Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amore 14 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Amore 14 - ebook

Carolina ma prawie czternaście lat. Jest wyjątkowa, jak wiele dziewczyn w jej wieku. To magiczny okres. Są przyjaciółki, z którymi dzieli się dni i sekrety. Są pierwsze pocałunki skradzione w cieniu klatki schodowej. Jest szkoła, są żarty pod adresem nauczycieli i przygotowania do egzaminów. Jest cudowna babcia i super brat, który pomaga jej marzyć. A miłość? Czy ma oblicze spotkanego przypadkiem Massimiliana?

Amore 14 to podróż przez uczucia, entuzjazm, z jakim spotyka się pierwszą miłość, ból niespodziewanego rozczarowania, tego pierwszego, przyprawiającego o bezdech, to strata bliskiej osoby, to nagły miłosny gest, którego się nie spodziewałaś.

- czwarta po: "Trzy metry nad niebem", "Tylko ciebie chcę" i "Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie" książka kultowego włoskiego pisarza
- książka o współczesnych nastolatkach
- opowieść o pierwszej "dorosłej" miłości, o przyjaźni, szkole, rodzinie, marzeniach i szaleństwach.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0361-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

To jeden z tych dni, które naprawdę zaczynają się z uśmiechem. Wiesz, kiedy rozglądasz się wokół i wszystko wydaje ci się piękniejsze, drzewa, niebo, tych kilka nierozgarniętych chmur, które sprawiają wrażenie, jakby chciały dorzucić swoje trzy grosze. No właśnie, słowem, tworzysz prawdziwą symbiozę ze światem. Tak, masz rzeczywiście dobry feeling… I to ze światem na dodatek. Nie to, żebym sama aż tak bardzo oddaliła się od miejsca zamieszkania. No, teraz, jak o tym myślę, to zeszłej zimy po raz pierwszy w życiu przekroczyłam włoską granicę. Byłam w Badgastein.

– Wspaniałe, roześmiane miasto – powiedział mój ojciec. Uśmiechnęłam się, a on poczuł się dumny ze swoich słów. Według mnie gdzieś je przeczytał, pewnie w jednym z tych folderów, które przyniósł do domu, kiedy zdecydował, że wyruszymy w podróż. Nie chciałam się upierać ani się go czepiać i na chwilę zapragnęłam uwierzyć, że on sam je wymyślił. Skądinąd to były pierwsze ferie zimowe, które ojciec sobie zrobił, od kiedy jestem na świecie. Czyli od prawie czternastu lat. Więc się uśmiechnęłam i udałam, że nie ma o czym mówić, chociaż wciąż jeszcze mu nie wybaczyłam. „Nie wybaczyłam czego”, zapytacie… To jednak całkiem inna historia i nie wiem, czy mam ochotę się nią zajmować. W każdym razie na pewno nie teraz. Dziś mam swój dzień i nie chcę, żeby stało się coś, co mogłoby mi go zepsuć. Ma być doskonały. Stąd też trzy rzeczy, których za nic nie potrafię sobie odmówić:

1) zakup trzech rogalików Selvaggi, najlepszych na świecie, przynajmniej jak dla mnie. Czterech. Dwa przed i dwa po. „Po czym”, zapytacie… To akurat bardzo chętnie wam wyjaśnię, ale za chwilę;

2) napełnienie szklanej butelki cappuccino. Ale takim lekkim, z niespalonej kawy, z chudego mleka, takim, że gdy je pijesz, zamykasz oczy i prawie ci się zdaje, że widzisz krowę, która się do ciebie uśmiecha, jakby chciała powiedzieć: „Smakuje ci, co?”. A ty potakujesz skinieniem głowy i wokół ust masz cienkie wąsiki muśnięte pianką w kremowym kolorze z domieszką kawy i śmiejesz się, bo masz fajny poranek.

– Przepraszam, mogę dostać trochę bitej śmietany?

– Tyle ci wystarczy, dziewczynko?

– Tak, dziękuję.

O Boże, nie znoszę, kiedy mówią do mnie „dziewczynko”. Przez to czuję się jeszcze młodsza, niż jestem, zupełnie jakby człowiek ze swoimi myślami do pięt im nie dorastał. A to raptem tylko kwestia doświadczenia, które mogłabym mieć albo i nie. Bo przecież nie chodzi o inteligencję. Tak czy owak, puszczam to mimo uszu i po otrzymaniu paragonu idę do kasy zapłacić. Nie zdążam ustawić się w kolejce, a tu jakaś pani, bo na pewno nie dziewczynka, wpycha się przede mnie.

– Przepraszam?

Patrzy na mnie z wyrazem fałszywego zdziwienia i zachowuje się jakby nigdy nic. Ona, farbowana blondynka, zlana ciężkimi perfumami, z jeszcze cięższym makijażem, z błękitem, po jaki nie odważyłby się sięgnąć sam Magritte, i to nawet malując któreś ze swoich najbardziej szalonych płócien. Wiem, bo mieliśmy o nim na lekcjach w tym roku.

– Przepraszam? – zwracam się do niej ponownie. To prawda, że nie mam ochoty psuć sobie tego dnia, ale tym samym musiałabym przełknąć zniewagę i jestem przekonana, że jeszcze nieraz dałoby mi to o sobie znać. A nie chciałabym, żeby takie głupie wspomnienie dopadło mnie akurat w chwili szczęścia. Bo jestem pewna, że dziś będę szczęśliwa.

Więc uśmiecham się do niej, dając ostatnią szansę. – Może pani nie zauważyła, ale byłam pierwsza. A, i jeszcze, jeśli chce pani wiedzieć, to za mną jest ten pan. – Co mówiąc, wskazuję na pana, który stoi obok mnie. Elegancki gość koło pięćdziesiątki, może sześćdziesiątki, słowem na pewno starszy od mojego ojca. Koleś się uśmiecha i rzuca: – No, rzeczywiście, ona stała tu przed panią.

Całe szczęście, że nie powiedział „dziewczynka”, a ja, zadowolona, że wyszło na moje, omijam ją i płacę. Kurczę, spotkała mnie kara. Siedem i pół euro za trochę bitej śmietany i trzy cappuccino! Coś podobnego, i bądź tu człowieku mądry.

Chowam do portmonetki dwa i pół euro reszty i wynoszę się stamtąd.

Przed wyjściem widzę, że elegancki mężczyzna uprzejmym gestem przepuszcza pokolorowaną. Ona przechodzi, jakby nigdy nic, co więcej, unosi brew i dziwnie się krzywi, jakby chciała powiedzieć: „No, całe szczęście”. Uważniej się jej przyglądam: ma na sobie spodnie za ciasne w pasie, gigantyczny pasek z literą H na środku, masywny naszyjnik ze złota czy czegoś w tym stylu z dwiema dużymi literami C, a kiedy się odwraca, zmierzając do wyjścia, na pokaźnych rozmiarów tyłku opinają się jej D i G. Laska jest chodzącym alfabetem! A ten elegancki gość na dodatek jeszcze ją przepuścił!

Szkoda gadać. Faceci, kiedy im pasuje, dają się nabierać, że głowa mała.

Za to facetem, który nigdy nie da się nabrać, jest Rusty James. Ja tak na niego mówię, bo według mnie ma w sobie coś amerykańskiego. Naprawdę nazywa się Giovanni, jest Włochem w każdym calu i, przede wszystkim, moim bratem. Rusty James. Er Jay. R.J. ma dwadzieścia lat, długie włosy, jest zawsze opalony, choć za żadne skarby nie poszedłby na solarkę, do tego ma takie ciało, że wszystkie moje przyjaciółki zgodnie twierdzą, że mega z niego ciacho, a ja podpisuję się pod tym obiema rękami, mimo że nic więcej dodać nie mogę, jako że jestem jego siostrą; w przeciwnym razie dopuściłabym się jeszcze większego grzechu niż ten, który popełnię dzisiaj. Ale o tym później, już to zresztą mówiłam. W każdym razie R.J. jest boski. Zawsze jest blisko mnie i wszystko rozumie. Wystarczy mu jedno spojrzenie i zaraz się do mnie uśmiecha, kręci głową, poprawia sobie włosy, znowu na mnie spogląda, aż się rumienię, bo znaczy to tyle, że w lot wszystko pojął. Kurczę, ale ten R.J. jest zajebisty! A tak w ogóle to nigdy niczego takiego sobie nie powiedzieliśmy, jednak od zawsze łączyła nas wspaniała relacja, pełna miłości, bez zbędnych słów, takie milczące porozumienie, za to wymowne, takie, że ktoś rozumie i sam jest rozumiany. Bo ja wiem, jak choćby wtedy, gdy dostałam ochrzan, w październiku, a może to było w lutym? Rzeczywiście, nie sposób wszystkiego spamiętać, miałam karę, już dawno tak mi się nie dostało, a wystarczyło jego jedno szybkie spojrzenie i natychmiast wzięłam się w garść. Przypomniał mi się film ze Steve’em McQueenem, Papillon.

No właśnie, miałam szlaban i siedziałam u siebie w pokoju, a R.J. do mnie przyszedł, zapukał, otworzyłam. Trzymałam drzwi zamknięte na klucz, uśmiechnął się do mnie, ja do niego i to wystarczyło. Słowem się do siebie nie odezwaliśmy. Ale pomyślałam, że musiałam mieć taki sam wyraz twarzy jak Papillon, bo okropnie ryczałam i kiedy przejrzałam się w lustrze, to aż się przestraszyłam, tak marnie wyglądałam. Znaczy, wcale jakoś strasznie nie tarłam oczu, a i tak były całe czerwone, i nie wiem dlaczego, przecież nie miałam cienia makijażu, bo wciąż jeszcze nie opanowałam sztuki make-upu. Ten temat też zostawiam na osobny rozdział. Wtedy jak zalałam się łzami, miałam smugi na całej twarzy, ale dopiero później to do mnie dotarło. W każdym razie R.J. pogładził mnie pod brodą, zaraz się uśmiechnął i mocno do siebie przytulił, tak jak tylko on jeden potrafi, a ja od razu poczułam, że mogłabym jeszcze dłużej wytrzymać w tej swojej niewoli. Chociaż, na szczęście, długo nie trwała. Za to osobą, która tamtego dnia kompletnie mnie olała, nawet nie powiedziała cześć, nie zapytała, co słychać, nie przesłała choćby króciutkiego SMS-a, żeby jakoś okazać swoją solidarność, była Ale. Moja siostra Alessandra. Zresztą sama nawet nie jestem pewna, czy to rzeczywiście moja siostra. Znaczy, jest moim totalnym przeciwieństwem. Wysoka, metr sześćdziesiąt pięć, ma ciemne długie włosy, aż nazbyt kobiece kształty, biust, który na moje oko zahacza już o miseczkę D, do tego tapeta bez umiaru, i ciągle nowi kolesie, których zmienia jak rękawiczki, co kilka tygodni ma innego. Z tego powodu sama też nieraz dostawała karę, tylko że ja zawsze ją wtedy wspierałam, jak na zawołanie, solidarnie, razem z nią, z jej mniej lub bardziej autentycznym bólem. A kim my niby jesteśmy, żeby kwestionować cudze uczucia? I teraz zaczynam trochę filozofować… W każdym razie byłam przy niej za każdym razem, tymczasem ona nawet się nie pokazała.

Może dlatego, że teraz już nie jest tak samo, bo na dodatek zmieniłyśmy pokój. Czy ja wiem? Nie chcę o tym myśleć. Z drugiej strony mam totalne oparcie w R.J.-u i właśnie to się liczy. Bo to akurat on zawsze doładowywał mi komórkę, ona w życiu… Ale nie chcę sprawić wrażenia zbyt interesownej.

Tak czy owak, wróćmy do mojej listy. A kolejna rzecz, której nie potrafię sobie odmówić, to:

3) gazety.

– Dzień dobry, panie Carlo, co pan dla mnie ma?

– Właśnie, Carolino… co ja dla ciebie mam?

Nic dziwnego, że jest zbity z tropu. Ostatni raz kupiłam u niego „Winx” i „Cioè”. Dopiero od półtora miesiąca czytam „Repubblicę”. Wcale nie chodzi o to, że mam o sobie Bóg wie jakie mniemanie, ale koniec końców rzeczywiście mnie to wciągnęło. Po tę gazetę sięgałam u niego w domu i zdarzało się, że przesiadywałam w salonie, bo „on” był zajęty swoimi przyjaciółmi. I tak zaczęłam ją czytać. Na początku robiłam to bardziej ze względu na, no, wiecie, żeby traktowali mnie poważniej, lub po prostu byle się czymś zająć. Czyli nie to, że marnuję czas, i wszystko, co robię, zależy tylko od niego i jego widzimisię. A skończyło się na tym, że autentycznie się wciągnęłam. To znaczy, dla mnie to wręcz dziwne, bo aż sama wydaję się sobie przez to jakaś starsza… A jednak teraz kupuję gazetę we wtorki, czwartki i piątki i ogromnie podoba mi się to, co czytam. Jest taki Marco Lodoli, na którego punkcie mam kompletnego fioła. Ma swoją kolumnę ze zdjęciem w rogu, cały rozczochrany, i zawsze potrafi napisać coś takiego, że udaje mu się mnie rozśmieszyć. Wrzuciłam go w Google’a i odkryłam, że napisał też kilka książek. Ale jak dotąd żadnej z nich nie kupiłam.

W moim szkolnym pamiętniku zrobiłam sobie listę z zeszłego miesiąca, czyli czerwca, i muszę przyznać, że na doładowanie komórki, urodziny Clod i dwie koszulki Abercrombie wydałam kupę kasy. Więc, jak to mówi mama, pora zacisnąć pasa. Ale nie dziś. Dziś jest dzień inny niż wszystkie. I nie chcę być niczym ograniczona.

– Proszę „Repubblicę”, „Messaggero”, „Corriere dello Sport” i… – Przeglądam pozostałe tytuły czasopism, które mam przed sobą, i bez cienia wątpliwości wybieram „Dove”. – Wezmę jeszcze „Dove”.

Jest tam genialne zdjęcie, obłędna wyspa z wielką palmą, która liśćmi prawie dotyka plaży. Na mój nos to oni te wyspy poddają teraz obróbce komputerowej. Wprost nie chce mi się wierzyć, że tak piękne miejsca rzeczywiście istnieją. Wyciągam czasopismo spomiędzy dwóch innych i kątem oka dostrzegam, że pod spodem leży dwa euro! Pewnie komuś wypadło i nawet nie zauważył. Podaję Carlowi magazyn, a on spod lady wyciąga plastikową torebkę. Dobrze jest. Nie patrzy na mnie. Daję nura i moje szczęście, że chociaż ręce mam jeszcze szczupłe… I tak oto zgarniam dwa euro. Carlo niczego nie zauważył. Chwila moment. Zastanawiam się nad tym i dociera do mnie, że dzisiejszy dzień jest wyjątkowy.

– Ej, Carlo, tu pod spodem, zobacz, co znalazłam.

Uśmiecha się do mnie. Wyciągam do niego rękę z dwoma euro, a on je łapie.

– Dzięki, Carolina.

I zaraz, spokojnie, jakby nigdy nic, wrzuca je pod ladę do czegoś w stylu pudełka na pieniądze. I znów się do mnie uśmiecha. Kto wie, czy się zorientował. Nigdy się tego nie dowiem. Przypomina mi to trochę Family Mana, ten film z Nicolasem Cage’em i sceną, kiedy dziewczyna idzie do supermarketu po zakupy, a koleś przy kasie udaje, że się pomylił przy wydawaniu reszty, specjalnie po to, by zobaczyć, jak tamta dziewczyna się zachowa. A kim jest w filmie tamten gość, pamiętacie? To sam Pan Bóg! Znaczy, facet jest kolorowy i gra Pana Boga. Nie to, żebym coś miała do kolorowych, ale jakoś nie mogę przyjąć, że… No, słowem, jasne, że temat jest ciut drażliwy, ale rozumiem też, że oczywiście nie jakaś odrobina więcej pigmentu będzie przesądzać o sprawie najwyższej wagi, a mianowicie, czy On istnieje naprawdę, czy też nie.

Carlo wkłada gazety do plastikowej torebki.

– Raz, dwa, trzy… to razem siedem pięćdziesiąt.

Zdążyłam się już przyzwyczaić, to moja stała cena! A z tymi, które mu zwróciłam, zapłaciłabym pięć i pół euro, ale dzisiaj muszę sama sobie nabić punkty, wszystko ma być pozytywne, nie ma mowy o żadnych skuchach ani błędach, tak bym mogła na zawsze zachować w pamięci ten dzień jako absolutnie doskonały: bo to ma być dzień, w którym się kochałam.

Okay, wiem… Mam prawie czternaście i pół roku i ktoś mógłby powiedzieć, że to wcześnie. Oczywiście, że nie gadałam o tym w domu, a już na pewno nie z moim bratem. Ani nawet z siostrą. Ona sama i tak, o ile w ogóle jesteście ciekawi, zrobiła to, gdy miała piętnaście lat. A ja odkryłam, że jest już po, podsłuchując kilka lat temu jedną z jej pamiętnych rozmów z Giovanną, gdy wisiały na telefonie. A większość dziewczyn w szkole była już całkiem blisko, przynajmniej tak utrzymują. I sprawdziłam nawet w Internecie, przeczytałam kilka artykułów, poszperałam tu i tam i zapewniam was, że jak najbardziej mieszczę się w normie. No, może brakuje mi miesiąca, gwoli ścisłości, jakby powiedział Gibbo, mój szkolny przyjaciel matematyk, ale kiedy mamy do czynienia z miłością, kiedy wszystko jest doskonałe, kiedy nawet planety do siebie pasują (ja Wodnik, on Skorpion, to też sprawdziłam), gdy sam Jamiro – naprawdę ma na imię Pasquale, ale od kiedy zaczął czytać przyszłość z kart na piazza Navona, każe do siebie tak mówić – powiedział, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, że nie należy powstrzymywać przyciągania, kumacie, przyciągania… Kim zatem jestem, by mówić miłości nie? Oto właśnie dlaczego przygotowuję to megawypasione śniadanie… Bo to dla niego, dla mojej miłości. Niedługo będę u niego w domu. Jego starzy wczoraj wyjechali nad morze i on oczywiście szalał do nocy ze swoimi przyjaciółmi, więc umówiliśmy się, że to ja dziś rano zrobię mu pobudkę.

– Tylko nie przed jedenastą, proszę cię, skarbie… Jutro mogę pospać.

To niemożliwe… Tamto słowo. Skarb. Najsłodsze, najważniejsze, najdelikatniejsze, naj… naj… „kosmiczne”, tak, w sumie, mieści ono w sobie wszystkie gwiazdy, poza Ziemią naturalnie, a wypowiedziane przez niego, i to jeszcze w taki sposób, sprawiło, że pozbyłam się wszelkich wątpliwości. „Zrobię to”, powiedziałam sobie wieczorem po wczorajszym telefonie. I naturalnie nie zmrużyłam oka. Dziś rano wyszłam z domu o ósmej! Coś podobnego nie zdarzyło się, nawet gdy wcześniej wychodziłam do szkoły, żeby odpisać zadania domowe.

Ale chcę wam dokładniej opowiedzieć, co takiego wydarzyło się podczas tego roku szkolnego, a zarazem tego roku mojego życia, byście mogli lepiej zrozumieć, że moja dzisiejsza decyzja jest owocem długiej i wytężonej zadumy, a jednak podejmuję ją pewna swego, pogodna i przede wszystkim zakochana. Jakie to dziwne! Udaje mi się wymówić to słowo. Wcześniej wprost nie byłam do tego zdolna. Ale jak mówi Rusty James, wszystko w swoim czasie i bym mogła wypowiedzieć to słowo, musiały upłynąć całe trzy miesiące. A decyzja o tym, by się kochać, zajęła mi prawie rok. Lecz chcę wam lepiej opisać drogę, którą przebyłam. Słowem, to trochę tak, jakby życie przeleciało ci przed oczami niczym film. Jak sekwencja chwil, sytuacji, faz, zmian, które nieuchronnie doprowadzają cię do uprawiania miłości! Mówią, że zwykle, kiedy życie przelatuje przed oczami, to dlatego, że właśnie umieramy. No i ja właśnie umieram… z chęci bycia z nim! A ponieważ jest… Patrzę na zegarek, prześliczny IVC z kolekcji tych przezroczystych z koralikami, który dostałam w prezencie właśnie od niego! Jest dziesięć po dziewiątej, mam czasu do woli, by przywołać miniony rok.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: