Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alpejscy wojownicy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Alpejscy wojownicy - ebook

Nie tylko Polacy zmienili wysokogórską wspinaczkę w narodowy sport. Nie tylko oni z ucieczki na najwyższe szczyty Ziemi uczynili sposób na życie. Choć Słoweńcy przegapili klasyczną erę himalajskich podbojów i pierwsze wejścia na ośmiotysięczniki, nadrobili straty na monumentalnych ścianach i granicach. Ich osiągnięcia przeszły na zawsze do historii podboju Himalajów.
W swojej kolejnej książce Bernadette McDonald, autorka brawurowej „Ucieczki na szczyt”, przygląda się losom kilku pokoleń himalaistów ze Słowenii – kraju, którego narodowym symbolem jest góra Triglav – i losom narodu, którego każdy członek musi na tę górę przynajmniej raz w życiu wejść.
Bohaterowie „Alpejskich wojowników” – Aleš Kunaver, Viki Grošelj, Tomaž Humar i inni – docierali znacznie dalej, a ich wyczyny na zawsze zmieniły historię światowego himalaizmu.

„W książce «Alpejscy wojownicy» Bernadette McDonald ukazuje to tajemnicze pragnienie, które ciągnie wspinaczy ku otchłani, to kuszące królestwo przestrzeni i światła. Lektura jej książki pozwala mi zachować dumę z przynależności do tej ludzkiej wspólnoty nazywanej wspinaczami” – Wojtek Kurtyka, alpinista, autor „Chińskiego maharadży”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1809-7
Rozmiar pliku: 23 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ten, kto jedynie dąży do celu, poczuje pustkę,

dotarłszy do kresu.

Lecz ten, kto znalazł własną drogę,

zawsze będzie nosił cel w sobie.

Nejc Zaplotnik, Pot^()

WSTĘP

Posuwałam się przez breję pozostałą po przedjesiennej burzy i szukałam liny przymocowanej do wąskiej grani, która wiodła na szczyt Triglavu, najwyższej góry Słowenii. Ostrożnie stawiając kroki, zmierzałam do stołpu Aljaževa, małego metalowego budynku, który stoi na wierzchołku góry. Ta skromna wieża jest dla wszystkich Słoweńców symbolem ich suwerenności terytorialnej. W 1895 roku, gdy Słowenia pozostawała w obcej niewoli, ksiądz Jakob Aljaž kupił szczyt Triglavu za jednego florena, jakby chciał powiedzieć: „To my jesteśmy panami na własnej ziemi”. Gdy dotarłam na samą górę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wokół wieży zebrało się co najmniej kilkadziesiąt osób, ludzie śmiali się i rozmawiali, jedli i świętowali zdobycie szczytu. Młodzi studenci rzucali śnieżkami i wygłupiali się, pozując do zdjęć. Jakaś starsza kobieta, wspierana przez dwóch przewodników górskich, płakała cicho. Radosny uśmiech rozpromieniał twarz mężczyzny bez rąk i nóg.

Podeszłam do grupy młodych wspinaczy.

– Czy to jakieś święto? – spytałam.

– Ależ skąd – odparła wysportowana kobieta. – To tylko weekend.

– Ale dlaczego tu jest tak dużo ludzi?

– Bo jest weekend i mamy czas – tłumaczyła cierpliwie, uśmiechając się do mnie. – Jesteśmy Słoweńcami, a to jest Triglav. Wejście na tę górę jest naszym obowiązkiem. Każdy Słoweniec musi wspiąć się na nią choć raz.

Spojrzałam na płaczącą kobietę, która czuła zapewne wielką ulgę, dotarłszy na szczyt, albo też bała się zejścia. Potem zerknęłam ponownie na mężczyznę bez kończyn, który musiał mieć naprawdę oddanych i kochających przyjaciół, skoro wnieśli go na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów w niełatwych przecież warunkach. Próbowałam sobie wyobrazić, jak się czują na szczycie Triglavu – narodowego symbolu Słowenii. Rozmyślałam też o charakterze narodu, który uważa, że każdy z jego członków powinien wspiąć się na najwyższą górę w kraju, by zostać prawdziwym Słoweńcem.

Przez kilka następnych lat wielokrotnie wchodziłam w bogaty, złożony, pełen sprzeczności i często podzielony świat słoweńskich wspinaczy, którzy należą do najlepszych alpinistów na świecie. Czasami rozmawialiśmy przy butelce wybornego miejscowego wina, czasami wspinałam się z nimi. Ci ludzie dokonali wielu budzących podziw wejść na najwyższe góry świata, choćby na południową ścianę Makalu, południową ścianę Lhotse, zachodnią grań Everestu, południową ścianę Dhaulagiri, by wymienić tylko kilka z nich. Wszyscy wiedzą, kim jest Edmund Hillary, ale nazwiska wielu świetnych wspinaczy ze Słowenii – oraz kilku z sąsiednich Chorwacji i Bośni – pozostają praktycznie nieznane, choć ich niezwykłe wyczyny tworzyły podstawę himalaizmu przez dwadzieścia pięć lat, w czasie złotej ery wspinaczki wysokogórskiej, która rozpoczęła się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ten niezwykle intensywny i ekscytujący okres śmiałych wejść nieprzypadkowo miał miejsce właśnie wtedy. Wspinacze z tamtych czasów byli obdarzeni legendarnymi wręcz zdolnościami przywódczymi, pełni zawziętej determinacji, świetnie przygotowani dzięki państwowym programom szkoleniowym i natchnieni poczuciem solidarności, co pozwoliło im dokonać kilku spośród najsłynniejszych wejść w historii.

Choć nie znam ich języka i mieszkam około trzynastu tysięcy kilometrów od Słowenii, zafascynowały mnie zarówno historia, jak i heroizm tej społeczności wspinaczy. Kiedy poznałam nieco lepiej sylwetki słoweńskich alpinistów wspinających się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, od zakończenia drugiej wojny światowej po współczesność, odkryłam pewne wspólne cechy ich odmiennych na pozór osobowości. Pierwszą z tych cech jest samowystarczalność i zapał ukształtowane przez historię kraju niemal bez ustanku zmagającego się z zagrożeniem politycznym i głęboko zranionego konfliktem wewnętrznym. Słoweńscy wspinacze, podobnie jak ich chorwaccy i serbscy sąsiedzi, zostali ukształtowani przez chaos dwóch wojen światowych, obcej okupacji, dyktatury, nietolerancji religijnej, a ostatecznie wojny domowej.

Drugą cechą wspólną słoweńskich wspinaczy jest gotowość do obrony ich narodu, języka, kultury oraz alpinistycznej reputacji – nawet we własnym kręgu. Po drugiej wojnie światowej, gdy standard życia był niski, właściwie tylko sport i sztuka pozwalały dowieść swojej wartości. Słoweńscy wspinacze rywalizowali o upragnione miejsca w jugosłowiańskich ekspedycjach i dobrze sobie radzili – czasami nawet lepiej niż ich europejscy rywale.

Po trzecie, każdy ze słoweńskich wspinaczy, których miałam okazję poznać, wydawał się trwale naznaczony pięknem krajobrazów tego kraju, jego zacienionych lesistych dolin, nieprawdopodobnie czystych rzek, błękitnych jezior i gór w niewyczerpanej ilości – stromych, lśniących, wapiennych wież widocznych z każdego zakątka Słowenii. Większość wspinaczy sama przyznaje, że ich dusze ukształtowały się właśnie pod wpływem tych gór, które w ich ojczyźnie zawsze miały symboliczne, niemal mityczne znaczenie.

Jest jeszcze coś, co łączy słoweńskich wspinaczy i co na pierwszy rzut oka wydaje się nieprawdopodobne: pewien człowiek i jego książka. Choć potrzebowałam sporo czasu, by w pełni docenić znaczenie tego człowieka i jego dzieła, po raz pierwszy zetknęłam się z jego nazwiskiem w 2006 roku, gdy zbierałam materiały do biografii Tomaža Humara, jednego z najbardziej kontrowersyjnych wspinaczy Słowenii.

Dobrze pamiętam ten dzień. Tomaž stał przy oknie swojego salonu, z książką w ręce. Popołudniowe słońce kładło się złotem na wytartej okładce. Gładził ją i obracał w swych wielkich dłoniach, potem podał mnie. Stronice były cienkie i naddarte, niektóre poplamione – winem, jak sądzę.

– Jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie posiadam – powiedział. Potem zaczął tłumaczyć, jak ten cienki tomik autorstwa słoweńskiego alpinisty Nejca Zaplotnika uczył go, inspirował i wyznaczał mu punkt odniesienia w jego wspinaczkowym życiu. Powiedział mi, że ta książka, Pot, została napisana w 1981 roku, trzynaście lat po narodzinach Tomaža. Nejc i Tomaž nigdy się nie spotkali, lecz słowa, odczucia i wartości wyznawane przez autora wywarły na Tomažu ogromne wrażenie.

– Co to znaczy? – spytałam.

– Pot? Droga albo ścieżka.

– Mógłbyś to jakoś dokładniej wytłumaczyć?

– Chodzi o drogę, którą podążasz w życiu, filozofię życiową. Nejc pisał o swoich uczuciach, o górach, ludziach i miłości, o tym, jak w pełni korzystać z życia. A pisał naprawdę niesamowicie. Był poetą, artystą i wspinaczem w jednym. Posłuchaj tylko: „Ale teraz, w tym właśnie momencie, osiągnąłem harmonię, o której niemal całkiem zapomnieliśmy: przyroda, ciało i umysł stały się jednym. Służą sobie nawzajem i nawzajem się dopełniają”.

Znałam Tomaža na tyle dobrze, by nieco sceptycznie podchodzić do jego zachwytów. Tomaž był niezwykły, mówiąc oględnie. Eksperymentował z różnymi formami duchowości: równie blisko było mu do katolicyzmu, buddyzmu i koncepcji trzeciego oka: twierdził nawet, że potrafi się komunikować bezpośrednio z górą. Pomyślałam, że ta książka to zapewne jakiś religijny poradnik. Wydawało się jednak, że naprawdę przywiązuje do niej duże znaczenie, zanotowałam więc tytuł i obiecałam, że przejrzę ją dokładniej.

Rok później przebywałam w towarzystwie innego słoweńskiego wspinacza Silva Kara. Siedzieliśmy na wapiennej płycie na szczycie Anića Kuk w Paklenicy, chorwackim raju wspinaczkowym. Pokonaliśmy właśnie trzystupięćdziesięciometrową trasę, która panu Silvo wydawała się zapewne dziecinnie łatwa, ale dla mnie stanowiła ogromne wyzwanie. Ręce drżały mi ze zmęczenia, stopy krzyczały z bólu w ciasnych butach wspinaczkowych, a odwodniony mózg nie mógł pozbierać myśli. Lecz choć ledwie żywa i oszołomiona, uświadomiłam sobie, że Silvo, który zwijał spokojnie linę i spoglądał na dolinę u naszych stóp, także mówi o jakiejś książce. O Pot. Znów Pot. Wyczuwałam, że to dla niego bardzo ważne dzieło, świadczył o tym ton jego głosu i słowa, jakich używał – słowa takie jak „wartości”, „autentyczne” i „mądre”.

Interesujące. Choć obaj byli Słoweńcami i wspinaczami, trudno sobie wyobrazić dwie indywidualności bardziej odmienne od siebie niż Silvo Karo i Tomaž Humar. Silvo to małomówny pragmatyk, a Tomaž to romantyk i marzyciel. Obaj podziwiali jednak tę książkę i jej autora.

Zaczęłam szukać angielskiego wydania Pot, ale na próżno. Nikt jej jeszcze nie przetłumaczył.

Pięć lat później znów byłam w Słowenii, tym razem z zamiarem napisania znacznie obszerniejszej historii, która przybrała postać tej książki: historii Bałkanów, rozpadu Jugosławii, historii wspinaczy z tego regionu i ich obecności na arenie światowego alpinizmu.

Ta podróż zaprowadziła mnie do domów wielu słoweńskich mistrzów wspinaczki, w tym himalaisty Vikiego Grošelja. Staliśmy przed jego imponującą biblioteką literatury górskiej. Byli tam wszyscy: Herzog, Messner, Bonington, Bonatti oraz inne nazwiska, które dopiero zaczynałam poznawać – słoweńscy pisarze tacy jak Stane Belak i Franček Knez czy też Chorwat Stipe Božić.

Wtedy ją zauważyłam. Pot. O, i drugi egzemplarz. I jeszcze jeden.

– Ile masz wydań tej książki? – spytałam.

– Chyba wszystkie – odparł Viki. – A do tego wydania napisałem posłowie – dodał, stukając w grzbiet jednego z tomów.

– Dobrze znałeś Nejca Zaplotnika?

– Oczywiście. Wspinałem się z nim podczas kilku ekspedycji. Przyjaźniliśmy się. Blisko. Byłem przy jego śmierci. Wiesz, co się stało, prawda? – spytał.

Nie wiedziałam, ale wkrótce się dowiedziałam. Viki i Nejc zostali zaproszeni do udziału w chorwackiej wyprawie na Manaslu w Nepalu w 1983 roku. Viki był kilkaset metrów nad Nejcem i dwoma innymi wspinaczami, gdy kilka ogromnych seraków runęło, zrzucając na nich wiele ton śniegu i lodu. Viki usłyszał trzask i spojrzał w dół. Zobaczył, że Nejc i pozostali przystają, a potem rzucają się do ucieczki, nie mieli jednak żadnych szans. Viki natychmiast ruszył z partnerem w dół stoku, po czterdziestu minutach dotarli na miejsce wypadku. Jeden z trzech pechowych wspinaczy przeżył, jednego nigdy nie znaleziono, a Nejc nie żył.

Odczekałam chwilę, podczas gdy Viki zmagał się z bolesnymi wspomnieniami, a potem spytałam:

– Co napisałeś w swoim posłowiu?

Zdjął książkę z półki, otworzył ją na ostatnich stronach i zaczął czytać.

– Napisałem mnóstwo rzeczy – powiedział po chwili z uśmiechem. – Przeżyliśmy razem wspaniałe chwile. Ale zacząłem tak:

Nejc Zaplotnik jest bez wątpienia jedną z najbardziej charyzmatycznych osobowości słoweńskiego alpinizmu. Żeby zasłużyć sobie na taką opinię, nie wystarczy dokonać kilku świetnych wejść na słoweńskie i zagraniczne góry. Nie wystarczy też wejść na trzy ośmiotysięczniki nowymi i trudnymi drogami, czego Nejc dokonał w 1979 roku i co uczyniło go równym słynnemu Messnerowi. Najważniejszy jest fakt, że Nejc naprawdę żył tak szczerze i prawdziwie, jak opisał to w Pot. Właśnie dlatego nie trzeba do tego wspaniałego tekstu niczego dodawać ani niczego zeń ujmować^().

Viki opowiedział mi potem, w jakich okolicznościach po raz pierwszy przeczytał tę książkę. W 1981 roku był z Nejcem na południowej ścianie Lhotse i wrócił z tej wyprawy z poważną kontuzją. Nie wiadomo było, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mógł normalnie chodzić, więc dwudziestodziewięcioletni wówczas Viki pogrążył się w głębokiej depresji. Nejc wpadł do niego z wizytą, roześmiany i podekscytowany, z rozpromienioną twarzą i lśniącymi oczami. Ubrany w kraciastą koszulę, z prążkowaną bandaną, spod której wymykały się jego niesforne loki, podbiegł lekkim krokiem do Vikiego i wręczył mu książkę – prosto z maszyny drukarskiej, jak twierdził. Dedykacja wzruszyła Vikiego do łez: „Dla Vikiego: Choć przyszliśmy z różnych stron nieba i patrzyliśmy na różne horyzonty, przeszliśmy razem kawał drogi i jedliśmy okruchy z tego samego worka”.

Przez kilka następnych tygodni Viki dosłownie pożerał książkę, najpierw przeczytał ją w błyskawicznym tempie, potem delektował się nią jeszcze kilka razy, wolno i świadomie.

– Czytałem wers za wersem, a potem to, co między wersami – powiedział, podnosząc na mnie wzrok. – Napisał ją dla siebie, dla mnie, dla wszystkich nas, którzy czują życie, którzy doświadczają go w podobny sposób.

Viki zamknął książkę, a potem odstawił ją na miejsce, obok innych wydań.

Kilka dni później odwiedziłam Andreja Štremfelja, jednego z najznakomitszych żyjących himalaistów. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, przed nami stały filiżanki z gorącą kawą po turecku. Kiedy wspominał swoją fantastyczną karierę wspinaczkową, spytałam, które ze swoich wejść uznaje za najważniejsze. Zamilkł, oparł brodę na dłoniach i zapatrzył się w przestrzeń, jakby katalogował w myślach ponad czterdzieści lat wspinania.

Chwilę później odrzekł:

– Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym podzielić swoją karierę na dwie części.

– Rozumiem – odparłam. – Jakie części?

– Pierwszą przed śmiercią Nejca, a drugą po jego śmierci. Był dla mnie naprawdę bardzo ważny. Był jak siła napędowa.

Andrej miał wiele ciekawych wspomnień o Nejcu, którymi chciał się ze mną podzielić. Wspomnienia chwil spędzonych razem w górach, w burzach śnieżnych i podczas podejść pod ścianę. Wspomnienia szczytów. Kiedy spytałam o Pot, odparł, że nikt nie przypuszczał, jak wielki wpływ wywrze ta książka – nie tylko w środowisku wspinaczy. Ten skromny tomik stał się jednym z najważniejszych dzieł całego narodu, poruszającym serca nie tylko Słoweńców, ale też innych mieszkańców Bałkanów.

Oczywiście musiałam przeczytać tę książkę. Jeśli chciałam zrozumieć wspinaczy z tej części świata, musiałam zrozumieć tego człowieka, który w stopniu większym niż ktokolwiek inny ukształtował ich filozofię wspinania. Musiałam usłyszeć głos ukryty w jego stylu i słownictwie. Musiałam zobaczyć życie takim, jakim widział je właśnie on. Musiałam poczuć emocje tak, jak on je opisywał. Ponieważ ten człowiek i jego dzieło wpłynęły na wielu spośród wspinaczy, których historie chciałam zapisać, najpierw musiałam poznać Pot.

Tego samego lata zaczęłam pracować z Mimi Marišek, młodą tłumaczką z Lublany. Dwa lub trzy razy w tygodniu spotykałyśmy się w cyberświecie Skype’a, a Mimi czytała mi gotowe fragmenty tekstu. Na przestrzeni kilku miesięcy przetłumaczyła dla mnie wiele książek z języka słoweńskiego i serbsko-chorwackiego, ale największe wrażenie zrobiła na mnie właśnie ta, Pot. Już pod koniec pierwszej strony wiedziałam, że będzie to klucz do tajemnicy słoweńskich pionierów i ich pionowego świata.

Z Pot:

To wszystko jest moim życiem. Droga prowadzi jedynie do następnej drogi, a ta z kolei wiedzie do następnego skrzyżowania. I tak bez końca. To jest wolność w najczystszym tego słowa znaczeniu. Jestem skazany na wolność. Jestem tak wolny, że pośród tłumu ludzi, którzy mnie kochają, jak i tych, których wcale nie obchodzę, wciąż pozostaję samotny. Samotny ze swoimi pragnieniami i marzeniami, samotny na mojej nieskończonej ścieżce. Nie jest to historia, którą począłem w wyobraźni, siedząc przy ciepłym kominku, w domowym zaciszu. Te słowa wzrastały we mnie, gdy poddawałem próbie siłę swej woli i badałem granice ludzkich możliwości: zrobiłem to naprawdę gruntownie. Na tyle gruntownie, by zrozumieć, że nie dotarłem do tych granic, nawet się do nich nie zbliżyłem, i że inni wkrótce sięgną dalej niż ja. Na tym właśnie polega cudowność życia^().

Przypomniałam sobie, co mówił o Nejcu Tomaž: poeta, artysta i wspinacz w jednej osobie. Tak było w istocie. Z coraz większą niecierpliwością wyczekiwałam na kolejne internetowe spotkania z Mimi, na kolejne rozdziały. Wciągnęła mnie historia Nejca i sposób, w jaki ją opowiadał. Jego słowa oddawały cześć poezji gór i alpinizmu. Szukały odpowiedzi na wielkie pytania ludzkości, a ich prosta mądrość miała w sobie wielką moc. Były niekończącym się wierszem, czasem jasne, czyste i pewne, a czasem pełne wahania, jakby zapisano je w chwili zwątpienia i strachu. Były słowami wspinacza, który rozmyślał. Myśliciela, który się wspinał.

Pragnęłam szukać prawdy o tym pokoleniu wspinaczy, którzy wyrastali na gruzach drugiej wojny światowej, w nowej Jugosławii, i którzy przeżyli potem jej tragiczny i gwałtowny rozpad. O grupie ludzi, którzy doświadczyli trudów codzienności i biedy, którzy walczyli w podłych wojnach, za co ich później potępiano, i którzy próbowali zrozumieć otaczającą ich retorykę ideologiczną, podległą ciągłym zmianom. W całym tym zamęcie nigdy nie stracili pasji do wspinania.

Choć nigdy nie poznałam Nejca Zaplotnika, stał się moim partnerem w tej podróży, a jego słowa stały się moim partnerem w tej książce.1

Odważ się marzyć

Statek sunął po gładkiej jak lustro tafli morza, skąpany w równikowym słońcu. Lekka bryza chłodziła ludzi, którzy wspinali się na liny, biegali wokół pokładu i wieszali się na wszystkim, czym mogli. Załoga przyglądała się z rozdziawionymi ustami, zdumiona tym, co wyczyniała ta horda „małp” – którymi w rzeczywistości byli jugosłowiańscy alpiniści płynący do Karaczi. Obywatele Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii mogli się dostać w Himalaje tylko jako członkowie państwowej ekspedycji, a ci wspinacze długo i ciężko trenowali, by zdobyć miejsce w zespole. Nie mogli dopuścić, by dwa tygodnie na morzu pozbawiły ich formy.

Pierwszą jugosłowiańską wyprawę w Himalaje, a dokładniej rzecz biorąc na Manaslu, planowano jeszcze w 1956 roku. Plany te spełzły jednak na niczym, głównie ze względu na ograniczenie finansowania ze strony rządu. Cztery lata później, w 1960 roku, jugosłowiańscy wspinacze obrali sobie za cel liczącą 7816 metrów Nanda Devi, jedną z najpiękniejszych i drugą co do wysokości górę Indii. Jednak nie dane im było postawić stopy na „Dającej szczęście Bogini”. Gdy zespół wspinaczy, złożony głównie ze Słoweńców, płynął właśnie przez Ocean Indyjski, dotarła do niego nadana drogą radiową wiadomość, że rząd Indii cofnął pozwolenie na zdobycie Nanda Devi, a w zamian zaoferował wejście na sąsiednią górę, Trisul. Wspinacze byli oczywiście rozczarowani, ale nie na długo. Pierwsza jugosłowiańska wyprawa w Himalaje zamierzała dowieść swojej wartości i mogła to zrobić również na zboczach Trisul.

Trzy wierzchołki Trisul tworzą południowo-zachodni fragment pierścienia szczytów otaczających Park Narodowy Nanda Devi. Trisul I, najwyższy z całej trójki (7120 m n.p.m.), został zdobyty po raz pierwszy w 1907 roku przez Anglika Toma Longstaffa. Teraz, pięćdziesiąt trzy lata po pierwszym wejściu, przyjechali tu Jugosłowianie. Jednak skromny zespół siedmiu himalajskich neofitów nie miał zamiaru iść śladami Longstaffa. Jugosłowianie zamierzali zdobyć górę od trudniejszej, południowej strony i wytyczyć całkiem nową trasę.

Mimo że wciąż znajdowali się na otwartym morzu, wspinacze regularnie trenowali. Jednym z nich był młodzieniec z Lublany, stolicy Słowenii, najdalej wysuniętej na północ republiki Jugosławii. Aleš Kunaver urodził się 23 czerwca 1935 roku w rodzinie intelektualistów. Jego matka, wiedenka, była znakomitą pianistką, a ojciec Pavel – nauczycielem geografii i astronomem, znanym w Słowenii jako jeden z najlepszych współczesnych badaczy krasu. Pavel nie był jednak tylko naukowcem chodzącym z głową w chmurach. Był również wspinaczem uznawanym za pierwszego Słoweńca, który wbił hak w skałę (choć później się okazało, że był to raczej drewniany spinacz do bielizny niż prawdziwy żelazny hak).

Aleš był dobrym, choć nietypowym uczniem. Nigdy nie odrabiał na czas zadań z francuskiego, ale mówił tym językiem biegle. Był również niezwykle pomysłowy. Jeśli potrzebował jakiegoś narzędzia, po prostu je robił. Jeśli potrzebował kurtki na zimę, szył ją. Jeśli potrzebował haka, wykuwał go, bo w tych czasach trudno było dostać w słoweńskich sklepach sprzęt sportowy – właściwie trudno było dostać cokolwiek. Nawet bardzo ograniczone zapasy żywności sprzedawano jedynie na kartki.

Każdego lata Aleš jeździł wraz ze swą rodziną do górskiej chaty w dolinie Vrata pod północną ścianą Triglavu. Było więc oczywiste, że prędzej czy później spróbuje się po niej wspiąć. Pierwszą próbę podjął jako trzynastolatek. Pavel stał na dole i śledził przez lornetkę każdy jego ruch, podczas gdy Aleš wraz z grupą przyjaciół piął się na stromą ścianę.

Nejc Zaplotnik rozumiał zauroczenie Aleša pionowym światem. Jak pisał w Pot: „Początki mojego alpinizmu były bardzo romantyczne. Góry były moim domem, tutaj czułem się bezpiecznie i tylko tutaj czułem się również panem sytuacji. W dolinach (...) musiałem robić rzeczy, których oczekiwali i żądali ode mnie inni ludzie, ale góry były równie nieograniczone jak moje marzenia. Jedynym ograniczeniem było moje ciało”^().

Aleš coraz bardziej interesował się wspinaczką, zapisał się więc do oddziału Słoweńskiego Klubu Alpinistycznego w Lublanie. Do klubu należała również Dušica Zlobec, dziewiętnastoletnia studentka z Lublany, dziewczyna o ciemnobrązowych oczach i nieprzeciętnej inteligencji. Kiedy się poznali, Aleš, przystojny młodzieniec o mocnych, regularnych rysach twarzy, był już instruktorem i prezesem klubu. W sylwestra 1954 roku byli razem w górskiej chacie w Tamar. Zgodnie z tradycją członkowie klubu witali Nowy Rok na szczycie Jalovca. Wychodzili z chaty około dziewiątej wieczorem i pozostawali na szczycie przez sześć lub siedem godzin.

Podczas tego wyjazdu Dušica przeżyła kilka swoich „pierwszych razy”: po raz pierwszy wyszła w góry nocą, po raz pierwszy wspinała się na górę zimą i po raz pierwszy się zakochała. Samo wejście na szczyt, prowadzące stromym kuluarem, napawało ją ogromnym strachem. „Kiedy przyszedł Aleš, poczułam się nagle bezpieczna. Czułam, że on mnie ochroni. Nie mówił nic, ale szedł za mną, żebym się nie bała”. Później przyznała, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pobrali się i mieli trójkę dzieci.

Bezpośrednio po drugiej wojnie światowej w całej Słowenii było zaledwie kilkunastu aktywnych wspinaczy. Większość pozostałych w czasie wojny uczestniczyła w antynazistowskim ruchu oporu – Froncie Wyzwolenia Narodowego lub jego zbrojnym skrzydle, partyzantce – i została uwięziona lub zginęła. Międzynarodowa Federacja Związków Alpinistycznych (UIAA) podzieliła wspinaczkę wysokogórską na stopnie trudności. Stopień VI był w tym czasie uznawany za najtrudniejszy, a każdy Słoweniec, który osiągnął ten poziom, cieszył się zasłużoną sławą. Aleš był jednym z nich. Do tej sławy przyczyniła się również słoweńska miłość do gór. „Chyba nie było na świecie narodu, który kochałby góry tak mocno jak my” – wspominała Dušica.

W latach powojennych wspinacze z całej Jugosławii mieli spore trudności z wyjazdami w zagraniczne góry. Ze względu na coraz chłodniejsze relacje na linii Jugosławia – ZSRR nie mogli się wspinać na Kaukazie i w Pamirze. Skupili się więc na Dolomitach i Alpach, jednak by wyjechać za granicę, potrzebowali wiz, a by je uzyskać, musieli najpierw pojechać do odległego Belgradu, stolicy Jugosławii. Drugim problemem były pieniądze. Jako że jugosłowiańscy wspinacze nie mieli dostępu do obcych walut, wielu z nich głodowało podczas wypraw w Alpy. Dotyczyło to również Aleša. Jednak podobnie jak Nejc był całkowicie oddany górom i nie zniechęcał się takimi drobnostkami.

Z Pot:

Góry dały mi to, co ludzie w miastach zatracili dawno temu (...). Przez tysiące lat ludzie musieli dostosowywać się do natury, z której czerpali siłę i życie. Teraz jednak oczekuje się od nich, by prowadzili spokojną, osiadłą, szarą egzystencję, dzień za dniem. Zapominamy, że pomimo wszystkich maszyn i budynków nadal jesteśmy częścią natury. Nosiłem w sobie życie i śmierć tysiącleci. Nie czułem jednak ich ciężaru. Dawały mi siłę, której nawet ja nie byłem w stanie do końca wykorzystać. Płonął we mnie ogień i widziałem tylko dwa wyjścia: albo go podsycać, albo pozwolić, by mnie spalił^().

Marzenia Aleša sięgały poza Alpy Julijskie. I poza Alpy francuskie. Chciał pojechać w Himalaje i w 1960 roku dostał taką szansę.

Wyprawa na Trisul pod każdym względem różniła się od poprzednich jugosłowiańskich wypraw. Wspinacze musieli sami przygotować sobie cały sprzęt, znaleźć materiały, zaprojektować namioty i ubrania, błagać fabryki o produkty i doradztwo. Nic podobnego nie miało wcześniej miejsca w Jugosławii: w kwestii organizacji wypraw wspinacze z tego kraju pozostawali kilkadziesiąt lat w tyle za swymi europejskimi sąsiadami.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: