Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ascendent - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ascendent - ebook

Liczby nie kłamią, rządy – tak

Rząd USA, gospodarka i amerykański styl życia znalazły się na celowniku bezwzględnego wroga. Wie o tym tylko jeden obdarzony wyjątkowymi zdolnościami człowiek.

Garrett Reilly to genialny analityk, gwiazda Wall Street. Widzi w liczbach schematy niedostępne dla zwykłych ludzi. Ma tendencję do pakowania się w tarapaty. Gdy wpada na trop masowej wyprzedaży amerykańskich obligacji skarbowych, staje się najbardziej poszukiwaną osobą na świecie…

Wojsko USA chce wykorzystać  nadzwyczajne umiejętności Garetta i postawić go na czele tajnego wywiadu. Ma za zadanie odeprzeć nowoczesny atak i zażegnać rosnący konflikt na miarę XXI wieku, gdzie zamiast broni wróg atakuje za pomocą wirusów komputerowych, giełdy i  mass mediów.

Drew Chapman stworzył w swojej debiutanckiej powieści zupełnie nowy rodzaj bohatera: człowieka obdarzonego wyjątkowymi zdolnościami i potrafiącego dzięki nim odnaleźć się na froncie nowej, nieznanej wcześniej wojny.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-143-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

POWIAT HUAXI W PROWINCJI SHANXI, CHINY,
16 LISTOPADA, GODZ. 6.42

Hu Mei obudził huk wystrzałów. Dwie szybkie serie wybuchów przeszyły wiejską ciszę nocną, odbiły się echem i momentalnie ucichły. Był to ustalony sygnał. Wartownicy mieli odpalić tyle petard, ile tylko się dało, w jak najkrótszym czasie. Sygnał oznaczał, że policja zbliża się drogą prowadzącą przez wąski, kręty jar. Funkcjonariusze poruszali się prawdopodobnie autobusem, za którym jechały dwa samochody terenowe wiozące partyjnych oficjeli. Ci zawsze trzymali się z tyłu, z dala od linii ognia, ale na tyle blisko, żeby zrobić sobie zdjęcia i przypisać zasługi po tym, jak policja wykona już całą brudną robotę.

To pewnie urzędnicy ze szczebla prefektury, pomyślała Mei i podniosła się z maty ułożonej w prowizorycznym namiocie. Mało ważni politycy z Taiyuan, miasta niezliczonych hut stali, albo napuszeni urzędnicy gminni z Jinanu. Dla Mei nie miało to znaczenia. Bez względu na to, kim byli i skąd pochodzili, całą sobą ich nienawidziła.

Uklękła, starannie zwinęła koc i włożyła go do plecaka. Chlubiła się swoją skrupulatnością i niewzruszonym spokojem w obliczu nadchodzącego chaosu. Zamknęła oczy i przez chwilę wspominała swojego męża, Yi, jego nierówny uśmiech, delikatne usta i śmieszną, czarną grzywkę, która opadała mu na czoło. Nie żył od sześciu miesięcy, ale nadal każda myśl o nim przynosiła jej ulgę i spokój. Wiedziała, że czeka ją ciężki dzień, i właśnie dlatego zaczęła go od kontemplowania twarzy Yi. W końcu to przez niego się tu znalazła.

Charkot silnika autobusu wytrącił ją z zamyślenia. Byli już blisko, prawdopodobnie pokonali jar i mijali błotnisty staw na skraju wioski. Wyczołgała się spod niby-namiotu, a tak naprawdę płachty niebieskiego plastiku rozciągniętej między krzywymi patykami, i poczuła na twarzy chłód listopadowego poranka. Nie przeszkadzał jej – Hu Mei dorastała na farmie i praktycznie przez całe dzieciństwo budziła się o świcie, żeby nakarmić świnie, kury i kozy. Była wieśniaczką i dobrze o tym wiedziała. Podobnie jak niska temperatura, to też jej nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: napawało ją dumą.

Złożyła dłonie przy ustach i zawołała tak głośno, jak tylko umiała:

– Qi lai! Qi lai! Jĭngchá lai le! Wstawajcie, wstawajcie! Policja!

W ciemności Mei zobaczyła, jak inni wychodzą ze swoich namiotów, które składały się na ich miasteczko protestacyjne na polu jęczmienia, ustawione tuż za ogrodzeniem otaczającym teren fabryki pestycydów. Na polu nie rosło oczywiście nawet jedno źdźbło jęczmienia. Było martwe jak jej mąż – zatrute i bezużyteczne. Wszystko w Huaxi było zatrute i bezużyteczne, wszystko prócz pieniędzy, które wypływały z fabryki.

– Kuài, kuài! – zawołała i klasnęła w dłonie. Szybko, szybko.

Większość demonstrantów, a było ich osiemdziesięciu siedmiu, zdążyła już wstać. Wszyscy trzymali kije i flagi. Mei wiedziała, że żaden z nich nic nie jadł, że nikt nie miał czasu nawet napić się herbaty i że było im zimno. Ale wiedziała też, iż wszyscy gotowi byli oddać życie za sprawę. Każdemu odebrano prawa własności – siłą, potajemnie i bez ostrzeżenia. Partia przekazała je właścicielom fabryki, konsorcjum inwestorów z Szanghaju, którzy następnie wybudowali to monstrum. I wszyscy oni na tym ucierpieli. Ich pola wyschły, świnie pozdychały, a teraz stało się najgorsze – ich najbliżsi zaczęli chorować. Mieli problemy z oddychaniem i trawieniem, zmiany na skórze. Mei nie znała nazw tych chorób, ale wiedziała, że są śmiertelne, że prędzej czy później fabryka zabije ich wszystkich i nikt nie wyciągnie w ich stronę pomocnej dłoni. Ani tutejszy przewodniczący partii, bo ten był do reszty fŭ bài – skorumpowany – ani nikt z powiatu czy prowincji, ani sam przewodniczący Komunistycznej Partii Chin, Xi Jinping we własnej osobie. Wszystkich ich trawiło dào dé dún luò – moralne zepsucie. Wszyscy byli głusi na prośby mieszkańców wioski.

Ale nie mogło to trwać wiecznie. Hu Mei zamierzała o to zadbać.

Światła autobusów omiotły nędzne namioty, po chwili pisnęły donośnie hamulce i otworzyły się drzwi, a ze środka wybiegli ubrani na czarno policjanci z jednostki interwencyjnej. Szybko ustawili się na polu w dwuszeregu. Mei szacowała, że jest ich około dwustu. Ich pałki i tarcze lśniły w różowawym świetle poranka, ale ich twarze schowane były za czarnymi chustami. Mimo sporej odległości Mei wyczuwała ich pewność siebie. Wiedziała, że przedrą się przez miasteczko, zniszczą namioty, skatują każdego, kto stanie im na drodze, a pozostałych aresztują i umieszczą w więzieniu w Taiyuan. Standardowa procedura w przypadku demonstrantów, którzy byli zwykłymi rolnikami, komunikującymi się za pomocą petard. Petardy! Oto jak bardzo byli zacofani.

Hu Mei stłumiła uśmiech. Im bardziej policja i partia były przekonane o niepowadze ich protestu, tym lepiej.

Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy. Lśniący i nowy, nieużywany. Nie jej stary aparat, który policja śledziła i notorycznie blokowała. Ten był prezentem od kuzyna, który pracował w Chengdu jako specjalista od kontroli jakości w fabryce telefonów komórkowych. Jakiś czas temu wykradł z niej dwa kartony aparatów i kart SIM, a do tego listę anonimowych kont użytkowników, i dał wszystko Mei, która z kolei rozdała telefony wszystkim swoim sojusznikom w dolinie Huaxi. Pięćset komórek. Pięćset niemożliwych do namierzenia numerów. Pięćset rodzin i ich przyjaciół, a wszyscy oni oczekujący sygnału od Mei. Obliczyła, że musi ich być jakieś dwa tysiące. Partyjne pachołki nie rozumiały, że ci wszyscy ludzie z Huaxi i sąsiednich miasteczek podzielali jej rozgoryczenie. Zostali oszukani, a teraz byli ignorowani.

Politycy nie rozumieli jeszcze jednego: wszyscy ci wieśniacy darzyli Mei zaufaniem. Ona i jej mąż, Yi, poświęcili całe życie, robiąc coś dla nich. Karmili ich chorych dziadków zupą, pomagali, gdy lochy rodziły prosiaki w środku nocy, usuwali krwawnik ze stawu, żeby mieli wodę pitną. Hu Mei uwielbiała pomagać swoim ziomkom, miała to we krwi, a oni ją za to kochali.

Wstukała szybko w klawiaturę telefonu: Tóng zhì men. Shí jiān daò le. Towarzysze. Nadszedł czas.

Spojrzała przez zadeptane pole na policjantów, którzy byli już widoczni w porannym świetle. Aroganccy. Gdyby ją zapytano, tak właśnie by ich określiła: aroganccy. Ale ich pycha nie miała trwać długo, bo czekało na nich dwa tysiące wkurzonych wieśniaków, którzy już się obudzili i chowali się w ciemności, ściskając w rękach naostrzone narzędzia rolnicze.

Hu Mei uśmiechnęła się na myśl o konfrontacji. I nacisnęła „wyślij”.1

NOWY JORK, 24 MARCA, GODZ. 9.53

Tego ranka Garrett Reilly wyjątkowo nie przypalał. Nie uszczuplił swoich zapasów hinduskiego skuna, bo był wtorek, a we wtorki rynek ustalał marżę nowych obligacji. Zazwyczaj działo się to około ósmej rano i na haju można było się potknąć, a jak człowiek się potykał, to popełniał błędy. Czyli tracił forsę.

Garrett Reilly nienawidził tracić forsy.

Przyszedł więc do pracy trzeźwy i dobrze się z tym czuł, co było podwójnym ewenementem. W takim stanie najczęściej był zły. Zły na rodziców, na brata, rząd, korporacje, na swojego szefa. Zły na wszystkich i wszystko. Uważał gniew za swój naturalny stan. Ale kiedy się upalał, jego umysł spowijała przyjemna mgiełka i Garrett patrzył ze spokojem na liczby sprzedaży i kupna przepływające przez terminal Bloomberga. Nie przeszkadzały mu dzwoniące telefony i dużo czasu spędzał przy jedynym oknie dużej, hałaśliwej sali, patrząc przez nie na mewy podrywające się do lotu w parku Rockefellera i sunące nad rzeką Hudson. Albo odwiedzał sąsiednie boksy, żeby rozmawiać ze znajomymi o grach komputerowych i nieudanych randkach. Byli młodzi, napaleni i obojętni na wszystko, co nie miało związku z pieniędzmi. Albo z seksem.

Ale dzisiaj było inaczej. Garrett odbierał telefony, kupował obligacje powściągliwie, ale skutecznie, i zarobił dla swojej firmy – Jenkins & Altshuler – dostatecznie dużo pieniędzy, żeby uzasadnić swoją rosnącą pensję. Przeciętny dzień. Garrett Diego Reilly, dwa tygodnie po dwudziestych szóstych urodzinach, piegowaty pół Irlandczyk, pół Meksykanin z kruczoczarną czupryną i ospałym zaśpiewem z przedmieść Long Beach w Kalifornii, był wschodzącą gwiazdą w swojej firmie, traderem obligacji, prawdopodobnie najbardziej utalentowanym w historii Jenkins & Altshuler, może nawet najlepszym na całym Dolnym Manhattanie, zatem dzień z dużymi zyskami był czymś zupełnie normalnym. Czego nie można było powiedzieć o płynących przez jego monitor numerach CUSIP przypisanych do obligacji skarbowych. Te ostatnie to wypuszczane przez rząd długoterminowe papiery dłużne wsparte autorytetem Departamentu Skarbu. Sporo ich było w obiegu – całe biliony dolarów. W znacznej mierze to one finansowały wydatki państwowe ostatnich dwóch prezydentów i były odpowiedzialne za ogromną część amerykańskiego długu. Numery CUSIP – Komisji ds. Jednolitych Procedur Identyfikacji Papierów Wartościowych – umożliwiały śledzenie każdej obligacji i akcji sprzedawanej na rynku w USA i Kanadzie. Każda obligacja skarbowa miała swój własny, dziewięciocyfrowy, alfanumeryczny kod CUSIP.

Jeśli ktoś się znał na numerach CUSIP, to Garrett. Miał fotograficzną pamięć do cyfr. Potrafił przejrzeć arkusz nowych obligacji i tydzień później powtórzyć z głowy wszystkie kody. Był to jeden z powodów, dla których on, syn dozorcy, dostał się do Yale – innym były naciski ze strony starszego brata – i otrzymał pracę w Jenkins & Altshuler, gdzie szybko wspiął się na szczyt swojego wydziału. Ale w karierze pomogła mu też inna cecha: umiejętność dostrzegania wzorców.

Garrett nie tylko zapamiętywał liczby. On je sortował, oceniał i dzielił na kategorie, aż wyłaniał się z nich czytelny obraz. Aż zaczynały do niego przemawiać. Nie robił tego celowo – to po prostu się działo. Przez całą dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Tak widział świat, tak interpretował odbierane przez siebie informacje. Garrett nawet nie wynajdywał wzorców.

On je w y c z u w a ł.

Nawet najmniejsza zapowiedź ukrytego porządku – w liczbach, kolorach, dźwiękach, zapachach – sprawiała, że czuł łaskotanie u podstawy kręgosłupa, delikatny impuls elektryczny gdzieś między przyjemnością a niepokojem. W miarę jak porządek stawał się wyraźniejszy, owo uczucie traciło na sile i zastępowała je pewność. W takim momencie zawsze wiedział, że ma do czynienia z czymś rozpoznawalnym, mierzalnym – z sinusoidą cen akcji, melodią opadającą dźwiękami w stosunku jeden do trzech, z gradientem kolorów na mapie linii autobusowych. Czasem taką prawidłowość notował w pamięci, innym razem wyrzucał z głowy i przechodził do następnej. Nie dbał o to, czy za odkrytym w danej chwili układem krył się jakiś cel lub zamiar. Po prostu go zauważał, czuł, a następnie zapisywał w mózgu. Ot tak. Przez cały dzień, bez przerwy.

Również z tego powodu palił marihuanę. Kiedy był upalony, łaskotanie zanikało, a wszelkie ukryte porządki ginęły w bezładnym szumie codziennego życia. Wtedy Garrett stawał się na chwilę taki sam jak wszyscy. Nie sortował zbędnych informacji, po prostu je rejestrował. I to przynosiło mu ulgę. Haj był dla Garretta wytchnieniem od jego osobliwej zdolności.

Ale dzisiaj nie był na haju. Dziś był trzeźwy. I czuł, że w kodach CUSIP obligacji skarbowych sprzedawanych na całym świecie od wczoraj, od pierwszej w nocy czasu uniwersalnego, kryje się jakaś prawidłowość. Dobrze znane łaskotanie pojawiło się tuż po drugiej kawie, kiedy czytał już chyba czterechsetny numer obligacji sprzedawanej gdzieś na Bliskim Wschodzie. Odczytał go pięć razy, a potem, jak fala tsunami, zalała go masa wszystkich wcześniejszych kodów. I nagle wyłonił się z nich porządek.

Pierwsze sześć cyfr numeru CUSIP identyfikowało emitenta papieru wartościowego albo obligacji. Siódma i ósma określały emisję – co konkretnie było sprzedawane. Zazwyczaj cyfry oznaczały akcje, a litery – instrumenty ze stałym kuponem albo obligacje. Cyfra dziewiąta i czasem dziesiąta składały się na tak zwaną sumę kontrolną, czyli automatycznie generowaną liczbę, która gwarantowała dostarczenie kodu CUSIP bez zakłóceń i błędów.

Garrett znał na pamięć pierwsze cztery cyfry amerykańskich obligacji skarbowych: 9128. Kolejne cyfry zależały od rodzaju emisji. Papiery chronione przed inflacją oznaczone były liczbą 10. Szybko zapadalnym obligacjom skarbowym odpowiadał kod 08.

Ale ten konkretny wzorzec dotyczył obligacji skarbowych, których okres zapadalności wynosił dwadzieścia do trzydziestu lat, był zatem najdłuższy ze wszystkich instrumentów rządowych dostępnych na rynku. Ktoś sprzedawał obligacje w małych pakietach, na różnych rynkach całego świata. Sam ten fakt nie był jeszcze nadzwyczajny. Rynek obligacji skarbowych był ogromny, a handel nimi trwał całą dobę.

Ale dwa detale były wyjątkowe i to one przykuły uwagę Garretta.

Po pierwsze, wszystkie obligacje zostały zakupione na tej samej aukcji dwanaście lat temu, w dodatku przez jednego, anonimowego kupca.

Po drugie, gdyby zsumować wartość wszystkich tych obligacji, które ktoś kupił przed dwunastoma laty, wynik sięgnąłby dwustu miliardów dolarów. Nawet dla Garretta było to cholernie dużo forsy.2

JENKINS & ALTSHULER, NOWY JORK,
24 MARCA, GODZ. 11.02

–Ktoś potajemnie wyprzedaje amerykańskie obligacje skarbowe? – zapytał Avery Bernstein i odgarnął kilka kosmyków rzedniejących włosów ze swojego wysokiego czoła. W jego zgrzytliwym, skażonym brooklyńskim akcentem głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia.

– Warte w sumie dwieście miliardów dolarów – odparł Garrett. – Połowa była na rynku dziś rano.

– To przeczucie czy masz dowód?

Avery wzruszył nerwowo ramionami. Miał na sobie tweedową marynarkę, z którą się nie rozstawał, mimo że nie był już wykładowcą uniwersyteckim i stać go było na każdy włoski garnitur. Tweed był jego formą pokazania środkowego palca wszystkim grubym rybom na Wall Street: będę się ubierał, w co chcę, a i tak zarobię więcej niż wy.

Garrett położył na biurku szefa stertę kartek z wydrukowanymi numerami seryjnymi.

– Jestem pewien – powiedział. – Sprawdziłem.

– Sprawdziłeś każdy numer CUSIP? – spytał Avery, wertując arkusze. Było ich co najmniej sto, w sumie jakiś milion kodów. Nie miał na to czasu.

– Tak. To znaczy nie. Nie musiałem. Patrzę na kody, gdy obligacje są emitowane. I jeśli znowu się pojawiają, to wtedy… rozpoznaję je. Nie na papierze, w głowie. Od wczoraj, od północy, wrzucono na rynek dwieście miliardów dolarów, wszystkie papiery z jednej aukcji sprzed dziesięciu lat.

Garrett przerwał, bo zobaczył świdrujące, podejrzliwe spojrzenie Avery’ego.

– Czytasz numery CUSIP, gdy emitowane są obligacje skarbowe? Po co? Dla zabawy?

Garrett wzruszył ramionami.

– Nie do końca. Po prostu czasem to robię. Zwłaszcza kiedy serwery World of Warcraft wolno działają.

Avery patrzył z niedowierzaniem. Ciągle pamiętał dzień, w którym pierwszy raz zobaczył piegowatego osiemnastolatka, który siedział niedbale z tyłu sali w Yale i nie robił nawet notatek z wykładanej przez Avery’ego zaawansowanej teorii liczb. Nic tak nie wkurzało Bernsteina jak studenci, którym się wydawało, że są zbyt inteligentni na sylabus. Jako ostrzeżenie kazał swojemu asystentowi zrobić Garrettowi – i tylko jemu – sprawdzian z algorytmów analizy skupień. Ale jego wyniki były niewiarygodnie wysokie. Żaden człowiek nie był w stanie wychwycić sekwencji w aż tylu zbiorach liczb. Garrett musiał powtórzyć test, tym razem pod obserwacją w zamkniętym gabinecie, ale tylko poprawił swój pierwotny wynik.

Nazajutrz asystent z pokorą przeniósł się na wydział historii sztuki, a Avery, zamiast zmuszać Garretta do słuchania jego wykładów, wziął go pod swoje skrzydła.

Przez resztę roku osobiście go uczył i kiedy tylko widział, że Reilly się nudzi albo ma problemy ze skupieniem uwagi, podwyższał poziom. Kazał mu badać przewidywalność zwrotów z inwestycji w rynek akcji i zmiany wysokości odsetek, a czasem nawet zabierał na niedzielną kolację. Avery poznał w Yale niejednego geniusza, ale do Garretta zapałał wyjątkową sympatią. Owszem, był arogancki, bezczelny i nieraz kompletnie obojętny na uczucia innych, ale był szczery. Do bólu. A kiedy jego brak wychowania schodził na dalszy plan, potrafił zaskoczyć otwartością, wręcz delikatnością. Nad talerzami lo mein i wołowiny w brokułach rozmawiali o rodzinie, o oczekiwaniach i rozczarowaniach. Reilly przypominał Avery’emu jego samego w tym wieku.

A potem umarł brat Garretta.

Avery do dziś wspominał z bólem tamten czerwcowy ranek, lodowatą furię bijącą z twarzy Garretta, kiedy oznajmiał mu, że odchodzi z Yale. Avery próbował go przekonać, żeby został, ale nie dało się z nim rozmawiać. Spakował się i tego samego dnia pojechał do domu w Long Beach, marnując swój geniusz. Avery co jakiś czas się do niego odzywał, wiedział zatem, że jego podopieczny zdobył dyplom z informatyki na uniwersytecie stanowym i znalazł pracę w Los Angeles jako programista w firmie produkującej gry komputerowe. Mimo to uważał, że Garrett marnował swój dar.

Dlatego cztery lata później, kiedy Avery odszedł z Yale i objął stery w Jenkins & Altshuler, Garrett Reilly był jedną z pierwszych osób, do których zadzwonił. Wiedział, do czego chłopak jest zdolny, i chciał takich ludzi w swoim zespole. I dobrze zrobił, zatrudniając go. Garrett był najlepszym młodym traderem w firmie. Ale śledzenie numerów CUSIP i twierdzenie, że wpadło się na trop gigantycznej wyprzedaży obligacji skarbowych – to nie było nawet niedorzeczne. To się ocierało o…

– I sądzisz, że wiesz, kto za tym stoi?

Garrett przytaknął, leniwie wygiął plecy i wyciągnął nogi na stoliku przed kanapą Avery’ego. Jest tak cholernie pewny siebie, pomyślał Avery. Nie mógł się nadziwić, że tyle arogancji mogło bić od kogoś, kto zrobił tak niewiele, by sobie na nią zasłużyć. Ta jego cecha wciąż najmocniej Avery’ego irytowała, ale nie był wyjątkiem – wszystkich denerwowała zarozumiałość Garretta. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Avery dwukrotnie namawiał do zmiany zdania starszych traderów, którzy chcieli odejść do konkurencji, bo mieli dość przechwałek Reilly’ego o tym, ile pieniędzy udało mu się zarobić dla firmy.

Gdyby tylko prawie zawsze nie miał racji.

– Chcesz mi powiedzieć?

– A nie chcesz zgadnąć? – zapytał Garrett z rozbrajającym uśmiechem.

– Do cholery. Jestem prezesem międzynarodowej instytu…

– Chińczycy – przerwał mu Garrett.

Avery’ego zatkało. Wziął głęboki wdech.

– Słucham.

– Obligacje zostały kupione dwanaście lat temu przez pośrednika z Dubaju. Biuro maklerskie Al Samir. Z ich usług korzysta między innymi Chiński Bank Narodowy i…

– Wszyscy korzystają z Al Samir – wtrącił Avery.

– Jasne – ciągnął Garrett. – Ale kto inny ma pod ręką dwieście miliardów dolarów na amerykańskie obligacje? W jednej transakcji? Na całym świecie może trzy państwowe fundusze majątkowe.

– Spekulacje. To jeszcze nic nie oznacza.

– Nie skończyłem – powiedział Garrett i znowu się uśmiechnął. Świadomość, że wie coś, o czym Avery nie ma pojęcia, sprawiała mu wyraźną przyjemność. – Jestem jak adwokat na mowie końcowej.

– Dobra. Mów dalej – stęknął Avery.

– Handel odbywał się według wzoru. Szesnaście różnych domów maklerskich, ale żaden w Chinach, ani nawet w Azji. Gdybyś był Chińczykiem i chciał pozbyć się dużej liczby obligacji bez wzbudzania podejrzeń…

– Użyłbym maklerów spoza swojego kraju – dokończył Avery. – Ciekawe, ale to dalej tylko spekulacje.

– Wyprzedaż zaczęła się o 1.04 czasu uniwersalnego. Czyli o dziewiątej rano w Pekinie. Początek ich sesji. To znaczy, że ktoś tam się obudził, wcisnął guzik i cały dzień śledził kursy.

Avery przytaknął. Coraz bardziej się martwił tym, co słyszał. Pocierał nerwowo kciukiem o krawędź swojego starego biurka z drewna tekowego.

– Coś jeszcze?

– Och tak, sporo – odparł Garrett. – Najciekawsze były godziny transakcji. Oczywiście poza numerami CUSIP, po których wiedziałem, że coś się święci. Sprzedaż w każdym domu maklerskim też szła według wzoru. Synchronizacja była doskonała, co do sekundy. Nie od razu to zauważyłem, ale potem chwilę się im przyglądałem i wtedy już nabrałem pewności.

– Jaki był ten wzór?

– Cztery, czternaście. Cztery, czternaście.

– To nic nie znaczy – powiedział Avery, dziwnie rozczarowany. Najwyraźniej w głębi duszy chciał, żeby Garrett faktycznie odkrył jakąś sensację.

– Może dla ciebie i dla mnie. Ale dla Chińczyków…

Avery zmrużył oczy. Nieprzyjemna prawda zaczynała do niego docierać. Pięć lat wykładał matematykę na uniwersytecie w Hongkongu. Przez pięć lat miał bliski kontakt z chińską kulturą. Powiedział szeptem:

– Cztery to śmierć.

– A czternaście to wypadek. Dwie najbardziej nieszczęśliwe liczby w Chinach. Gdybyś chciał zaatakować wroga za pomocą liczb i byłbyś bardzo przesądnym człowiekiem, sprzedawałbyś jego obligacje co cztery i co czternaście minut. A Chińczycy są cholernie przesądni. – Garrett się uśmiechnął, ale zaraz potem wzruszył skromnie ramionami. – To ostatnie musiałem wygooglować. Nie mam pojęcia o Chińczykach.

Avery zamyślił się nad wagą odkrycia Garretta. Możliwe konsekwencje były niezliczone.

– Jeżeli to prawda… – zaczął.

– To prawda – przerwał mu Garrett i podwinął rękawy białej koszuli, jakby chciał pokazać, ile wysiłku włożył w ustalenie faktów. – Masz to jak w banku.

– Wiesz, co to oznacza?

Garrett energicznie przytaknął.

– Zalanie rynku amerykańskim długiem wywinduje stopy procentowe. To wywoła gospodarczą panikę. Dolar poleci na łeb.

Avery zmarszczył brwi.

– Mówisz, jakby cię to cieszyło.

– Cieszyło? Nic mnie to nie obchodzi. Ale wiem, że możemy na tym zarobić. A przecież tym się zajmujemy, nie? Zarabianiem pieniędzy.

– Chcesz stawiać na osłabienie dolara? – powiedział Avery bardzo powoli.

Lęk, który wzbierał w nim od paru chwil, właśnie eksplodował. Nagle zrobiło mu się niedobrze.

– Jak najbardziej! – odparł Garrett i podskoczył z kanapy, wymachując rękami. – Ile tylko się da. Jeśli Chińczycy wyprzedają teraz w tajemnicy, to niedługo zaczną wyprzedawać otwarcie. Pewnie bardzo niedługo. Więc tak: chcę bet on a falling dolar. Bet the farm.

Avery wyjrzał przez okno i patrzył na zachód. W oddali samolot zniżał się do lądowania na lotnisku Newark Liberty.

– Garrett, zdajesz sobie sprawę, że to może pogrążyć naszą gospodarkę, prawda?

– Ale nasza firma się wzbogaci – odparł Garrett. – Więc w czym problem?

Avery spojrzał na chłopaka, którego kształcił jeszcze jako osiemnastolatka, opiekował się nim i otaczał troską. Nagle zapragnął spakować manatki i wrócić do Yale, aby jeszcze raz spróbować sił w pracy akademickiej, bo z tej rozmowy wynikało jasno, że przez dwadzieścia lat nauczania nie udało mu się zaszczepić w młodym pokoleniu nawet najbardziej elementarnego poczucia przyzwoitości.3

WASZYNGTON, D.C., 24 MARCA, GODZ. 16.14

Generał major Hadley Kline nie mógł usiedzieć na miejscu. Jego kompaktowe, pękate ciało, które zazwyczaj drgało miarowo w rytm myśli płynących nieprzerwanym strumieniem, teraz było w szale bezładnego ruchu. Wymachiwał rękami i kręcił głową, chodząc dookoła długiego stołu stojącego pośrodku ponurej sali konferencyjnej w piwnicy Budynku Analiz należącego do Agencji Wywiadu Wojskowego. Siedziba AWW, wielka, biała, nijaka budowla usytuowana na terenie Bazy Lotnictwa Bolling, na przedmieściach Waszyngtonu, mieściła wszystkie jednostki szpiegowskie amerykańskiej armii, a generał Kline był szefem Wydziału Analiz. Jego zespół miał za zadanie śledzić informacje napływające do wojskowego wywiadu i wyciągać z nich sensowne wnioski. Innymi słowy, generał Kline zamieniał chaos w porządek. I uwielbiał to robić.

– Pierwsze pytanie – warknął swoim ciężkim akcentem z południowego Bostonu. – Czy to prawda?

Przy stole siedziało ponad dwadzieścia osób, młodych mężczyzn i kobiet z różnych jednostek, wszyscy w mundurach i ze wzrokiem utkwionym w ekranach laptopów lub teczkach z dokumentami. Ale jeden z nich, kapitan lotnictwa z Teksasu, nie zwlekał z odpowiedzią.

– Wysokie prawdopodobieństwo, sir.

– Wysokie? Jak wysokie? – Kline skupił wzrok na Howellu. – Sto procent?

– Dziewięćdziesiąt, sir.

– Jak się dowiedzieliśmy?

– NSA przechwyciło telefon do Departamentu Skarbu, sir! – zawołała porucznik z odległego krańca stołu. – Z niechronionej komórki.

– A wykonał go – Kline zatrzymał się przy otwartym laptopie – Avery Bernstein? Znam go, prawda? Skąd go znam?

Młodzi analitycy wiedzieli, co robić. Kline stosował własną wersję metody sokratycznej i prowadził długie, gorące spory z samym sobą, a obecni mieli dorzucać informacje do Sterty. Tak właśnie generał nazywał niewidzialne, otwarte pudło, które jego podwładni zapełniali użytecznymi danymi.

Młody, czarnoskóry kapitan o nazwisku Caulk wyświetlił na dużym ekranie zdjęcie Avery’ego.

– Prezes w Jenkins & Altshuler, nowojorskiej firmie tradingowej. Wcześniej wykładał matematykę w Yale. Był członkiem Rady Doradców Ekonomicznych za kadencji poprzedniego prezydenta.

– No właśnie. Stąd go znam. Zdaje się, że dokładnie go wtedy prześwietliliśmy, tak?

Rozmowa nabrała tempa.

– Zgadza się, sir.

– Był czysty?

– Jak łza.

Kline znów ruszył dookoła stołu, drapiąc się w kark, jakby dokuczało mu ukąszenie komara.

– Jak zareagowali w Skarbie?

Z tyłu sali odezwał się kapitan o szerokich ramionach:

– Nie ma oficjalnego stanowiska…

Kline przerwał ze złością:

– Oficjalne stanowiska są dla pierd…

Kapitan nie pozwolił swojemu dowódcy skończyć.

– …ale moje źródło twierdzi, że ostrzeżenie pozwoli im skupić nadwyżkę z rynku, zanim wieść się rozniesie.

Kline się uśmiechnął. Nie miał nic przeciwko temu, żeby podwładni mu przerywali. Gardził nadętym reżimem, jaki panował w wojsku. Tytuły, salutowanie, system wynagrodzeń – uważał to wszystko za przeszkody w twórczym myśleniu. Dla niego służenie w armii miało tylko jeden cel: czuć dreszcz pogoni.

– No dobra – powiedział i spojrzał na swój zespół. – To teraz najważniejsza kwestia. Dlaczego? Po co Chińczycy potajemnie zalali rynek naszymi skarbówkami?

Pierwszy odezwał się kapitan Howell.

– Za dwa tygodnie Kongres głosuje nad dostawami broni do Tajwanu. To ich ostrzeżenie: przestańcie sprzedawać F-16 naszym wrogom.

– Możliwe, ale konwencjonalne – warknął Kline. – Ktoś ma pomysł, pod którym zwisają jaja?

Dało się słyszeć stłumiony śmiech i kapitan Howell oblał się rumieńcem.

Na to podniosła się porucznik.

– Złośliwość, sir. Chcą nas wytrącić z równowagi i w tym czasie dobić targu z resztą świata.

Kline wzruszył ramionami.

– Odważniejsza teza, ale dwieście miliardów dolarów to wysoka cena za złośliwość.

Odezwał się kapitan o szerokich ramionach.

– Sir, czy nie pomijamy najbardziej oczywistego wytłumaczenia? Chińczycy nie uważają już amerykańskich obligacji skarbowych za dobrą inwestycję, więc się ich pozbywają. A robią to w tajemnicy, żeby nie wykoleić światowych rynków. Albo żeby nas wkurzyć. Już od jakiegoś czasu czekamy, aż zaczną wyprzedawać nasze papiery.

Kline się zatrzymał i przytakiwał z namysłem.

– Tak, kapitanie Mackenzie, to najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. – Rozejrzał się po sali. – Czy wszyscy się zgadzamy?

Wszyscy przytaknęli. Kline czekał. Po chwili na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmiech. Ze swojego miejsca podniosła się młoda, czarnowłosa kapitan. Miała wyprostowaną, gibką i naturalnie atletyczną sylwetkę, a jej niebieskie oczy utkwione były w generale. Boże, jaka ona jest piękna, pomyślał Kline, ale szybko sobie przypomniał, że jest w szczęśliwym małżeństwie, a podrywanie podwładnych w wojsku kończyło się więzieniem.

– Tak, kapitanie Truffant? – zapytał. – Ma pani inną teorię?

– Tak jest, sir – odparła Alexis Truffant, cicho, acz pewnie. – Ale to tylko teoria.

– Na razie stać nas wyłącznie na spekulacje. Słucham.

– Sir, wydaje mi się… – Kapitan się zawahała. – Myślę, że Chiny właśnie wypowiedziały nam wojnę.

Salę wypełniły odgłosy raptownych wdechów, a po nich nastąpiła grobowa cisza. Kline przytakiwał, nic nie mówiąc, i wciąż gapił się w niebieskie oczy Alexis Truffant. Tak, była fizycznie piękna, ale oprócz tego potrafiła logicznie myśleć, w dodatku nie krępowały jej w tym żadne okoliczności, nawet pod znaczną presją nie bała się wyrażać własnych sądów. Dla Kline’a to było prawdziwe piękno. I to dlatego siedziała przy tym stole.

Truffant mówiła dalej.

– I sądzę, że jest to wojna, jakiej jeszcze nie widzieliśmy.

* * *

Kline dołączył do Alexis, kiedy ta czekała na windę, która miała ją zabrać z powrotem do jej pokoju na trzecim piętrze.

– Kapitanie Truffant, przejdźmy się.

– Tak jest, sir.

Alexis się odwróciła i szybko zrównała krokiem z generałem.

– Chce mnie pan odpytać z mojej tezy wojennej? Mam powody, żeby sądzić…

– Zgadzam się z panią – przerwał jej Kline. – W dzisiejszych czasach sprzedaż naszych obligacji na czarnym rynku to ewidentna deklaracja wojny. Nawet jeśli tego oczekiwaliśmy. Zgadzam się też, że będzie to wojna, jakiej jeszcze nie rozumiemy.

– Ojej, bo…

Alexis zaczęła się jąkać i natychmiast tego pożałowała. Spodziewała się, że szef zaraz na nią naskoczy. Pracowała z nim dość długo – już dwa lata – by wiedzieć, że nie toleruje najmniejszych przejawów niezdecydowania. Od swoich ludzi oczekiwał pewności, determinacji i siły przebicia. Nawet kiedy się mylili. Ale tym razem, zamiast ją skarcić, pokręcił energicznie głową.

– Czy to Berstein zauważył sprzedaż?

– Nie, sir. Jego podwładny.

– Znamy jego nazwisko?

– Garrett Reilly. Dwadzieścia sześć lat. Handlarz obligacjami.

– Dwadzieścia sześć? To był nie lada wyczyn matematyczno-śledczy.

– Owszem.

– Co o nim wiemy?

– Wynajmuje mieszkanie na niższym Manhattanie. Jak na swój wiek ma imponujące przychody. Odszedł z Yale. Dyplom z uniwersytetu stanowego w Long Beach. Matematyka i informatyka.

– Odszedł z Yale, żeby pójść na Long Beach? Niezbyt mądra decyzja.

– Podjął ją dwa dni po tym, jak zginął jego brat. W Afganistanie.

Kline się zatrzymał i spojrzał na Alexis, która mówiła dalej:

– Starszy szeregowy marines Brandon Reilly. Poległ w Salerno, 2 czerwca 2008 roku. Kula snajpera.

Kline nic nie odpowiedział i stał bez ruchu. Alexis go obserwowała. Wiedziała dokładnie, co się dzieje w głowie jej przełożonego. Po dziesięciu długich sekundach Kline powoli, prawie niezauważalnie kiwnął głową.

– Garrett Reilly? Myślisz, że to może być nasz człowiek? – Jego pytanie zawisło w powietrzu. – Do Ascendenta?

Dwie godziny wcześniej, patrząc na akta Reilly’ego, Alexis Truffant zadała sobie to samo pytanie. Patrzyła uważnie na zdjęcie młodego, przystojnego mężczyzny o chłopięcej twarzy, niebieskich oczach i ponurym, niemal aroganckim uśmieszku. Jego krótką historię szkolną i zawodową przepuściła przez własny, bezlitośnie logiczny proces myślowy. Od ponad roku bezskutecznie kogoś szukali i zaczynał im się kończyć czas. Niedługo wyczerpią się fundusze na ich projekt. A więc odpowiedziała szefowi tak ostrożnie, jak tylko umiała, bo w głębi duszy Alexis Truffant nie lubiła ryzyka:

– Z dużą dozą prawdopodobieństwa można tak powiedzieć, sir.

Kline wlepił wzrok w podwładną i Alexis wiedziała, że szuka w jej twarzy śladów niepewności. Wojsko było istnym bagnem dwuznacznych deklaracji i asekuranckich decyzji. Wzięła zatem głęboki wdech i powtórzyła:

– Duża doza prawdopodobieństwa.

Kline przytaknął, obrócił się i zaczął iść w swoją stronę. Na koniec rzucił przez ramię:

– Wie pani, co robić, kapitanie. Do roboty.

– Tak jest – odparła i pobiegła do windy.4

NOWY JORK, 24 MARCA, GODZ. 21.27

Garrett siedział przy stoliku na tyłach pubu, przy drzwiach do toalet, gdzie czuć było bardziej smród moczu niż zapach piwa, ale nie przeszkadzało mu to, bo był z przyjaciółmi i we trójkę zdążyli już opróżnić cztery dzbanki piwa i sześć luf tequili. Poza tym z tego miejsca miał najlepszy widok na całą resztę idiotów tłoczących się w lokalu, a Garrett uwielbiał obgadywać obcych. Na przykład czterech gości od funduszy hedgingowych, którzy siedzieli przy oknie i próbowali śpiewać tę durną piosenkę z napisów końcowych do Rodziny Soprano – aż się prosili o to, żeby zmieszać ich z błotem.

– Pierdoleni hedgingowcy – stęknął Garrett między łykami piwa. – Spójrzcie na tych dupków. Te ich fundusze to zwykła piramida. Jak ktoś się może na to nabierać?

Mitty Rodriguez, metr sześćdziesiąt i sto kilo portorykańskiej programistki gier, a przy tym najlepsza przyjaciółka Garretta, uniosła uroczyście szklankę.

– To może wstań z tyłka i walnij któregoś z nich. Wybij mu zęby.

– Żebyś się nie zdziwiła – powiedział Garrett, przyglądając się największemu z nich.

Miał prawie dwa metry wzrostu, był umięśniony i wyglądał, jakby w szkole grał w lacrosse.

Shane Michelson pokręcił głową. Tyczkowaty analityk walutowy nie był typem barowego boksera.

– Garrett, proszę cię. Wywalą nas z kolejnego pubu. Niedługo skończą mi się miejsca z tanim piwem.

– Dobra, chrzanić ich. W tym tygodniu zarobię więcej forsy niż oni przez całe życie.

Shane pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Niby jak?

Garrett zmierzył wzrokiem młode kobiety stojące przy barze. Jedna zwróciła jego uwagę. Piękna, wysoka, o oliwkowej cerze.

– Dolar poleci na pysk. A ja polecę razem z nim, na sam dół.

Shane parsknął.

– Garrett. Rozmawiasz z analitykiem walutowym. Dolar trzyma się dobrze.

– Może kiepski z ciebie analityk.

Mitty aż zawyła z radości.

– Uuuuu. Robi się gorąco.

– Pierdol się, Garrett. – Wkurzony Shane odwrócił wzrok, ale ciekawość w końcu wzięła górę. Znajomi Garretta wiedzieli, że nie warto całkowicie ignorować jego przechwałek, zbyt często bowiem okazywały się prawdziwe. – Co wiesz? Powiedz.

– Wyprzedaż skarbówek. Nadchodzi. Państwowy fundusz majątkowy. Zaleje rynek. Chaos na horyzoncie.

– Nie widziałem nadwyżek obligacji na rynku.

– Pewnie Rezerwa Federalna je skupuje. Żeby nie było paniki. Ej, widzicie tamtą laskę przy barze? Chyba mi się przygląda.

– Komu może zależeć na zabiciu dolara? Strefie euro? Przecież to nasi sojusznicy.

– Zabójcza.

– Rosja? Nie mają aż tyle naszego długu. Jakieś państwo arabskie? Zbombardowalibyśmy je. Japończycy? Sami by się tym załatwili.

– Możemy dla odmiany nie rozmawiać o pieniądzach? – powiedziała Mitty. – Dzisiaj przeprowadziłam czterdziestoosobowy nalot na Kel’Thuzad. Prawie zdobyłam Cytadelę, ale ten fagas Nefarian mnie wyrolował.

Garrett się uśmiechnął. Mitty była jego bratnią duszą. Oboje spędzali w świecie wirtualnym niemal tyle samo czasu, co w prawdziwym. Poznali się na czacie pierwszoosobowej strzelanki i zaprzyjaźnili na długo przed pierwszym spotkaniem. Połączył ich świat gier i głęboka miłość do wywoływania afer. Mitty była jedyną znaną Garrettowi osobą, która potrafiła wkurzyć tyle samo ludzi co on, w dodatku robiła to szybciej. Czasem wydawało się, jakby w Nowym Jorku były całe dzielnice, w których obydwoje byli nieproszonymi gośćmi.

Shane zamknął na chwilę oczy i w końcu zawołał zdziwiony:

– Chiny?!

Garrett wstał, wyprostował krawat i szeroko się uśmiechnął.

– Dzisiaj zabieram ją do siebie.

Shane pokręcił głową.

– Bez szans. Juan jest powiązany z dolarem. Jak my idziemy na dno, to Chiny razem z nami. Ich eksport do Ameryki padnie. Po co mieliby to robić?

Garrett spojrzał na niego. Był pijany i chwiał się na nogach, ale nawet w takim stanie biła od niego pewność siebie.

– Tego jeszcze nie udało mi się ustalić. Ale Chińczycy mają 2,7 biliona dolarów w gotówce, więc myślę, że sobie poradzą. Do jutra.

Przecisnął się przez tłum, robiąc niezdarny slalom między stolikami. Kiedy dotarł do dziewczyny przy barze, nagle się zatrzymał. Jeden z gości od funduszy hedgingowych już ją zagadywał. Garrett zawył – pieprzeni hedgingowcy – i wcisnął się między nich.

– Sorry, ziomek, ale już wcześniej z nią rozmawiałem. Musisz wracać do kumpli i jeszcze sobie trochę pośpiewać.

Facet, ten od lacrosse, naprawdę duży, rzucił Garrettowi gniewne spojrzenie.

– Oszalałeś? Byłem pierwszy. Spierdalaj.

Garrett uśmiechnął się do dziewczyny, która zdawała się raczej obojętna na popisy obydwu. Nachylił się bliżej.

– Chodziło mi o to, że w myślach rozmawiam z tobą już od godziny. I jest to niesamowita rozmowa. Ale ten palant nam przerwał i od razu wiedziałem, że muszę przyjść ci na ratunek.

Młoda kobieta parsknęła śmiechem, a osiłek od lacrosse chwycił Garretta za ramię.

– Rozwalę ci łeb, dupku.

Garrett nie stawiał oporu i dał mu się obrócić. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.

– Niech zgadnę. Dyplom z Duke. Ekonomia. Grałeś w lacrosse. A teraz jesteś już trzeci rok w Apogee Capital Group.

Facetowi opadła szczęka.

– Skąd to wiesz? Śledzisz mnie?

Garrett się uśmiechnął.

– Po co miałbym cię śledzić? To przecież banalnie proste. Apogee Capital jest cztery przecznice stąd. Ale w tym roku są już siedemdziesiąt procent pod kreską. Twój garnitur jest podróbą z Hongkongu, a te buty masz już co najmniej dwa lata, co wśród hedgingowców oznacza wieczność. W Apogee zatrudniali trzy lata temu, ale teraz już nie, więc utknąłeś na najniższym szczeblu. A robotę dostałeś tylko dlatego, że twój prezes grał w lacrosse na twojej uczelni. Twój akcent może oznaczać tylko Duke, no i trzeba być palantem od funduszy hedgingowych, żeby ryczeć w zatłoczonym pubie piosenkę z serialu.

Następnych trzydziestu sekund Garrett nie zapamiętał zbyt dobrze. Wiedział na pewno, że osiłek się na niego zamachnął, a on był na to przygotowany, bo zrobił unik i walnął go prawą pięścią w splot słoneczny. Nieraz stosował ten cios na ulicach Long Beach. Nie należał do najsilniejszych, ale był szybki i doświadczony. Mocno kopnął skulonego hedgingowca i błyskawicznie ruszył w stronę jego trzech kumpli, którzy biegli na pomoc. Kopnął pierwszego w kolano, a potem pchnął drugiego na trzeciego i obaj runęli na pobliski stolik, z którego spadły na podłogę dzbanki z piwem i szklanki. Teraz już wszyscy goście pubu byli w ruchu. Jedni uciekali w stronę wyjścia, inni szukali miejsc, z których mogliby się lepiej przyjrzeć bijatyce. Kilka dziewczyn pisnęło na widok Mitty, która przybiegła wymierzyć parę ciosów – zawsze chętnie korzystała z podobnych okazji – ale była spóźniona, bo hedgingowcy leżeli już wszyscy na ziemi, a Garrett wybiegł na ulicę i rozglądał się w poszukiwaniu alejki, którą mógłby zwiać, pogodzony z faktem, że dzisiejszą noc spędzi jednak sam.

Biegł trzy przecznice, na wschód. W końcu uznał, że tamci go nie znajdą, zwolnił kroku i zwymiotował do kosza na śmieci. Wytarł usta, w których czuł smak zjedzonego na lunch hot doga. Od razu poczuł się lepiej i właśnie przecinał park przy Tompkins Square, kiedy kątem oka zobaczył, że ktoś go śledzi z odległości jakichś stu metrów. Nie oglądając się za siebie, przyśpieszył kroku i schował się za budynkiem przy Dziesiątej i Avenue B. Odczekał niecałe trzydzieści sekund, po czym wyskoczył dokładnie w momencie, kiedy śledząca go osoba skręcała za róg. Uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Nie mogłaś wypuścić mnie z rąk? – powiedział do dziewczyny z baru.5

LOWER EAST SIDE, MANHATTAN, 24 MARCA, GODZ. 23.01

Garrett zamówił dwie kawy, talerz frytek i zupę cytrynową.

– Do zupy dwie łyżki – powiedział kelnerce w greckiej knajpie. – Ta pani pewnie będzie chciała się poczęstować.

Kelnerka wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, mijając po drodze serię plakatów ze zdjęciami pobielanych domków na Wyspach Egejskich. Oprócz ich dwojga w lokalu był tylko jeden klient, który siedział przy kontuarze nad kubkiem kawy i czytał gazetę.

Dziewczyna z baru pokręciła głową.

– To twoja kolacja?

– Lunch już zwróciłem – odparł Garrett. – Więc tak.

– Zaczynam się martwić o twoje zdrowie za parę lat.

– A planujemy się znać za parę lat?

Dziewczyna otworzyła szerzej oczy.

– Zawsze wdajesz się w bójki w barach?

– W kilka się wdałem.

– Jesteś niezły. W bójce.

– Rozumiem, że to komplement. Dlaczego za mną poszłaś?

– Żeby zobaczyć, czy nic ci nie jest.

– A gdyby mi coś było, to jak zamierzałaś mi pomóc? Wezwałabyś karetkę?

– Skąd wiedziałeś, gdzie pracuje tamten koleś?

Garrett wzruszył ramionami.

– Przecież słyszałaś. Wskazówek było sporo, wystarczyło zwrócić na nie uwagę.

– Ale większość ludzi tego nie robi?

– Zgadza się. Pomówmy o tobie, nie o mnie. Na przykład nie sądzę, że czekałaś, aż cię zauważę. Myślę, że szpiegowałaś.

– Po co miałabym to robić?

Kelnerka przyniosła dwie kawy. Garrett wrzucił do swojej cukier i wlał śmietankę. Zamieszał, myśląc nad odpowiedzią. Przyjrzał się dziewczynie z baru, zbadał jej twarz, ubranie i po chwili wrócił do mieszania kawy. Po jakichś trzydziestu sekundach namysłu powiedział:

– Dwie możliwości. Pierwsza: marzysz o tym, żeby mnie przelecieć. Ale nawet w przypływie największej arogancji nie uznałbym jej za prawdopodobną. Nie czuję od ciebie takiego zainteresowania, co jest przykre, bo gdybyś tylko dała mi szansę, zawróciłbym ci w głowie.

– A druga?

– Dziś rano mój szef zadzwonił do Departamentu Skarbu i powiedział, że wykryłem sprzedaż amerykańskich obligacji przez Chińczyków. Skarb powiadomił CIA albo NSA, albo jakąś inną agencję wywiadu… Nie, poczekaj. To musiało być coś wojskowego. Wyglądasz mi na żołnierkę. To, jak siedzisz, twoja poważnie niedzisiejsza fryzura. Wysłali cię, żebyś sprawdziła, czy jestem wariatem, czy jednak wiem, o czym mówię.

Kapitan Alexis Truffant robiła, co mogła, żeby nie zdradzić swojego zaskoczenia. Garrett rozpracował ją w niecałe pięć minut. Z niebywałą dokładnością.

Teraz się do niej uśmiechnął.

– Mam propozycję. Zapomnijmy, że w ogóle istniała druga możliwość. Udajmy, że tylko pierwsza jest prawdziwa, i chodźmy do mnie. Mieszkam za rogiem.

Alexis wzięła łyk kawy.

– Skąd wiedziałeś?

Garrett usiadł wygodniej i wzruszył ramionami.

– Jak mówiłem: po prostu jestem czujny. To jedyna opcja, która ma sens. Dolar nie poszedł dzisiaj na dno, a zatem Avery musiał do kogoś zadzwonić. Bank centralny wykupił obligacje. Ty i twoja agencja dowiedzieliście się o wszystkim, może podsłuchaliście rozmowę Avery’ego. I się wystraszyliście, bo to, co robią Chiny, można interpretować jako działania wojenne. Faktycznie, dosyć to agresywne. Możliwe, że w tej sekundzie milion chińskich żołnierzy ląduje na jakiejś plaży w Kalifornii i daje pokaz kung-fu jak u Tarantina. To by było coś. Nie poskładałbym tego wszystkiego w całość, gdybyś za mną nie pobiegła, ale powinienem był się domyślić, bo bacznie mi się przyglądałaś, a jeśli mam być szczery, to jeszcze nigdy mi się nie poszczęściło w tamtym barze. Laski w tym lokalu chcą tylko pić. I żadna nie wygląda tak dobrze jak ty.

Alexis pochyliła się do przodu.

– Działanie wojenne. Sam to wymyśliłeś? W tej sekundzie?

Kelnerka przyniosła talerz frytek i miskę z zupą i postawiła wszystko na stoliku. Garrett nabił frytkę na widelec, zanurzył ją w keczupie i spojrzał na Alexis.

– Nazywasz się jakoś?

– Alexis Truffant.

– Wojsko, prawda? Porucznik albo kapitan.

– To drugie.

– Jestem pod wrażeniem. Wysoka ranga. Uratowałaś komuś życie? Nazbierałaś skalpów w Faludży?

Alexis pokręciła głową.

– Nie. Po prostu nie spóźniałam się do pracy.

– Tak, jasne – Garrett chrząknął z niedowierzaniem. – Czyli interesuje cię teoria, w której wykup obligacji jest działaniem wojennym, tak? Pracujesz w wywiadzie wojskowym?

– Nie mogę powiedzieć.

– Litości, kapitanie Truffant – parsknął Garrett. – Myślisz, że obchodzi mnie, dla której bandy pajaców pracujesz?

– Nie, ale i tak nie mogę tego zdradzić.

Garrett się zaśmiał.

– Żołnierze. Wszyscy jesteście tacy sami. Zasady. Przepisy. Ja tylko wykonuję rozkazy. Tylko zabijam ludzi. Steruję dronami bojowymi. O rany. Straty wśród cywilów. Ojejku. Zabiłem swojego. Pamiętaj tylko jedno: to ty pobiegłaś za mną. Ja cię nie szpiegowałem. Nie pukałem do twoich drzwi.

Alexis patrzyła, jak Garrett prychnął, nadział na widelec kolejnych kilka frytek i wściekle je przeżuwał. Nagle oblał się rumieńcem.

– Chodzi o twojego brata?

Tym razem to Garrett zamilkł. Utkwił wzrok w talerzu z jedzeniem, otworzył usta, drżały mu wargi. Po chwili gwałtownie wstał, przewracając kubek z kawą. Spojrzał hardo na Alexis, która dalej siedziała.

– Nic o mnie nie wiesz. Ani o moim bracie. Ani o moim życiu. Nic.

Rzucił na stolik banknot dwudziestodolarowy i wymaszerował z restauracji.6

BETHESDA, MARYLAND, 24 MARCA, GODZ. 23.55

Na ekranie komputera w domowym gabinecie generała Kline’a wyświetlił się komunikat, że połączenie przychodzące jest z niechronionego zabezpieczeniami telefonu komórkowego. Za pięć minut miała wybić północ. Wcześniej Kline czytał raporty wywiadowcze o chińskich zamiarach wobec Tajwanu i teraz nie mógł zasnąć. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy szeregowych żołnierzy Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej czekało na wybrzeżu w pełnej gotowości do przemierzenia stu czterdziestu kilometrów łodziami i zjednoczenia Chin. Amerykańska Flota Pacyfiku znajdowała się niewiele dalej. Generał odebrał po pierwszym sygnale.

– Kline.

– Dzwonię z prywatnej komórki.

Alexis. Kline słyszał w tle odgłosy nowojorskiej ulicy. Kapitan nie używała formułek wojskowych, żadnych „tak, sir” czy „nie, sir”. Sam uczył swoich podwładnych, żeby tego nie robili, kiedy będą w terenie.

– Rozumiem.

– Spotkałam się z nim.

– Rozmawialiście? – Kline był zaskoczony. – Miałaś rozkaz nie zbliżać się do…

– Nie miałam wyboru. Dosyć szybko mnie rozpracował.

– Okej. Trudno. Co ustaliłaś?

– Dużo złości. Bardzo dużo. Agresywny. Szuka konfrontacji. Odważny.

Kline wyjął notes i zanotował jej spostrzeżenia. Ufał jej, Alexis Truffant dobrze się znała na ludziach. Była to jedna z cech, dla których generał trzymał ją w swoim zespole.

– Odważny w jakim sensie?

– Wdał się w bójkę z czterema mężczyznami. Wszyscy byli więksi od niego.

– Kto wygrał?

– On. Z łatwością.

– Okej. To mi się podoba.

– Jest też inteligentny. Spostrzegawczy. Prawie od razu zgadł, kim jestem. I skąd o nim wiem. Przy minimalnej liczbie wskazówek.

– Serio? – Przez twarz Kline’a przebiegł uśmiech. – Nazwę naszej firmy też?

– Nie, tylko ogólne fakty. Ale był blisko. Bardzo. Wiedział prawie wszystko o mnie, o tym, jak wpadliśmy na jego trop. Domyślił się nawet tego, o czym rozmawiał pan ze mną na korytarzu. Mam na myśli przyczynę ostatnich wydarzeń.

– Wiedział, który kraj za tym stoi i dlaczego to robi?

– Tak. I ewidentnie wpadł na to na poczekaniu. Jego zdolność dostrzegania ukrytych prawidłowości jest niesamowita.

– Co jeszcze?

– Jest arogancki, wybuchowy, niezrównoważony. Lubi alkohol. I kobiety. Bardzo.

Kline zachichotał. Mógł sobie wyobrazić, jak Garrett Reilly musiał lecieć na Alexis. Zapłaciłby, żeby to zobaczyć.

– Ja też lubię alkohol i kobiety.

– W takim razie świetnie się dogadacie.

Kline usłyszał złość w jej głosie, ale zignorował to. Zasłużył sobie na tę ripostę.

– No dobrze. Czyli może być tym, kogo szukamy. Jakieś minusy?

Na chwilę zapadła cisza. Kline usłyszał syrenę karetki pędzącej gdzieś przez nowojorską noc.

– Tak – odezwała się w końcu Alexis. – Jeden, duży minus.

– Mów.

– Reilly nienawidzi amerykańskiej armii. Namiętnie.21

PEKIN, 2 KWIETNIA, GODZ. 15.08

Xu Jin, dyrektor w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego, szedł szybkim, zdecydowanym krokiem przez tłum zgromadzony na ulicach Dashengzhuang, rozległej dzielnicy na przedmieściach południowego Pekinu. Nowi przybysze do stolicy – rolnicy i matki z niemowlętami owiniętymi w brudne szmaty – szturchali dyrektora łokciami, jakby był zwyczajnym obywatelem szukającym okazji w tutejszych sklepikach i otwartych straganach. Nie mogli wiedzieć, że jest członkiem Biura Politycznego partii komunistycznej, najpotężniejszego organu władzy w całej Republice Ludowej. A niby skąd mieli go znać, pomyślał Xu Jin, uciekając przed zwalistym mężczyzną, który niósł na plecach stertę tektury wielkości kanapy. W Chinach prawie nikt nie znał twarzy przywódców. Kojarzyli, rzecz jasna, premiera, prezydenta i wiceprezydenta, ale tych, którzy zajmowali niższe szczeble? To byli anonimowi technokraci. Dyrektorowi Xu Jin bardzo ten stan rzeczy odpowiadał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: