Antologia 100/XX. Tom 2 - ebook
Antologia 100/XX. Tom 2 - ebook
Antologia to hołd złożony polskiej szkole reportażu, zbiór prezentujący jej najlepszych twórców, tych najsławniejszych i tych niesłusznie zapomnianych, a wspólnie tworzących reporterską historię XX wieku. Na dwa tomy zebrane przez Mariusza Szczygła składa się sto najciekawszych, najlepszych i najgłośniejszych polskich reportaży opublikowanych pomiędzy 1901 a 2000 rokiem.
Antologia powstała pod opieką rady programowej złożonej z wybitnych reporterów i literaturoznawców. Tworzą ją Hanna Krall, Małgorzata Szejnert, prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński, Elżbieta Sawicka. Rada programowa:
Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert, Kazimierz Wolny-Zmorzyński..
TOM I: Korczak, Jeż, Sieroszewki, Laskowski, Konopnicka, I., Reymont, Rodziewiczówna, Kaden-Bandrowski, Żeromski, Bryła, Staniewski, Moszyński, Strumph-Wojtkiewicz, Parandowski, Dębicki, Nałkowska, Iłłakowiczówna, Krzywicka, Szelburg-Zarembina, Wasilewska, Uniłowski, Wrzos, Wańkowicz, Słonimski, Cat-Mackiewicz, Sobański, Goetel, Pruszyński, Mitzner, Gil, Opoczyński, Leny-Kisielewski, Wierzyński, Mackiewicz, Pietrzak, Osmańczyk, Melcer, Janta-Połczyński, Krajewski, Ostromęcki, Dąbrowska, Ros, Kapuściński, Godek, Urban, Brandys, Kwiatkowski, Rolicki, Kozicki, Strońska, Rowiński, Hołda, Górnicki.
TOM II: Wróblewski, Roszko, Bijak, Szczepański, Wolanowski, Redliński, Lovell, Szejnert, Szymańska, Kąkolewski, Jagiełło, Łopieńska, Turowski, Łuka, Nawrocki, Krall, Miller, Ogórek, Mularczyk, Pietkiewicz, Kuśmierek, „Karta”, Berberyusz, Święch, Owsiany, Wójcik, Pielecki, Gabryel, Ostrzycka, Rymuszko, Giełżyński, Bartosz, Seidler, Ostrowska-Metelska, Pasek, Morawski, Stanisławczyk, Wilczak, Smoleński, Pawlak, Hugo-Bader, Ostałowska, Morawska, Matys, Tochman, Nowak, Lipiński, Wróblewska, Jagielski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-761-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miał zastrzeżenia do Buszu po polsku. I to fundamentalne.
Nigdy nie byłem entuzjastą reportażu impresyjnego, lubującego się w drobnych incydentach, nic nieznaczących wydarzeniach i wypadkach – a gdzie coraz częściej reporterzy szukają schronienia przed ważnymi problemami. Zaczęło się to od słynnego Buszu po polsku Ryszarda Kapuścińskiego. Książki naprawdę pięknej i wzruszającej, ale składającej się jedynie ze świetnie napisanych impresji. A tymczasem przy impresyjnym ukazywaniu problemu reporter wymiguje się od jednoznacznego osądu i wzięcia zań odpowiedzialności.
A więc reporter ma osądzać. (Patrz: Zbigniew Kwiatkowski, też, jak Lovell, z Krakowa, też z „Życia Literackiego”, bardzo przez Lovella podziwiany). Do tego: reporter ma wyciągać dla czytelnika wnioski, podpowiadać mu ewentualne rozwiązania opisanych problemów.
Sam Lovell mówił, że reporter ma „animować społeczeństwo”, „wpływać na stan umysłów”, „orientować ludzi w labiryntach życia”. Zresztą „mnóstwo osób przychodzi na moje spotkania autorskie. I ciągle pytają mnie: jak żyć? Ciągle żądają nowego dekalogu”. Nawet jedna z jego reporterskich książek ma tytuł Jak żyć? (1972).
W przeciwieństwie do innych reporterów Jerzego Lovella nie interesowały pojedyncze zdarzenia i jednostkowe historie.
Nigdy bowiem nie opisuję incydentów – deklarował. – Nie interesuje mnie, że panią X bije mąż czy – że pan Y ma dwie żony. Wkraczam dopiero wówczas, gdy takie wypadki układają się w zjawisko o pewnej powtarzalności. Gdy stają się problemem w odczuciu społecznym, problemem tak ważkim, iż dla uzyskania jako takiego pojęcia o naszym świecie konieczne jest postawienie dlań diagnozy.
Zwróćmy uwagę na słowa „wkraczam” i „diagnoza”, a otrzymamy opis postawy reporterskiej Jerzego Lovella.
„Diagnozował” więc macierzyństwo nastolatek (Reportaż o smarkatych matkach), egoizm kobiet (Zabójstwo miłości), trudne życie mężów histeryczek (Piekło mężczyzn), słabość współczesnych mężczyzn (Koncert na trąbkę), zbyt wcześnie rozpoczęte życie seksualne młodzieży (Traktat o życiu seksualnym) i mnóstwo innych „współczesnych problemów”. Szukał zawsze wielu przypadków typowych (jednostkowych, ale typowych), które ułożą się w obraz możliwy do umieszczenia w szerszym kontekście obyczajowym. Gdy już je zebrał i zsyntetyzował, zaczynał swoją świecką homilię. Na przykład tak:
Młodzież rozpoczyna życie płciowe często po prostu już od dzieciństwa . Stosunki płciowe, uprawiane bez umiarkowania niemal od najwcześniejszej chwili, od chwili poznania, powodują szybki przesyt . Żałujmy pięknych, powabnych dziewcząt, upitych tanim winem, barłożących się z byle kim i byle jak, goniących za chwilą rozkoszy, której się nazajutrz nie pamięta, a pozostaje tylko jałowość i wstręt; żałujmy mężatek, chutliwych i zarazem biernych, umęczonych; żałujmy mężczyzn, po pijanemu obłapujących przygodne kobiety, niezdolnych już nawet do rozkoszy, nienasyconych i zarazem przesyconych. Produkują bezsens, zaprzeczają swemu ludzkiemu powołaniu.
Wstępy do reportaży Jerzego Lovella, nim przemówili ich bohaterowie, miały czasem po kilka stron. Specyfika jego tekstów – autora kilkudziesięciu książek reporterskich, wydającego czasem po dwie, a nawet trzy rocznie – polegała jeszcze na tym, że ciągle zdradzał czytelnikom kulisy swojej pracy. Relacjonował myśli towarzyszące mu przy zbieraniu materiału, dylematy i wybory.
„Mimo wszystko właśnie im, kobietom, należy pierwszym oddać głos” – napisał w Piekle mężczyzn, po tym jak stwierdził, że dotychczas (jest 1977 rok) bardzo dużo mówiło się o piekle kobiet, lecz teraz należy mówić o piekle mężczyzn, skazanych na swoje kobiety. Mimo wszystko właśnie kobietom należy oddać głos (rad nierad reporter oddaje), ale stwarza to nowe problemy:
Oddać głos – ale którym? Z jakiej generacji? Z jakiego środowiska? Raczej nie nastolatkom, to osobny problem. Ani kobietom zdecydowanie starszym; należą do innej epoki. Więc może tym około czterdziestki: jeszcze w pełni aktywnym, lecz już sumującym pewne doświadczenia…
Podobnie w reportażu Dlaczego się nie żenią?:
Więc mam się popytać chłopców, porozmawiać z pannami? Nie tędy chyba droga. Rocznik statystyczny też mi nic nie powie. Już raczej poprzestać na własnym doświadczeniu, na obserwacjach z bliskiego kręgu.
Potrafił też informować czytelnika, że pani psycholog, która konsultuje dla niego różne tematy, właśnie wyjechała do ministerstwa do Warszawy i wróci za kilka dni, więc trzeba na nią poczekać.
Można się zastanawiać, dlaczego Lovell w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych odniósł tak duży sukces. Co było fascynującego w tym prowadzeniu czytelnika za rękę? Zostawiam to Państwu.
Zastanawiano się, czy teksty Jerzego Lovella w ogóle są reportażami. W 1960 roku Tomasz Łubieński zamieścił w „Twórczości” nieprzychylną recenzję tomu Cud się zdarzył (1959), której nadał tytuł Antyreportaż. To określenie dowodziło wyraźnej odmienności tekstów Lovella od klasycznego wzorca. W 1974 roku Wiesława Grochola w recenzji innej książki nazwała jego pisarstwo „publicystyką opisującą”. W 1976 roku Jan Kurowicki w „Kontrastach” nadał im miano „reportaży moralno-światopoglądowych”. Zarzucał im patetyczność – na przykład demonizowanie opisów życia codziennego. A przede wszystkim uleganie stereotypom. Jerzy Lovell „wybiera się w wędrówkę po koleinach społecznych stereotypów, grzmiąc gromko i doniośle”, pisał. Na koniec Kurowicki życzył ironicznie: „Wszystkiego najlepszego dla wszystkich, którzy chcą tak samo przez świat podążać”.
Źródła pragnienia świata uporządkowanego (a przecież reporter Lovell cały czas relacjonuje właśnie swoje poszukiwania jakiegoś porządku) widziałbym w jego młodości. Był synem inżyniera leśnika, urodził się w Drohobyczu. Prapradziadek był Anglikiem. Sprowadził go do Polski książę Sanguszko, by opiekował się jego stadniną. Wiosną 1940 roku, kiedy w Drohobyczu zaczęły się pierwsze masowe wywózki, ojciec zmobilizowany w kampanii wrześniowej dał znać matce, żeby z córką i synem przedostała się na Węgry, gdzie będą mogli znaleźć schronienie. Tam Jerzy Lovell, bez matki, którą, jak mówił, zgubił po drodze, i bez ojca, który pozostał w kraju, chodził do polskiego gimnazjum w Balatonboglár. Po wojnie trafił do Krakowa, skończył szkołę dziennikarską przy KC PZPR, zaczął od reportażu socrealistycznego w krakowskiej prasie codziennej, a potem osiadł na stałe w „Życiu Literackim”. Zadebiutował jako siedemnastoletni poeta w gazetce szkolnej. Mówił, że wiersze te wynikały z jego szczególnej sytuacji życiowej, z zagubienia i przerażenia światem.
Musiałem szybko dojrzeć, zaprowadzić w tym świecie jakiś ład, porządek i poezja bardzo mi w tym pomogła.
Powtarzanie na głos własnych myśli albo powtarzanie, co się w danej chwili robi – a to praktykuje Jerzy Lovell w swoich reportażach – jest też sposobem porządkowania świata.Człowiek płonie (reportaż z wariacjami)
1
Informacja z „Echa Krakowa”, rubryka Kronika wypadków z dnia 25 maja 1970 roku:
„Ofiarą makabrycznej zabawy padł dziewięcioletni Robert S. zamieszkały przy ulicy Wielickiej. Został on przez grupę kolegów owinięty workiem z folii i podpalony. Ciężko poparzonego chłopca przewieziono do kliniki”.
(Uwaga: ulica Wielicka mieści się w Płaszowie, prawobrzeżnej w stosunku do Wisły części Krakowa).
Wstęp, wariant I
Pierwszą wiadomość przyniosła moja żona – od kosmetyczki. Miła pani Ewa, przyjazna i rozmowna wobec stałych klientek, ma córkę studiującą na krakowskiej Akademii Medycznej i odbywającą okresowe praktyki w Instytucie Pediatrii w Prokocimiu (bezpośrednie pobliże Płaszowa). Opowiadała, że córka poprzedniego dnia wróciła zupełnie roztrzęsiona: na jej oczach w Dziecięcej Klinice Chirurgicznej (to część Instytutu Pediatrii) lekarze przejmowali z rąk pogotowia małego chłopca na pół zwęglonego, przytomnego przy tym, nieustannie charczącego przez oparzone usta i gardło: „Puśćcie mnie” i „Ratunku”. Dusił się, natychmiast trzeba było przeciąć w szyi otwór do tchawicy. Oszalałe oczy. Potworna męczarnia. Z opowiadań pielęgniarzy z pogotowia wynikało, że chłopca przywiózł taksówkarz, który przejeżdżając gdzieś w okolicach ulicy Płaszowskiej, w pustkowiu, obok wysypiska śmieci, zauważył uciekającą bandę wyrostków oraz biegnącą w przeciwnym kierunku, ku szosie, dziwną figurkę otoczoną czymś, co falowało, świeciło i dymiło. Przyhamował i dopiero wtedy pojął, że ma przed sobą c h ł o p c a , k t ó r y p ł o n i e. Żywą pochodnię. Chwycił koc, wybiegł, przydusił dziecko do ziemi, ugasił, zdarł z niego resztki topniejącej folii. Odwiózł na sygnale do pogotowia. Czy chłopak wyżyje? Poparzone, na pół zwęglone dłonie, uda, plecy, głowa. Słaba nadzieja, prawie jej nie ma. Lekarze robią, co mogą. Córka pani Ewy nie spała całą noc… Ciągle majaczyła się jej płonąca figurynka biegnąca skrajem pustkowia i rozpaczliwie charcząca: „Ratunku!” i „Puśćcie mnie!”. A potem nagie, czerwono-czarne ciałko, skręcane konwulsjami bólu, z białymi, oszalałymi oczami pośród spalonych brwi i powiek.
Relacji żony wysłuchałem nie ja jeden tylko: to był wczesny wieczór, akurat wpadło do mnie kilku przyjaciół. Dziennikarz. Lekarz. Plastyk. Pierwszy odezwał się lekarz:
– Potworne. I chyba beznadziejna sprawa. Jeśli oparzeniu uległo powyżej czterdziestu procent powierzchni ciała, to właściwie nie ma prawie żadnych szans.
Długo milczeliśmy, po czym odezwał się plastyk:
– Hasior: te jego płonące kompozycje. Zawsze pojmowałem to jako artystyczną przenośnię, a tu nagle… Słuchajcie, ludzie, czy nigdy na tej ziemi nie pojawi się jakiś poczciwy anioł z lilią w dłoni, z gałązką oliwną, z balsamem miłości i dobroci, którym namaści nasze oczy, do jasnej cholery?!
– I z tęgą lagą w drugiej dłoni – zaperzył się dziennikarz. – Żeby lać nią drani i skurwysynów, lać i tylko patrzeć, czy jeszcze dyszą. O Boże, żebym ja dostał w ręce tych hyclów, tych młodych, dobrze się zapowiadających oprawców, tych malutkich katów… Och, żebym ja ich dostał w swoje ręce!
– Chcesz sam zostać katem? – wtrąciłem się. – Zresztą nie przesadzajmy, dzieci zawsze były okrutne.
– Ale nie tak, nie tak – zaprotestowała żona. – Ty nie słyszałeś tych kobiet, tych klientek pani Ewy, które tego słuchały… To są matki, których dzieci też ktoś może spalić.
– Właśnie – dopowiedziałem. – Oni, ci, jak mówicie, mali oprawcy, również mają swoje matki. A te matki żyją w społeczeństwie, w którym my też żyjemy. Może jesteśmy współodpowiedzialni?
– Chcesz powiedzieć, że to Hasior winien, bo podpala swoje rzeźby? – szydził plastyk.
– Nic nie chcę powiedzieć, przynajmniej na razie, za mało wiem. Ostatecznie relacja z zakładu kosmetycznego to jeszcze nie pełnia wiedzy. Może będę wiedział więcej, wtedy powiem. Na razie wiem tylko jedno: że nie pomoże ani cudowny balsam, ani okuta laga. Do zobaczenia niebawem, panowie.
Wstęp, wariant II
Ostatnia sesja Rady Narodowej miasta Krakowa była poświęcona problemom wychowania. Przyznam się, że udawałem się na nią z mieszanymi uczuciami. Uczestniczyłem już kiedyś w podobnej imprezie, co prawda zorganizowanej przez inną instancję, i wyszedłem z niej z przekonaniem, że niczego nie załatwiła, chociaż usiłowała właśnie z a ł a t w i ć. Na mównicy defilowali starsi panowie, na ogół niewiele mający wspólnego z młodzieżą, i przelicytowywali się w wymyślaniu rygorów i haseł, które młodzież miały natychmiast i bezapelacyjnie uzdrowić i zbawić. Nie wierzę, aby hasła i rygory mogły kogokolwiek zbawić, to po pierwsze; po drugie, na owym konwentyklu zabrakło rzetelnej i nieszablonowej analizy środowisk młodzieżowych, co winno być podstawą jakichkolwiek poczynań i dyskusji; po trzecie wreszcie, każdy, kto zdaje sobie sprawę, jak dziwne i niejednoznaczne zjawiska zachodzą współcześnie szczególnie na styku dzieci–rodzice, ten przyzna, że dyskutowaniu tego tematu musi towarzyszyć atmosfera nieskrępowania, intymności, prawa do własnych przemyśleń, a więc i błędów – od tej zaś atmosfery ów konwentykiel był jak najdalszy. Słowem obawiałem się, że w krakowskim magistracie spotkam się z czymś podobnym, i z góry nastawiałem się na jałowość i nudę…
A było jednak inaczej. Ojcowie miasta są także ojcami własnych dzieci; zabrali się więc do roboty z pasją i po ludzku, ze zrozumieniem istoty rzeczy. Zaczęli od tego, że główny referat na sesji powierzyli tym, którzy się na tym najlepiej znają: wychowawcom, nauczycielom, ściślej – Kuratorium Okręgu Szkolnego. Ci zaś okazali się na tyle mądrzy i niezadufani, iż nie ograniczyli się do własnych tylko doświadczeń, lecz skorzystali z wiedzy wszelkich innych instytucji, mających coś wspólnego z wychowywaniem: organizacji młodzieżowych, milicji, Ligi Kobiet, Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej itd. Zaproszono także ich przedstawicieli na salę obrad. Obracam się tu pośród samych znajomych…
Tytuł referatu (powiedziano skromniej: informacji) brzmiał: Działalność szkoły, rodziny i środowiska w tworzeniu jednolitego systemu wychowania dzieci i młodzieży na terenie miasta Krakowa. Ta j e d n o l i t o ś ć , powiązanie wszelkich funkcji wychowawczych, to postulat wojewódzkiej organizacji partyjnej egzekwowany już od roku. Właśnie: szkoła, rodzina i środowisko. Żeby nie było żadnego wymigiwania się, spychania obowiązków i odpowiedzialności. Żeby dziecko stało się najbardziej w s p ó l n ą sprawą. Gra już ten system? Zaczyna. Dociera się. Referat analizuje to punkt po punkcie.
Jest jednak i inny problem, który tu nagle wychynął, który ogniskuje uwagę. Usłyszano, przeczytano i teraz komentuje się na sali i w kuluarach takie na przykład stwierdzenia:
…wysiłki instytucji partycypujących w procesie wychowania, a przede wszystkim szkoły, przyniosły duże rezultaty; ten optymistyczny stan nie może jednak przesłonić faktu istnienia niepowodzeń wychowawczych…
…jednym z podstawowych objawów trudności wychowawczych jest przestępczość nieletnich, której źródłem są czynniki społeczne, środowiskowe i biologiczne…
…szczególny niepokój budzi fakt, że zwiększa się liczba nieletnich dokonujących najcięższych kategorii przestępstw, takich jak rozboje i włamania…
…spośród nieletnich sprawców dziewięćdziesiąt procent to chłopcy, ponad sześćdziesiąt procent przestępstw dokonywanych jest grupowo, aż osiemdziesiąt trzy procent przestępców posiada oboje rodziców…
…z przytoczonych danych wynika bezpodstawność przekonania, jakoby na drogę przestępstwa szła głównie młodzież pozbawiona rodziny i nieucząca się…
…badania przeprowadzone przez Instytut Pedagogiki WSP wykazują, że na przykład spośród społecznie wykolejonych dziewcząt około siedemdziesięciu procent charakteryzuje ociężałość umysłowa…
…w grudniu 1968 roku wydziały oświaty miasta Krakowa ustaliły ponad osiemset dzieci ze znacznymi wadami wymowy i sześć procent uczniów ze skazą nerwicową charakterologiczną lub psychopatyczną…
My – dyskutujący w kuluarach – stwierdzamy: oto istotne novum w analizie, chyba po raz pierwszy dostrzeżone w takiej jaskrawości: mimo naszej dobrej woli i niejako poza jej zasięgiem proces z w y r o d n i e n i a wśród części ludzi młodych nie cofa się, lecz zdaje się przybierać na sile… I to nieprawda, że dotyczy tylko jakiegoś marginesu społecznego, środowisk zdegenerowanych, rodzin rozbitych czy łajdackich: nie, dotyczy wszystkich, także naszych własnych dzieci… Aby zaś nasz niepokój się dopełnił, do repertuaru przyczyn i skutków włączył się czynnik najmniej przez nas brany pod uwagę, niezawiniony, ale – okazuje się – przerażająco obecny: czynnik b i o l o g i c z n y. Może jeszcze inaczej: biologiczno-genetyczny. Czyżbyśmy, nie wiedząc o tym, płodzili potencjalne potworki z ukrytymi skazami psychicznymi, gotowymi nagle a niespodziewanie wybuchnąć zbrodnią lub szaleństwem?
– Cóż, to jest cena, jaką w całym świecie płaci się za szybki postęp i cywilizację – mówi znajomy lekarz, radny.
– Straszna to cena – mówi dziennikarz, też radny – jeśli jest nią na przykład fakt, o którym słyszeliśmy niedawno: kilkunastoletni chłopcy stąd, z Krakowa, chcieli spalić żywcem swego dziewięcioletniego kolegę… Czy musimy płacić taką cenę? Chodźcie na salę, panowie: przecież po to zebraliśmy się tutaj i obradujemy, żeby do tego nie dopuścić, prawda?
Nie wróciłem na salę, ponieważ byłem umówiony właśnie w sprawie owego chłopca, który płonął żywcem jak pochodnia. Przebywa w Instytucie Pediatrii; wciąż trwa batalia o jego życie, wciąż chwieją się nad nim języki płomieni, pożerające ciało i duszę.
Materiały z sesji będę miał do wglądu, powrócę jeszcze do nich.
Wstęp, wariant III
Chłopak, dziecko dziewięcioletnie, spalony żywcem przez kolegów? W jednym z pism krakowskich ukazała się taka notatka: czyście jej uwierzyli? Czy nie wywołała ona waszego oburzenia i protestu? Nieodpowiedzialny redaktor dyżurny machnął sobie taką wiadomostkę, posłyszaną zapewne wśród plotkujących bab w tramwaju. Czy zastanowił się, jaką czyni szkodę społeczną? Jaką etykietkę przylepia naszemu młodemu pokoleniu? Szczególnie, że po sprawdzeniu okazała się ona n i e p r a w d z i w a , czy też raczej – niezupełnie prawdziwa, a więc myląca, tym szkodliwsza.
Otóż wasz reporter poszedł śladami tej notatki i dotarł do następujących faktów:
Istotnie, w dniu 23 maja, w sobotę po południu, na wysypisku przy ulicy Płaszowskiej, nieopodal stawów zwanych Bagry, uległ poważnemu poparzeniu chłopak nazwiskiem Robert S., bawiący się tu wraz z kilkoma kolegami. Jak wynika jednak z dochodzeń prowadzonych przez kompetentne organy, mowa tu o nieszczęśliwym p r z y p a d k u , a nie o zamierzonym czynie: chłopak po prostu wpadł do dołu, w którym spalały się różne odpadki, zrzucane tu przez okoliczne zakłady.
Wersję tę zdaje się potwierdzać również sąd dla nieletnich, w którego gestii znajduje się ta sprawa; piszę to w trybie warunkowym, ponieważ dochodzenia jeszcze nie zamknięto, sąd oficjalnie nie wyraził swojego zdania.
Wasz reporter będzie towarzyszył tokowi sprawy i we właściwym czasie powiadomi o jej wynikach. Jedno jednakże już dziś wydaje się pewne: nie pomniejszając tragizmu tego wydarzenia, nieszczęścia dziecka i jego rodziny – trzeba je jednak umieścić w sferze niezawinionych przypadków losu. A jako takie nie podlega społecznej ocenie.
2
Mam do czynienia z jednym faktem s z c z e g ó l n y m oraz z zespołem komentarzy przez ten fakt implikowanych. Istnieje ścisła zależność między tymi dwoma członami: jeśli fakt okaże się nieprawdziwy, komentarze siłą rzeczy staną się zbędne; gdybym zaś mimo wszystko utrzymał je w mocy, rozminą się z prawdą, a więc i celem. Pytanie podstawowe, na które muszę odpowiedzieć, brzmi zatem: czy Robert S. płonął żywcem na skutek własnej nieostrożności, czy też został przez kogoś podpalony – a jeśli tak, to czy stało się to przypadkiem, w sposób niezawiniony, czy też czyn został spełniony z rozmysłem, z premedytacją?
Znalazłem się jako reporter w trudnej sytuacji, ponieważ dochodzenia, prowadzone przez Komendę Dzielnicową MO Kraków-Podgórze oraz sąd dla nieletnich, nie zostały jeszcze ukończone, a nawet powiedziałbym: daleko im do ukończenia. Energiczne z początku, w pewnym momencie jakby straciły rozpęd. To nie jest zarzut pryncypialny: każdy rozumie, że śledztwo w sprawach nieletnich jest szczególnie utrudnione, zeznania dzieci plączą się i zaprzeczają sobie wzajem, stopień prawdomówności bywa względny. A poza tym… mój Boże, niczego nikomu nie wmawiam ani nie insynuuję, ale chyba każdy z nas zawahałby się na moment, zatrzymał tuż przed granicą, za którą rozciąga się prawda potworniejąca, prawda nieludzka; nie chce się z nią pogodzić nasze sumienie, oskarża ono także nas samych… Tak czy inaczej, wypadało mi śledztwo przeprowadzać niejako na własną rękę i na własną odpowiedzialność. Właśnie przed chwilą je zamknąłem. Trwam w przerażeniu.
Umówiłem się na dzisiaj z sędzią sądu dla nieletnich prowadzącą sprawę. Odwołam to spotkanie. Musiałbym sugerować własne wnioski, a nie zamierzam wszak wchodzić w kompetencje ani sądu, ani organów dochodzeniowych. W swoim czasie ustalą one prawdę obiektywną w sposób sobie właściwy. Nie taję: wciąż mam łut nadziei, że pomimo wszystko będzie to prawda inna od mojej. I że będę mógł w nią uwierzyć… Póki co jednak muszę się trzymać własnej ścieżki. Wypisać swój własny
Akt oskarżenia
przeciwko:
Maciejowi B., lat 16, uczniowi zasadniczej szkoły zawodowej
Jerzemu M., lat 14, uczniowi szkoły podstawowej
Krzysztofowi W., lat 9, uczniowi szkoły podstawowej
Adamowi G., lat 10, uczniowi szkoły podstawowej
oskarżonym o to, że działając wspólnie i w porozumieniu w dniu 23 maja 1970 r. około godziny 16.00 z poduszczenia Macieja B., podpalili celowo i z premedytacją Roberta S., lat 9, po to, aby zadać mu śmierć.
Motywacja
W rzeczonym dniu Robert S., powróciwszy ze szkoły do domu, zjadł obiad, po czym, korzystając z nieobecności rodziców będących w pracy (ojciec na delegacji poza Krakowem), udał się wraz z dwoma mieszkającymi w pobliżu kolegami ze szkoły, Krzysztofem W. i Adamem G., na wysypisko makulatury przy ulicy Płaszowskiej w celu wspólnej zabawy oraz, jak oświadczyli w śledztwie, „zbierania złotka”, to jest skrawków srebrzystej folii aluminiowej, po drugiej stronie powlekanej natłuszczonym papierem, które to skrawki są tutaj wywożone przez Zakłady „Telpod”. Zajechała właśnie ciężarówka i zrzuciła duże bele tej makulatury. Chłopcy zaczęli w niej grzebać i przebierać. W trakcie tej czynności, traktowanej jako zabawa, dołączyli do nich przebywający w pobliżu Maciej B. oraz Jerzy M; Robert S. był im nieznany, natomiast dobrze się znali z pozostałymi dziećmi, to jest Krzysztofem W. i Adamem G.; Maciej B., jako najstarszy, musiał zapewne przejąć przewodnictwo tych igraszek. „Dla śmiechu” okręcono Roberta S. dokładnie folią i wepchnięto w dół pełen innych, także łatwopalnych odpadków. W pewnej chwili chłopak zaczął odczuwać brak powietrza, wystawił więc głowę na zewnątrz i wołał, aby go oswobodzili, wtedy ktoś zatkał mu usta dłonią i równocześnie usłyszał okrzyk Krzysztofa W.: „On się pali, co będzie?”. Odpowiedział Maciej B.: „Niech się spali żywcem”. Folię, w której znajdował się Robert S., podpalił tenże Maciej B. posiadaną przez siebie zapalniczką; sam przyznał się do tego w śledztwie, jakkolwiek zastrzegając się, że jakoby nie wiedział, iż w środku znajduje się Robert S. Naiwne to tłumaczenie tym bardziej nie zasługuje na wiarę, iż zaprzeczyło mu dalsze postępowanie oskarżonego: nie rzucił się na pomoc płonącemu, mimo iż był najstarszy w tej grupie, lecz stał spokojnie obok, potem zaś uciekł wraz z innymi chłopcami. Jedynie Jerzy M. usiłował w pierwszej chwili ratować Roberta S., częściowo wyciągnął go za nogi z ognia, ale niebawem też uciekł.
Tymczasem Robert S. zdołał się jakoś wyswobodzić z płonącego dołu; krzyczał: „Ratunku!” i dłońmi zrywał z siebie folię, która miejscami wtopiła się w ciało. W pewnej chwili dopomógł mu w tym zbierający w pobliżu makulaturę starszy człowiek, obywatel Józef Małek. Poradził też chłopcu, aby pobiegł do portierni znajdującego się niedaleko zakładu. Chłopak istotnie pobiegł tam i przede wszystkim wylał na siebie wiadro wody. Portier zaczął dzwonić po taksówkę, ale nie mógł się dodzwonić; tymczasem Robert S., nie wytrzymując bólu (folia dalej się tliła), wybiegł na drogę, skąd zabrała go na pogotowie przejeżdżająca taksówka.
Pozostali chłopcy w tym czasie oddalili się do domów, nie mówiąc nic o zaistniałym wypadku swoim rodzicom…
Nie, nie potrafię utrzymać się w tym beznamiętnym tonie oskarżyciela; zbyt mocno to wszystko przeżyłem, zbyt mocno wbiły mi się w pamięć szczegóły, obrazy, słowa… Z drugiej strony chciałbym się ustrzec przed sądami zbyt pochopnymi, podyktowanymi pasją, zgrozą i oburzeniem. Cóż więc robić? Nie znajduję innego wyjścia, jak sięgnąć do moich reporterskich notatek, gdzie dzień po dniu, rozmowa po rozmowie, urasta ze szczegółów ów makabryczny p r z e w ó d d o w o d o w y …
Z notatnika reportera
Poniedziałek w czerwcu. Zadzwoniłem rano do docenta doktora Jana Grochowskiego, kierownika Kliniki Chirurgicznej w Instytucie Pediatrii, prosząc o rozmowę oraz możność odwiedzenia leżącego tu Roberta S. Jest dzisiaj bardzo zajęty, ale zgodził się, abym zgłosił się do niego około godziny jedenastej.
Wpadł do gabinetu prosto z zabiegu, jeszcze w gumowych rękawicach i białym kitlu. Od razu, jeszcze przed rozmową, zaprowadził mnie do separatki, gdzie leży Robert.
Zapamiętałem tylko twarz – częściowo odsłoniętą już z bandaży; żywe mięso z zaciekami i strupami, rozbiegane białe oczy bez rzęs i brwi; nie domykają się ponoć nawet w czasie snu. W szyi rurka prowadząca do tchawicy. Na nasz widok płacze, rzuca się.
– Może pan z nim porozmawiać, on już artykułuje słowa – mówi doktor.
Cóż tu mówić? Pocieszam chłopaka, że pewno niedługo, jeszcze tylko troszkę, a pojedzie na wakacje. Przestaje płakać, oczy ożywiają się. Okropnym charkotliwym głosem pyta:
– Kiedy… kiedy ja stąd wyjdę?
Lekarze odsłaniają jego ciało: rozlane rany na udach, w kroczu, na ramionach, obandażowane dłonie i stopy. Odwracam oczy, nie wytrzymuję.
Rozmowa w gabinecie. Mówi doktor Grochowski: początkowo prawie żadnej nadziei. Czterdzieści dwa procent powierzchni ciała oparzone. Zmiany w naczyniach miąższowych (nerki, wątroba) i w mózgu. Lewa dłoń tak zwęglona, że należałoby ją amputować. W tej chwili najcięższy kryzys minął, lecz zawsze jeszcze możliwe są niespodzianki. Pytam, czy nie mówił czegoś w pierwszym okresie, w malignie.
– Owszem – odpowiada doktor – wykrzykiwał: „Puśćcie mnie!”, „Zostawcie mnie!” oraz „Ratunku!”. W sposób widoczny odnosiło się to do jego niedawnych przeżyć (notuję tę wypowiedź specjalnie dokładnie i podkreślam, ponieważ wydaje mi się szczególnie znacząca jako d o w ó d ).
Pytam, czy w jego praktyce w tutejszej klinice zdarzały się podobne – co do okoliczności – przypadki. Pamięta doskonale: wrzesień 1967 roku – sześcioletni chłopak, Piotr Długi z Nowego Targu, przywieziony helikopterem. W czasie zabawy przy ognisku koledzy wrzucili go do ognia i siłą przytrzymywali. Dwa lata pozostawał w leczeniu, również cudem wybroniony od śmierci. Czy są inne przykłady, może mniej drastyczne, okrucieństwa dzieci? Owszem, dosyć częste, choć trudno określić częstotliwość. Pobicia, okaleczenia. Czy pozostawia to – poza urazami fizycznymi, kalectwem itp. – również jakieś urazy psychiczne? Oczywiście, na przykład ten chłopak z Nowego Targu musiał być leczony także psychicznie. Klinika dysponuje fachowcami: psychiatrami i psychologami. Zamawiam się na rozmowę z panią psycholog, na jutro.
Później pojechałem na Wielicką 82, do rodziców Roberta. Nie zastałem ich w domu. Zlustrowałem okolicę. Mieszkają na drugim piętrze nowoczesnego bloku, jednego z pięciu wznoszących się tuż przy dworcu płaszowskim. Obok, w ogrodach, małe pokraczne domki typowego przedmieścia. Ta dzielnica miała złą sławę. Agresywny, pazerny ludek, ni to półproletariat, ni to półposiadacze. Jak w małym miasteczku. Poza tym alkoholizm, złodziejstwo i w ogóle wszystkie grzechy główne…
Zaczepiłem grupkę chłopców w wieku mniej więcej ośmiu, dwunastu lat, bawiących się przed blokiem. Zapytałem, czy wiedzą o tragedii Roberta. Oczywiście wiedzieli, odpowiadali z przejęciem. Jeden z nich powiedział:
– To taki starszy chłopak, może siedemnastoletni, pchnął Roberta w ogień, my go znamy, ciągle chodzi po Krzemionkach…
Wtorek. Starałem się przez Komendę Wojewódzką MO o możliwość wglądu do akt dochodzeniowych Komendy Dzielnicowej MO Podgórze w sprawie Roberta; pozwolono mi na to w drodze wyjątkowej uprzejmości, bo tego normalnie się nie praktykuje. W KD zostałem przyjęty przez porucznika M. prowadzącego sprawę. Trzymał się trochę w rezerwie, czemu się nie dziwię. W każdym razie dowiedziałem się wielu istotnych szczegółów, takich jak choćby personalia chłopców uczestniczących w zajściu oraz ich adresy.
Z protokołów przesłuchania chłopców wynika – tak przynajmniej referował mi je porucznik – że solidarnie wypierają się jakiegokolwiek współudziału w wypadku. Ot, po prostu bawili się; wszędzie walają się tu odpadki, które się palą, ktoś je podpala – i Robert nieszczęśliwie wpadł do takiego palącego się dołu… a oni przestraszyli się i uciekli.
– Pan temu wierzy? – pytam porucznika obcesowo.
Nie odpowiada wprost.
– Widzi pan, to są dzieci, do ich zeznań zawsze trzeba odnosić się z pewną dozą krytycyzmu…
Zastanawia mnie jeden szczegół – mówię o tym, raczej myślę głośno: niewątpliwie wmieszany był w to wszystko ów najstarszy chłopak, prawie siedemnastoletni Maciej B. Jak to – taki stary koń, a bawi się z dziewięcioletnimi mikrusami? Z przesłuchania wynika, że owszem, miał przy sobie zapalniczkę i podpalał to i owo. Wymknęło się także porucznikowi – widocznie jego też to zafrapowało – że matka Macieja B. zeznała, że on tak zawsze lubi bawić się z młodszymi od siebie. Infantylizm? Nie, porucznik przeczy: zupełnie normalny chłopak, uczy się w szkole zawodowej, przyzakładowej, wygląda i zachowuje się normalnie, nie był notowany w kartotekach milicyjnych… A więc? Może chęć przewodzenia, podporządkowywania sobie tych maluchów? Może diabli wiedzą jakie skazy charakteru albo i zboczenia?
Takie głośne myślenie nic nie wniesie. Porucznik daje do zrozumienia, że też ma rozmaite wątpliwości, ale przezornie nie wychyla się w osądach ani na włos. Dowiaduję się w końcu jednego ważnego szczegółu: Maciej B. został bezpośrednio po zajściu zatrzymany jako podejrzany, wkrótce jednak zwolniono go na podstawie decyzji sądu dla nieletnich (który w tym wypadku, kiedy chodzi o dzieci, spełnia funkcję prokuratury), ponieważ nie dopatrzono się na razie niezbitych dowodów winy ani dostatecznie umotywowanych poszlak.
Patrzę ze współczuciem na porucznika: czasem rola jego instytucji jest zaiste niełatwa. Mamy się niebawem spotkać w sądzie dla nieletnich.
Środa. Oglądnąłem sobie teren tego wysypiska przy ulicy Płaszowskiej. Bagniste rozlewiska Bagrów, a dalej doły, jamy, góry odpadków, z których niektóre tlą się, żarzą, dymią. Kilku starych ludzi, śmieciarzy, żyjących ze zbierania makulatury, i watahy dokazujących chłopaków, którzy mają tu swój „Dziki Zachód”. Na miły Bóg, kto pozwolił na usytuowanie takiego niebezpiecznego wysypiska tuż przy obrzeżu półmilionowego miasta, wśród domostw, o krok od linii tramwajowej?! A skoro już do tego dopuszczono, to dlaczego nie jest to teren kontrolowany przez strażników, jakoś zabezpieczony? Za każdą śmierć i każde kalectwo, które się tu zdarzy, czyniłbym odpowiedzialną przede wszystkim Radę Narodową Podgórza, gospodarza tych terenów.
Dzisiaj także doszło do spotkania z doktorem Zofią Kordyl, psychologiem Instytutu Pediatrii. Jako hasło wywoławcze rozmowy poddałem temat agresywności wieku dziecięcego. Pani psycholog ma i olbrzymie doświadczenie, i interesujące spostrzeżenia. Współczesne cechy tej agresywności wywodzi przede wszystkim z niedowładu życia rodzinnego. Z braku troski rodziców o życie uczuciowe dziecka, o kształtowanie jego wrażliwości w sensie o t w a r c i a wobec innych ludzi. Dziecko na ogół jest przyuczone do tego, aby pamiętać wyłącznie o sobie, o własnych przyjemnościach i wygodach. Rodzi się z tego zjawisko bezmyślności, braku hamulców, żywiołowego stosunku do przedmiotów, zwierząt, ludzi… Właśnie w tej hierarchii: zaczyna się od bezkarnego niszczenia przedmiotów, potem maltretowania i zabijania zwierząt, a potem… no nie, nie zawsze stopniowanie jest pełne, nie przesadzajmy. Jest i drugi aspekt tej agresywności, z zasady w wieku nieco późniejszym, wśród nastolatków, kiedy bywa sposobem reagowania na bodźce środowiskowe.
Niestety, musiałem szybciej zakończyć tę rozmowę, niżbym chciał, ponieważ od owej psychologii teoretycznej oderwała mnie p s y c h o l o g i a s t o s o w a n a. Mam iść do mieszkania Macieja B.
Nie zastałem go w domu. Była tylko jego matka. W kącie pokoju stoją wędki: tak, mąż jest zapalonym wędkarzem i właśnie wtedy, w tę nieszczęsną sobotę, Maciek poszedł na Bagry, aby nałowić ojcu żywca… Co za nieszczęście, panie, co za nieszczęście! No tak, bywał tam i częściej, w Płaszowie mieszka teściowa, jego babcia, to często ją odwiedzał… Nawet znał dwóch chłopców spośród tych trzech, ale Roberta nie, w ogóle go nigdy nie widział… Czy lubi się bawić z młodszymi? A owszem, jakoś do niego lgną – może dlatego że on sam jest jeszcze trochę dziecinny, taki, no, jak panienka… Dobrze, jak pan sobie życzy, to może się pan z nim zobaczyć niechby jutro, tak o tej porze – może trochę później, jak przyjdzie z pracy, i mąż wtedy będzie…
Czwartek. Zastanę go czy nie zastanę? Przywiązuję dużą wagę do tego spotkania. Przeglądnąłem notatki, zastanowiłem się, przypomniałem sobie jeszcze niektóre pominięte tu szczególiki – no, nie uprzedzajmy wypadków.
Za pierwszym razem – cisza za drzwiami. Poczekałem, potem zszedłem na ulicę, zjadłem lody, powłóczyłem się. Po półgodzinie – znowu dzwonię, dwa razy, jak zwykle dzwonią domownicy. Ktoś się poruszył, drzwi się otwierają. Chłopak może dwudziestoletni, starszy brat? Czy ojciec jest? Nie, nie ma, jeszcze nie wrócił z pracy. Ale ja się przecież umawiałem wczoraj z pana matką, że przyjdę. Czy jest Maciej? A jest, proszę, niech pan wejdzie.
Zostawił mnie samego w pokoju, a za chwilę wszedł on, Maciej. Drobny, szczupły, ładna pociągła twarz, duże oczy – spokojne, ale z wyrazem napięcia. Blondyn. Zagadałem – o tych wędkach, stojących w kącie, o rybach. Że sam też jestem wędkarzem.
– Gdzie ojciec łowi?
– Przeważnie na Dunajcu – odpowiedział nieomal basem, jakże kontrastującym z tą jego szczupłością, chłopaczkowatością…
Ech, mocny i zwinny młody chłopak, żadna tam „panienka”. Ale ma w sobie jednak coś dziwnego… Co? Nie wiem. Czuję.
Proszę, aby opowiedział swoją wersję wypadków. Początkowe szczegóły nieważne. Zapisuję, co najważniejsze:
– Tam zwalano z ciężarówki takie bele, szukaliśmy w nich piłeczek gumowych, czasem są takie z „Semperitu”¹. Kręcili się jacyś chłopcy. Tak, to prawda, miałem przy sobie zapalniczkę i podpaliłem taką jedną kupę odpadków, ale nie wiedziałem, że tam w środku ktoś jest, dopiero, jak zaczął ruszać się i krzyczeć… Tak, to prawda, że nie poszedłem mu na pomoc. Przestraszyłem się. Uciekłem.
Zapaliłem papierosa, odczekałem chwilę. Maciej B. zapytał:
– A czy on żyje?
– Jak to, nie zainteresowałeś się tym przedtem? Owszem żyje. Może w y ż y j e.
Spodziewałem się ulgi w tych dużych, spokojnych, napiętych oczach. Przeciwnie. Jakby jeszcze bardziej skamieniały.
Zapytałem:
– Czy czujesz się winny?
– Tak, czuję się winny tego, że podpaliłem kupę śmieci.
– A czy nie czujesz się winny, że nie udzieliłeś pomocy, że uciekłeś, mimo że to ty właśnie podpaliłeś i że ty byłeś z tych chłopaków najstarszy, więc powinieneś za nich odpowiadać?
Przedłużająca się chwila milczenia, wreszcie, jakby z wahaniem:
– Tak, za to też czuję się winny.
Odszedłem. Czegóż więcej mogłem oczekiwać? I tak dokonało się wiele. Zyskałem nieomal pewność.
Sumuję tę rozmowę:
a) przyznał się, że zapalił;
b) twierdzi, że nie wiedział, że ktoś tam jest; to przecież nie była jakaś monstrualna góra śmieci, tylko niegłęboki dół; zresztą wokół, jak mówi, kręcili się ci znajomi chłopcy, z którymi był Robert, więc by go uprzedzili, ostrzegli; może to zresztą zarazem dowodzić, że był z nimi w zmowie;
c) wiadomość o tym, że Robert żyje, przyjął bez ulgi, lecz jakby z niepokojem; o co? że Robert po przyjściu do siebie coś opisze, coś w y g a d a ?
d) nie wykazał jakiejkolwiek skruchy – to jego przyznanie się do winy było niejako wymuszone;
e) wrażenie ogólne: ten chłopak ma w sobie coś nienaturalnego; coś, co się tylko wyczuwa, co się kryje w tych kontrastach między dorosłością a chłopaczkowatością, między buzią cherubina a kamiennym spokojem oczu… Mój Boże, oczywiście, że to wszystko jest niepewne i niewymierne, opisuję tylko w r a ż e n i a. Aby stwierdzić jego rzeczywisty stan psychiczny, trzeba by było długich i fachowych badań psychiatrycznych.
(przerwa w notatkach)
Wtorek. Byłem dzisiaj znowu u rodziców Roberta i wreszcie ich zastałem. Dowiedziałem się czegoś, czego jeszcze nie wie ani milicja, ani nikt w ogóle. Pani S. powiedziała mi, że wczoraj, to jest w poniedziałek 30 czerwca, po południu, około godziny siedemnastej, kiedy przebywała jak co dzień o tej porze w separatce Roberta, ten poczuł się szczególnie dobrze, zelżał jakoś strach, leżący dotąd na nim kamieniem, i w długim monologu (wyobrażam sobie te chrypiące, wyrywane z krtani słowa…) opowiedział jej, jak było naprawdę.
Cytuję prawie dosłownie:
– Głaskałam go, był dzisiaj ożywiony i nie płakał, i w pewnej chwili zapytałam go: „Robuś, jak to się z tobą stało? Bawiliście się czy co?”. On chwilę myślał i powiedział: „Tak, mamusiu, bawiliśmy się i oni owijali mnie tą folią, i wepchnęli do dołu, a jak zacząłem krzyczeć, to mi ręką zatykali usta, a potem podskoczył ten starszy chłopak i podpalił, ja strasznie krzyczałem…”.
A oto uzupełniająca relacja ojca Roberta:
Wiadomość o wypadku syna zastała go poza Krakowem, był na delegacji służbowej. Wkrótce po przyjeździe odszukał Krzysztofa W., nie w domu, lecz na ulicy, i zapytał go: „Krzysztof, powiedz, jak było naprawdę”. Wtedy podszedł do nich jakiś starszy chłopak i oświadczył: „Proszę pana, Krzysztof na milicji wszystko skłamał, bo bał się bicia od ojca; mówił choćby, że nie wie, jak się nazywał ten ich prowodyr, a w gruncie rzeczy wie i ja też wiem, on się nazywał Maciej B. I to ten właśnie chłopak podpalił Roberta, a jak Krzysztof krzyknął, to tamten powiedział: »Niech się spali żywcem«”. Pan S. zapytał Krzysztofa, dlaczego kłamał, a ten odpowiedział: „Bo mi B. groził”. Ojciec Roberta zaprowadził go natychmiast na milicję, aby zmienił zeznania. Jak Krzysztof W. zeznawał po raz drugi – nie wie, nie był przy tym obecny, bo był zbyt wzburzony i został wyproszony z lokalu MO…
Na koniec obydwoje rodzice podsuwają mi dwie fotografie Roberta: z niedawnej Komunii Świętej oraz z karty tramwajowej. Ładniutkie, wychuchane dziecko. Na tę uśmiechniętą twarzyczkę nakłada mi się obraz tej drugiej, w strupach, zaciekach i nadżerkach, widzianej w separatce kliniki. Te dwie twarze nigdy już nie będą takie same.
Epilog
Spotkali się znowu u mnie: lekarz, dziennikarz, plastyk. Był jeszcze na dokładkę prawnik.
Zreferowałem wynik swego prywatnego śledztwa.
– Czy jesteś pewny ostatecznej konkluzji? – zapytał prawnik. – Ostrzegam cię przed odpowiedzialnością.
– Nie. Nie wyręczam wszak milicji ani sądu. Uznaję tę konkluzję tylko za wysoce prawdopodobną; na tyle prawdopodobną, że mogę na jej podstawie budować dalsze przesłanki rozumowe. Czy też inaczej: komentarze i wnioski.
– A jeśli strona przez ciebie obwiniona – upewniał się – zostanie w toku normalnego przewodu sądowego oczyszczona z zarzutów? Czy odwołasz publicznie swoje oskarżenie?
– Jeśli zostanę przekonany argumentacją i faktami, to tak, oczywiście. Tutaj występuję przecież tylko jako rzecznik własnych przekonań. A także, w jakimś sensie, rzecznik opinii publicznej.
– No to dobra, wal już swoje wnioski i komentarze – zawyrokował prawnik.
– Co z moim balsamem? – wpadł w słowo plastyk.
– Co z moją lagą? – przypomniał sobie dziennikarz.
– Panowie, tylko bez ogólników – skarcił lekarz. – Jerzy zebrał dane bardzo konkretne, a poza tym wszyscy uczestniczyliśmy w sesji rady również bardzo konkretnej; mówmy w dalszym ciągu konkretnie.
– Zgoda zacznijmy od wniosków z sesji – powiedziałem. – Przypomnę z arcyciekawej analizy kuratora Nowaka fakt, który może uszedł waszej uwagi: co dziewiąta, dziesiąta rodzina w środowiskach przemysłowych jest, jak on to określił, m o r a l n i e z a g r o ż o n a. Wśród przyczyn – i ta niebagatelna, którą zacytuję dosłownie: „Rodzina w Krakowie, podobnie jak w innych wielkich miastach, ulega dezintegracji. Typowa dziś jest rodzina mała, na którą w minimalnym stopniu oddziaływa nacisk opinii bliższych i dalszych krewnych: coraz powszechniejsze stają się zjawiska aktywności zawodowej obojga rodziców, indywidualizacji zainteresowań, krzyżowania licznych modeli wzorców osobowych i kulturowych – co nie sprzyja wykształceniu silnego poczucia więzi rodzinnej. Sytuację utrudnia fakt, że współczesne wychowanie, zarówno to rodzinne jak i instytucjonalne, w zasadzie nie przygotowuje młodzieży do przyszłej roli małżonków, ojców i matek. Tymczasem coraz większa liczba rodziców to ludzie młodzi…”. Nic dodać, panowie, ani ująć. Ja tutaj odnajduję odpowiedź na pytanie, dlaczego Robert S. stał się żywą pochodnią i dlaczego, być może, w najbliższych latach takich pochodni spotkamy więcej. Pani psycholog, której zdanie tutaj wam przytoczyłem, ujęła rzecz zwięźlej: „Niedowład rodziny”. Ale wydawała się przy tym zwolenniczką owego cudownego balsamu: że coś przyjdzie z zewnątrz i namaści nasze oczy, oczy matek, ojców i dzieci, miłością i dobrocią. Chrystianizm wierzył w taką magiczną formułę – i z jakim skutkiem? (Na marginesie stwierdzę, że wszyscy chłopcy z kręgu Roberta łącznie z Maciejem B. byli wychowywani jak najbardziej religijnie). Kurator Nowak proponuje coś innego – skoro punktem wyjścia są małe odosobnione rodziny, absolutnie nieprzygotowane do mądrego i odpowiedzialnego wychowywania dzieci… Powiada mianowicie: trzeba w sposób rygorystyczny, obowiązkowy uczyć rodziców funkcji wychowawczych. Konkretnie: zacząć od rodziców dzieci z przedszkoli, a potem rodziców dzieci z klas pierwszych, piątych i ósmych szkół podstawowych oraz pierwszych i ostatnich klas szkół zawodowych i średnich. To znaczy w okresach, kiedy dziecko przechodzi najważniejsze fazy rozwojowe. I to ma być w Krakowie realizowane z całą sumiennością. Aby w dalszych latach nie było już więcej żywych pochodni…
– I ty to uważasz za jedyne skuteczne panaceum? – powątpiewał dziennikarz. – Też balsam, tylko że inny, mniej poetyczny.
– Od czegoś trzeba zacząć – powiedziałem. – Nie można stać bezczynnie, k i e d y c z ł o w i e k p ł o n i e.
– Może i masz rację – powiedział plastyk. – Hasior ci się kłania.
– Obiecałem wam dalsze informacje o toku sprawy Roberta S. Moje obserwacje wzbogaciły się tymczasem o wyniki ostatniej sesji rady miasta Krakowa, poświęconej, jak wiadomo, wychowaniu. Czy zwróciliście uwagę na fakt, podkreślony w sprawozdaniach, że coraz większa liczba dzieci ma najrozmaitsze skazy i odchylenia psychiczne? Dojrzeliśmy do tego, aby spojrzeć prawdzie w oczy. To są uboczne skutki cywilizacji – przede wszystkim postępu higieny i medycyny, która utrzymuje przy życiu dzieci dawniej skazane na nieuchronną śmierć, eliminowane przez naturalną selekcję. A jesteśmy wszak dumni, że stajemy się społeczeństwem wysoce cywilizowanym. W sprawie Roberta S. wychodzą na jaw coraz nowe szczegóły. Nawet gdyby przyjąć, że jego tragiczny wypadek wynikł z okrutnej zmowy grupy dzieci – to niewątpliwie dzieci te należą właśnie do owego marginesu „odpadów cywilizacyjnych”. Trzon społeczeństwa pozostaje zdrowy. A o to przecież chodzi…
Jerzy Lovell, Jak żyć? Zbiór reportaży, Warszawa: Iskry, 1972, s. 5–34