­niu nie­ba.

Wkrót­ce dłu­gie, uko­śne pro­mie­nie za­igra­ły na cyn­ko­wym da­chu no­we­go domu Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go. Szy­by w wiel­kich oknach roz­bły­sły przy­cią­ga­jąc uwa­gę tu­byl­ców, Zresz­tą sam Łoś tak­że z za­chwy­tem i ra­do­ścią pa­trzył na nowy dom.

– Te­raz do­pie­ro bę­dzie­my żyli! – rzu­cił gło­śno w roz­ma­rze­niu i w tej chwi­li, wspo­mniaw­szy żonę, po­my­ślał ze smut­kiem:

„Jed­nak­że ka­pi­tan źle zro­bił, że nie przy­wiózł jej tu­taj. Pa­trz­cie, jaki dom! Prze­cież to pa­łac!”

Zbli­żył się Żu­kow. Łoś w mil­cze­niu ob­jął go ra­mie­niem i wes­tchnął:

– Smut­no mi bę­dzie bez cie­bie, An­driu­sza…

– Cóż ty, Sier­gie­iczu! Tyle lu­dzi masz te­raz. A wszyst­ko – swoi, ra­dziec­cy.

– Zży­łem się z tobą, przy­wy­kłem do cie­bie… Ale ty uwa­żaj, żeby ci na­wet na myśl nie przy­szło tam zo­stać! Bez­względ­nie wra­caj! Prze­cież po­sy­łam tam cie­bie tyl­ko jako „po­py­cha­cza”. Walcz o na­sze spra­wy. Żywy czło­wiek może zdzia­łać wię­cej niż wszyst­kie na­sze pi­sma i ra­por­ty. Przede wszyst­kim ubie­gaj się o stwo­rze­nie tu Ośrod­ka Krze­wie­nia Kul­tu­ry. Prze­cież to twój wła­sny po­mysł. Sia­daj no tu na kło­dzie…

Chwi­lę sie­dzie­li w mil­cze­niu.

– Ka­pi­tan mi mó­wił, że w Mo­skwie po­wstał przy sa­mym WCIK-u Ko­mi­tet dla Spraw Pół­no­cy. Jedź tam. Wszę­dzie wy­su­waj na­sze spra­wy. Zro­zu­mia­łeś, An­driu­sza?

– Wszyst­ko ja­sne, Ni­ki­to Sier­gie­je­wi­czu.

– Jak przy­je­dzie­cie do osa­dy Lo­ren, wy­stę­puj tam w cha­rak­te­rze przed­sta­wi­cie­la Rew­ko­mu. Po­móż urzą­dzić się Czer­wo­ne­mu Krzy­żo­wi, szko­le. Mary po­radź, by się kształ­ci­ła na pie­lę­gniar­kę. Po­wie­dzia­łem już o niej le­ka­rzo­wi. To doo-bry, nasz czło­wiek. Ja­ra­ko­wi trze­ba po­wie­rzyć kie­row­nic­two skła­du fu­ter. Wy­szko­li­my so­bie z nie­go kie­row­ni­ka fak­to­rii fu­trzar­skiej. Ten Żo­chow ja­koś mi się nie bar­dzo po­do­ba…

An­driej po­ło­żył no­tes na ko­la­nie i za­pi­sy­wał wszyst­kie in­struk­cje i za­rzą­dze­nia.

– Te­raz co do pana Si­mon­sa. Po­wi­nien prze­ka­zać fak­to­rię i wy­je­chać na „So­wie­cie” do Pie­tro­paw­łow­ska. We­dług umo­wy li­kwi­da­cyj­nej Ame­ry­ka­nie od­da­ją nam wszyst­kie to­wa­ry: te, na któ­re jest po­pyt – z ra­ba­tem czter­dzie­stu pro­cent, na nie­po­kup­ne – sześć­dzie­się­ciu pro­cent. Ro­zu­miesz, co to zna­czy? To są duże sumy. W wa­lu­cie. O tym wszyst­kim trze­ba pa­mię­tać. Z po­wro­tem to­wa­rów nie za­bio­rą, po pro­stu nie opła­ci im się. Na przy­kład cien­ka bie­li­zna dam­ską – na co im ona? Kto ją tu nosi? A więc to­war nie­po­kup­ny. Na Żo­cho­wa nie ma co li­czyć, jego moż­na ku­pić z gło­wą i be­be­cha­mi za dwa­dzie­ścia pa­pie­ro­wych do­la­rów.

– Ni­ki­to Sier­gie­je­wi­czu, trze­ba by tam po­słać in­struk­to­ra Rew­ko­mu.

– Sam so­bie dasz radę. Osi­pow po­je­dzie kon­tro­lo­wać inną fak­to­rię. A te­raz, An­driu­sza, bez za­pi­sy­wa­nia. Moja oso­bi­sta proś­ba do cie­bie jako przy­ja­cie­la. Po­sta­raj się we Wła­dy­wo­sto­ku zo­ba­czyć z Na­ta­szą i je­że­li tyl­ko zdro­wie jej na to po­zwo­li, ścią­gnij ją tu­taj. Ro­bo­ty mamy dużo, sam wi­dzisz. Żad­nych okrop­no­ści jej nie opo­wia­daj. Nie ma po co. Przy­je­dzie, toż­sa­ma zo­ba­czy.

– Wszyst­ko, wszyst­ko zro­bię, Ni­ki­to Sier­gie­je­wi­czu. Mo­żesz li­czyć na mnie jak na sie­bie sa­me­go.

Łoś uśmiech­nął się i ob­jąw­szy An­drie­ja rzekł ci­cho:

– Wiem, An­driu­sza!… Te­raz spra­wa Aj­je­go. Co ty chcesz z nim zro­bić?

– Bę­dzie cały czas jeź­dzić ra­zem ze mną. Niech na wła­sne oczy zo­ba­czy świat. Ta po­dróż bę­dzie dla nie­go uni­wer­sy­te­tem. Jak wró­ci, sam bę­dzie opo­wia­dał o Wiel­kiej Zie­mi. Ale poza tym mam tu jesz­cze pew­ną ukry­tą myśl. Po­wiem ci w ta­jem­ni­cy. Oto będę, przy­pu­ść­my, w Gu­ber­nial­nym Ko­mi­te­cie Re­wo­lu­cyj­nym. Ajje – ra­zem ze mną. Żywy przed­sta­wi­ciel czu­koc­kie­go ludu! Wiesz, ja­kie to zro­bi wra­że­nie? Tam gdzie nie moż­na nic do­stać – da­dzą!

– Ależ chy­trus z cie­bie, An­driusz­ka! – Łoś ro­ze­śmiał się we­so­ło. – Mą­drześ to wy­kom­bi­no­wał!… Jak przy­je­dziesz do Lo­ren i Żo­chow wy­ła­du­je swo­je to­wa­ry, weź dla Aj­je­go ubra­nie, buty, bie­li­znę – wszyst­ko. Ro­zu­miesz, żeby wy­glą­dał po ludz­ku.

„So­wiet” dał sy­gnał od­jaz­du. Wszy­scy rzu­ci­li się do kun­ga­su.

Kie­dy Łoś i Żu­kow za­ła­twia­li na stat­ku for­mal­no­ści zwią­za­ne z wy­ła­dun­kiem, Ajje stał przy bur­cie i smęt­nie spo­glą­dał na oj­czy­ste wy­brze­że. Raz po raz prze­my­ka­ło mu przez myśl, by zbiec po tra­pie, wsiąść z łow­ca­mi do ka­ja­ka i umknąć w tun­drę. Może zro­bił­by to, gdy­by nie pew­ność, że pa­ro­wiec ma za­wi­nąć do En­ma­kaj, by wy­ła­do­wać szko­łę. A tak go kor­ci­ło, żeby po­pa­trzeć na Ty­gre­nę, na jej mal­ca i po­zło­ścić sza­ma­na Ko­rau­ge: „Spójrz, co się ze mnie zro­bi­ło – z Aj­je­go! Pan na że­la­znym pa­ro­stat­ku, Przy­je­cha­łem za­brać Ty­gre­nę, Ona od dzie­ciń­stwa prze­zna­czo­na mi jest na żonę…” Do roz­ma­rzo­ne­go chłop­ca po­de­szli Łoś i Żu­kow.

– Za­raz ru­szy­my, Ajje! – ode­zwał się we­so­ło An­driej.

A Ajje, jak­by od­da­wał swą gło­wę pod miecz ka­tow­ski, od­rzekł ża­ło­śnie:

– Tak, ru­szy­my…

– Nie trap się, Ajje. Na przy­szły rok wró­cisz ra­zem z An­drie­jem. Wyj­dę wam na spo­tka­nie – po­cie­szał go Łoś ści­ska­jąc dłoń chło­pa­ka.

Po­tem wy­cią­gnął ręce do An­drie­ja, po­ca­ło­wa­li się i przy zgrzy­cie łań­cu­cha ko­twi­cy z uczu­ciem mi­mo­wol­ne­go smut­ku za­czął scho­dzić po tra­pie do ka­ja­ka.ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

Słoń­ce za­czę­ło się uka­zy­wać co­raz rza­dziej i rza­dziej. To­nę­ło w mgłach lub w bia­łych, wil­got­nych chmu­rach. Dni sta­ły się cał­kiem krót­kie. Nie­ba­wem na­de­szła zima. Był do­pie­ro ko­niec wrze­śnia, a cała zie­mia le­ża­ła już pod śnie­giem. No­wo­przy­by­li pra­cow­ni­cy Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go nig­dy jesz­cze nie wi­ta­li zimy tak wcze­śnie. Pa­trząc na bia­ły ca­łun, okry­wa­ją­cy zie­mię od krań­ca do krań­ca, tę­sk­nie wspo­mi­na­li oj­czy­ste stro­ny. Mimo wszyst­ko jed­nak roz­le­głe prze­strze­nie i su­ro­wa po­tę­ga Pół­no­cy pod­bi­ja­ły tych lu­dzi. Przy tym Łoś nie po­zwa­lał ni­ko­mu gnu­śnieć w tę­sk­no­cie.

W no­wym domu człon­ko­wie Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go co­dzien­nie zaj­mo­wa­li się na­uką czu­koc­kie­go ję­zy­ka. Rew­kom przy­po­mi­nał wy­dział et­no­gra­ficz­ny ja­kiejś wyż­szej uczel­ni, któ­rej dzie­ka­nem i pro­fe­so­rem był Łoś.

Na wy­brze­żu ist­nia­ły już trzy szko­ły, przy­stą­pił do pra­cy od­dział Czer­wo­ne­go Krzy­ża, pro­wa­dzi­ły han­del i dzia­łal­ność wśród lud­no­ści ra­dziec­kie fak­to­rie fu­trzar­skie. Oży­wi­ła się pra­ca rad ro­do­wych. Z ca­łe­go kra­ju na­pły­wa­ły pi­sma. Przy­jeż­dża­li prze­wod­ni­czą­cy rad ro­do­wych po „żywe sło­wo”.

„Te­raz do­pie­ro za­czy­na się ro­bo­ta!” – my­ślał ra­do­śnie Łoś prze­glą­da­jąc li­sty, Szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wa­ło go pi­smo od kie­row­ni­ka fak­to­rii Ru­sa­ko­wa. Roz­ło­żył je na sto­le, wy­gła­dził za­gię­cia i krzyk­nął do se­kre­ta­rza sie­dzą­ce­go w są­sied­nim po­ko­ju:

– Pie­tia, we­zwij do mnie Osi­po­wa!

W ocze­ki­wa­niu na in­struk­to­ra Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go na­czel­nik za­czął prze­cha­dzać się po ga­bi­ne­cie. Było tu prze­stron­nie i czy­sto. Łoś uśmiech­nął się,w du­chu. Na ścia­nie wi­sia­ła mapa Związ­ku Ra­dziec­kie­go i wiel­ka, wła­sno­ręcz­nie przez nie­go spo­rzą­dzo­na, mapa Pół­wy­spu Czu­koc­kie­go, na któ­rej ozna­czył wszyst­kie osie­dla. Nad biur­kiem – nie opra­wio­ne por­tre­ty Le­ni­na i Sta­li­na. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie – mała, wy­cię­ta z książ­ki, fo­to­gra­fia Lwa Toł­sto­ja.

Wszedł Osi­pow.

– Cie­ka­wy list przy­szedł od Ru­sa­ko­wa – oznaj­mił Łoś. – Co praw­da, wa­run­ki na tam­tej­szym te­re­nie ja sam znam do­brze. Cho­dzi o to, że wy­two­rzy­ły się tam dwie gru­py. Przez śro­dek osa­dy prze­cho­dzi wą­wóz, któ­ry dzie­li ją na dwie czę­ści. Po jed­nej stro­nie prze­wa­ża­ją łow­cy-ame­ry­ka­no­fi­le, po dru­giej – z wy­raź­ną sym­pa­tią do nas. Otóż w tej czę­ści osa­dy Ru­sa­kow zor­ga­ni­zo­wał spół­dziel­nię ło­wiec­ką. Pi­sze, że je­że­li damy tam łódź mo­to­ro­wą, to moż­li­we, że do spół­dziel­ni przy­stą­pi rów­nież i ame­ry­ka­no­fil­ska część lud­no­ści.

– Oczy­wi­ście, trze­ba im dać mo­to­rów­kę – stwier­dził Osi­pow.

– Tak… Ale spra­wa nie jest taka pro­sta. Ta gru­pa łow­ców ma swe­go przy­wód­cę. Łą­czą go związ­ki krwi z Eski­mo­sa­mi z wysp ame­ry­kań­skich. Krzep­ki sta­rzec, śle­py na jed­no oko, jest pierw­szo­rzęd­nym my­śli­wym. Na­zy­wa­ją go „wszyst­ko­wie­dzą­cym czło­wie­kiem”. Jed­nost­ka z cha­rak­te­rem. Całą gru­pę zza wą­wo­zu trzy­ma w gar­ści. Nie­za­prze­czo­ny au­to­ry­tet. Wpły­nąć na nie­go – nie ła­two. A trze­ba. Ten sta­rzec – to wiel­kie opar­cie dla Ali­te­ta – mó­wił Łoś w za­my­śle­niu.

– Po­ja­dę tam – oświad­czył Osi­pow. – Po­mo­gę Ru­sa­ko­wo­wi.

– Agi­ta­cję pro­wa­dzić? Bar­dzo to trud­na pra­ca. Obaj z An­drie­jem cały rok pro­wa­dzi­li­śmy agi­ta­cję, a tym­cza­sem Ame­ry­ka­nie agi­to­wa­li to­wa­ra­mi. Wpraw­dzie i na­sza agi­ta­cja nie za­wsze była bez­owoc­na, ale obec­nie mamy wszel­kie moż­li­wo­ści, by agi­to­wać czy­nem. Po­pro­wa­dzi­my z tym star­cem wal­kę na wio­snę, przed po­cząt­kiem ło­wów, kie­dy spu­ści­my na wodę sza­lu­pę dla spół­dziel­ni. Na ra­zie nie war­to mu się na­przy­krzać i psuć spra­wę. Moż­na go bę­dzie prze­cią­gnąć na na­szą stro­nę, zdo­bę­dzie­my go so­bie po­myśl­ną pra­cą na do­brej ło­dzi. Tak mi się wy­da­je. A te­raz, Wa­si­li­ju Stie­pa­no­wi­czu, daję ci urlop na dwa mie­sią­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: