Ameryka nie istnieje - ebook
Ameryka nie istnieje - ebook
Wojciech Orliński, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, znawca kultury popularnej. Okazjonalnie para się tłumaczeniem i pisaniem opowiadań fantastycznonaukowych. Prowadzi wysoko ocenianego bloga „Ekskursje w dyskursie” (wo.blox.pl).
Ta książka powinna być wstępem dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć USA. Orliński tryumfuje. (Sebastian Łupak, „Machina”)
Zgromadzony materiał dowodowy jest na tyle mocny, że hipotezę o nieistnieniu Ameryki możemy uznać za naukowo potwierdzoną. Ale przy okazji wynika z niego niezbicie, że Ameryka – choć nie istnieje – pozostaje fascynująca. (Mariusz Zawadzki, „Gazeta Wyborcza”)
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Ameryce, ale boicie się zapytać. Książka Wojciecha Orlińskiego to pasjonująca opowieść o faktach i mitach, które legły u podstaw jankeskiego imperium popkultury. (Cezary Polak, dziennik.pl)
Hippisi z Doliny Krzemowej
Wszyscy ubieramy się podobnie. Po naszych szortach i koszulkach nie widać tego, kto jest milionerem, a kto bezrobotnym... Fragment rozdziału Dolina Krzemowa, czyli o hippisach–inżynierach opublikowanego w Dużym Formacie, dodatku do Gazety Wyborczej
„Nie spodziewałem się tej kontroli. Uzbrojonemu żołnierzowi nie wystarczają papiery z wypożyczalni. Skoro jestem obcokrajowcem jadącym w stronę tajnej bazy wojskowej, chce widzieć mój paszport. Jak zobaczy paszport, zobaczy też wizę klasy I (dziennikarską), więc nie mogę powiedzieć, że jestem na wakacjach, bo opuszczę ten kraj w kajdankach i z zakazem powrotu wbitym w paszport. Mówię szczerze jak na spowiedzi: piszę książkę.
Znudzony żołnierz słucha streszczenia: »wie pan, panie oficerze: francuski filozof Baudrillard, poza tym Route 66, horrory Lovecrafta i blues z delty Missisipi«, po czym oddaje mi papiery”.
„Gdy podróżowałem przez USA, zbierając materiały do tej książki, w przydrożnym motelu odebrałem maila od swego redaktora z podchwytliwym pytaniem: »Skoro Ameryka nie istnieje, to gdzie ty właściwie jesteś?«. Na szczęście badania terenowe miałem już dość zaawansowane, żeby mieć na zadane pytanie gotową odpowiedź. Brzmi ona tak: podróżując przez Amerykę zawsze jest się w miejscu, którego mieszkańcy uważają, że owszem, gdzieś tam rzeczywiście jest ta słynna, znana nam z filmów i książek Ameryka. Ale tutaj jej nie ma, tutaj u nas sprawy wyglądają zupełnie inaczej”.
„Wkrótce po pobycie w europejskim Disneylandzie, w którym zatrzymałem się w hotelu New York, jechałem do prawdziwego Nowego Jorku. Najlepszy opis swoich marzeń o amerykańskich wojażach znalazłem w młodości w wierszu Andrzeja Bursy Języki obce: „gdy będziesz siedział na Broadwayu/ w barze piękniejszym niż oczy szatana...”. Taki bar oczywiście jest w tym hotelu. Za oknami widzimy park otaczający Disneyland i sztuczny staw Lake Disney, ale gdy odwrócić wzrok, to dekorację hotelu stanowią fototapety z panoramą NY, na której World Trade Center nie ma JESZCZE, a nie JUŻ. Porównania symulacji do rzeczywistości już na starcie nie dają rzeczywistości żadnych szans”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-361-6 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I want to thank my American friends: prof. Jessie Labov, who is not directly quoted in this book, but she definitely helped me to shape many ideas. Not to mention getting me in touch with Ori Brafman and Mike LeBeau – thank your for your time, guys. I really appreciate it. A very special thanks go to the whole O’Carroll family for what I can describe only as The. Best. Evening. I. Ever. Had. In. America. Period.
Już po polsku chciałbym też podziękować Zbigniewowi Basarze i Kamili Sławińskiej za nowojorskie ekskursje, a Elizie Boughous – za wspólne zwiedzanie Los Angeles. Last but not least: nisko kłaniam się mojej wspaniałej rodzinie, która z taką wyrozumiałością traktuje to, że najpierw się szlajam po świecie i przysyłam radosne maile nie wiadomo skąd, a potem jestem nieobecny duchem, w kółko mamrocząc o dedlajnach...Zamiast wstępu: Disneyland
W książce Ameryka Jean Baudrillard wypowiada słynne słowa o Disneylandzie, iż jest „po to, by ukrywać, że jest nim cały kraj, że cała Ameryka jest Disneylandem”. Jawna nierzeczywistość Disneylandu ma przed nami ukrywać nierzeczywistość pobliskiego Los Angeles.
To spostrzeżenie zainspirowało Baudrillarda do sformułowania teorii „symulakrów” i „hiperrzeczywistości”. Ja jednak jestem osobą z natury sceptyczną, więc kiedy pierwszy raz przeczytałem te słowa, pomyślałem sobie, że to tylko taka typowa tromtadracja francuskiego filozofa. W jakim sensie Los Angeles miałoby być nierzeczywiste? Wieżowce w Downtown, kulturyści na plaży w Santa Monica, sieć wiecznie zakorkowanych autostrad, studia filmowe i telewizyjne w Burbank i Hollywood – to wszystko jest przecież prawdziwe i namacalne. Prawdziwi ludzie zarabiają tam najprawdziwsze pieniądze świata. Postanowiłem więc sprawdzić blef francuskiego filozofa. Jak sam pisał, doszedł do tego wniosku na pobliskiej pustyni Mojave („W pewnym sensie cała Ameryka jest pustynią” – zanotował). Rzucony przez delegacyjne wichry do Los Angeles, wypożyczam samochód i powtarzam szlak Baudrillarda.
Z Disneylandu na pustynię można się dostać na wiele sposobów, bo z Los Angeles wszystkie drogi prowadzą albo na pustynię – albo do morza. Wybieram bliską mojemu sercu dawną drogę Route 66, bo do tej trasy nie potrzebuję GPS-a. Ostatnia linijka piosenki Route 66 to „Kingman, Barstow, San Bernardino”, a potem jest już Los Angeles. Wystarczy więc, że odwrócę kolejność, pojadę z Disneylandu na San Bernardino, przekroczę góry przełęczą Cajon, w Barstow skręcę na Kingman i witaj pustynio!
Pustynia zaczyna się wcześniej niż myślałem, od razu za przełęczą Cajon. Gęsty ruch samochodów jedzie autostradą wybudowaną równolegle do Route 66, ale na tej drodze życie zamarło. Jadę przez scenerię przypominającą stare filmy drogi. Przede mną i za mną: smuga spękanego asfaltu po horyzont. Jedynym urozmaiceniem pejzażu są góry majaczące na horyzoncie i znikające w perspektywie słupy telegraficzne. Poza tym jak okiem sięgnąć, ani żywej duszy, ani samochodu. Z perspektywy pustyni teza Baudrillarda nie wydaje się już niedorzeczna. Los Angeles schowało się za górami San Bernardino na horyzoncie. Próbuję je sobie przypomnieć – i czuję absurdalność tych wspomnień. Wielkie miasto? Tutaj? A kto by tu chciał mieszkać?
Tutaj naturalną formą egzystencji wydają mi się tylko mijane od czasu do czasu wyludnione miejscowości, w których wciąż jeszcze tlą się oznaki życia w rozsypujących się szopach. Wolę się trzymać od nich z daleka, bo kultura masowa – od Psychozy przez Teksańską masakrę piłą łańcuchową po Autostopowicza, nakazuje mi się strzec tych miejsc. Pocieszam się wprawdzie wyjaśnieniem, że motyw horroru na odludziu w amerykańskiej popkulturze to tylko ekspresja irracjonalnego lęku warstwy uprzywilejowanych przed warstwą wykluczonych – ale i tak czuję się nieswojo. Z punktu widzenia ludzi wegetujących tu na pustyni w skrajnym ubóstwie, kompletnie nierzeczywiste musi być z kolei Los Angeles, jego zakorkowane autostrady i sprawy, za którymi uganiają się jego mieszkańcy. Nagle uświadamiam sobie, jak absurdalnie z ich punktu widzenia wygląda mój zawód. Przyleciałem tutaj z drugiej półkuli przyciągnięty promocją seriali telewizyjnych. Odwiedziłem uliczkę Wisteria Lane, na której rozgrywa się akcja serialu Gotowe na wszystko. W rzeczywistości uliczka w całości wybudowana jest w studiu w Burbank, dlatego doskonale wypielęgnowane domy Bree, Lynette i Gabrielle nie mają sufitów (zwróćcie uwagę!).
Mieszkańcy szop na pustyni mają telewizory, widać zresztą z daleka anteny na dachach. W apokaliptycznej komedii Tima Burtona Marsjanie atakują! znaczna część akcji rozgrywa się właśnie tutaj, na pustyni Mojave. Mamuśka rodziny żyjącej właśnie w takiej widmowej osadzie szykując się na nadejście kosmitów buńczucznie deklaruje „powiem wam jedno: mojego telewizora nie dostaną!”. Uboga rodzina może nie mieć pralki ani prysznica, ale telewizor być musi. W Polsce jest zresztą podobnie.
Ci ludzie zapewne znają serial Gotowe na wszystko. Czy uwierzyliby mi, gdybym powiedział, że Wisteria Lane w ogóle nie istnieje? Raczej nie, bo ja sam – choć to nie jest moja pierwsza wizyta na planie filmu czy serialu – regularnie jestem zaskoczony tym, jak wiele rzeczy wyglądających na ekranie solidnie i realistycznie, w dotyku okazuje się być ze sklejki i styropianu. Czy uwierzyliby mi, że zawodowo zajmuję się nieistniejącymi uliczkami w nieistniejących miastach? Że ktoś mi płaci za ich zwiedzanie? Oni mniej więcej wiedzą, że są ludzie zarabiający grube miliony za wymyślanie takich uliczek i mieszkających na nich ludzi. Ale czy są świadomi istnienia kogoś takiego, jak człowiek, który zawodowo pisze opowieści o opowieściach (a teraz, opowiadając o Baudrillardzie, wpadam już w opowieść o opowieści o opowieści)? Posilam się ochłapami z pańskiego stołu, a mimo to nie mam czego zazdrościć mieszkańcom szopy na pustyni – to nie jest Ameryka moich snów.
Hotel w Los Angeles, z którego tu przyjechałem, wydaje się być czymś równie nierealnym jak Disneyland. Na pustyni jestem w świecie permanentnego niedostatku, w Los Angeles byłem w świecie groteskowego nadmiaru, gdzie wbrew biologii i ekonomii w pustynnym klimacie pracowicie utrzymuje się trawniki. Trzeba z wyprzedzeniem zarezerwować stolik w restauracji, żeby zyskać przywilej wydania fortuny na posiłek specjalnie przyrządzony tak, żeby jak najmniej sycił.
Mieszkańcy pustyni z grubsza znają świat Los Angeles, bo oglądają w swoich filmach seriale o Los Angeles. Tylko że ten świat jest dla nich tak obcy, że fikcja miesza się z rzeczywistością, Wisteria Lane zlewa się z Melrose Avenue (ta druga w odróżnieniu od tej pierwszej przynajmniej ma jakiś realny pierwowzór). Podobnie jest z mieszkańcami Los Angeles: oglądają filmy o ludziach mieszkających w przyczepach kempingowych (zaraz zaraz: to powinny być przyczepy a nie szopy? Tak jest w filmie Burtona właśnie! A jednak żadnej przyczepy jeszcze dzisiaj tu nie spotkałem...). Ale rzeczywistość miesza im się z fikcją horrorów o piłach łańcuchowych.
Dla Europejczyka główną atrakcją Disneylandu jest możliwość odwiedzenia takiej Ameryki, jaką znamy z filmów: mitycznej Main Street jak z filmu Franka Capry, westernowego Pogranicza, Południa jak z Marka Twaina, nie mówiąc już o filmach Disneya i Pixara. Przekraczając granicę między aglomeracją Los Angeles a pustynią uświadamiam sobie, że podobnie w Disneylandzie czuje się przeciętny Amerykanin. Bo on też taką Amerykę zna głównie z filmów. Mieszkańcy Los Angeles i mieszkańcy pustyni znają się nawzajem z filmów i seriali, ale poza tym ich drogi życiowe rzadko się przecinają. Są dla siebie nawzajem tworami kultury masowej odrobinę tylko bardziej realnymi od Myszki Miki.
Gdy podróżowałem przez USA, zbierając materiały do tej książki, w przydrożnym motelu odebrałem maila od swego redaktora z podchwytliwym pytaniem: „skoro Ameryka nie istnieje, to gdzie ty właściwie jesteś?”. Na szczęście badania terenowe miałem już dość zaawansowane, żeby mieć na zadane pytanie gotową odpowiedź. Brzmi ona tak: podróżując przez Amerykę zawsze jest się w miejscu, którego mieszkańcy uważają, że owszem, gdzieś tam rzeczywiście jest ta słynna, znana nam z filmów i książek Ameryka. Ale tutaj jej nie ma, tutaj u nas sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Zmienia się tylko owe „tutaj”, ale identyczną deklarację usłyszymy w Teksasie, na Manhattanie, w Missisipi, w Dolinie Krzemowej, w Las Vegas, w Kansas i w Ludowej Republice Berkeley. Ktoś może ripostować, że w Polsce też mamy „warszawkę”, „krakówek”, „ślunzaków”, „pyry” i „goroli”, ale mimo wszystko spaja nas dużo więcej niż Amerykanów. Co tu dużo gadać, siedzimy na tej ziemi od dobrego tysiąca lat. Gdy próbujemy ustalić wiek naszych miast, to sam margines błędu wynosi zwykle stulecie lub dwa; to bardzo sędziwy wiek jak dla miasta z Ameryki Północnej.
Co spaja mieszkańca szopy na pustyni z mieszkańcem Los Angeles? Ich wspólna historia to właśnie historia szopy. Najstarszy budynek w Los Angeles, zabytek gwarantujący chichot europejskiego turysty, to tzw. Avila Adobe, szopa wzniesiona w 1818 roku przez niejakiego Francesco Avilę, Meksykanina hodującego krowy w rancho Las Cienegas, którego wielkie pastwiska pokrywały się mniej więcej z obszarem dzisiejszego centrum Los Angeles. Wspólna historia opisywanych mieszkańców jest krótka i mało spektakularna (jak na europejskie standardy). Ich wspólne interesy często wręcz nie istnieją – niektórzy Amerykanie z braku pomysłów na wydawanie pieniędzy kupują elektryczne samochody sportowe i marynarki Johna Varvatosa za dwa tysiące dolarów sztuka. Niektórzy z kolei mieszkają w budynkach, które w Polsce uznalibyśmy za nie spełniające norm baraku socjalnego i odżywiają się czymś, co w Polsce uznalibyśmy za spełniające najwyżej normy paszy dla tuczników.
Z krajów cywilizowanych Ameryka jednocześnie ma rekordowo szczupłą autentyczną historię – i rekordowo bogaty dorobek historii fikcyjnych. Od swego zarania Ameryka o Ameryce opowiada baśnie tak fascynujące, że śni je potem cały świat. Te baśnie przecież zresztą stworzyły Amerykę. Od pierwszych angielskich osadników w XVII wieku aż po hinduskich programistów w Dolinie Krzemowej, Ameryka przyciąga do siebie poprzez oceany ludzi, którzy marzą o rozpoczęciu tutaj nowego życia zgodnie z baśnią, którą ktoś im opowiedział.
Kiedy więc zaczynamy szukać tego, co spaja Polaków (czy Niemców, czy Francuzów, czy Anglików...), będziemy mówić o zjawiskach w miarę realnych. Amerykanów tymczasem spajają legendy. Najpierw spajały ich baśnie epoki kolonialnej, dzisiaj zaś raczej to, co opowiadają filmy, reklamy i komiksy – niezmienne jednak pozostaje to, że na pierwszym miejscu wciąż jest fikcja.
Disneyland to pomnik wzniesiony tej fikcji. Disneyland to tak zwany „theme park” – określenie, które nie ma odpowiednika w językach europejskich, co ludziom próbujących go opisać zostawia trzy wyjścia, a każde na inny sposób niedobre. Albo jak ja w poprzednim zdaniu, można używać anglicyzmu w cudzysłowach, albo topornie próbować tłumaczenia na „park tematyczny”, albo wreszcie sięgnąć po niedoskonały europejski odpowiednik „park rozrywki”. Dlaczego niedoskonały? Bo różnicę między „parkiem rozrywki” a „parkiem tematycznym” widać na pierwszy rzut oka. Jest nią temat. W Europie „park rozrywki” to coś takiego jak duńskie Tivoli czy Bakken – karuzele, strzelnice, wata cukrowa. Park tematyczny dokłada do tego temat. Nie chodzi tylko o to, że kręcimy się na karuzeli – ta karuzela w dodatku ma udawać jakieś wydarzenie, w którym biorą udział disneyowskie postacie. Wszystko w Disneylandzie, nawet sklepy, restauracje i piaskownice, udaje coś innego niż w rzeczywistości – oferuje nam iluzję saloonu na Dzikim Zachodzie, czarodziejskiego pałacu albo jakiegoś innego symulakru kultury masowej.
Centralną atrakcją każdego parku Disneya na świecie, z której inne fabuły rozchodzą się promieniście, jest „Main Street USA”. Jest to po disneyowsku wyidealizowana imitacja typowej głównej ulicy typowego amerykańskiego małego miasteczka z początku XX wieku. Zatrzymajmy tu opowieść na chwilę i spróbujmy sobie wyobrazić podobny park rozrywki działający gdzieś w Polsce. W prawie każdym polskim małym miasteczku jest ulica Warszawska (jest nawet w Warszawie, od kiedy do stolicy przyłączono podmiejską dzielnicę Ursus). Wyobraźmy sobie zatem polski park rozrywki, w którym trzeba na wejściu zapłacić słono za bilet, a zaraz po przekroczeniu bramy ląduje się na typowej ulicy Warszawskiej. Ja w każdym razie nie umiem sobie wyobrazić takiej sytuacji bez popadania w satyrę, coś między „Bareją”, Rejsem a „Redlińskim”. Kto w Polsce kupowałby bilety by oglądać typowe polskie miasteczko? Nie tylko w Polsce taki pomysł wydawałby się szalony. Odpowiedzią na Disneyland pod Paryżem jest Park Asteriksa. Nie zawiera on jednak „typowej francuskiej ulicy”, zgodnie z formułą komiksu Uderzo i Goscinnego zaprasza raczej do zabawowej podróży po światach starożytnych Rzymian, Greków i oczywiście Gallów.
W Ameryce pomysł Disneya też początkowo wydawał się dziwny, stąd trudności w uzyskaniu kapitału na nowe przedsięwzięcie. Przyzwyczailiśmy się do myślenia o koncernie Disneya jako o molochu, który zawsze na wszystko ma pieniądze, ale w rzeczywistości historia tej firmy aż do najnowszych czasów to głównie dzieje pomysłowego uciekania grabarzowi spod łopaty i oryginalnych źródeł finansowania ryzykownych projektów. W tym przypadku banki na początku lat 50. nie chciały inwestować w Disneyland w przekonaniu, że epoka parków rozrywki już się skończyła (ich złotą erą w USA był koniec XIX i początek XX stulecia). A jeśli coś tę epokę wskrzesi, to na pewno nie park witający gości typową uliczką z typowego miasteczka. Żeby mieć na rozpoczęcie budowy, Walt Disney sprzedał swój świeżo ukończony dom wakacyjny w Palm Springs, zastawił polisę ubezpieczeniową, zapożyczył się u pracowników i przyjaciół. To i tak było zbyt mało na dokończenie dzieła, resztę kapitału uzyskał więc wchodząc w alians z telewizją ABC, który kilka dekad później zakończył się formalnym połączeniem obu firm. Współpraca ta zaczęła się właśnie w Disneylandzie – w 1953 roku telewizja zainwestowała w spółkę budującą park, a Walt Disney zaczął na jej falach nadawać cykliczny program Świat Walta Disneya, który był w pewnym sensie ogromną reklamą tego parku. Program ten tanio sprzedawano sieciom na całym świecie, w tym w krajach komunistycznych. Charakterystyczna czołówka należy do moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa i – jak w każdym ówczesnym dziecku – wywoływała we mnie silne marzenie, by kiedyś wreszcie pojechać do Disneylandu. Nie mam na to żadnych socjologicznych dowodów, ale jestem przekonany, że to kolektywne marzenie milionów Polaków wchodzących w dorosłość w latach 80. przyczyniło się do obalenia komunizmu nie mniej od wszystkich skoków przez płot i Okrągłych Stołów.
Można mniej więcej zrozumieć, dlaczego o znalezieniu się na „Main Street USA” marzy dziecko z Europy. Zwłaszcza mieszkające przy ulicy Warszawskiej, zwłaszcza gdy na tej ulicy jeszcze inne symulakry z rozwieszonych transparentów nawołują, by RZETELNĄ PRACĄ WYKUWAĆ LEPSZE JUTRO SOCJALISTYCZNEJ OJCZYZNY.
Wróćmy jednak do pytania, które nie dawało też spokoju amerykańskim bankierom: jakim cudem „Main Street USA” może być atrakcją dla Amerykanów? Odpowiedzi udzielił sam Walt Disney, przemawiając 18 lipca 1955 roku na otwarciu Disneylandu. Ta odpowiedź brzmiała dziwnie znajomo: sprowadzała się w zasadzie do przedstawienia Disneylandu jako pomnika rzetelnej pracy, którą Amerykanie wykuwają lepsze jutro kapitalistycznej ojczyzny. Jeśli przesadzam, to tylko trochę – dosłowne słowa Walta Disneya poświęcały Disneyland „ideałom, marzeniom i twardym faktom, które zbudowały Amerykę”. Ojciec Myszki Miki wyraził nadzieję, że pomnik tych marzeń i ideałów „dostarczy radości i inspiracji całemu światu”. Atrakcje Disneylandu stanowią więc zmitologizowane pomniki ideologii, leżącej u podstaw „amerykańskiego stylu życia”. Disney lepiej od bankierów rozumiał być może, że rodzicom łatwiej będzie wydać fortunę na wspólną rozrywkę z dziećmi, jeśli będą mogli przynajmniej częściowo zaksięgować te wydatki nie jako czczą rozrywkę, tylko jako coś o walorach wychowawczo-edukacyjnych.
„Main Street USA” wita więc amerykańskiego rodzica – który jeszcze odczuwa ból w portfelu po opuszczeniu kasy przy wejściu – uspokajającym przekazem, że oto zabrał swoje dziecko do miejsca, w którym młody Amerykanin u samego źródła czerpać będzie ideologię leżącą u podstaw amerykańskiego państwa. To jak dla ideowego komunisty wizyta w mauzoleum Lenina a dla katolika pielgrzymka do Watykanu. „Main Street USA” udaje usługowo-handlową ulicę wyidealizowanego miasteczka, zatem każdy budynek symbolizuje jakieś przedsiębiorstwo prowadzone przez fikcyjnego drobnego przedsiębiorcę. Szyldy i napisy na oknach zapraszają nas do skorzystania z usług kupców, rzemieślników i usługodawców. W rzeczywistości firmy te albo nie istnieją w ogóle (Walt Disney przyznawał „własne okienka” różnym przyjaciołom i współpracownikom, na przykład szyld „Evans Gardens – Exotics and Rare Species” to nagroda dla Morgana Evansa, który projektował ogrody w Disneylandzie), albo w zabawny sposób ukrywają swój prawdziwy charakter. Rzekomy lokalny cukiernik zaprasza nas na lody, które w rzeczywistości wyprodukował koncern Nestlé. Rzekoma kawiarenka proponuje kawę Nescafé, napoje chłodzące zaś dostarczyła Coca-Cola. Rzekomy fotograf to punkt sprzedaży Kodaka – i tak dalej. Nad całą resztą zaś oczywiście czuwa koncern Disneya.
Etos drobnego przedsiębiorcy to serce amerykańskiej ideologii. Updike, London, Vonnegut i Hemingway poświęcili mu swoje arcydzieła. W każde Boże Narodzenie któryś z amerykańskich kanałów telewizyjnych powtarza film Franka Capry To wspaniałe życie. Niezapomniany James Stewart gra w nim małomiasteczkowego biznesmena, którego złe wyroki fortuny doprowadziły na krawędź samobójstwa, ale jego Anioł Stróż powstrzymuje go przed tą decyzją, pokazując bohaterowi Main Street w fikcyjnym miasteczku Bedford Falls. Okazuje się, że tylko mrówczy wysiłek głównego bohatera powstrzymuje Main Street przed ostateczną degrengoladą. Na razie jest to urocza uliczka mniej więcej taka jak jej disneyowskie simulacrum, ale niewiele brakuje, żeby cała wpadła w łapska chciwego bankiera, którego gra Lionel Barrymore. A gdy już w te łapska wpadnie, to nie będzie na niej miejsca dla uczciwych, ciężko pracujących drobnych biznesmenów – wszystko służyć będzie zaspokajaniu interesów bankowego molocha. Który z natury rzeczy woli robić interesy z innymi molochami – dlatego na przykład mały punkt gastronomiczny na rogu zastąpi lokal należący do jednej z wielkich sieci fastfoodowych. Tak przecież wygląda dzisiejsza Ameryka, dokładnie na tym polega „makdonaldyzacja społeczeństwa” opisana przez George’a Ritzera. Życie to nie film, w życiu nie ma aniołów.
W prawdziwym życiu chciwy bankier zawsze wygrywa (nawet – a właściwie zwłaszcza – gdy bank bankrutuje, bo tracącemu pracę prezesowi, zgodnie z umową, należy się gigantyczne odszkodowanie). Disneyowskie „Main Street USA” odzwierciedla opozycję zarysowaną w tym filmie: tak naprawdę, to jest uliczka rządzona przez chciwą korporację, w której inne chciwe korporacje sprzedają swoje masowo wytwarzane produkty. Dekoracje mają jednak wytworzyć wrażenie, że oto u prowincjonalnego aptekarza popijamy wytworzony według jego własnej receptury napój – syrop z liści koki i orzeszków koli rozcieńczony wodą sodową.
Wróćmy do tezy Baudrillarda o nierzeczywistości Ameryki. Teraz możemy ją sformułować tak: Amerykanie śnią o Ameryce Jamesa Stewarta, w rzeczywistości całe swoje życie społeczne i zawodowe spędzając w Ameryce Lionela Barrymore. To wyjaśnia, dlaczego są gotowi zapłacić słoną cenę za zwiedzanie disneyowskiej symulacji Ameryki: w gruncie rzeczy, ta symulacja pokazuje krainę, która jest dla nich równie baśniowa i nierealna jak dla Europejczyków. Może nawet bardziej, bo oni lepiej od nas wiedzą, jak bardzo jest nierealna.
Zabawnym paradoksem jest tutaj to, że w 1947 roku obaj filmowcy operujący podobną wizją Main Street jako ustrojowego ideału – Walt Disney i Frank Capra – spotkali się po przeciwnych stronach barykady. Gdy Komisja ds. Działalności Antyamerykańskiej zaczęła poszukiwania komunistów w Hollywood, Walt Disney był wśród najbardziej gorliwych świadków – jego dobrowolne zeznania pozwoliły odebrać pracę wielu wywrotowym filmowcom, w tym zwłaszcza animatorom zakładającym związki zawodowe w koncernie Myszki Miki.
Komisja typowała swoje ofiary między innymi na podstawie raportów FBI i analitycy owej agencji zaklasyfikowali jako kryptokomunistę właśnie Franka Caprę, dokładnie za idealizowanie drobnego przedsiębiorcy w konflikcie z chciwym bankierem. „Ten film to oczywista próba podważenia zaufania do bankierów poprzez obsadzenie Lionela Barrymore’a jako bezlitośnie chciwego kutwy, tak aby stał się najbardziej znienawidzoną postacią w filmie. Zgodnie z naszymi źródłami, to typowa komunistyczna sztuczka” – napisała agencja w piśmie do kongresmenów, odtajnionym po pół wieku w 1997 roku. Jak to bywa z ideologicznymi symulakrami, łatkę wroga systemu można dostać po prostu za to, że traktuje się oficjalne hasła zbyt serio.
Wyidealizowane miasteczko Capry ma leżeć gdzieś w prowincjonalnej części stanu Nowy Jork – choć tak naprawdę filmowano je w Los Angeles w studiu Encino Ranch, na terenie którego wybudowano stałą dekorację odgrywającą najrozmaitsze miasta, a to Paryż na użytek Dzwonnika z Notre Dame, a to różne westernowe miasteczka m.in. w Dyliżansie i Prawie prerii, a to stołeczny Waszyngton w filmie Dzień, w którym ziemia zamarła. Studio Encino Ranch (razem z wszelkimi wspomnieniami po Main Street z filmu Capry) buldożery zrównały z ziemią w 1954 roku. Wytwórnia RKO w latach 50. pośpiesznie wyzbywała się majątku, wpadła bowiem w łapy chciwego milionera Howarda Hughesa, który ją zarżnął swoimi ekscentrycznymi pomysłami. Zamiast idealistycznego miasteczka, dziś mamy tam osiedle identycznych szkieletowych domków jednorodzinnych – jedno z wielu powstających w latach 50. jak grzyby po deszczu. W tym samym czasie buldożery wyrównywały już teren dawnego sadu w Anaheim pod Los Angeles, by wybudować udoskonaloną wersję mitologicznej Main Street. Walt Disney wzorował ją na swoich wspomnieniach z dzieciństwa z miasteczka Marceline w stanie Missouri, w którym jako nastoletni syn wiążącego z trudem koniec z końcem farmera, sam zaznał smaku uprawiania amerykańskiego stylu życia na Main Street, pracując jako rowerowy kurier. Wspomnienia z tego okresu Disney wykorzystywał w swoich filmach. Zarówno Mickey (The Delivery Boy, 1931) jak i Donald (Donalds’ Lucky Day, 1939) pokazywani są w roli rowerowych kurierów, dostarczających przesyłki na przekór najrozmaitszym życiowym przeciwieństwom. Nic w tych filmach nie sugeruje, że autor wspomina te czasy ze szczególną nostalgią – przeciwnie, praca młodego doręczyciela pokazywana jest jako animowane piekło.
Wielu Amerykanów ma za sobą… . . .
(fragment)…
.
.
.
Całość dostępna w wersji pełnej