Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U babuni - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U babuni - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 458 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

III

Było już we zwy­cza­ju od lat wie­lu w Za­mszu, że choć tu żad­nych ta­jem­nic nikt nie miał i ży­cie pły­nę­ło bez żad­nych wstrzą­śnień, in­tryg, nad­zwy­czaj­nych przy­gód, jed­nak­że wszy­scy oni ja­koś na­wy­kli byli szpie­go­wać i nie­do­wie­rza­ją­co spo­glą­dać na sie­bie. Naj­mniej­sza oko­licz­ność nad­we­rę­ża­ła spo­kój, tak jak na gład­kiej po­wierzch­ni je­zio­ra lada pró­szyn­ka spa­da­ją­ca marsz­czy ją i po­ru­sza. Po chwil­ce jed­nak wy­gła­dza­ło się to zwier­cia­dło i znów nie­bio­sa od­bi­ja­ło. W naj­lep­szych ze sobą sto­sun­kach, Mi­gu­ra, Gon­drasz, sta­ry ka­mer­dy­ner, De­rę­gow­ska, wszyst­kie swe kro­ki śle­dzi­li i każ­dą czyn­ność wiel­ce sub­tel­nie ko­men­to­wa­li. Tak samo przy­jazd krew­nych, obej­ście się ich z pod­ko­mo­rzy­ną, przy­ję­cie przez nią, po­byt pod­le­ga­ło tłu­ma­cze­niom i wy­kła­dom naj­roz­ma­it­szym. Może z tych drob­nych oznak ze­wnętrz­nych usi­ło­wa­no wnik­nąć w za­kry­te my­śli pani pod­ko­mo­rzy­nej, któ­ra się z nimi nie­ra­da od­kry­wa­ła.

Na­stęp­ne­go dnia po­ru­sze­nie było nie­ma­łe we dwo­rze ca­łym, gdy z rana nad­je­cha­ła brycz­ka trze­ma koń­mi, naj­ty­czan­ka, a z niej wy­siadł męż­czy­zna nie­zna­jo­my, do któ­re­go na­tych­miast pod­biegł sta­ry ka­mer­dy­ner, pan Rzę­snow­ski (tak go zwa­no), i uprzej­mie sam mu wska­zał kwa­te­rę w ofi­cy­nie, któ­ra od wczo­ra wie­czór była już przy­go­to­wa­ną. Nie póź­niej jak w kwa­drans ten sam sta­ry

Rzę­snow­ski pro­wa­dził go do pod­ko­mo­rzy­nej. Wi­dzia­no go idą­ce­go z wol­na przez dzie­dzi­niec, w ta­ra­tat­ce czar­nej, w czap­ce, z rę­ka­wicz­ka­mi gru­by­mi w ręku.

Do pod­ko­mo­rzy­nej, zna­nej z bo­gac­twa i do­bre­go ser­ca, przy­by­wa­ło wie­le osób pro­sić o po­moc, nie by­ło­by więc nic dziw­ne­go, gdy­by ten ktoś z da­le­ka (bo w oko­li­cy nikt go so­bie nie przy­po­mi­nał) przy­je­chał żą­dać po­ra­tun­ku. Ale nie­zna­jo­my ów sie­dział prze­szło go­dzi­nę u pani, za­mknię­ty z nią sam na sam, a gdy go­dzi­na śnia­da­nia wy­bi­ła, ra­zem z pod­ko­mo­rzy­ną wszedł do sali.

Wcho­dząc, pani Myl­ska przed­sta­wi­ła go gło­sem ci­chym jako krew­ne­go swo­je­go, pana Mo­ra­wiń­skie­go. Chciał on przy sto­le miej­sce za­jąć skrom­ne, lecz sama pani wska­za­ła mu je przy księ­dzu wi­ka­rym.

Wszyst­kich oczy na­tu­ral­nie z na­tę­żo­ną cie­ka­wo­ścią zwró­ci­ły się na przy­by­łe­go. Ka­zi­mierz łok­ciem trą­cił Syl­we­stra i szep­nął mu na ucho:

– Toć bab­cia z domu Mo­ra­wiń­ska. Spoj­rze­li na sie­bie zna­czą­co.

Przy­by­ły wpraw­dzie wy­glą­dał tak skrom­nie, suk­nie miał prze­sza­rza­ne, po­wierz­chow­ność nie ele­ganc­ką wca­le, że mógł­by się tu czuć ob­cym, jed­nak ani dom, ani to­wa­rzy­stwo, ani ton jego nie zda­wa­ły się na nim naj­mniej­sze­go ro­bić wra­że­nia. Z po­zo­ru moż­na go było wziąć za daw­ne­go woj­sko­we­go, któ­ry tro­chę na wsi za­rdze­wiał. Twarz smut­na, po­waż­na, była roz­trop­ną i po­jęt­ną, je­śli się tak wy­ra­żać moż­na. Są twa­rze tępe i nie­roz­gar­nię­te, są i ta­kie, któ­re roz­sąd­kiem zda­ją się roz­pro­mie­nio­ne, choć go nie zwia­stu­ją. Wie­le mó­wią, ale czę­sto zwo­dzą twa­rze.

W tej wi­dać było, że się z ży­ciem prze­jed­na­ła, choć może bo­jo­wa­ła z nim dłu­go. Pod­ko­mo­rzy­na za­raz w po­cząt­ku roz­mo­wy spy­ta­ła pana Mo­ra­wiń­skie­go o Wo­łyń, co zdra­dza­ło już, skąd przy­by­wał. Za­czę­to mó­wić o Wo­ły­niu, ale ów Mo­ra­wiń­ski nie­wie­le osób znał i zda­wał się być i sam ob­cym. Sły­szał o wszyst­kich, nie przy­zna­wał się do sto­sun­ków z ni­kim. Był w ogó­le mil­czą­cy. Nie zwa­żał może, jak nad­zwy­czaj­ną na sie­bie zwra­cał uwa­gę. Oprócz księ­dza wi­ka­re­go, któ­ry nie oka­zy­wał cie­ka­wo­ści, resz­ta osób ja­dła oczy­ma przy­by­sza, usi­łu­jąc go od­gad­nąć.

Wszy­scy nie­mal za­gad­kę tę roz­plą­ta­li; pan Syl­we­ster i pan Ka­zi­mierz, Mi­gu­ra i pani De­rę­gow­ska mó­wi­li so­bie w du­chu:„Ubo­gi ja­kiś krew­niak przy­je­chał za dat­kiem, przy­po­mi­na­jąc się moż­nej pani”.

Więc, jak to zwy­kle bywa oko­ło ma­jęt­nych bez­dziet­nych, któ­rych już ob­sie­dli lu­dzie, nowo przy­by­ły kwa­śno być mu­siał przy­ję­ty.

Ale przez tyle, tyle lat z tych Mo­ra­wiń­skich nikt się nie zgła­szał? Cóż mo­gło zna­czyć ta­kie na­głe przy­by­cie? Po­cie­sza­jąc się ku­zy­no­wie, Syl­we­ster i Ka­zio, mie­rząc go oczy­ma, znaj­do­wa­li, że tego ro­dza­ju czło­wiek do wiel­kich rze­czy nie mógł mieć pre­ten­sji.Ubo­go wy­glą­dał, skrom­nie, moż­na go było zbyć lada czym. Pod­ko­mo­rzy­na przy śnia­da­niu nie oka­za­ła się ani smut­niej­szą, ani za­kło­po­ta­ną, ani że­no­wa­ną tym go­ściem, była dlań grzecz­ną z wiel­ką po­ufa­ło­ścią, ale i o in­nych nie za­po­mi­na­ła. Wi­ka­ry parę razy do nie­go prze­mó­wił, jak gdy­by się już zna­li.

Gdy od śnia­da­nia wsta­wać przy­szło, po któ­rym się zwy­kle roz­cho­dzi­li wszy­scy, pod­ko­mo­rzy­na szep­nę­ła coś Mi­gu­rze, ten się zbli­żył do go­ścia i za­brał go z sobą, pan Syl­we­ster z Ka­ziem, do­byw­szy cy­ga­ra, wy­szli do ogro­du. Tu za­le­d­wie się sam na sam zna­leź­li w sta­rej alei gra­bo­wej, gdy Ka­zio, obej­rzaw­szy się do­ko­ła, za­wo­łał, śmie­jąc się kwa­śno:

– Patrz, patrz… już się tedy i Mo­ra­wiń­scy znaj­du­ją: Sa­pri­sti! a to bę­dzie ład­nie.

– Chcia­łem wła­śnie toż samo po­wie­dzieć, cóż ty na to? – od­parł Syl­we­ster. – Nie bę­dzie­my tu mie­li co ro­bić… hę? jak ci się zda­je?

– Albo ja wiem… po­wia­dam ci, zgłu­pia­łem, gdym tego Mo­ra­wiń­skie­go po­sły­szał. Ale co za fi­gu­ra…

Gdy to mó­wił, a jesz­cze byli od pa­ła­cu nie­da­le­ko ode­szli, pan Ka­zi­mierz po­strzegł pod ścia­ną sto­ją­ce­go sta­re­go Rzę­snow­skie­go, z rę­ka­mi pod poły fra­ka po­ło­żo­ny­mi i za­du­ma­ne­go.

– Cze­kaj! – krzyk­nął – trze­ba się ze sta­rym roz­mó­wić!

– Z ja­kim?

– Ano, z Rzę­snow­skim.

Ski­nął na ka­mer­dy­ne­ra, któ­ry z wol­na, ta­ba­kę za­ży­wa­jąc, z chust­ką pod pa­chą się przy­bli­żył.

– Mój ko­cha­ny Rzę­sno­siu – po­czął Ka­zi­mierz – po­wiedz­że ty mnie, có­że­ście to so­bie za Mo­ra­wiń­skie­go spro­wa­dzi­li! hę!

Sta­ry do­koń­czył ta­ba­ki, nos lek­ko otarł i po­czął gło­wą trząść.

– Nic nie wiem – rzekł ci­cho – nic nie wiem, ja­kem uczci­wy. Tyle tyl­ko, że oto wczo­raj z „Wy­go­dy” przy­słał list do pani wie­czo­rem i że, ode­braw­szy go, pod­ko­mo­rzy­na za­raz mi ka­za­ła w ofi­cy­nie miesz­ka­nie przy­go­to­wać i to kil­ka razy mi po­wtó­rzy­ła:

pro­szę cię, żeby to było po­rząd­nie i wy­god­nie". Dziś mi ka­za­ła cze­kać, gdy tyl­ko przy­bę­dzie ten pan, abym za­raz go do niej pro­wa­dził. No, tak się też sta­ło. Da­łem mu naj­lep­sze dwa po­ko­je od ogro­du. Le­d­wie się z pyłu otrzą­snął, sko­czy­łem oznaj­mić. Pod­ko­mo­rzy­na na próg ga­bi­ne­tu wy­szła do nie­go, ale wnet i drzwi się za­mknę­ły za nimi. Sie­dział tam aż do śnia­da­nia.

Rzę­snow­ski ręce roz­sta­wił.

– Ot i tyle. Kto może wie­dzieć, co to za wi­zy­ta?

Syl­we­ster i Ka­zio spoj­rze­li so­bie w oczy.

– Z Wo­ły­nia, Mo­ra­wiń­ski! hm! – do­dał Ka­zi­mierz – toć musi być krew­ny ba­bu­ni!

– Pew­nie! – rzekł spo­koj­nie Rzę­snow­ski – pew­nie, może to być. Nic by dziw­ne­go nie było.

– Ale tyle lat o nich sły­chać nie było – do­dał Syl­we­ster.

– I to praw­da, na­wet i nie pi­sy­wa­li – mruk­nął ka­mer­dy­ner.

– Pro­szę cię, mój Rzę­sno­siu – prze­rwał Ka­zio – bo ty na­szą do­bro­dziej­kę znasz naj­le­piej, po­wiedz­że mi, wczo­raj przy ode­bra­niu li­stu, dziś, czy to na niej czy­ni­ło wra­że­nie.

Uśmiech­nął się sta­ry Rzę­snow­ski, gła­dząc wło­sy siwe.

– Jak­by to pan Ka­zi­mierz na­szej do­bro­dziej­ki nie znał! – rzekł z wol­na, chust­kę swą skła­da­jąc po­rząd­nie i roz­kła­da­jąc ją po chwi­li dla za­ję­cia rąk ja­kąś ro­bo­tą – czyż to pan nie wie, że JW. pod­ko­mo­rzy­na nig­dy nie oka­że, co jej jest, taką ma moc nad sobą. Oho! pro­szę pana, mą­dry bę­dzie, kto się do­my­śli, co pani do­le­ga albo cie­szy. Chy­ba je­den spo­wied­nik w du­szy jej czy­tać po­tra­fi.

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie wiesz, Rzę­sno­siu, czy on tu za­ba­wi dłu­go?

– A któż to może wie­dzieć! Wziął go z sobą pan Mi­gu­ra. – Może by­śmy i my po­szli do nie­go? – za­py­tał Syl­we­ster.

– A pew­nie, chodź­my – pod­chwy­cił Ka­zio. – Tak czy tak, wi­zy­tę mu trze­ba od­dać. Za­sta­nie­my go tam.

– Chodź­my!

Rzę­snow­ski cof­nął się po­waż­nie ku do­mo­wi, gdzie nań sie­dzą­cy wy­pro­sto­wa­ny Erzet cze­kał. Dwaj ku­zy­no­wie uda­li się na forl­wark, albo ra­czej do dwor­ku Mi­gu­ry, bo to był jak­by szla­chec­ki dom spo­ry, z ład­nym kwia­to­wym ogród­kiem, staj­nia­mi, kuch­nią i nie­je­den za­moż­ny na wsi dzie­dzic tak po­rząd­ne­go nie miał.

Nie do­cho­dząc doń, spo­strze­gli okna otwar­te i usły­sze­li gwar roz­mo­wy. Mi­gu­ra wyj­rzał i wy­szedł na spo­tka­nie.

– Nie prze­szka­dza­my? – rzekł Syl­we­ster – masz pan może in­te­re­sa?

– Żad­nych, mam tyl­ko go­ścia.

– A żony nie ma? z cy­ga­ra­mi wol­no wnijść? – spy­tał Ka­zio.

– Żona moja cho­ra – nie wy­cho­dzi… pro­szę bar­dzo… z cy­ga­ra­mi.

Tak roz­ma­wia­jąc, we­szli do po­ko­ju. Na krze­śle z faj­ką sie­dział Mo­ra­wiń­ski i po­wi­ta­li się z da­le­ka, a Syl­we­ster przy­siadł się bli­sko.

– Pan z da­le­ka?… pierw­szy raz w tych stro­nach? – za­py­tał.

– Miesz­kam za Bu­giem, ale nie­zbyt od­le­gle – rzekł za­gad­nię­ty – stro­ny te mi są zna­ne, tak jak cały nie­mal ten kraj nasz. Dużo się po świe­cie krę­ci­łem.

– Pięk­ny kraj – do­dał Ka­zio.

– Wo­łyń mu nie ustą­pi – rzekł Mo­ra­wiń­ski.

– Ho! tyl­ko nie ko­wel­skie pust­ki i pia­ski – do­dał Syl­we­ster.

– Ale za Uści­łu­giem.

W ten spo­sób za­wią­za­ła się roz­mo­wa. Pan Syl­we­ster miał na­dzie­ję, że z dala, ko­łu­jąc, po­tra­fi pro­ste­go, jak mu się zda­wa­ło, czło­wie­ka, wy­spo­wia­dać. W isto­cie pro­stym on się wy­da­wał, ale wkrót­ce mógł się prze­ko­nać mą­dry pan Syl­we­ster, że miał do czy­nie­nia z kimś, co sło­wa umiał wa­żyć i był pa­nem sie­bie. Nic mu się nie wy­rwa­ło. Mi­gu­ra mię­szał się do tej roz­mo­wy, a po­dróż­ny w ogó­le mó­wił mało i to tyl­ko, co było nie­zbęd­nie po­trzeb­nym. Ka­zi­mierz, mniej by­stry a pręd­szy, wi­dząc, że po­dob­ne son­do­wa­nie do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi, zde­cy­do­wał się, jak się póź­niej wy­ra­żał, przy­przeć do muru je­go­mo­ści.

– Pan do­bro­dziej – rzekł – pew­nie na­le­żeć mu­sisz do fa­mi­lii, bo pod­ko­mo­rzy­na z domu…

– Mo­ra­wiń­ska, tak jest – prze­rwał, gło­wą skła­nia­jąc, gość, i nie do­dał nic wię­cej.

Nie wy­pa­da­ło go brać na spyt­ki i pan Ka­zi­mierz dał spo­kój.

Po chwi­li, jak­by z nie­chce­nia, Syl­we­ster go za­gad­nął, czy dłu­go za­ba­wi. Na to od­po­wie­dział, że za­pew­ne nie bę­dzie mógł zo­stać dłu­go, bo ma go­spo­dar­stwo w domu.

Mi­gu­ra zda­wał się go nie­co ob­ra­niać, za­ga­du­jąc, od na­tręt­nych py­tań, i w koń­cu tak się zło­ży­ło, że roz­mo­wa prze­szła zu­peł­nie na rząd­cę, a Mo­ra­wiń­ski, bio­rąc za czap­kę, oświad­czył, że chciał­by się przejść po ogro­dzie, i – wy­szedł.

Z Mi­gu­rą obaj ku­zy­no­wie byli z daw­na do­brze i po­ufa­le.

– No… cóż pan mó­wisz na tego Mo­ra­wiń­skie­go? – spy­tał Ka­zio.

– Jak to? dla­cze­go!

– A – boć to cie­ka­we zja­wi­sko. Ja­kiś ku­zy­nek! ha! ha! – rzekł Ka­zio ści­ska­jąc rząd­cę.

Mi­gu­ra miał twarz dziw­nie ja­koś na­gle spo­waż­nia­łą.

– Tyle go znam i wiem, co i pa­no­wie – ode­zwał się. – Pani pod­ko­mo­rzy­na tyl­ko po­le­ci­ła mi go w opie­kę.

– To oczy­wi­sta rzecz – ode­zwał się Syl­we­ster – że przy­był po ja­kiejś że­bra­ni­nie.

Rząd­ca za­kasz­lał – jak­by sły­szeć tego nie chciał, i wtrą­cił, nie od­po­wia­da­jąc:

– Bar­dzo słusz­ny człek… daw­ny woj­sko­wy… by­wał w świe­cie… nie­po­zor­ny, to praw­da, ale roz­ga­daw­szy się z nim, jest cze­go po­słu­chać. A i to coś zna­czy, że nie­da­le­ko miesz­ka­jąc, nig­dy się tu nie zgła­szał. Nie wiem – ale mi się zda­je – że – no, nie wiem – bo to mój do­mysł tyl­ko… ale bo­daj czy pani pod­ko­mo­rzy­na nie we­zwa­ła go tu sama.

Syl­we­ster i Ka­zio zer­k­nę­li po so­bie… i po­ki­wa­li gło­wa­mi. Mi­gu­ra za­milkł. Roz­mo­wa się zwró­ci­ła na rze­czy obo­jęt­ne.

Być bar­dzo może, iż rząd­ca, mimo grzecz­no­ści i uprzej­mo­ści dla ku­zy­nów pani, miał tro­chę skry­tej zło­śli­wo­ści i pra­gnął im za­bić kli­na, wkrót­ce bo­wiem po­tem za­wró­cił zno­wu ku Mo­ra­wiń­skie­mu, chwa­lić go za­czął – i bąk­nął, że z roz­mo­wy z nim do­wie­dział się, iż ma fa­mi­lią.

– Kto to może wie­dzieć – do­dał – na­sza świę­ta i do­bra pani tą wdo­wią sa­mot­no­ścią znu­żo­na jest, za­wsze ma na pa­mię­ci anio­ła tego, pan­nę Ame­lią, któ­rą stra­ci­li­śmy, może ży­czy so­bie ze swej fa­mi­lii wziąć kogo.

– To może być – po­twier­dził Ka­zio – wie pan, że to bar­dzo być może. Lecz, prze­pra­szam cię, ko­cha­ny, dro­gi pa­nie Mi­gu­ro. Cze­muż by nie chcia­ła wziąć oso­by do­brze wy­cho­wa­nej, na przy­kład ku­zyn­ki Ma­ry­li, któ­ra jest ślicz­na i miła. Cóż! wziąć na wsi z gę­śmi wy­cho­wa­ną pan­nę Mo­ra­wiń­ską!!

– Ale to krew­ni! – rzekł rząd­ca.

– O któ­rych lat dwa­dzie­ścia sły­chu nie było – po­czął Syl­we­ster. – Nie chwa­ląc się, my, na­sza ro­dzi­na jed­na ją ota­cza­ła, słu­ży­ła jej, osła­dzać się jej sta­ra­ła… te chwi­le cięż­kie.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści! – po­twier­dził Mi­gu­ra i za­milkł. Roz­ma­wia­li tak do­syć dłu­go, cho­ciaż nie bar­dzo się skła­da­ła roz­mo­wa, a gdy się draż­liw­szą sta­wa­ła, rząd­ca ją sta­ran­nie ku in­ne­mu zwra­cał przed­mio­to­wi. Na­resz­cie, gdy już i pora obia­do­wa zbli­ża­ła się, dwaj ku­zyn­ko­wie wy­szli, z wol­na kro­cząc, ku pa­ła­co­wi.

– Ko­cha­nie moje – ode­zwał się Ka­zio, wy­szedł­szy – my przed sobą nie mamy co rze­czy w ba­weł­nę ob­wi­jać. Zna­my się jak łyse ko­nie. Ty i ja jeź­dzi­li­śmy do ba­bu­ni w na­dziei, że się nam coś z tego okroi. Ślicz­ny ma­ją­tek! i – jak Boga ko­cham – ka­pi­ta­ły zbie­ra… dłu­gu ani gro­sza. Dla ko­góż to wszyst­ko… py­tam się cie­bie? – Już­ciż nie dla Mo­ra­wiń­skich?

– Ha! – a któż wie! – kto tę babę zgad­nie! – po­ryw­czo za­wo­łał Syl­we­ster – kie­dy już tak mó­wi­my otwar­cie. Znasz ty ją? –

Jeź­dzi­my tu ile lat, po­licz – ro­zu­miesz ty ją? – kogo ona lubi oprócz sta­re­go wi­ka­re­go? – kogo? – Dow­ci­pu­ję, śmie­ję się –

ba­wię ją – a czy my­ślisz, że mnie kie­dy za­trzy­ma­ła, gdym od­jeż­dżał, albo żem od niej grosz do­stał oprócz tych głu­pich pię­ciu ty­się­cy zło­tych, co mi po­ży­czy­ła… i to – na re­wers – sło­wo daję, na re­wers.

– No, toż ty jesz­cze ode mnie szczę­śliw­szy – od­parł Ka­zio – ja ci się klnę, że gro­sza od niej nie wi­dzia­łem nig­dy, cho­ciaż, przy­zna­ję ci się, kil­ka razy nie ta­iłem się z po­trze­bą… Przyj­mie grzecz­nie, na­poi, na­kar­mi, ale – tyle tego.

– Ale to nie tyl­ko ze mną i z tobą – do­dał Syl­we­ster. Spy­taj wszyst­kich na­szych, czy kto co od niej do­stał… A prze­cież znacz­na część ma­jąt­ku od nas przy­szła, po Myl­skich – praw­da, że ma­ją­tek był za­dłu­żo­ny, że się do­ra­bia­li i do­ro­bi­li, że on jej za­pi­sał na prze­ży­cie… że więk­sza część z jej pra­cy… Ani sło­wa – bądź co bądź jed­nak, gdy­by nam się to wy­śli­znę­ło…

– To rzecz se­rio – rzekł Ka­zio – ja ci się przy­znam, du­żom stra­cił… na nią ra­cho­wa­łem. No – za ży­cia. Bóg z nią – nie­cni so­bie trzy­ma, ale prze­cież wie­ki żyć nie może, a ma lat sześć­dzie­siąt.

– E! bo­śmy wszy­scy… – nie koń­cząc za­wo­łał Syl­we­ster. – Co in­ne­go było trze­ba zro­bić – baba przed laty dzie­się­cią wy­glą­da­ła mło­do… mógł się z nas któ­ry oże­nić. Sło­wo daję.

– Ale – co ple­ciesz! – krzyk­nął Ka­zio – ani przy­stę­pu do niej nig­dy nie było.

– Bo­śmy ga­pie – za­wo­łał Syl­we­ster – sło­wo daję. By­ła­by po­szła. Ca­ło­wa­li­śmy rącz­ki ba­bu­ni, gdy trze­ba było ba­bi­nę roz­ru­szać i ko­per­cza­ki stro­ić… miał­by je­den ma­ją­tek – a tak…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: