Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antologia 100/XX. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Antologia 100/XX. Tom 2 - ebook

Antologia to hołd złożony polskiej szkole reportażu, zbiór prezentujący jej najlepszych twórców, tych najsławniejszych i tych niesłusznie zapomnianych, a wspólnie tworzących reporterską historię XX wieku. Na dwa tomy zebrane przez Mariusza Szczygła składa się sto najciekawszych, najlepszych i najgłośniejszych polskich reportaży opublikowanych pomiędzy 1901 a 2000 rokiem.

Antologia powstała pod opieką rady programowej złożonej z wybitnych reporterów i literaturoznawców. Tworzą ją Hanna Krall, Małgorzata Szejnert, prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński, Elżbieta Sawicka.   Rada programowa:

Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert, Kazimierz Wolny-Zmorzyński..

TOM I: Korczak, Jeż, Sieroszewki, Laskowski, Konopnicka, I., Reymont, Rodziewiczówna, Kaden-Bandrowski, Żeromski, Bryła, Staniewski, Moszyński, Strumph-Wojtkiewicz, Parandowski, Dębicki, Nałkowska, Iłłakowiczówna, Krzywicka, Szelburg-Zarembina, Wasilewska, Uniłowski, Wrzos, Wańkowicz, Słonimski, Cat-Mackiewicz, Sobański, Goetel, Pruszyński, Mitzner, Gil, Opoczyński, Leny-Kisielewski, Wierzyński, Mackiewicz, Pietrzak, Osmańczyk, Melcer, Janta-Połczyński, Krajewski, Ostromęcki, Dąbrowska, Ros, Kapuściński, Godek, Urban, Brandys, Kwiatkowski, Rolicki, Kozicki, Strońska, Rowiński, Hołda, Górnicki.

TOM II: Wróblewski, Roszko, Bijak, Szczepański, Wolanowski, Redliński, Lovell, Szejnert, Szymańska, Kąkolewski, Jagiełło, Łopieńska, Turowski, Łuka, Nawrocki, Krall, Miller, Ogórek, Mularczyk, Pietkiewicz, Kuśmierek, „Karta”, Berberyusz, Święch, Owsiany, Wójcik, Pielecki, Gabryel, Ostrzycka, Rymuszko, Giełżyński, Bartosz, Seidler, Ostrowska-Metelska, Pasek, Morawski, Stanisławczyk, Wilczak, Smoleński, Pawlak, Hugo-Bader, Ostałowska, Morawska, Matys, Tochman, Nowak, Lipiński, Wróblewska, Jagielski.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-761-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zna­leźć ma­te­riał do ho­mi­lii

Miał za­strzeżenia do Bu­szu po pol­sku. I to fun­da­men­tal­ne.

Nig­dy nie byłem en­tu­zjastą re­por­tażu im­pre­syj­ne­go, lu­bującego się w drob­nych in­cy­den­tach, nic nie­znaczących wy­da­rze­niach i wy­pad­kach – a gdzie co­raz częściej re­por­te­rzy szu­kają schro­nie­nia przed ważnymi pro­ble­ma­mi. Zaczęło się to od słyn­ne­go Bu­szu po pol­sku Ry­szar­da Kapuścińskie­go. Książki na­prawdę pięknej i wzru­szającej, ale składającej się je­dy­nie ze świet­nie na­pi­sa­nych im­pre­sji. A tym­cza­sem przy im­pre­syj­nym uka­zy­wa­niu pro­ble­mu re­por­ter wy­mi­gu­je się od jed­no­znacz­ne­go osądu i wzięcia zań od­po­wie­dzial­ności.

A więc re­por­ter ma osądzać. (Patrz: Zbi­gniew Kwiat­kow­ski, też, jak Lo­vell, z Kra­ko­wa, też z „Życia Li­te­rac­kie­go”, bar­dzo przez Lo­vella po­dzi­wia­ny). Do tego: re­por­ter ma wyciągać dla czy­tel­ni­ka wnio­ski, pod­po­wia­dać mu ewen­tu­al­ne roz­wiąza­nia opi­sa­nych pro­blemów.

Sam Lo­vell mówił, że re­por­ter ma „ani­mo­wać społeczeństwo”, „wpływać na stan umysłów”, „orien­to­wać lu­dzi w la­bi­ryn­tach życia”. Zresztą „mnóstwo osób przy­cho­dzi na moje spo­tka­nia au­tor­skie. I ciągle py­tają mnie: jak żyć? Ciąg­le żądają no­we­go de­ka­lo­gu”. Na­wet jed­na z jego re­por­terskich książek ma tytuł Jak żyć? (1972).

W prze­ci­wieństwie do in­nych re­por­terów Je­rze­go Lo­vel­la nie in­te­re­so­wały po­je­dyn­cze zda­rze­nia i jed­nost­ko­we hi­sto­rie.

Nig­dy bo­wiem nie opi­suję in­cy­dentów – de­kla­ro­wał. – Nie in­te­re­su­je mnie, że panią X bije mąż czy – że pan Y ma dwie żony. Wkra­czam do­pie­ro wówczas, gdy ta­kie wy­pad­ki układają się w zja­wi­sko o pew­nej po­wta­rzal­ności. Gdy stają się pro­ble­mem w od­czu­ciu społecz­nym, pro­ble­mem tak ważkim, iż dla uzy­ska­nia jako ta­kiego pojęcia o na­szym świe­cie ko­niecz­ne jest po­sta­wie­nie dlań dia­gno­zy.

Zwróćmy uwagę na słowa „wkra­czam” i „dia­gno­za”, a otrzy­ma­my opis po­sta­wy re­por­ter­skiej Je­rze­go Lo­vel­la.

„Dia­gno­zo­wał” więc ma­cie­rzyństwo na­sto­la­tek (Re­por­taż o smar­ka­tych mat­kach), ego­izm ko­biet (Zabójstwo miłości), trud­ne życie mężów hi­ste­ry­czek (Piekło mężczyzn), słabość współcze­snych mężczyzn (Kon­cert na trąbkę), zbyt wcześnie roz­poczęte życie sek­su­al­ne młodzieży (Trak­tat o życiu sek­su­al­nym) i mnóstwo in­nych „współcze­snych pro­blemów”. Szu­kał za­wsze wie­lu przy­padków ty­po­wych (jed­nost­ko­wych, ale ty­po­wych), które ułożą się w ob­raz możliwy do umiesz­cze­nia w szer­szym kon­tekście oby­cza­jo­wym. Gdy już je ze­brał i zsyn­te­ty­zo­wał, za­czy­nał swoją świecką ho­mi­lię. Na przykład tak:

Młodzież roz­po­czy­na życie płcio­we często po pro­stu już od dzie­ciństwa . Sto­sun­ki płcio­we, upra­wia­ne bez umiar­ko­wa­nia nie­mal od naj­wcześniej­szej chwi­li, od chwi­li po­zna­nia, po­wo­dują szyb­ki prze­syt . Żałujmy pięknych, po­wab­nych dziewcząt, upi­tych ta­nim wi­nem, barłożących się z byle kim i byle jak, goniących za chwilą roz­ko­szy, której się na­za­jutrz nie pamięta, a po­zo­sta­je tyl­ko jałowość i wstręt; żałujmy mężatek, chu­tli­wych i za­ra­zem bier­nych, umęczo­nych; żałujmy mężczyzn, po pi­ja­ne­mu obłapujących przy­god­ne ko­bie­ty, nie­zdol­nych już na­wet do roz­ko­szy, nie­na­sy­co­nych i za­ra­zem prze­sy­co­nych. Pro­du­kują bez­sens, za­prze­czają swe­mu ludz­kie­mu powołaniu.

Wstępy do re­por­taży Je­rze­go Lo­vel­la, nim przemówili ich bo­ha­te­ro­wie, miały cza­sem po kil­ka stron. Spe­cy­fi­ka jego tekstów – au­to­ra kil­ku­dzie­sięciu książek re­por­ter­skich, wy­dającego cza­sem po dwie, a na­wet trzy rocz­nie – po­le­gała jesz­cze na tym, że ciągle zdra­dzał czy­tel­ni­kom ku­li­sy swo­jej pra­cy. Re­la­cjo­no­wał myśli to­wa­rzyszące mu przy zbie­ra­niu ma­te­riału, dy­le­ma­ty i wy­bo­ry.

„Mimo wszyst­ko właśnie im, ko­bie­tom, należy pierw­szym oddać głos” – na­pi­sał w Pie­kle mężczyzn, po tym jak stwier­dził, że do­tych­czas (jest 1977 rok) bar­dzo dużo mówiło się o pie­kle ko­biet, lecz te­raz należy mówić o pie­kle mężczyzn, ska­za­nych na swo­je ko­biety. Mimo wszyst­ko właśnie ko­bietom należy oddać głos (rad nie­rad re­por­ter od­da­je), ale stwa­rza to nowe pro­ble­my:

Oddać głos – ale którym? Z ja­kiej ge­ne­ra­cji? Z ja­kie­go śro­do­wi­ska? Ra­czej nie na­sto­lat­kom, to osob­ny pro­blem. Ani ko­bie­tom zde­cy­do­wa­nie star­szym; należą do in­nej epo­ki. Więc może tym około czter­dziest­ki: jesz­cze w pełni ak­tyw­nym, lecz już su­mującym pew­ne doświad­cze­nia…

Po­dob­nie w re­por­tażu Dla­cze­go się nie żenią?:

Więc mam się po­py­tać chłopców, po­roz­ma­wiać z pan­na­mi? Nie tędy chy­ba dro­ga. Rocz­nik sta­ty­stycz­ny też mi nic nie po­wie. Już ra­czej po­prze­stać na własnym doświad­cze­niu, na ob­ser­wa­cjach z bli­skie­go kręgu.

Po­tra­fił też in­for­mo­wać czy­tel­ni­ka, że pani psy­cho­log, która kon­sul­tu­je dla nie­go różne te­ma­ty, właśnie wy­je­chała do mi­ni­ster­stwa do War­sza­wy i wróci za kil­ka dni, więc trze­ba na nią po­cze­kać.

Można się za­sta­na­wiać, dla­cze­go Lo­vell w la­tach sześćdzie­siątych i siedemdzie­siątych odniósł tak duży suk­ces. Co było fa­scy­nującego w tym pro­wa­dze­niu czy­tel­ni­ka za rękę? Zo­sta­wiam to Państwu.

Za­sta­na­wia­no się, czy tek­sty Je­rze­go Lo­vel­la w ogóle są re­por­tażami. W 1960 roku To­masz Łubieński za­mieścił w „Twórczości” nie­przy­chylną re­cenzję tomu Cud się zda­rzył (1959), której nadał tytuł An­ty­re­por­taż. To określe­nie do­wo­dziło wyraźnej od­mien­ności tekstów Lo­vel­la od kla­sycz­ne­go wzor­ca. W 1974 roku Wiesława Gro­cho­la w re­cen­zji in­nej książki na­zwała jego pi­sar­stwo „pu­bli­cy­styką opi­sującą”. W 1976 roku Jan Ku­ro­wic­ki w „Kon­tra­stach” nadał im mia­no „re­por­taży mo­ral­no-świa­to­poglądo­wych”. Za­rzu­cał im pa­te­tycz­ność – na przykład de­mo­ni­zo­wa­nie opisów życia co­dzien­ne­go. A przede wszyst­kim ule­ga­nie ste­reo­ty­pom. Je­rzy Lo­vell „wy­bie­ra się w wędrówkę po ko­le­inach społecz­nych ste­reo­typów, grzmiąc grom­ko i do­niośle”, pisał. Na ko­niec Ku­ro­wic­ki życzył iro­nicz­nie: „Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go dla wszyst­kich, którzy chcą tak samo przez świat podążać”.

Źródła pra­gnie­nia świa­ta uporządko­wa­ne­go (a prze­cież re­por­ter Lo­vell cały czas re­la­cjo­nu­je właśnie swo­je po­szu­ki­wa­nia ja­kie­goś porządku) wi­działbym w jego młodości. Był sy­nem inżynie­ra leśnika, uro­dził się w Dro­ho­by­czu. Pra­pra­dzia­dek był An­gli­kiem. Spro­wa­dził go do Pol­ski książę San­gusz­ko, by opie­ko­wał się jego stad­niną. Wiosną 1940 roku, kie­dy w Dro­ho­by­czu zaczęły się pierw­sze ma­so­we wywózki, oj­ciec zmo­bi­li­zo­wa­ny w kam­pa­nii wrześnio­wej dał znać mat­ce, żeby z córką i sy­nem prze­do­stała się na Węgry, gdzie będą mo­gli zna­leźć schro­nie­nie. Tam Je­rzy Lo­vell, bez mat­ki, którą, jak mówił, zgu­bił po dro­dze, i bez ojca, który po­zo­stał w kra­ju, cho­dził do pol­skie­go gim­na­zjum w Ba­la­ton­boglár. Po woj­nie tra­fił do Kra­ko­wa, skończył szkołę dzien­ni­karską przy KC PZPR, zaczął od re­por­tażu so­cre­ali­stycz­ne­go w kra­kow­skiej pra­sie co­dzien­nej, a po­tem osiadł na stałe w „Życiu Li­te­rac­kim”. Za­de­biu­to­wał jako sie­dem­na­sto­let­ni po­eta w ga­zet­ce szkol­nej. Mówił, że wier­sze te wy­ni­kały z jego szczególnej sy­tu­acji życio­wej, z za­gu­bie­nia i prze­rażenia świa­tem.

Mu­siałem szyb­ko doj­rzeć, za­pro­wa­dzić w tym świe­cie jakiś ład, porządek i po­ezja bar­dzo mi w tym po­mogła.

Po­wta­rza­nie na głos własnych myśli albo po­wta­rza­nie, co się w da­nej chwi­li robi – a to prak­ty­ku­je Je­rzy Lo­vell w swo­ich re­por­tażach – jest też spo­so­bem porządko­wa­nia świa­ta.Człowiek płonie (re­por­taż z wa­ria­cja­mi)

1

In­for­ma­cja z „Echa Kra­ko­wa”, ru­bry­ka Kro­ni­ka wy­padków z dnia 25 maja 1970 roku:

„Ofiarą ma­ka­brycz­nej za­ba­wy padł dzie­więcio­let­ni Ro­bert S. za­miesz­kały przy uli­cy Wie­lic­kiej. Zo­stał on przez grupę ko­legów owi­nięty wor­kiem z fo­lii i pod­pa­lo­ny. Ciężko po­pa­rzo­ne­go chłopca prze­wie­zio­no do kli­ni­ki”.

(Uwa­ga: uli­ca Wie­lic­ka mieści się w Płaszo­wie, pra­wo­brzeżnej w sto­sun­ku do Wisły części Kra­ko­wa).

Wstęp, wa­riant I

Pierwszą wia­do­mość przy­niosła moja żona – od ko­sme­tycz­ki. Miła pani Ewa, przy­ja­zna i roz­mow­na wo­bec stałych klien­tek, ma córkę stu­diującą na kra­kow­skiej Aka­de­mii Me­dycz­nej i od­by­wającą okre­so­we prak­ty­ki w In­sty­tu­cie Pe­dia­trii w Pro­ko­ci­miu (bez­pośred­nie po­bliże Płaszo­wa). Opo­wia­dała, że córka po­przed­nie­go dnia wróciła zupełnie roztrzęsio­na: na jej oczach w Dzie­cięcej Kli­ni­ce Chi­rur­gicz­nej (to część In­sty­tu­tu Pe­dia­trii) le­ka­rze przej­mo­wa­li z rąk po­go­to­wia małego chłopca na pół zwęglo­ne­go, przy­tom­ne­go przy tym, nie­ustan­nie charczącego przez opa­rzo­ne usta i gardło: „Puśćcie mnie” i „Ra­tun­ku”. Dusił się, na­tych­miast trze­ba było prze­ciąć w szyi otwór do tcha­wi­cy. Osza­lałe oczy. Po­twor­na męczar­nia. Z opo­wia­dań pielęgnia­rzy z po­go­to­wia wy­ni­kało, że chłopca przy­wiózł taksówkarz, który prze­jeżdżając gdzieś w oko­li­cach uli­cy Płaszow­skiej, w pust­ko­wiu, obok wy­sy­pi­ska śmie­ci, za­uważył ucie­kającą bandę wy­rostków oraz biegnącą w prze­ciwnym kie­run­ku, ku szo­sie, dziwną fi­gurkę oto­czoną czymś, co fa­lo­wało, świe­ciło i dymiło. Przy­ha­mo­wał i do­pie­ro wte­dy pojął, że ma przed sobą c h ł o p c a , k t ó r y p ł o n i e. Żywą po­chod­nię. Chwy­cił koc, wy­biegł, przy­du­sił dziec­ko do zie­mi, uga­sił, zdarł z nie­go reszt­ki top­niejącej fo­lii. Odwiózł na sy­gna­le do po­go­to­wia. Czy chłopak wyżyje? Po­pa­rzo­ne, na pół zwęglo­ne dłonie, uda, ple­cy, głowa. Słaba na­dzie­ja, pra­wie jej nie ma. Le­ka­rze robią, co mogą. Córka pani Ewy nie spała całą noc… Ciągle ma­ja­czyła się jej płonąca fi­gu­ryn­ka biegnąca skra­jem pust­ko­wia i roz­pacz­li­wie charcząca: „Ra­tun­ku!” i „Puśćcie mnie!”. A po­tem na­gie, czer­wo­no-czar­ne ciałko, skręcane kon­wul­sja­mi bólu, z białymi, osza­lałymi ocza­mi pośród spa­lo­nych brwi i po­wiek.

Re­la­cji żony wysłuchałem nie ja je­den tyl­ko: to był wcze­sny wieczór, aku­rat wpadło do mnie kil­ku przy­ja­ciół. Dzien­ni­karz. Le­karz. Pla­styk. Pierw­szy ode­zwał się le­karz:

– Po­twor­ne. I chy­ba bez­na­dziej­na spra­wa. Jeśli opa­rze­niu uległo powyżej czter­dzie­stu pro­cent po­wierzch­ni ciała, to właści­wie nie ma pra­wie żad­nych szans.

Długo mil­cze­liśmy, po czym ode­zwał się pla­styk:

– Ha­sior: te jego płonące kom­po­zy­cje. Za­wsze poj­mo­wałem to jako ar­ty­styczną prze­nośnię, a tu na­gle… Słuchaj­cie, lu­dzie, czy nig­dy na tej zie­mi nie po­ja­wi się jakiś po­czci­wy anioł z lilią w dłoni, z gałązką oliwną, z bal­sa­mem miłości i do­bro­ci, którym namaści na­sze oczy, do ja­snej cho­le­ry?!

– I z tęgą lagą w dru­giej dłoni – za­pe­rzył się dzien­ni­karz. – Żeby lać nią dra­ni i skur­wy­synów, lać i tyl­ko pa­trzeć, czy jesz­cze dyszą. O Boże, żebym ja do­stał w ręce tych hyclów, tych młodych, do­brze się za­po­wia­dających oprawców, tych ma­lut­kich katów… Och, żebym ja ich do­stał w swo­je ręce!

– Chcesz sam zo­stać ka­tem? – wtrąciłem się. – Zresztą nie prze­sa­dzaj­my, dzie­ci za­wsze były okrut­ne.

– Ale nie tak, nie tak – za­pro­te­sto­wała żona. – Ty nie słyszałeś tych ko­biet, tych klien­tek pani Ewy, które tego słuchały… To są mat­ki, których dzie­ci też ktoś może spa­lić.

– Właśnie – do­po­wie­działem. – Oni, ci, jak mówi­cie, mali opraw­cy, również mają swo­je mat­ki. A te mat­ki żyją w społeczeństwie, w którym my też żyje­my. Może je­steśmy współod­po­wie­dzial­ni?

– Chcesz po­wie­dzieć, że to Ha­sior wi­nien, bo pod­pa­la swo­je rzeźby? – szy­dził pla­styk.

– Nic nie chcę po­wie­dzieć, przy­najm­niej na ra­zie, za mało wiem. Osta­tecz­nie re­la­cja z zakładu ko­sme­tycz­ne­go to jesz­cze nie pełnia wie­dzy. Może będę wie­dział więcej, wte­dy po­wiem. Na ra­zie wiem tyl­ko jed­no: że nie pomoże ani cu­dow­ny bal­sam, ani oku­ta laga. Do zo­ba­cze­nia nie­ba­wem, pa­no­wie.

Wstęp, wa­riant II

Ostat­nia se­sja Rady Na­ro­do­wej mia­sta Kra­ko­wa była poświęcona pro­ble­mom wy­cho­wa­nia. Przy­znam się, że uda­wałem się na nią z mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi. Uczest­ni­czyłem już kie­dyś w po­dob­nej im­pre­zie, co praw­da zor­ga­ni­zo­wa­nej przez inną in­stancję, i wy­szedłem z niej z prze­ko­na­niem, że ni­cze­go nie załatwiła, cho­ciaż usiłowała właśnie z a ł a t w i ć. Na mówni­cy de­fi­lo­wa­li star­si pa­no­wie, na ogół nie­wie­le mający wspólne­go z młodzieżą, i prze­li­cy­to­wy­wa­li się w wymyśla­niu ry­gorów i haseł, które młodzież miały na­tych­miast i bez­a­pe­la­cyj­nie uzdro­wić i zba­wić. Nie wierzę, aby hasła i ry­gory mogły ko­go­kol­wiek zba­wić, to po pierw­sze; po dru­gie, na owym kon­wen­ty­klu za­brakło rze­tel­nej i nie­sza­blo­no­wej ana­li­zy śro­do­wisk młodzieżowych, co win­no być pod­stawą ja­kich­kol­wiek po­czy­nań i dys­ku­sji; po trze­cie wresz­cie, każdy, kto zda­je so­bie sprawę, jak dziw­ne i nie­jed­no­znacz­ne zja­wi­ska za­chodzą współcześnie szczególnie na sty­ku dzie­ci–ro­dzi­ce, ten przy­zna, że dys­ku­to­wa­niu tego te­ma­tu musi to­wa­rzy­szyć at­mos­fe­ra nie­skrępo­wa­nia, in­tym­ności, pra­wa do własnych prze­myśleń, a więc i błędów – od tej zaś at­mos­fe­ry ów kon­wen­ty­kiel był jak naj­dal­szy. Słowem oba­wiałem się, że w kra­kow­skim ma­gi­stra­cie spo­tkam się z czymś po­dob­nym, i z góry na­sta­wiałem się na jałowość i nudę…

A było jed­nak in­a­czej. Oj­co­wie mia­sta są także oj­ca­mi własnych dzie­ci; za­bra­li się więc do ro­bo­ty z pasją i po ludz­ku, ze zro­zu­mie­niem isto­ty rze­czy. Zaczęli od tego, że główny re­fe­rat na se­sji po­wie­rzy­li tym, którzy się na tym naj­le­piej znają: wy­cho­waw­com, na­uczy­cie­lom, ściślej – Ku­ra­to­rium Okręgu Szkol­ne­go. Ci zaś oka­za­li się na tyle mądrzy i nie­za­du­fa­ni, iż nie ogra­ni­czy­li się do własnych tyl­ko doświad­czeń, lecz sko­rzy­sta­li z wie­dzy wszel­kich in­nych in­sty­tu­cji, mających coś wspólne­go z wy­cho­wy­wa­niem: or­ga­ni­za­cji młodzieżowych, mi­li­cji, Ligi Ko­biet, To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Dzie­ci, To­wa­rzy­stwa Krze­wie­nia Kul­tu­ry Świec­kiej itd. Za­pro­szo­no także ich przed­sta­wi­cie­li na salę ob­rad. Ob­ra­cam się tu pośród sa­mych zna­jo­mych…

Tytuł re­fe­ra­tu (po­wie­dzia­no skrom­niej: in­for­ma­cji) brzmiał: Działalność szkoły, ro­dzi­ny i śro­do­wi­ska w two­rze­niu jed­no­li­te­go sys­te­mu wy­cho­wa­nia dzie­ci i młodzieży na te­re­nie mia­sta Kra­ko­wa. Ta j e d n o l i t o ś ć , powiąza­nie wszel­kich funk­cji wy­cho­waw­czych, to po­stu­lat wo­jewódzkiej or­ga­ni­za­cji par­tyj­nej eg­ze­kwo­wa­ny już od roku. Właśnie: szkoła, ro­dzi­na i śro­do­wi­sko. Żeby nie było żad­ne­go wy­mi­gi­wa­nia się, spy­cha­nia obo­wiązków i od­po­wie­dzial­ności. Żeby dziec­ko stało się naj­bar­dziej w s p ó l n ą sprawą. Gra już ten sys­tem? Za­czy­na. Do­cie­ra się. Re­fe­rat ana­li­zu­je to punkt po punk­cie.

Jest jed­nak i inny pro­blem, który tu na­gle wy­chynął, który ogni­sku­je uwagę. Usłysza­no, prze­czy­ta­no i te­raz ko­men­tu­je się na sali i w ku­lu­arach ta­kie na przykład stwier­dze­nia:

…wysiłki in­sty­tu­cji par­ty­cy­pujących w pro­ce­sie wy­cho­wa­nia, a przede wszyst­kim szkoły, przy­niosły duże re­zul­ta­ty; ten opty­mi­stycz­ny stan nie może jed­nak przesłonić fak­tu ist­nie­nia nie­po­wo­dzeń wy­cho­waw­czych…

…jed­nym z pod­sta­wo­wych ob­jawów trud­ności wy­cho­waw­czych jest przestępczość nie­let­nich, której źródłem są czyn­ni­ki społecz­ne, śro­do­wi­sko­we i bio­lo­gicz­ne…

…szczególny nie­pokój bu­dzi fakt, że zwiększa się licz­ba nie­let­nich do­ko­nujących naj­cięższych ka­te­go­rii przestępstw, ta­kich jak roz­bo­je i włama­nia…

…spośród nie­let­nich sprawców dzie­więćdzie­siąt pro­cent to chłopcy, po­nad sześćdzie­siąt pro­cent przestępstw do­ko­ny­wa­nych jest gru­po­wo, aż osiemdzie­siąt trzy pro­cent przestępców po­sia­da obo­je ro­dziców…

…z przy­to­czo­nych da­nych wy­ni­ka bez­pod­staw­ność prze­ko­na­nia, ja­ko­by na drogę przestępstwa szła głównie młodzież po­zba­wio­na ro­dzi­ny i nie­ucząca się…

…ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­ne przez In­sty­tut Pe­da­go­gi­ki WSP wy­ka­zują, że na przykład spośród społecz­nie wy­ko­le­jo­nych dziewcząt około sie­dem­dzie­sięciu pro­cent cha­rak­te­ry­zu­je ociężałość umysłowa…

…w grud­niu 1968 roku wy­działy oświa­ty mia­sta Kra­ko­wa usta­liły po­nad osiem­set dzie­ci ze znacz­ny­mi wa­da­mi wy­mo­wy i sześć pro­cent uczniów ze skazą ner­wi­cową cha­rak­te­ro­lo­giczną lub psy­cho­pa­tyczną…

My – dys­ku­tujący w ku­lu­arach – stwier­dza­my: oto istot­ne no­vum w ana­li­zie, chy­ba po raz pierw­szy do­strzeżone w ta­kiej ja­skra­wości: mimo na­szej do­brej woli i nie­ja­ko poza jej zasięgiem pro­ces z w y r o d n i e n i a wśród części lu­dzi młodych nie cofa się, lecz zda­je się przy­bie­rać na sile… I to nie­praw­da, że do­ty­czy tyl­ko ja­kie­goś mar­gi­ne­su społecz­ne­go, śro­do­wisk zde­ge­ne­ro­wa­nych, ro­dzin roz­bi­tych czy łaj­dac­kich: nie, do­ty­czy wszyst­kich, także na­szych własnych dzie­ci… Aby zaś nasz nie­pokój się dopełnił, do re­per­tu­aru przy­czyn i skutków włączył się czyn­nik naj­mniej przez nas bra­ny pod uwagę, nie­za­wi­nio­ny, ale – oka­zu­je się – prze­rażająco obec­ny: czyn­nik b i o l o g i c z n y. Może jesz­cze in­a­czej: bio­lo­gicz­no-ge­ne­tycz­ny. Czyżbyśmy, nie wiedząc o tym, płod­zi­li po­ten­cjal­ne po­twor­ki z ukry­ty­mi ska­za­mi psy­chicz­ny­mi, go­to­wy­mi na­gle a nie­spo­dzie­wa­nie wy­buchnąć zbrod­nią lub sza­leństwem?

– Cóż, to jest cena, jaką w całym świe­cie płaci się za szyb­ki postęp i cy­wi­li­zację – mówi zna­jo­my le­karz, rad­ny.

– Strasz­na to cena – mówi dzien­ni­karz, też rad­ny – jeśli jest nią na przykład fakt, o którym słysze­liśmy nie­daw­no: kil­ku­na­sto­let­ni chłopcy stąd, z Kra­ko­wa, chcie­li spa­lić żyw­cem swe­go dzie­więcio­let­nie­go ko­legę… Czy mu­si­my płacić taką cenę? Chodźcie na salę, pa­no­wie: prze­cież po to ze­bra­liśmy się tu­taj i ob­ra­du­je­my, żeby do tego nie dopuścić, praw­da?

Nie wróciłem na salę, po­nie­waż byłem umówio­ny właśnie w spra­wie owe­go chłopca, który płonął żyw­cem jak po­chod­nia. Prze­by­wa w In­sty­tu­cie Pe­dia­trii; wciąż trwa ba­ta­lia o jego życie, wciąż chwieją się nad nim języki płomie­ni, pożerające ciało i duszę.

Ma­te­riały z se­sji będę miał do wglądu, powrócę jesz­cze do nich.

Wstęp, wa­riant III

Chłopak, dziec­ko dzie­więcio­let­nie, spa­lo­ny żyw­cem przez ko­legów? W jed­nym z pism kra­kow­skich uka­zała się taka no­tat­ka: czyście jej uwie­rzy­li? Czy nie wywołała ona wa­sze­go obu­rze­nia i pro­te­stu? Nie­od­po­wie­dzial­ny re­dak­tor dyżurny machnął so­bie taką wia­do­mostkę, posłyszaną za­pew­ne wśród plot­kujących bab w tram­wa­ju. Czy za­sta­no­wił się, jaką czy­ni szkodę społeczną? Jaką ety­kietkę przy­le­pia na­sze­mu młode­mu po­ko­le­niu? Szczególnie, że po spraw­dze­niu oka­zała się ona n i e p r a w d z i w a , czy też ra­czej – nie­zu­pełnie praw­dzi­wa, a więc myląca, tym szko­dliw­sza.

Otóż wasz re­por­ter po­szedł śla­da­mi tej no­tat­ki i do­tarł do następujących faktów:

Istot­nie, w dniu 23 maja, w so­botę po południu, na wy­sy­pi­sku przy uli­cy Płaszow­skiej, nie­opo­dal stawów zwa­nych Ba­gry, uległ poważnemu po­pa­rze­niu chłopak na­zwi­skiem Ro­bert S., bawiący się tu wraz z kil­ko­ma ko­le­ga­mi. Jak wy­ni­ka jed­nak z do­cho­dzeń pro­wa­dzo­nych przez kom­pe­tent­ne or­ga­ny, mowa tu o nieszczęśli­wym p r z y p a d k u , a nie o za­mie­rzo­nym czy­nie: chłopak po pro­stu wpadł do dołu, w którym spa­lały się różne od­pad­ki, zrzu­ca­ne tu przez oko­licz­ne zakłady.

Wersję tę zda­je się po­twier­dzać również sąd dla nie­let­nich, w którego ge­stii znaj­du­je się ta spra­wa; piszę to w try­bie wa­run­ko­wym, po­nie­waż do­cho­dze­nia jesz­cze nie za­mknięto, sąd ofi­cjal­nie nie wy­ra­ził swo­je­go zda­nia.

Wasz re­por­ter będzie to­wa­rzy­szył to­ko­wi spra­wy i we właści­wym cza­sie po­wia­do­mi o jej wy­ni­kach. Jed­no jed­nakże już dziś wy­da­je się pew­ne: nie po­mniej­szając tra­gi­zmu tego wy­da­rze­nia, nieszczęścia dziec­ka i jego ro­dzi­ny – trze­ba je jed­nak umieścić w sfe­rze nie­za­wi­nio­nych przy­padków losu. A jako ta­kie nie pod­le­ga społecz­nej oce­nie.

2

Mam do czy­nie­nia z jed­nym fak­tem s z c z e g ó l n y m oraz z ze­społem ko­men­ta­rzy przez ten fakt im­pli­ko­wa­nych. Ist­nie­je ścisła zależność między tymi dwo­ma człona­mi: jeśli fakt okaże się nie­praw­dzi­wy, ko­men­ta­rze siłą rze­czy staną się zbędne; gdy­bym zaś mimo wszyst­ko utrzy­mał je w mocy, roz­miną się z prawdą, a więc i ce­lem. Py­ta­nie pod­sta­wo­we, na które muszę od­po­wie­dzieć, brzmi za­tem: czy Ro­bert S. płonął żyw­cem na sku­tek własnej nie­ostrożności, czy też zo­stał przez kogoś pod­pa­lo­ny – a jeśli tak, to czy stało się to przy­pad­kiem, w sposób nie­za­wi­nio­ny, czy też czyn zo­stał spełnio­ny z roz­mysłem, z pre­me­dy­tacją?

Zna­lazłem się jako re­por­ter w trud­nej sy­tu­acji, po­nie­waż do­cho­dze­nia, pro­wa­dzo­ne przez Ko­mendę Dziel­ni­cową MO Kraków-Podgórze oraz sąd dla nie­let­nich, nie zo­stały jesz­cze ukończo­ne, a na­wet po­wie­działbym: da­le­ko im do ukończe­nia. Ener­gicz­ne z początku, w pew­nym mo­men­cie jak­by stra­ciły rozpęd. To nie jest za­rzut pryn­cy­pial­ny: każdy ro­zu­mie, że śledz­two w spra­wach nie­let­nich jest szczególnie utrud­nio­ne, ze­zna­nia dzie­ci plączą się i za­prze­czają so­bie wza­jem, sto­pień praw­domówności bywa względny. A poza tym… mój Boże, ni­cze­go ni­ko­mu nie wma­wiam ani nie in­sy­nu­uję, ale chy­ba każdy z nas za­wa­hałby się na mo­ment, za­trzy­mał tuż przed gra­nicą, za którą roz­ciąga się praw­da po­twor­niejąca, praw­da nie­ludz­ka; nie chce się z nią po­go­dzić na­sze su­mie­nie, oskarża ono także nas sa­mych… Tak czy in­a­czej, wy­pa­dało mi śledz­two prze­pro­wa­dzać nie­ja­ko na własną rękę i na własną odpo­wie­dzialność. Właśnie przed chwilą je za­mknąłem. Trwam w prze­rażeniu.

Umówiłem się na dzi­siaj z sędzią sądu dla nie­let­nich pro­wadzącą sprawę. Odwołam to spo­tka­nie. Mu­siałbym su­ge­ro­wać własne wnio­ski, a nie za­mie­rzam wszak wcho­dzić w kom­pe­ten­cje ani sądu, ani or­ganów do­cho­dze­nio­wych. W swo­im cza­sie ustalą one prawdę obiek­tywną w sposób so­bie właściwy. Nie taję: wciąż mam łut na­dziei, że po­mi­mo wszyst­ko będzie to praw­da inna od mo­jej. I że będę mógł w nią uwie­rzyć… Póki co jed­nak muszę się trzy­mać własnej ścieżki. Wy­pi­sać swój własny

Akt oskarżenia

prze­ciw­ko:

Ma­cie­jo­wi B., lat 16, ucznio­wi za­sad­ni­czej szkoły za­wo­do­wej

Je­rze­mu M., lat 14, ucznio­wi szkoły pod­sta­wo­wej

Krzysz­to­fo­wi W., lat 9, ucznio­wi szkoły pod­sta­wo­wej

Ada­mo­wi G., lat 10, ucznio­wi szkoły pod­sta­wo­wej

oskarżonym o to, że działając wspólnie i w po­ro­zu­mie­niu w dniu 23 maja 1970 r. około go­dzi­ny 16.00 z pod­usz­cze­nia Ma­cie­ja B., pod­pa­li­li ce­lo­wo i z pre­me­dy­tacją Ro­ber­ta S., lat 9, po to, aby zadać mu śmierć.

Mo­ty­wa­cja

W rze­czo­nym dniu Ro­bert S., powróciw­szy ze szkoły do domu, zjadł obiad, po czym, ko­rzy­stając z nie­obec­ności ro­dziców będących w pra­cy (oj­ciec na de­le­ga­cji poza Kra­ko­wem), udał się wraz z dwo­ma miesz­kającymi w po­bliżu ko­le­ga­mi ze szkoły, Krzysz­to­fem W. i Ada­mem G., na wy­sy­pi­sko ma­ku­la­tu­ry przy uli­cy Płaszow­skiej w celu wspólnej za­ba­wy oraz, jak oświad­czy­li w śledz­twie, „zbie­ra­nia złotka”, to jest skrawków sre­brzy­stej fo­lii alu­mi­nio­wej, po dru­giej stro­nie po­wle­ka­nej natłuszczo­nym pa­pie­rem, które to skraw­ki są tu­taj wywożone przez Zakłady „Tel­pod”. Za­je­chała właśnie ciężarówka i zrzu­ciła duże bele tej ma­ku­la­tu­ry. Chłopcy zaczęli w niej grze­bać i prze­bie­rać. W trak­cie tej czyn­ności, trak­to­wa­nej jako za­ba­wa, dołączy­li do nich prze­by­wający w po­bliżu Ma­ciej B. oraz Je­rzy M; Ro­bert S. był im nie­zna­ny, na­to­miast do­brze się zna­li z po­zo­stałymi dziećmi, to jest Krzysz­to­fem W. i Ada­mem G.; Ma­ciej B., jako naj­star­szy, mu­siał za­pew­ne przejąć prze­wod­nic­two tych igra­szek. „Dla śmie­chu” okręcono Ro­berta S. dokład­nie folią i we­pchnięto w dół pełen in­nych, także łatwo­pal­nych od­padków. W pew­nej chwi­li chłopak zaczął od­czu­wać brak po­wie­trza, wy­sta­wił więc głowę na zewnątrz i wołał, aby go oswo­bo­dzi­li, wte­dy ktoś za­tkał mu usta dłonią i równo­cześnie usłyszał okrzyk Krzysz­to­fa W.: „On się pali, co będzie?”. Od­po­wie­dział Ma­ciej B.: „Niech się spa­li żyw­cem”. Folię, w której znaj­do­wał się Ro­bert S., pod­pa­lił tenże Ma­ciej B. po­sia­daną przez sie­bie za­pal­niczką; sam przy­znał się do tego w śledz­twie, jak­kol­wiek za­strze­gając się, że ja­ko­by nie wie­dział, iż w środ­ku znaj­du­je się Ro­bert S. Na­iw­ne to tłuma­cze­nie tym bar­dziej nie zasługu­je na wiarę, iż za­prze­czyło mu dal­sze postępo­wa­nie oskarżone­go: nie rzu­cił się na po­moc płonącemu, mimo iż był naj­star­szy w tej gru­pie, lecz stał spo­koj­nie obok, po­tem zaś uciekł wraz z in­ny­mi chłopca­mi. Je­dy­nie Je­rzy M. usiłował w pierw­szej chwi­li ra­to­wać Ro­berta S., częścio­wo wyciągnął go za nogi z ognia, ale nie­ba­wem też uciekł.

Tym­cza­sem Ro­bert S. zdołał się jakoś wy­swo­bo­dzić z płonącego dołu; krzy­czał: „Ra­tun­ku!” i dłońmi zry­wał z sie­bie folię, która miej­sca­mi wto­piła się w ciało. W pew­nej chwi­li do­pomógł mu w tym zbie­rający w po­bliżu ma­ku­la­turę star­szy człowiek, oby­wa­tel Józef Małek. Po­ra­dził też chłopcu, aby po­biegł do por­tier­ni znaj­dującego się nie­da­le­ko zakładu. Chłopak istot­nie po­biegł tam i przede wszyst­kim wylał na sie­bie wia­dro wody. Por­tier zaczął dzwo­nić po taksówkę, ale nie mógł się dodzwo­nić; tym­cza­sem Ro­bert S., nie wy­trzy­mując bólu (fo­lia da­lej się tliła), wy­biegł na drogę, skąd za­brała go na po­go­to­wie prze­jeżdżająca taksówka.

Po­zo­sta­li chłopcy w tym cza­sie od­da­li­li się do domów, nie mówiąc nic o za­ist­niałym wy­pad­ku swo­im ro­dzi­com…

Nie, nie po­tra­fię utrzy­mać się w tym bez­na­miętnym to­nie oskarżycie­la; zbyt moc­no to wszyst­ko przeżyłem, zbyt moc­no wbiły mi się w pamięć szczegóły, ob­ra­zy, słowa… Z dru­giej stro­ny chciałbym się ustrzec przed sądami zbyt po­chop­ny­mi, po­dyk­to­wa­ny­mi pasją, zgrozą i obu­rze­niem. Cóż więc robić? Nie znaj­duję in­ne­go wyjścia, jak sięgnąć do mo­ich re­por­ter­skich no­ta­tek, gdzie dzień po dniu, roz­mo­wa po roz­mo­wie, ura­sta ze szczegółów ów ma­ka­brycz­ny p r z e w ó d d o w o d o w y …

Z no­tat­ni­ka re­por­te­ra

Po­nie­działek w czerw­cu. Za­dzwo­niłem rano do do­cen­ta dok­to­ra Jana Gro­chow­skie­go, kie­row­ni­ka Kli­ni­ki Chi­rur­gicz­nej w In­sty­tu­cie Pe­dia­trii, prosząc o roz­mowę oraz możność od­wie­dze­nia leżącego tu Ro­ber­ta S. Jest dzi­siaj bar­dzo zajęty, ale zgo­dził się, abym zgłosił się do nie­go około go­dzi­ny je­de­na­stej.

Wpadł do ga­bi­ne­tu pro­sto z za­bie­gu, jesz­cze w gu­mo­wych ręka­wi­cach i białym ki­tlu. Od razu, jesz­cze przed roz­mową, za­pro­wa­dził mnie do se­pa­rat­ki, gdzie leży Ro­bert.

Za­pa­miętałem tyl­ko twarz – częścio­wo odsłoniętą już z ban­daży; żywe mięso z za­cie­ka­mi i stru­pa­mi, roz­bie­ga­ne białe oczy bez rzęs i brwi; nie do­my­kają się ponoć na­wet w cza­sie snu. W szyi rur­ka pro­wadząca do tcha­wi­cy. Na nasz wi­dok płacze, rzu­ca się.

– Może pan z nim po­roz­ma­wiać, on już ar­ty­kułuje słowa – mówi dok­tor.

Cóż tu mówić? Po­cie­szam chłopa­ka, że pew­no niedługo, jesz­cze tyl­ko troszkę, a po­je­dzie na wa­ka­cje. Prze­sta­je płakać, oczy ożywiają się. Okrop­nym char­ko­tli­wym głosem pyta:

– Kie­dy… kie­dy ja stąd wyjdę?

Le­ka­rze odsłaniają jego ciało: roz­la­ne rany na udach, w kro­czu, na ra­mio­nach, oban­dażowa­ne dłonie i sto­py. Od­wra­cam oczy, nie wy­trzy­muję.

Roz­mo­wa w ga­bi­ne­cie. Mówi dok­tor Gro­chow­ski: początko­wo pra­wie żad­nej na­dziei. Czter­dzieści dwa pro­cent po­wierzch­ni ciała opa­rzo­ne. Zmia­ny w na­czy­niach miąższo­wych (ner­ki, wątro­ba) i w mózgu. Lewa dłoń tak zwęglo­na, że należałoby ją am­pu­to­wać. W tej chwi­li naj­cięższy kry­zys minął, lecz za­wsze jesz­cze możliwe są nie­spo­dzian­ki. Py­tam, czy nie mówił cze­goś w pierw­szym okre­sie, w ma­li­gnie.

– Owszem – od­po­wia­da dok­tor – wy­krzy­ki­wał: „Puśćcie mnie!”, „Zo­staw­cie mnie!” oraz „Ra­tun­ku!”. W sposób wi­docz­ny od­no­siło się to do jego nie­daw­nych przeżyć (no­tuję tę wy­po­wiedź spe­cjal­nie dokład­nie i pod­kreślam, po­nie­waż wy­da­je mi się szczególnie znacząca jako d o w ó d ).

Py­tam, czy w jego prak­ty­ce w tu­tej­szej kli­ni­ce zda­rzały się po­dob­ne – co do oko­licz­ności – przy­pad­ki. Pamięta do­sko­na­le: wrze­sień 1967 roku – sześcio­let­ni chłopak, Piotr Długi z No­we­go Tar­gu, przy­wie­zio­ny he­li­kop­te­rem. W cza­sie za­ba­wy przy ogni­sku ko­le­dzy wrzu­ci­li go do ognia i siłą przy­trzy­my­wa­li. Dwa lata po­zo­sta­wał w le­cze­niu, również cu­dem wy­bro­nio­ny od śmier­ci. Czy są inne przykłady, może mniej dra­stycz­ne, okru­cieństwa dzie­ci? Owszem, dosyć częste, choć trud­no określić często­tli­wość. Po­bi­cia, oka­le­cze­nia. Czy po­zo­sta­wia to – poza ura­za­mi fi­zycz­ny­mi, ka­lec­twem itp. – również ja­kieś ura­zy psy­chicz­ne? Oczy­wiście, na przykład ten chłopak z No­we­go Tar­gu mu­siał być le­czo­ny także psy­chicz­nie. Kli­ni­ka dys­po­nu­je fa­chow­ca­mi: psy­chia­tra­mi i psy­cho­lo­ga­mi. Za­ma­wiam się na roz­mowę z panią psy­cho­log, na ju­tro.

Później po­je­chałem na Wie­licką 82, do ro­dziców Ro­ber­ta. Nie za­stałem ich w domu. Zlu­stro­wałem oko­licę. Miesz­kają na dru­gim piętrze no­wo­cze­sne­go blo­ku, jed­ne­go z pięciu wznoszących się tuż przy dwor­cu płaszow­skim. Obok, w ogro­dach, małe po­kracz­ne dom­ki ty­po­we­go przed­mieścia. Ta dziel­ni­ca miała złą sławę. Agre­syw­ny, pa­zer­ny lu­dek, ni to półpro­le­ta­riat, ni to półpo­sia­da­cze. Jak w małym mia­stecz­ku. Poza tym al­ko­ho­lizm, złodziej­stwo i w ogóle wszyst­kie grze­chy główne…

Za­cze­piłem grupkę chłopców w wie­ku mniej więcej ośmiu, dwu­na­stu lat, bawiących się przed blo­kiem. Za­py­tałem, czy wiedzą o tra­ge­dii Ro­ber­ta. Oczy­wiście wie­dzie­li, od­po­wia­da­li z przejęciem. Je­den z nich po­wie­dział:

– To taki star­szy chłopak, może sie­dem­na­sto­let­ni, pchnął Ro­ber­ta w ogień, my go zna­my, ciągle cho­dzi po Krze­mion­kach…

Wto­rek. Sta­rałem się przez Ko­mendę Wo­jewódzką MO o możliwość wglądu do akt do­cho­dze­nio­wych Ko­men­dy Dziel­ni­co­wej MO Podgórze w spra­wie Ro­ber­ta; po­zwo­lo­no mi na to w dro­dze wyjątko­wej uprzej­mości, bo tego nor­mal­nie się nie prak­ty­ku­je. W KD zo­stałem przyjęty przez po­rucz­ni­ka M. pro­wadzącego sprawę. Trzy­mał się trochę w re­zer­wie, cze­mu się nie dzi­wię. W każdym ra­zie do­wie­działem się wie­lu istot­nych szczegółów, ta­kich jak choćby per­so­na­lia chłopców uczest­niczących w zajściu oraz ich ad­re­sy.

Z pro­to­kołów przesłucha­nia chłopców wy­ni­ka – tak przy­najm­niej re­fe­ro­wał mi je po­rucz­nik – że so­li­dar­nie wy­pie­rają się ja­kie­go­kol­wiek współudziału w wy­pad­ku. Ot, po pro­stu ba­wi­li się; wszędzie wa­lają się tu od­pad­ki, które się palą, ktoś je pod­pa­la – i Ro­bert nieszczęśli­wie wpadł do ta­kie­go palącego się dołu… a oni prze­stra­szy­li się i ucie­kli.

– Pan temu wie­rzy? – py­tam po­rucz­ni­ka ob­ce­so­wo.

Nie od­po­wia­da wprost.

– Wi­dzi pan, to są dzie­ci, do ich ze­znań za­wsze trze­ba od­no­sić się z pewną dozą kry­ty­cy­zmu…

Za­sta­na­wia mnie je­den szczegół – mówię o tym, ra­czej myślę głośno: niewątpli­wie wmie­sza­ny był w to wszyst­ko ów naj­star­szy chłopak, pra­wie sie­dem­na­sto­let­ni Ma­ciej B. Jak to – taki sta­ry koń, a bawi się z dzie­więcio­let­ni­mi mi­kru­sa­mi? Z przesłucha­nia wy­ni­ka, że owszem, miał przy so­bie za­pal­niczkę i pod­pa­lał to i owo. Wy­mknęło się także po­rucz­ni­ko­wi – wi­docz­nie jego też to za­fra­po­wało – że mat­ka Ma­cieja B. ze­znała, że on tak za­wsze lubi bawić się z młod­szy­mi od sie­bie. In­fan­ty­lizm? Nie, po­rucz­nik prze­czy: zupełnie nor­mal­ny chłopak, uczy się w szko­le za­wo­do­wej, przy­zakłado­wej, wygląda i za­cho­wu­je się nor­mal­nie, nie był no­to­wa­ny w kar­to­te­kach mi­li­cyj­nych… A więc? Może chęć prze­wo­dze­nia, pod­porządko­wy­wa­nia so­bie tych ma­luchów? Może dia­bli wiedzą ja­kie ska­zy cha­rak­te­ru albo i zbo­cze­nia?

Ta­kie głośne myśle­nie nic nie wnie­sie. Po­rucz­nik daje do zro­zu­mie­nia, że też ma roz­ma­ite wątpli­wości, ale prze­zor­nie nie wy­chy­la się w osądach ani na włos. Do­wia­duję się w końcu jed­ne­go ważnego szczegółu: Ma­ciej B. zo­stał bez­pośred­nio po zajściu za­trzy­ma­ny jako po­dej­rza­ny, wkrótce jed­nak zwol­nio­no go na pod­sta­wie de­cy­zji sądu dla nie­let­nich (który w tym wy­pad­ku, kie­dy cho­dzi o dzie­ci, spełnia funkcję pro­ku­ra­tu­ry), po­nie­waż nie do­pa­trzo­no się na ra­zie nie­zbi­tych do­wodów winy ani do­sta­tecz­nie umo­ty­wo­wa­nych po­szlak.

Patrzę ze współczu­ciem na po­rucz­ni­ka: cza­sem rola jego in­sty­tu­cji jest za­iste niełatwa. Mamy się nie­ba­wem spo­tkać w sądzie dla nie­let­nich.

Środa. Oglądnąłem so­bie te­ren tego wy­sy­pi­ska przy uli­cy Płaszow­skiej. Ba­gni­ste roz­le­wi­ska Bagrów, a da­lej doły, jamy, góry od­padków, z których niektóre tlą się, żarzą, dymią. Kil­ku sta­rych lu­dzi, śmie­cia­rzy, żyjących ze zbie­ra­nia ma­ku­la­tu­ry, i wa­ta­hy do­ka­zujących chłopaków, którzy mają tu swój „Dzi­ki Zachód”. Na miły Bóg, kto po­zwo­lił na usy­tu­owa­nie ta­kie­go nie­bez­piecz­ne­go wy­sy­pi­ska tuż przy obrzeżu półmi­lio­no­we­go mia­sta, wśród do­mostw, o krok od li­nii tram­wa­jo­wej?! A sko­ro już do tego do­pusz­czo­no, to dla­cze­go nie jest to te­ren kon­tro­lo­wa­ny przez strażników, jakoś za­bez­pie­czo­ny? Za każdą śmierć i każde ka­lec­two, które się tu zda­rzy, czy­niłbym od­po­wie­dzialną przede wszyst­kim Radę Na­ro­dową Podgórza, go­spo­da­rza tych te­renów.

Dzi­siaj także doszło do spo­tka­nia z dok­to­rem Zofią Kor­dyl, psy­cho­lo­giem In­sty­tu­tu Pe­dia­trii. Jako hasło wywoław­cze roz­mo­wy pod­dałem te­mat agre­syw­ności wie­ku dzie­cięcego. Pani psy­cho­log ma i ol­brzy­mie doświad­cze­nie, i in­te­re­sujące spo­strzeżenia. Współcze­sne ce­chy tej agre­syw­ności wy­wo­dzi przede wszyst­kim z nie­dowładu życia ro­dzin­ne­go. Z bra­ku tro­ski ro­dziców o życie uczu­cio­we dziec­ka, o kształto­wa­nie jego wrażliwości w sen­sie o t w a r c i a wo­bec in­nych lu­dzi. Dziec­ko na ogół jest przy­uczo­ne do tego, aby pamiętać wyłącznie o so­bie, o własnych przy­jem­nościach i wy­go­dach. Ro­dzi się z tego zja­wi­sko bez­myślności, bra­ku ha­mulców, żywiołowe­go sto­sun­ku do przed­miotów, zwierząt, lu­dzi… Właśnie w tej hie­rar­chii: za­czy­na się od bez­kar­ne­go nisz­cze­nia przed­miotów, po­tem mal­tre­to­wa­nia i za­bi­ja­nia zwierząt, a po­tem… no nie, nie za­wsze stop­nio­wa­nie jest pełne, nie prze­sa­dzaj­my. Jest i dru­gi aspekt tej agre­syw­ności, z za­sa­dy w wie­ku nie­co później­szym, wśród na­sto­latków, kie­dy bywa spo­so­bem re­ago­wa­nia na bodźce śro­do­wi­sko­we.

Nie­ste­ty, mu­siałem szyb­ciej zakończyć tę roz­mowę, niżbym chciał, po­nie­waż od owej psy­cho­lo­gii teo­re­tycz­nej ode­rwała mnie p s y c h o l o g i a s t o s o w a n a. Mam iść do miesz­ka­nia Ma­cie­ja B.

Nie za­stałem go w domu. Była tyl­ko jego mat­ka. W kącie po­ko­ju stoją wędki: tak, mąż jest za­pa­lo­nym wędka­rzem i właśnie wte­dy, w tę nieszczęsną so­botę, Ma­ciek po­szedł na Ba­gry, aby nałowić ojcu żywca… Co za nieszczęście, pa­nie, co za nieszczęście! No tak, bywał tam i częściej, w Płaszo­wie miesz­ka teścio­wa, jego bab­cia, to często ją od­wie­dzał… Na­wet znał dwóch chłopców spośród tych trzech, ale Ro­ber­ta nie, w ogóle go nig­dy nie wi­dział… Czy lubi się bawić z młod­szy­mi? A owszem, jakoś do nie­go lgną – może dla­te­go że on sam jest jesz­cze trochę dzie­cin­ny, taki, no, jak pa­nienka… Do­brze, jak pan so­bie życzy, to może się pan z nim zo­ba­czyć nie­chby ju­tro, tak o tej po­rze – może trochę później, jak przyj­dzie z pra­cy, i mąż wte­dy będzie…

Czwar­tek. Za­stanę go czy nie za­stanę? Przy­wiązuję dużą wagę do tego spo­tka­nia. Przeglądnąłem no­tat­ki, za­stanowiłem się, przy­po­mniałem so­bie jesz­cze niektóre po­mi­nięte tu szczególiki – no, nie uprze­dzaj­my wy­padków.

Za pierw­szym ra­zem – ci­sza za drzwia­mi. Po­cze­kałem, po­tem zszedłem na ulicę, zjadłem lody, powłóczyłem się. Po półgo­dzi­nie – zno­wu dzwo­nię, dwa razy, jak zwy­kle dzwo­nią do­mow­ni­cy. Ktoś się po­ru­szył, drzwi się otwie­rają. Chłopak może dwu­dzie­sto­let­ni, star­szy brat? Czy oj­ciec jest? Nie, nie ma, jesz­cze nie wrócił z pra­cy. Ale ja się prze­cież uma­wiałem wczo­raj z pana matką, że przyjdę. Czy jest Ma­ciej? A jest, proszę, niech pan wej­dzie.

Zo­sta­wił mnie sa­me­go w po­ko­ju, a za chwilę wszedł on, Ma­ciej. Drob­ny, szczupły, ładna pociągła twarz, duże oczy – spo­koj­ne, ale z wy­ra­zem napięcia. Blon­dyn. Za­ga­dałem – o tych wędkach, stojących w kącie, o ry­bach. Że sam też je­stem wędka­rzem.

– Gdzie oj­ciec łowi?

– Prze­ważnie na Du­naj­cu – od­po­wie­dział nie­omal ba­sem, jakże kon­tra­stującym z tą jego szczupłością, chłopacz­ko­wa­tością…

Ech, moc­ny i zwin­ny młody chłopak, żadna tam „pa­nien­ka”. Ale ma w so­bie jed­nak coś dziw­ne­go… Co? Nie wiem. Czuję.

Proszę, aby opo­wie­dział swoją wersję wy­padków. Początko­we szczegóły nie­ważne. Za­pi­suję, co naj­ważniej­sze:

– Tam zwa­la­no z ciężarówki ta­kie bele, szu­ka­liśmy w nich piłeczek gu­mo­wych, cza­sem są ta­kie z „Sem­pe­ri­tu”¹. Kręcili się jacyś chłopcy. Tak, to praw­da, miałem przy so­bie za­pal­niczkę i pod­pa­liłem taką jedną kupę od­padków, ale nie wie­działem, że tam w środ­ku ktoś jest, do­pie­ro, jak zaczął ru­szać się i krzy­czeć… Tak, to praw­da, że nie po­szedłem mu na po­moc. Prze­stra­szyłem się. Uciekłem.

Za­pa­liłem pa­pie­ro­sa, od­cze­kałem chwilę. Ma­ciej B. za­py­tał:

– A czy on żyje?

– Jak to, nie za­in­te­re­so­wałeś się tym przed­tem? Owszem żyje. Może ­ w y ż y j e.

Spo­dzie­wałem się ulgi w tych dużych, spo­koj­nych, napiętych oczach. Prze­ciw­nie. Jak­by jesz­cze bar­dziej ska­mie­niały.

Za­py­tałem:

– Czy czu­jesz się win­ny?

– Tak, czuję się win­ny tego, że pod­pa­liłem kupę śmie­ci.

– A czy nie czu­jesz się win­ny, że nie udzie­liłeś po­mo­cy, że uciekłeś, mimo że to ty właśnie pod­pa­liłeś i że ty byłeś z tych chłopaków naj­star­szy, więc po­wi­nie­neś za nich od­po­wia­dać?

Przedłużająca się chwi­la mil­cze­nia, wresz­cie, jak­by z wa­ha­niem:

– Tak, za to też czuję się win­ny.

Od­szedłem. Czegóż więcej mogłem ocze­ki­wać? I tak do­ko­nało się wie­le. Zy­skałem nie­omal pew­ność.

Su­muję tę roz­mowę:

a) przy­znał się, że za­pa­lił;

b) twier­dzi, że nie wie­dział, że ktoś tam jest; to prze­cież nie była jakaś mon­stru­al­na góra śmie­ci, tyl­ko niegłęboki dół; zresztą wokół, jak mówi, kręcili się ci zna­jo­mi chłopcy, z którymi był Ro­bert, więc by go uprze­dzi­li, ostrze­gli; może to zresztą za­ra­zem do­wo­dzić, że był z nimi w zmo­wie;

c) wia­do­mość o tym, że Ro­bert żyje, przyjął bez ulgi, lecz jak­by z nie­po­ko­jem; o co? że Ro­bert po przyjściu do sie­bie coś opi­sze, coś w y g a d a ?

d) nie wy­ka­zał ja­kiej­kol­wiek skru­chy – to jego przy­zna­nie się do winy było nie­ja­ko wy­mu­szo­ne;

e) wrażenie ogólne: ten chłopak ma w so­bie coś nie­na­tu­ral­ne­go; coś, co się tyl­ko wy­czu­wa, co się kry­je w tych kon­tra­stach między do­rosłością a chłopacz­ko­wa­tością, między buzią che­ru­bi­na a ka­mien­nym spo­ko­jem oczu… Mój Boże, oczy­wiście, że to wszyst­ko jest nie­pew­ne i nie­wy­mier­ne, opi­suję tyl­ko w r a ż e n i a. Aby stwier­dzić jego rze­czy­wi­sty stan psy­chicz­ny, trze­ba by było długich i fa­cho­wych badań psy­chia­trycz­nych.

(prze­rwa w no­tat­kach)

Wto­rek. Byłem dzi­siaj zno­wu u ro­dziców Ro­ber­ta i wresz­cie ich za­stałem. Do­wie­działem się cze­goś, cze­go jesz­cze nie wie ani mi­li­cja, ani nikt w ogóle. Pani S. po­wie­działa mi, że wczo­raj, to jest w po­nie­działek 30 czerw­ca, po południu, około go­dzi­ny sie­dem­na­stej, kie­dy prze­by­wała jak co dzień o tej po­rze w se­pa­rat­ce Ro­ber­ta, ten po­czuł się szczególnie do­brze, zelżał jakoś strach, leżący dotąd na nim ka­mie­niem, i w długim mo­no­lo­gu (wy­obrażam so­bie te chry­piące, wy­ry­wa­ne z krta­ni słowa…) opo­wie­dział jej, jak było na­prawdę.

Cy­tuję pra­wie dosłownie:

– Głaskałam go, był dzi­siaj ożywio­ny i nie płakał, i w pew­nej chwi­li za­py­tałam go: „Robuś, jak to się z tobą stało? Ba­wi­liście się czy co?”. On chwilę myślał i po­wie­dział: „Tak, ma­mu­siu, ba­wi­liśmy się i oni owi­ja­li mnie tą folią, i we­pchnęli do dołu, a jak zacząłem krzy­czeć, to mi ręką za­ty­ka­li usta, a po­tem pod­sko­czył ten star­szy chłopak i pod­pa­lił, ja strasz­nie krzy­czałem…”.

A oto uzu­pełniająca re­la­cja ojca Ro­ber­ta:

Wia­do­mość o wy­pad­ku syna za­stała go poza Kra­ko­wem, był na de­le­ga­cji służbo­wej. Wkrótce po przy­jeździe od­szu­kał Krzysz­to­fa W., nie w domu, lecz na uli­cy, i za­py­tał go: „Krzysz­tof, po­wiedz, jak było na­prawdę”. Wte­dy pod­szedł do nich jakiś star­szy chłopak i oświad­czył: „Proszę pana, Krzysz­tof na mi­li­cji wszyst­ko skłamał, bo bał się bi­cia od ojca; mówił choćby, że nie wie, jak się na­zy­wał ten ich pro­wo­dyr, a w grun­cie rze­czy wie i ja też wiem, on się na­zy­wał Ma­ciej B. I to ten właśnie chłopak pod­pa­lił Ro­ber­ta, a jak Krzysz­tof krzyknął, to tam­ten po­wiedział: »Niech się spa­li żyw­cem«”. Pan S. za­py­tał Krzysz­to­fa, dla­cze­go kłamał, a ten odpo­wiedział: „Bo mi B. gro­ził”. Oj­ciec Ro­ber­ta za­pro­wa­dził go na­tych­miast na mi­licję, aby zmie­nił ze­zna­nia. Jak Krzysz­tof W. ze­zna­wał po raz dru­gi – nie wie, nie był przy tym obec­ny, bo był zbyt wzbu­rzo­ny i zo­stał wy­pro­szo­ny z lo­ka­lu MO…

Na ko­niec oby­dwo­je ro­dzi­ce pod­su­wają mi dwie fo­to­gra­fie Ro­ber­ta: z nie­daw­nej Ko­mu­nii Świętej oraz z kar­ty tram­wa­jo­wej. Ład­niut­kie, wy­chu­cha­ne dziec­ko. Na tę uśmiech­niętą twa­rzyczkę nakłada mi się ob­raz tej dru­giej, w stru­pach, za­cie­kach i nadżer­kach, wi­dzia­nej w se­pa­rat­ce kli­ni­ki. Te dwie twa­rze nig­dy już nie będą ta­kie same.

Epi­log

Spo­tka­li się zno­wu u mnie: le­karz, dzien­ni­karz, pla­styk. Był jesz­cze na dokładkę praw­nik.

Zre­fe­ro­wałem wy­nik swe­go pry­wat­ne­go śledz­twa.

– Czy je­steś pew­ny osta­tecz­nej kon­klu­zji? – za­py­tał praw­nik. – Ostrze­gam cię przed od­po­wie­dzial­nością.

– Nie. Nie wyręczam wszak mi­li­cji ani sądu. Uznaję tę kon­kluzję tyl­ko za wy­so­ce praw­do­po­dobną; na tyle praw­do­po­dobną, że mogę na jej pod­sta­wie bu­do­wać dal­sze przesłanki ro­zu­mo­we. Czy też in­a­czej: ko­men­ta­rze i wnio­ski.

– A jeśli stro­na przez cie­bie ob­wi­nio­na – upew­niał się – zo­sta­nie w toku nor­mal­ne­go prze­wo­du sądo­we­go oczysz­czo­na z za­rzutów? Czy odwołasz pu­blicz­nie swo­je oskarżenie?

– Jeśli zo­stanę prze­ko­na­ny ar­gu­men­tacją i fak­ta­mi, to tak, oczy­wiście. Tu­taj występuję prze­cież tyl­ko jako rzecz­nik własnych prze­ko­nań. A także, w ja­kimś sen­sie, rzecz­nik opi­nii pu­blicz­nej.

– No to do­bra, wal już swo­je wnio­ski i ko­men­ta­rze – za­wy­ro­ko­wał praw­nik.

– Co z moim bal­sa­mem? – wpadł w słowo pla­styk.

– Co z moją lagą? – przy­po­mniał so­bie dzien­ni­karz.

– Pa­no­wie, tyl­ko bez ogólników – skar­cił le­karz. – Je­rzy ze­brał dane bar­dzo kon­kret­ne, a poza tym wszy­scy uczest­ni­czy­liśmy w se­sji rady również bar­dzo kon­kret­nej; mówmy w dal­szym ciągu kon­kret­nie.

– Zgo­da za­cznij­my od wniosków z se­sji – po­wie­działem. – Przy­pomnę z ar­cy­cie­ka­wej ana­li­zy ku­ra­to­ra No­wa­ka fakt, który może uszedł wa­szej uwa­gi: co dzie­wiąta, dzie­siąta ro­dzi­na w śro­do­wi­skach prze­mysłowych jest, jak on to określił, m o r a l n i e z a g r o ż o n a. Wśród przy­czyn – i ta nie­ba­ga­tel­na, którą za­cy­tuję dosłownie: „Ro­dzi­na w Kra­ko­wie, po­dob­nie jak w in­nych wiel­kich mia­stach, ule­ga dez­in­te­gra­cji. Ty­po­wa dziś jest ro­dzi­na mała, na którą w mi­ni­mal­nym stop­niu od­działywa na­cisk opi­nii bliższych i dal­szych krew­nych: co­raz po­wszech­niej­sze stają się zja­wi­ska ak­tyw­ności za­wo­do­wej oboj­ga ro­dziców, in­dy­wi­du­ali­za­cji za­in­te­re­so­wań, krzyżowa­nia licz­nych mo­de­li wzorców oso­bo­wych i kul­tu­ro­wych – co nie sprzy­ja wy­kształce­niu sil­ne­go po­czu­cia więzi ro­dzin­nej. Sy­tu­ację utrud­nia fakt, że współcze­sne wy­cho­wa­nie, zarówno to ro­dzin­ne jak i in­sty­tu­cjo­nal­ne, w za­sa­dzie nie przy­go­to­wu­je młodzieży do przyszłej roli małżonków, ojców i ma­tek. Tym­cza­sem co­raz większa licz­ba ro­dziców to lu­dzie młodzi…”. Nic dodać, pa­no­wie, ani ująć. Ja tu­taj od­naj­duję od­po­wiedź na py­ta­nie, dla­cze­go Ro­bert S. stał się żywą po­chod­nią i dla­cze­go, być może, w naj­bliższych la­tach ta­kich po­chod­ni spo­tka­my więcej. Pani psy­cho­log, której zda­nie tu­taj wam przy­to­czyłem, ujęła rzecz zwięźlej: „Nie­dowład ro­dzi­ny”. Ale wy­da­wała się przy tym zwo­len­niczką owe­go cu­dow­ne­go bal­sa­mu: że coś przyj­dzie z zewnątrz i namaści na­sze oczy, oczy ma­tek, ojców i dzie­ci, miłością i do­bro­cią. Chry­stia­nizm wie­rzył w taką ma­giczną for­mułę – i z ja­kim skut­kiem? (Na mar­gi­ne­sie stwierdzę, że wszy­scy chłopcy z kręgu Ro­berta łącznie z Ma­cie­jem B. byli wy­cho­wy­wa­ni jak naj­bar­dziej re­li­gij­nie). Ku­ra­tor No­wak pro­po­nu­je coś in­ne­go – sko­ro punk­tem wyjścia są małe od­osob­nio­ne ro­dzi­ny, ab­so­lut­nie nie­przy­go­to­wa­ne do mądre­go i od­po­wiedzialnego wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci… Po­wia­da mia­no­wi­cie: trze­ba w sposób ry­go­ry­stycz­ny, obo­wiązko­wy uczyć ro­dziców funk­cji wy­cho­waw­czych. Kon­kret­nie: zacząć od ro­dziców dzie­ci z przed­szko­li, a po­tem ro­dziców dzie­ci z klas pierw­szych, piątych i ósmych szkół pod­sta­wo­wych oraz pierw­szych i ostat­nich klas szkół za­wo­do­wych i śred­nich. To zna­czy w okre­sach, kie­dy dziec­ko prze­cho­dzi naj­ważniej­sze fazy roz­wo­jo­we. I to ma być w Kra­ko­wie re­ali­zo­wa­ne z całą su­mien­nością. Aby w dal­szych la­tach nie było już więcej żywych po­chod­ni…

– I ty to uważasz za je­dy­ne sku­tecz­ne pa­na­ceum? – powątpie­wał dzien­ni­karz. – Też bal­sam, tyl­ko że inny, mniej po­etycz­ny.

– Od cze­goś trze­ba zacząć – po­wie­działem. – Nie można stać bez­czyn­nie, k i e d y c z ł o w i e k p ł o n i e.

– Może i masz rację – po­wie­dział pla­styk. – Ha­sior ci się kłania.

– Obie­całem wam dal­sze in­for­ma­cje o toku spra­wy Ro­ber­ta S. Moje ob­ser­wa­cje wzbo­ga­ciły się tym­cza­sem o wy­ni­ki ostat­niej se­sji rady mia­sta Kra­ko­wa, poświęco­nej, jak wia­do­mo, wy­cho­wa­niu. Czy zwróciliście uwagę na fakt, pod­kreślony w spra­woz­da­niach, że co­raz większa licz­ba dzie­ci ma naj­roz­ma­it­sze ska­zy i od­chy­le­nia psy­chicz­ne? Doj­rze­liśmy do tego, aby spoj­rzeć praw­dzie w oczy. To są ubocz­ne skut­ki cy­wi­li­za­cji – przede wszyst­kim postępu hi­gie­ny i me­dy­cy­ny, która utrzy­mu­je przy życiu dzie­ci daw­niej ska­za­ne na nie­uchronną śmierć, eli­mi­no­wa­ne przez na­tu­ralną se­lekcję. A je­steśmy wszak dum­ni, że sta­je­my się społeczeństwem wy­so­ce cy­wi­li­zo­wa­nym. W spra­wie Ro­ber­ta S. wy­chodzą na jaw co­raz nowe szczegóły. Na­wet gdy­by przyjąć, że jego tra­gicz­ny wy­pa­dek wy­nikł z okrut­nej zmo­wy gru­py dzie­ci – to niewątpli­wie dzie­ci te należą właśnie do owe­go mar­gi­ne­su „od­padów cy­wi­li­za­cyj­nych”. Trzon społeczeństwa po­zo­sta­je zdro­wy. A o to prze­cież cho­dzi…

Je­rzy Lo­vell, Jak żyć? Zbiór re­por­taży, War­sza­wa: Iskry, 1972, s. 5–34
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: