Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykańska sielanka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Amerykańska sielanka - ebook

Nowe, kolekcjonerskie wydanie przełomowego tekstu autora „Kompleksu Portnoya”. Powieść została uhonorowana Nagrodą Pulitzera za 1998 rok.

Gdy dwudziesty wiek zmierzał ku niejednoznacznemu końcowi, Philip Roth podarował nam książkę wielką. Elegię na cześć wszystkich obietnic naszego stulecia: obietnic dobrobytu, porządku społecznego i błogosławieństwa domowego zacisza.

Bohaterem „Amerykańskiej sielanki” jest Szwed Levov, uwielbiany sportowiec w szkole średniej w Newark, który dorasta w czasach powojennej prosperity. Żeni się z miss stanu New Jersey, dziedziczy po ojcu fabrykę rękawiczek i przeprowadza się do kamiennego domu w sielskiej osadzie Old Rimrock. I nagle, pewnego dnia w 1968 roku, opuszcza go piękny amerykański sen o szczęściu.

Oto ukochana córka Szweda, Merry, wyrosła z kochającej, bystrej dziewczynki na zamkniętą, fanatyczną nastolatkę zdolną do niebywale brutalnego aktu politycznego terroryzmu. Z dnia na dzień Szwed zostaje wyrwany z wytęsknionej amerykańskiej sielanki i rzucony w odmęty szaleństwa. Przykuwająca, napędzana żalem, wściekłością i głębokim zrozumieniem dla opisywanych postaci, powieść ta jest arcydziełem Rotha.

„Amerykańska sielanka” to druga, po „Kompleksie Portnoya”, powieść Rotha wznowiona przez Wydawnictwo Literackie – odtąd wyłącznego wydawcę dzieł pisarza w Polsce.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05734-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Szwed. W czasie wojny, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, było to u nas w Newark imię magiczne, nawet dla dorosłych o jedno raptem pokolenie oddalonych od starego getta na Prince Street, a więc nie tak doszczętnie zamerykanizowanych, żeby im miały imponować wyczyny szkolnego sportowca. Magiczne imię i magiczna, nietypowa twarz. Żaden inny z nielicznych blondynów w naszym przeważająco żydowskim prywatnym gimnazjum nie mógł poszczycić się choćby namiastką mocno zarysowanej szczęki i kamiennej, iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska, które wrodziło się w nasze plemię jako Seymour Irving Levov.

Szwed brylował w futbolu jako cofnięty obrońca, w koszykówce jako środkowy napastnik, a w baseballu jako pierwszy bazowy. Tylko drużyna koszykówki była naprawdę coś warta — dwukrotne mistrzostwo na szczeblu miejskim dzięki strzałom Szweda — ale dopóki sam Szwed odnosił sukcesy, los miejscowych drużyn niewiele obchodził przeciętnego uczniaka, którego rodzice, najczęściej niedokształceni i przepracowani, cenili nade wszystko osiągnięcia w nauce. Agresja fizyczna, nawet zamaskowana strojem sportowym i regułami gry i nie wymierzona świadomie przeciwko nam, Żydom, nie zaliczała się w naszym środowisku do tradycyjnych źródeł satysfakcji — co innego dyplom naukowy. Mimo to, dzięki Szwedowi, nasza dzielnica wkroczyła w krainę fantazji na temat własny i reszty świata, fantazji znanej wszystkim kibicom sportowym: prawie jak goje (tak, jak tutaj wyobrażano sobie gojów), nasze rodziny stały się oto zdolne do ignorowania faktycznego stanu rzeczy i skupienia wszystkich swoich nadziei na wydarzeniach sportowych. Przede wszystkim można było zapomnieć o wojnie.

Wyniesienie Szweda Levova na parnas Żydów z Weequahic tłumaczą, moim zdaniem, dwie rzeczy: wojna z Niemcami i Japonią oraz związane z nią obawy. Niepokonany na boisku Szwed sprawiał, iż bezsensowna powłoka życia dawała kuriozalne, iluzoryczne oparcie i szansę błogiego zanurzenia się w Szwedowej niewinności ludziom żyjącym w strachu, że już nigdy nie ujrzą swoich synów, braci lub mężów.

A jak to wpływało na niego — owo uwielbienie, uświęcenie każdego celnego rzutu, każdego zręcznego przechwycenia piłki, każdej szarży przez dwie bazy lewą stroną boiska? Czy stąd wzięły się jego stoicki spokój i kamienna twarz? Czy też całe to pseudodorosłe opanowanie było tylko przykrywką dla wewnętrznej walki o utrzymanie w ryzach narcyzmu, podsycanego bez umiaru przez wszystkich dokoła? Nasze paraderki — szkolna żeńska ekipa do wzniecania entuzjazmu na trybunach — skandowały specjalne hasło na cześć Szweda. W przeciwieństwie do innych haseł, wykrzykiwanych dla zdopingowania całej drużyny lub ożywienia trybun, to jedno było rytmicznym, podkreślonym tupaniem, hołdem wyłącznie na cześć Szweda, entuzjastycznym wyrazem czci dla jego niezmąconej, bezwstydnej doskonałości. Ten gromki okrzyk rozsadzał ściany sali gimnastycznej na meczach koszykówki, ilekroć Szwed uciekł z piłką albo zdobył punkt; podrywał stadion miejski na meczach futbolowych, ilekroć udał mu się drybling lub przerwanie akcji przeciwnika; nawet na słabo uczęszczanych lokalnych rozgrywkach baseballowych w Parku Irvingtona, gdzie, niestety, brakowało gorliwych paraderek klęczących tuż za linią boiska, można było usłyszeć hasło na cześć Szweda, skandowane cieniutko zza drewnianej bariery przez grupkę wiernych kibiców Weequahic, i to nie tylko, gdy Szwed stawał na pozycji serwującego, ale nawet gdy rutynowo zmieniał zawodnika na pierwszej bazie. Był to okrzyk ośmiosylabowy, z czego trzy sylaby tworzyły pseudonim i nazwisko bohatera, a całość skandowało się w rytmie: Pam pam-pam! Pam pam pam… pam-pam!, przy czym tempo, zwłaszcza na meczach futbolowych, narastało z każdym powtórzeniem, aby osiągnąć szczyt euforii w eksplozji zbiorowego salta roztrzepotanych spódniczek, podczas którego naszym nabożnie zdumionym oczom ukazywały się na moment pomarańczowe majtki gimnastyczne dziesięciu krzepkich paraderek… a to bynajmniej nie z miłości do chłopaków na trybunach, tylko do wspaniałego Szweda. „Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»… Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»… Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»”.

Tak, tak, gdziekolwiek się obrócił, wszyscy go kochali. Właściciele okupowanych przez nas namiętnie sklepików za słodyczami, którzy na innych chłopców wrzeszczeli: „Hejtamnierusz!” i „Zjeżdżajmały!”, do Szweda zwracali się pełnym szacunku: „Szwed”. Nasi rodzice uśmiechali się do niego i z czułością mówili: „Seymour”. Rozszczebiotane dziewczyny, kiedy je mijał na ulicy, udawały, że mdleją z wrażenia, a najodważniejsze wołały za nim: „Wróć, o, wróć! Szwedzie mojego życia!”. On to wszystko spokojnie przyjmował, chodził po okolicy jak prawowity właściciel całej tej wielkiej miłości i wyglądał, jakby go to w ogóle nie wzruszało. Wbrew naszym chłopięcym mrzonkom o cudownie uwznioślającym działaniu bezgranicznego, bezkrytycznego uwielbienia, miłość, którą zalewano Szweda, najwyraźniej p o z b a w i a ł a go uczuć. W tym chłopcu, przez tylu ludzi czczonym jako symbol nadziei — jako ucieleśnienie siły, determinacji, dzielności i hartu ducha, które pozwolą naszym żołnierzom gimnazjalistom wrócić bez szwanku z Midway, Salerno, Cherbourga, Wysp Salomona, Aleutów i Tarawy — nie wyczuwało się ani krzty dowcipu czy ironii, które by umniejszyły jego bezcenny talent do dźwigania odpowiedzialności.

Bo dowcip i ironia byłyby zawadą dla takiego gościa jak Szwed: ironia — ucieczka zwykłych śmiertelników — nie przystoi wszak tym, którzy traktowani są jak bogowie. Albo więc istniała cała wielka część osobowości Szweda, którą on tłumił, lub która się w nim jeszcze nie obudziła, albo, co bardziej prawdopodobne, nic takiego nie istniało. Jego wyniosłość, jego pozorna bierność jako obiektu pożądań w tym zbiorowym platonicznym akcie miłosnym, sprawiały, że wydawał nam się, jeśli nie boski, to na pewno skrojony ponad prymitywną ludzką miarę całej właściwie reszty naszej szkoły. Szwed był przykuty do historii, był n a r z ę d z i e m historii, wielbionym z namiętną pasją, do jakiej może nigdy by nie doszło, gdyby Szwed pobił rekord Weequahic w koszykówce — zdobywając dwadzieścia siedem punktów w meczu z reprezentacją Barringera — kiedykolwiek indziej, niż w owym smutnym, bardzo smutnym dniu roku 1943, kiedy myśliwce Luftwaffe zestrzeliły pięćdziesiąt osiem Latających Fortec, dwie następne maszyny spadły na ziemię w ostrzale przeciwlotniczym, a pięć rozbiło się za kanałem La Manche w drodze powrotnej z nalotów na Niemcy.

Młodszy brat Szweda był moim kumplem z klasy: Jerry Levov, pokraczny, z małą główką, dziwnie giętki, budową zbliżony do kręconego lizaka, istny czarodziej w dziedzinie matematyki i autor mowy pożegnalnej wygłoszonej w imieniu absolwentów naszego rocznika w styczniu 1950. Chociaż Jerry właściwie z nikim się nie przyjaźnił, z właściwą sobie wyniosłością i złośliwością zaczął mi z czasem okazywać zainteresowanie, a skutek tego był taki, że, począwszy od dziesiątego roku życia, byłem przezeń systematycznie ogrywany w ping-ponga w „wykończonej piwnicy” willi Levovów na rogu ulic Wyndmoor i Keer — słowo „wykończona” oznaczało, że piwnica wyłożona została sękatą sosnową boazerią i zamieniona w powierzchnię użytkową, a nie że — jak najwyraźniej sądził Jerry — stanowiła idealne pomieszczenie do wykańczania przeciwników w ping-pongu.

Nieposkromiona agresywność Jerry’ego przy stole pingpongowym przerastała temperament jego brata w którymkolwiek ze sportów. Genialny kształt i rozmiar piłeczki pingpongowej gwarantuje, że nie wyłuska ona człowiekowi oka. Gdyby nie to, nigdy nie zagrałbym w piwnicy u Jerry’ego Levova. Gdyby nie możliwość przechwalania się, że znam rozkład domu Levovów, nikt nie ściągnąłby mnie do tej piwnicy nieuzbrojonego, nie licząc drewnianej paletki. Przedmiot o wadze tak znikomej jak piłka pingpongowa nie może, naturalnie, spowodować niczyjej śmierci, a jednak, kiedy Jerry ścinał ją z furią w moją stronę, idea mordu nie mogła być mu całkiem obca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te popisy agresji mogą mieć cokolwiek wspólnego z tym, co przeżywa Jerry jako młodszy brat Szweda Levova. Ponieważ nie wyobrażałem sobie niczego wspanialszego, niż być bratem Szweda Levova — oprócz bycia Szwedem we własnej osobie — nie rozumiałem, że Jerry, być może, nie wyobraża sobie niczego gorszego.

Pokój Szweda — do którego nigdy nie ośmieliłem się wejść, ale zawsze zapuszczałem żurawia w drodze do łazienki usytuowanej naprzeciwko pokoju Jerry’ego — wciśnięty był w mansardę od zaplecza domu. Spadzisty sufit, okna w dachu i ściany udekorowane proporczykami z emblematem Weequahic — dla mnie był to ideał pokoju chłopaka. Przez dwa okna wychodzące na trawnik za domem widać było dach garażu Levovów, gdzie Szwed, kiedy był jeszcze w podstawówce, ćwiczył zimą ciosy na piłce baseballowej, zawieszonej na linie u belki pod stropem — bardzo możliwe, że pomysł ten zaczerpnął z powieści Johna R. Tunisa pod tytułem Mały z Tomkinsville. Książkę tę, jak i inne baseballowe powieści Tunisa — Żelazny Książę, Książę decyduje, Wybór mistrza, Chłopaki z Keystone, Młodzik roku — przeczytałem, gdy je ujrzałem ustawione szeregiem na wbudowanej w ścianę półce przy łóżku Szweda: stały alfabetycznie, ujęte w dwie podpórki z brązu, które Szwed dostał w prezencie na bar micwę — miniatury Myśliciela Rodina. Zaraz poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem wszystkie powieści Tunisa, które mieli, i rozpocząłem lekturę od Małego z Tomkinsville — ponurej, wciągającej książki dla chłopców, napisanej prosto, miejscami sztywno, ale szczerze i z godnością. Bohater książki, tytułowy Mały, to Roy Tucker, samorodna gwiazda baseballu; pochodzi ze wsi w górzystym stanie Connecticut; kiedy ma cztery lata, umiera mu ojciec; gdy ma szesnaście lat, umiera mu matka; Roy zostaje z babcią, której pomaga związać koniec z końcem, pracując za dnia w przydomowym gospodarstwie, a wieczorami w mieście, „w sklepie u MacKenziego na rogu South Main”.

Książka, wydana w roku 1940, miała czarno-białe ilustracje, które dzięki drobnym ekspresjonistycznym zniekształceniom umiejętnie oddanej ludzkiej anatomii zręcznie obrazowały trudy życia Małego w zamierzchłej epoce, zanim gra w baseball obrosła olśniewającą aureolą miliona statystyk, w epoce gdy gra ta symbolizowała tajemnicę ziemskiego losu, a czołowi jej zawodnicy przypominali raczej chudych i wygłodzonych robotników niż przerośnięte, zdrowe dzieciaki. Widać było, że są to ilustracje poczęte w surowych mrokach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Mniej więcej co dziesięć stron, dla dobitnego podkreślenia dramatycznego zwrotu w opowieści — „Zdołał wykrzesać z siebie resztki energii”, „Piłka poszybowała nad ogrodzeniem”, „Razzle pokuśtykał do rowu” — od bieli pustej stronicy odcinała się ostro czarniawa, nakreślona grubo tuszem sylwetka cherlawego, mizernego zawodnika, odizolowanego niczym najsamotniejsza dusza świata od ludzi i przyrody lub, co najwyżej, wlokącego po subtelnie cieniowanej murawie boiska chudą statuę własnego cienia jak robaka. Gracz nie imponował nawet w stroju baseballisty: jego dłoń w rękawicy wyglądała jak nieforemna łapa, a wszystkie co do jednej ilustracje dowodziły czarno na białym, że gra w mistrzostwach, niechby i wyglądała heroicznie, jest tylko jeszcze jedną odmianą morderczej, nieopłacalnej harówki.

Mały z Tomkinsville mógłby się z powodzeniem nazywać Baranek z Tomkinsville albo nawet Baranek z Tomkinsville na Rzeź Prowadzony. W karierze tytułowego bohatera, który w ostatniej chwili dołącza do najniższego w rankingu klubu Brooklyn Dodger, każdy triumf jest bowiem nagradzany bolesnym rozczarowaniem albo wręcz katastrofą. Nawet wzajemne szczere przywiązanie, rodzące się między samotnym, stęsknionym za domem Małym a weteranem drużyny Dodgersów, Dave’em Leonardem, który wprowadza go w tajniki gry ligowej i „spokojnym spojrzeniem piwnych oczu zza osłony” śledzi jego drogę do mistrzostwa, zostaje brutalnie zerwane po sześciu tygodniach sezonu, kiedy Leonarda z dnia na dzień skreślają z listy zawodników. „O tym tempie w baseballu wcześniej mu nie wspominano: błyskawiczny awans — i równie błyskawiczny spadek”. Później, gdy Mały jako serwujący wygrywa swój piętnasty z rzędu mecz, ustanawiając bezprecedensowy w lidze rekord młodzików, upada pod prysznicem, niechcący przewrócony przez rozochoconych kolegów, szalejących z radości po walnym zwycięstwie: odniesiona w upadku kontuzja łokcia czyni go na zawsze niezdolnym do funkcji serwującego. Mały do końca roku grzeje ławkę rezerwowych, od czasu do czasu zastępując zawodnika na bazie, bo jest silny. Śnieżną zimę spędza w Connecticut, za dnia na farmie, wieczorami w sklepie — słynny, co prawda, ale teraz znów w roli wnuczka swojej babci — a w mroźne zimowe poranki ćwiczy w szopie zamach poziomy według wskazówek Dave’a Leonarda („Największą jego wadą była skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu”): wali w zawieszoną na sznurku piłkę „swym ukochanym kijem baseballowym” tak długo, aż się spoci. „«Prask…» Czysty, niebiański odgłos kija trafiającego prosto w piłkę”. Gdy zaczyna się nowy sezon, Mały może już z powrotem dołączyć do drużyny — tym razem jako szybki prawy napastnik — gra rewelacyjnie i prowadzi drużynę do zwycięstwa. W ostatnim meczu sezonu Dodgersi mierzą się z Gigantami, którym do mistrzostwa wystarczy wygrana połowy meczu; Mały jest duszą zajadłego ataku swojej drużyny i po czternastu zmianach, przy stanie dwa do dwóch, Dodgersi osiągają przewagę, by w końcu, dzięki brawurowej akcji Małego, który z właściwą sobie śmiałą determinacją dziarskim sprintem pędzi do bazy, ostatnia runda meczu przesądza o zwycięstwie: Mały bezbłędnie chwyta piłkę w locie, na samym skraju boiska. Ten fantastyczny, brawurowy wyczyn awansuje Dodgersów do Pucharu Świata, za to Małego pozostawia „w konwulsjach na zielonej murawie prawej górnej części boiska”. Tunis kończy swą powieść tymi słowy: „Zmierzch zstąpił na bezładną gromadę zawodników, na tłum widzów wlewający się na boisko i na dwóch sanitariuszy, którzy wynosili na noszach bezwładną postać, z trudem przeciskając się przez zbitą tłuszczę… Zagrzmiało. Na boisko lunął rzęsisty deszcz”. Zmierzch, zmierzch, zagrzmiało — tak kończy się Księga Hioba dla małych chłopców.

Miałem dziesięć lat; pierwszy raz w życiu coś takiego czytałem. Życie jest okrutne. Niesprawiedliwe. Nie mogłem w to uwierzyć. Odpychającym typem w drużynie Dodgersów jest Razzle Nugent — dobry zawodnik, ale pijak i zabijaka, bitny osiłek, który chorobliwie zazdrości Małemu sukcesów. Dlaczego to nie Razzle’a wynoszą „bezwładnego” na noszach, tylko tego najlepszego z najlepszych — sierotę ze wsi, na którego wołają Mały, skromnego, poważnego, niewinnego, lojalnego, naiwnego, nieustraszonego, pilnego, cichego, dzielnego, genialnego sportowca — tego wspaniałego, szlachetnego chłopca? Nie muszę chyba dodawać, że o Szwedzie i Małym myślałem jak o jednej postaci i dziwiłem się, jak Szwed może w ogóle czytać tę książkę, przez którą ja płakałem i nie mogłem spać. Gdybym odważył się do niego przemówić, spytałbym, czy, jego zdaniem, zakończenie książki oznacza, że Mały wykitował, czy też może pozostawia nadzieję na jeszcze jeden powrót bohatera. Przerażało mnie słowo „bezwładny”. Czy ostatnia w sezonie akcja na boisku rzeczywiście z a b i ł a Małego? Czy Szwed o tym wie? Czy się przejmuje? Czy przyszło mu do głowy, że skoro grom z jasnego nieba mógł trafić Małego z Tomkinsville, to może trafić i wielkiego Szweda? Czy też książka o utalentowanym wcieleniu dobroci, które ponosi srogą a niezasłużoną karę — o genialnym niewiniątku, którego największą wadą jest skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu, a które mimo to pada ofiarą gniewu niebios — była dla niego tylko jedną z książek między Myślicielami na półce przy łóżku?

Na Keer Avenue mieszkali bogaci Żydzi — a raczej ci, co uchodzili za bogatych w oczach większości rodzin wynajmujących mieszkania w dwu-, trzy- lub czterorodzinnych domach z brukowanym cegłą podwórkiem, bez którego nie wyobrażaliśmy sobie popołudniowych gier — w kości, w oczko albo w zbijaka, dopóki tania gumowa piłka nie walnęła z impetem o schody i nie pękła na zgrzewie. To właśnie tam, na szachownicy obsadzonych akacjami uliczek, którymi w czasie boomu gospodarczego wczesnych lat dwudziestych poszatkowano dawną farmę Lyonsa, pierwsze emigracyjne pokolenie Żydów z Newark uformowało się w społeczność wzorowaną bardziej na głównym nurcie życia amerykańskiego, niż na polskim sztetlu, odtworzonym przez kultywujących jidysz rodziców wokół Prince Street, w podupadłym Trzecim Rewirze. Żydzi z Keer Avenue mieli wykończone piwnice, przeszklone werandy, flizowe schody — słowem: szli w awangardzie, wzorem zuchwałych pionierów zawłaszczając coraz to nowe obszary amerykańskości. Awangardą tej awangardy byli zaś Levovowie, którzy uszczęśliwili nas naszym ukochanym Szwedem, chłopcem tak zbliżonym do goja, jak my sami w najśmielszych marzeniach.

Levovowie rodzice, Lou i Sylwia, nie byli ani trochę bardziej amerykańscy niż moi starzy, urodzeni w stanie Jersey: tak samo dobrze wychowani, wyrażający się poprawnie, kulturalni. Mnie to bardzo dziwiło. Dowodziło bowiem, że poza willą na Keer Avenue nie istnieje żadna bariera, która by nas dzieliła, tak jak dawniej dzieliła chłopstwo od arystokracji, o czym uczyłem się w szkole. Pani Levov, całkiem jak moja matka, była schludną gospodynią o nienagannych manierach i ujmującym wyglądzie, niezmiernie dbałą, aby przypadkiem kogoś nie urazić, i umiejętnie budzącą w synach poczucie własnej wartości — zaliczała się do większości kobiet swojej epoki, którym w głowie nie postało szukać wyzwolenia od domowego kieratu, kręcącego się nieustannie wokół dzieci. Po matce obaj mali Levovowie odziedziczyli długie kończyny i jasne włosy, chociaż ona sama miała włosy rudawe, kręcone i była piegowata jak dziewczynka, przez co nie sprawiała tak szokująco aryjskiego wrażenia jak synowie i mniej niż oni wyróżniała się pozorami genetycznej anomalii spośród innych twarzy naszej dzielnicy.

Levov ojciec mierzył najwyżej pięć stóp osiem cali, był pająkowaty i jeszcze bardziej nerwowy niż mój ojciec, którego kompleksy kształtowały moje własne. Pan Levov zaliczał się do grupy żydowskich ojców wychowanych w slumsach, którzy dzięki swej niezłomnej, niedokształconej wytrwałości wyprowadzili z nizin społecznych pokolenie ambitnych, wykształconych żydowskich synów: dla takiego ojca jak pan Levov wszystko było niezbywalnym obowiązkiem, istniały drogi słuszne i niesłuszne, a między nimi nic; od takiego ojca jak pan Levov, pełnego ambicji, uprzedzeń i przesądów, wbrew pozorom bardzo trudno jest uciec. Nasi ojcowie to ograniczeni mężczyźni o nieograniczonej energii; mężczyźni, którzy szybko się zaprzyjaźniają, i równie szybko zniechęcają; mężczyźni, dla których najważniejsza w życiu jest zasada b y l e d o p r z o d u, p r z e c i w n o ś c i o m n a p r z e c i w. A my byliśmy ich synami. Mieliśmy za zadanie ich kochać.

Los zrządził, że mój ojciec był pedikiurzystą; latami przyjmował pacjentów w salonie, zarabiając dość, aby utrzymać rodzinę, i nic ponadto. W tym samym czasie pan Levov wzbogacił się na handlu damskimi rękawiczkami. Jego ojciec, dziadek Szweda Levova, przybył do Newark ze starego kraju w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku i znalazł pracę przy oczyszczaniu z mięsa owczych skór po wyjęciu z wapiennej kąpieli: był jedynym Żydem w nieokrzesanej słowiańsko-irlandzko-włoskiej zbieraninie imigrantów, tworzących załogę garbarni na Nuttman Street, której właścicielem był magnat skórzany T.P. Howell — najznaczniejsze wówczas nazwisko w najstarszym i największym przemyśle miasta Newark: garbarstwo i produkcja wyrobów skórzanych. Najważniejsza w produkcji wyrobów skórzanych jest woda: skóry wirują w wielkich bębnach z wodą, bębny rzygają brudną wodą, rury tryskają wodą zimną i gorącą, setki tysięcy galonów wody płyną, płyną. Tam, gdzie jest miękka woda, dobra woda, można wyrabiać piwo i skóry — w Newark produkowano jedno i drugie; były wielkie browary, wielkie garbarnie i pod dostatkiem mokrej, śmierdzącej, morderczej roboty dla imigrantów.

Lou — ojciec Szweda Levova — poszedł do pracy w garbarni, mając lat czternaście, zaraz po szkole, żeby pomóc w utrzymaniu dziewięcioosobowej rodziny i poznać tajniki nie tylko farbowania irchy przez nakładanie barwnej papki płaską, twardą szczotką, ale również sortowania i klasyfikacji skór. W garbarni śmierdziało rzeźnią i fabryką chemiczną od moczącego się mięsa, gotującego się mięsa, od opalania z sierści, wytrawiania i odtłuszczania skór; latem dmuchawy suszące przez okrągłą dobę tysiące tysięcy rozwieszonych skór podnosiły temperaturę w nisko sklepionej hali do stu dwudziestu stopni Fahrenheita; pomieszczenia, w których stały wielkie kadzie, były ciemne jak jaskinie i zalane szumowinami, a chamowaci robotnicy w ciężkich fartuchach, uzbrojeni w bosaki i drągi, przeciągali i popychali przeładowane wózki, wyżymali i rozwieszali ciężkie od wody skóry, sami dając się popędzać jak zwierzęta przez morderczą nawałnicę zwaną dwunastogodzinną zmianą — obmierzłe, cuchnące miejsce, obmywane wodą zabarwioną na czerwono i czarno, niebiesko i zielono, zaśmiecone skrawkami skór, wszędzie kałuże tłuszczu, kopki soli, baryłki rozpuszczalnika. Tak wyglądały gimnazjum i uniwersytet Lou Levova. Nic dziwnego, że wyrósł na twardziela. Dziwne, że chwilami stać go było na zdumiewającą subtelność.

Mając lat dwadzieścia parę, odszedł z Howella i S-ki, aby wraz z dwoma ze swych braci założyć fabryczkę torebek damskich, specjalizującą się w wyrobach ze skór aligatorów, nabywanych od R.G. Salomona, miejscowego króla kurdybanów i wiodącego garbarza krokodylich skór; przez pewien czas interes zapowiadał się kwitnąco, ale po kryzysie firma podupadła, pozostawiając trzech obrotnych, przedsiębiorczych braci Levovów bankrutami. Parę lat później Lou Levov, tym razem samodzielnie, rozkręcił firmę Newark Maid Akcesoria Skórzane: skupował używane torebki, rękawiczki i paski, którymi w weekendy handlował z wózka, a wieczorami w dni robocze sprzedawał je systemem domokrążnym. W dzielnicy zwanej Szyją — zajmującej obszar kiszkowatego wyrostka na wschodnim krańcu Newark, gdzie osiedlała się każda kolejna świeża fala imigrantów i skąd równiny rozrastały się na północ i wschód aż po rzekę Passaic, i na południe aż po słone bagna — mieszkali Włosi, którzy w swojej ojczyźnie byli rękawicznikami: Lou zaczął ich pomału wynajmować do pracy chałupniczej. Z dostarczanych przez niego skór Włosi wykrawali i zszywali damskie rękawiczki, a Lou sprzedawał je od drzwi do drzwi po całym stanie. Tuż przed wybuchem wojny wynajął strych przy West Market Street i zasadził tam grupę włoskich rodzin do wykrawania i szycia irchowych rękawiczek. Był to drobny interes, bez większych dochodów, aż do roku 1942, kiedy nastała bonanza: zamówienie z Kobiecego Korpusu US Army na czarne galowe rękawiczki na baranku. Lou Levov wynajął budynek starej fabryki parasoli, poczerniały od sadzy, czteropiętrowy, pięćdziesięcioletni ceglany strup u zbiegu Central Avenue i Second Street, który wkrótce wykupił od właściciela, podnajmując najwyższe piętro producentowi zamków błyskawicznych. Newark Maid jak szalona produkowała rękawiczki, po które co dwa, trzy dni przyjeżdżała ciężarówka.

Jeszcze większym powodem do radości niż zamówienie rządowe był kontrakt z Bambergerem. Newark Maid spiknęła się z firmą Bamberger, skutkiem czego została potentatem w produkcji najwyższej jakości rękawiczek damskich, a wszystko dzięki nieprzewidzianemu spotkaniu Lou Levova z Louisem Bambergerem. Podczas uroczystej kolacji na cześć Meyera Ellensteina — komisarza miejskiego od roku 1933 i jedynego Żyda, który piastował urząd burmistrza Newark — pewien wysoko postawiony urzędnik od Bambergera, dowiedziawszy się, że na sali obecny jest ojciec Szweda Levova, podszedł doń, aby mu pogratulować wyboru syna na okręgowego napastnika roku w koszykówce w plebiscycie „Newark News”. Czując, że nadarzyła mu się życiowa okazja — szansa na pokonanie jednym susem wszystkich przeszkód i wspięcie się na sam szczyt — Lou Levov bezczelnie poprosił o przedstawienie go, teraz, zaraz, na bankiecie ku czci Ellensteina, legendarnemu L. Bambergerowi, założycielowi największego domu towarowego w Newark, filantropowi, fundatorowi muzeum miejskiego, wpływowej osobistości, która dla Żydów z Newark znaczyła tyle, co Bernard Baruch dzięki swoim bliskim stosunkom z Rooseveltem dla Żydów w całej Ameryce. Jeśli wierzyć plotce, która obiegła całą okolicę — chociaż Bamberger zaledwie uścisnął dłoń Lou Levovowi i zagadnął go zdawkowo (na temat Szweda), co trwało w sumie najwyżej parę minut, Lou Levov miał czelność oznajmić mu bez ogródek: „Panie Bamberger, my mamy dobrą jakość i my mamy dobrą cenę — to dlaczego my byśmy nie mieli wam sprzedawać naszych rękawiczek?”. I nie minął miesiąc, a Bamberger przysłał zamówienie do Newark Maid — pierwsze, na pięćset tuzinów par.

Pod koniec wojny firma Newark Maid cieszyła się już ugruntowaną reputacją — zdobytą w znacznej mierze dzięki sukcesom sportowym Szweda Levova — najszacowniejszej wytwórni damskich rękawiczek na południe od Gloversville w stanie Nowy Jork, gdzie znajdowało się krajowe centrum rękawicznictwa i gdzie była najlepsza w branży specjalistyczna garbarnia, do której Lou Levov wysyłał koleją swoje skóry na garbowanie. Niewiele ponad dziesięć lat później, wraz z otwarciem filii w Puerto Rico w roku 1958, Szwed sam został młodym prezesem firmy, dojeżdżającym co rano do biura na Central Avenue z domu położonego trzydzieści parę mil na zachód od Newark, za przedmieściami, gdzie wiódł żywot współczesnego pioniera jako właściciel stuakrowej farmy, z dala od głównej szosy, w rzadko zaludnionej, górzystej okolicy Morristown, w zamożnej, rustykalnej miejscowości Old Rimrock, stan New Jersey, daleko od wilgotnej posadzki garbarni, skąd dziadek Levov startował do amerykańskiej kariery, zdzierając z wartościowej skóry gąbczaste mięso, obrzydliwie napuchłe do podwójnej objętości po kąpieli w wielkich, wapiennych kadziach.

Nazajutrz po ukończeniu gimnazjum Weequahic, w czerwcu 1945, Szwed zaciągnął się do piechoty morskiej, za wszelką cenę pragnąc uczestniczyć w walkach kończących wojnę. Podobno jego rodzice stawali na rzęsach, żeby mu to wyperswadować i namówić na wstąpienie do zwykłej marynarki. Nawet jeśli poradzi sobie z antysemityzmem, z którego słyną marines — argumentowali — to jak wyobraża sobie szansę przeżycia inwazji na Japonię? Lecz nic nie mogło odwieść Szweda od realizacji męskiego, patriotycznego postanowienia, które podjął w sekrecie tuż po Pearl Harbor: że stanie do walki jako najtwardszy z najtwardszych, jeżeli w dniu, w którym ukończy szkołę, wojna nadal będzie trwała. Akurat kiedy kończył szkolenie rekruckie na wyspie Parris w Karolinie Północnej, przygotowujące żołnierzy piechoty morskiej do ataku na japońskie plaże w dniu 1 marca 1946, zrzucono bombę atomową na Hiroszimę. W rezultacie Szwed spędził resztę służby jako „kulturalno-oświatowy” na wspomnianej wyspie Parris. Co dzień rano przed śniadaniem dowodził gimnastyką swojego batalionu, parę razy na tydzień organizował widowiska bokserskie na wolnym powietrzu ku uciesze rekrutów, a sam przez większość czasu grał w macierzystej drużynie przeciwko innym drużynom wojskowym stacjonującym na całym Południu: zimą w koszykówkę, latem w baseball. Mniej więcej po roku służby w Karolinie Południowej zaręczył się z irlandzką katoliczką, której ojciec, major marynarki i ekstrener drużyny futbolowej Purdue, załatwił mu ciepłą posadkę szefa musztry, aby Szwed mógł pozostać na wyspie Parris i dalej grać w piłkę. Na kilka miesięcy przed odejściem Szweda do cywila Levov ojciec odbył wycieczkę na wyspę Parris, gdzie zatrzymał się w hotelu w Beaufort, niedaleko jednostki, zabawił tydzień i wyjechał, dopiero kiedy zaręczyny z panną Dunleavy zostały zerwane. Szwed powrócił do domu w czterdziestym siódmym i zaraz podjął studia w Upsala College, w mieście East Orange: miał dwadzieścia lat, nie wplątał się w małżeństwo z gojką, a jego gwiazda jaśniała jak nigdy dotąd dzięki sławie Żyda marinesa — to co, że tylko szefa musztry — który odbył służbę w najcięższym, jak niektórzy powiadali, obozie rekruckim na świecie. Obóz rekrucki to wylęgarnia marines, a Szwed Levov pomagał im się wylęgać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: