Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Balistyka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Balistyka - ebook

Prosta, subtelna opowieść o trudnych relacjach w rodzinie.

Cecil West, który jest ciężko chory i już żegna się z życiem, pragnie przed śmiercią pojednać się z synem Jackiem. O odnalezienie go prosi swojego wnuka, Alana, którego samotnie wychowywał. Ojciec chłopca zniknął tak dawno temu, że syn ledwie go pamięta. Życie osobiste Alana, w przeciwieństwie do zawodowego, nie należy do udanych. Czy konfrontacja z przeszłością pomoże mu to zmienić?
Klimat amerykańskiej prowincji jest tłem, na którym rozgrywają się historie bohaterów odkrywających prawdę o bolesnych wydarzeniach sprzed lat.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2236-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeden

Ludzie w swym trwaniu widzą tylko drobną miarę życia, a później, chwilowi, odlatują jak dym, przekonani jedynie o jednym, które każdy napotkał, gdy niesie ich w każdą stronę.¹

Empedokles

Jakiś czas temu we wrześniowy piątkowy wieczór kumpela, wylewając sobie na kolana lagera z butelki, beztrosko zapytała, jak to się wszystko zaczęło: to lato, które spędziłem, penetrując dolinę Kootenay. Gdy patrzyłem, jak maże palcem po udach pokrytych karmelową, drożdżową pianą, przyszło mi do głowy, że przydałyby się jakieś papierowe ręczniki, ale myślałem wtedy też o wielu innych rzeczach. Strzelaliśmy do puszek po piwie z dwudziestki dwójki dziadygi, a ja spudłowałem ze zdenerwowania, natłoku myśli i niepokoju, które wzmagają się, gdy przygoda nieuchronnie dobiega końca. Dotknąłem blizny na policzku, długiej jak ostrze scyzoryka, rozmyślając o tych, których już nie było.

Jak to się wszystko zaczęło? – dobre pytanie. Filozoficzne. To tak jakby pytać, kiedy pocisk zaczyna lecieć w kierunku puszki. Wtedy gdy opuszcza wylot lufy? Kiedy naciskam spust? Podczas godzin spędzanych na sprawdzaniu komory? A może na linii produkcyjnej lub na naczepie pędzącej po Jedynce albo gdy sprzedawca w sklepie z narzędziami zdejmuje karton z wystawy? Może to czysta mechanika – uderzenie iglicy w spłonkę, iskra, zapłon, wreszcie trajektoria – jednak na ten mechanizm składa się ponad siedemdziesiąt elementów, nawet więcej, jeśli liczyć kości dłoni i ramienia, a także mięśnie, nerwy i synapsy. A przecież – tu robi się naprawdę filozoficznie – jest jeszcze paradoks strzały: żeby dotrzeć do celu, pocisk musi najpierw przebyć połowę drogi, a żeby przebyć połowę, musi przebyć jedną czwartą, jedną ósmą, jedną szesnastą, musi pokonywać coraz mniejsze odległości, tak małe, że nigdy nie dotrze do celu, ba, nawet nie zacznie się poruszać. Z tego wniosek, że nie można zostać postrzelonym; że żadna podróż nigdy się nie kończy.

Jak to się wszystko zaczęło? Cóż, mogę prześledzić wszystkie głupstwa, które dziadyga wyczyniał od samego dzieciństwa: jak to, gdy jako siedmiolatek znalazł na plaży tuż obok domu niewypał, którego odłamek utkwił mu w mostku; albo gdy kusił los, spawając podczas ulewy, i poraził go prąd; wdychanie dymu, oparzenia, wysoki poziom stresu czy picie przez długie lata, któremu oddawał się zawsze wtedy, gdy wkładał nomeksową kurtkę Ochotniczej Straży Pożarnej, znakowaną wzdłuż ramion odblaskami. To jego opowieść, ale jeśli mam wskazać moment, w którym wszystko się Zaczęło, przez wielkie z, to lato, gdy przeszłość rodziny zapukała do drzwi, to będzie to atak serca dziadygi w wieku osiemdziesięciu dwóch lat.

Majowy wieczór nie uporał się z zaduchem, skłaniając do leżenia na kanapie w ciasnej podkoszulce z dzieciństwa, przesiąkniętej zapachem piżma. Dom miał kiepską wentylację i choć dziadyga wygrzebał ze składziku wysłużony wentylator przemysłowy, zabrakło mi technicznych umiejętności, a dziadydze trzeźwości, żeby ożywić mechanizm. Otworzyliśmy więc okna, a w drzwi wejściowe wsadziliśmy but z gore-texu, i w końcu poczułem nieśmiały powiew w okolicach pach i żeber. Rozsiedliśmy się w salonie z zamiarem obejrzenia sparingów ufc, żeby jakoś doczekać do zmroku.

Zjawiłem się w domu zaledwie kilka dni wcześniej, uciekając przed zbliżającą się nieuchronnie obroną doktoratu i pewną tragedią miłosną, która przez wiele miesięcy wisiała nade mną jak miecz Damoklesa. To miała być moja ostatnia wizyta przed zasłużoną nagrodą: tytułem doktora filozofii. Tymczasem moja długoletnia partnerka – jednak nie żona – Darby została na Wschodzie i spędzała długie noce na uczelnianej sali gimnastycznej, trenując piłkę ręczną. Niebywałe! Co noc, gdy do niej dzwoniłem, słuchałem sygnału nieodbieranego telefonu i nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jak wielka przepaść nas dzieli. Jest kilka rzeczy, które szczypiornistka może obsługiwać ręcznie do późna w nocy, a piłka to tylko jedna z nich.

Dziadyga poszedł do kuchni i z trzaskiem otworzył lodówkę. Słyszałem, jak wyjmuje dwie butelki piwa. Światło zachodzącego słońca odbijało się w dachach sąsiednich domów. Wiele lat temu dziadyga założył moskitierę w oknie z powodu ptaków, które odurzone owocami z pobliskiego drzewa wlatywały w szybę niczym kamikadze. Kiedyś znalazł pod oknem całą rodzinę, a gdy wziął ptaki w dłonie, ich szyje opadły niczym wywieszone języki.

Chmury kłębiły się nad Górami Skalistymi, poczułem nieprzyjemne ukłucie błyskawicy na horyzoncie. Niebo przybrało kolor gliny. Dym snuł się w powietrzu – przytulał do ubrań i mebli, rozsiewając zapach sadzy, ogniska dogasającego po turystach, którzy opuścili kemping, czy też rzeki podczas pieszych wędrówek wzdłuż jej koryta. Prowincja stała w płomieniach. Mieszkańcy czmychnęli z domów, a ja każdego ranka po przebudzeniu spodziewałem się zobaczyć mieścinę w ogniu. Na początku miesiąca federalna agencja „Parki Kanady” ogłosiła alarm przeciwpożarowy i wszyscy – mieszkańcy i turyści, robotnicy i farmerzy, synowie policjantów i pastorów, zastęp filozofów, nawet starzy, wychudzeni mężczyźni pod prążkowaną plandeką zwisającą z piekarni – zagasili paleniska, przerzucając się na gotowaną kiełbasę, a gdy tylko spostrzegli tlący się niedopałek, puszczali się z drugiego końca ruchliwej ulicy, żeby go przydeptać.

Dziadyga postawił dwa otwarte piwa na stoliku, a Puck, kalekie psisko, jedenastoletni angielski mastif o sierści w kolorze masła, przywlókł się zza przepierzenia. W telewizji dwaj tyczkowaci zawodnicy muay thai poruszali się rytmicznie półksiężycami wokół siebie; rękawice przy skroniach, nogi wygięte w łuk. W końcu jeden z tyczkowatych w tempie żaglicy zrobił wykop do przodu, a dziadyga wystękał „aaa”. Gdy na niego spojrzałem, stary drań wyglądał jak strach na wróble. Zatoczył się, jedną ręką chciał wbić pazury w stolik, ale tylko go potrącił, przewracając lampę z lat siedemdziesiątych, której abażur przypominał balon wypełniony gorącym powietrzem. Wiem co nieco o pierwszej pomocy, więc zacząłem resuscytację, wykręciłem 911, a potem z podjazdu obserwowałem sanitariuszy przygotowujących dziadygę w karetce do defibrylacji.

Karetka skręciła za domem z dykty i zniknęła z pola widzenia. Mojego, a także sąsiadów: na werandzie jakiś mężczyzna o figurze gruszki trzymał się za krocze; dwóch chłopców, którzy mogliby być moimi synami (miałem dwadzieścia osiem lat), opierało się o rowery. Puck stał na warcie za obitym moskitierą oknem salonu. Jego wielka głowa opadała, gdy przenosił wzrok ze mnie na pustą ulicę i z powrotem, jakby chciał zapytać: „Na co jeszcze czekasz?”.

Pobiegłem do środka, wyjąłem klucze z kamizelki myśliwskiej dziadygi i zarekwirowałem jego rangera. Do szpitala były trzy minuty. Wystarczyło wjechać na wzgórze z szesnastostopniowym nachyleniem i minąć obskurny hostel, pachnący narkotykami i niestrudzonymi poszukiwaczami mocnych wrażeń. Gdy dotarłem na szczyt, jadąc na zachód, uderzył mnie niczym niezmącony widok gór Purcell. Przez chwilę wydawało mi się, że płoną w zachodzącym słońcu. Szczyty drzew jarzyły się na pomarańczowo i czerwono. Miałem wrażenie, że przenikam je wzrokiem, że spoglądam przez tę tarczę ze skał i węgla i widzę płomienie pustoszące kraj. W oczy buchnęło mi gorące powietrze jak przy spawaniu, po otwarciu drzwiczek kominka lub od płomieni trawiących drugą stronę gór.

W szpitalnej recepcji siedziała kobieta z kręconymi włosami.

– Mój dziadek miał atak serca – zacząłem.

– Cecil West?

– Tak, on.

Skierowała mnie do poczekalni, której okno wychodziło na dziedziniec domu starców, gdzie jakiś mężczyzna podczas wieczornego spaceru stał pochylony i karmił kanapką dalmatyńczyka. W poczekalni bobas ślinił się ze szczęścia, gdy wkładał klocki z literami alfabetu na wywrotkę firmy Tonka. Bobas miał na sobie bluzę poplamioną spaghetti, a gdy przejeżdżał wywrotką z lewej do prawej i w końcu wyrzucił załadunek na stertę przy swoich kolanach, naśladował warkot silnika. Kiedy byłem dzieckiem, dziadyga nigdy nie pozwalał mi się bawić podczas częstych wizyt w szpitalu. Przypuszczam, że chodziło o zarazki i brud dawno niemytych rąk.

Wysoka blondynka w moim wieku z włosami związanymi w kok i wąską, kwadratową, chłopięcą szczęką wpadła do poczekalni i spojrzała na malucha. Miała na sobie niebieskie, poprzecierane na udach jeansy i szary t-shirt. Poznałem ją. Startowałem do niej w liceum. Missy, tak ją nazywaliśmy.

– Gdzie twój brat? – zapytała malucha.

– Poszedł po colę.

– I zostawił cię tutaj samego? – Spojrzała na mnie. – Alan?

– Cześć, Missy.

Podparła się pod boki.

– Nikt tak już do mnie nie mówi – powiedziała, ale nie wyglądała na obrażoną. – Wszystko w porządku?

– Dziadyga miał atak serca.

– Jezu.

– No.

– Nie przejmuj się, o ile pamiętam, jest zbyt uparty, żeby umrzeć.

– Dzięki.

Przycisnęła wierzch nadgarstka do nosa, tak samo jak w szkole średniej.

– Na długo przyjechałeś?

– Na wakacje. W każdym razie na to, co z nich zostało.

Schyliła się, żeby zgarnąć malucha pod pachę, wytrącając zabłąkany klocek z pulchnej rączki.

– Danny jest gliną – oznajmiła. – To mój mąż.

– Nie pamiętam go.

– Ty też – ucięła krótko. Nie jestem pewien, co miała na myśli. Zrobiła ruch głową na znak „muszę lecieć” i zniknęła za drzwiami. Miałem wrażenie, że więcej jej nie zobaczę. Mężczyzna na dziedzińcu z dalmatyńczykiem u swego boku wyprostował się i potruchtał w kierunku tylnych drzwi domu opieki. Dziadyga powtarzał mi wielokrotnie, że wolałby umrzeć, niż spędzić ostatnie dni zamknięty ze zgrają siwych staruchów. Jeśliby do tego doszło, miałem go zawieźć do domku w Dunbar; tam na polowaniu wydarzyłby się nieszczęśliwy wypadek przy udziale jego broni przypominającej mu dawne czasy za oceanem. Jak wyjaśnił, nie mógł zrobić tego sam z uwagi na grożące mu wieczne potępienie. Podczas każdej wizyty co najmniej raz wskakiwaliśmy do jego samochodu z napędem na cztery koła, który cuchnął skórami i metalicznym zapachem krwi, i minąwszy farmę strusi, jechaliśmy dalej Westside Road do żwirowni, gdzie licealiści palili ogniska wysokości camperów. Tam spędzaliśmy dzień, wystrzeliwując kule ze strzelby, celując w puszki po tuńczykach i książki w miękkich okładkach, które dziadyga w najlepszym razie uznał za mało interesujące.

Kiedy w końcu pozwolono mi się z nim zobaczyć, siedział wyprostowany w szpitalnej koszuli w kolorze akwamaryny, opięty lepkimi elektrodami z kablami, które przekazywały opalizujące impulsy do monitora crt. Serce dziadygi, jak się później dowiedziałem, nie zatrzymało się z powodu cholesterolu, choroby czy ciśnienia tętniczego. Podobnie jak płuca, serce pracuje w cyklicznej sekwencji wystrzałów, a jego po prostu nie wypaliło. Poruszył się na łóżku. Wzdłuż jego kości policzkowych zarysowały się głębokie bruzdy, a wokół oczu zmarszczki jak opiłki metalu. Uniósł kąciki ust w czymś, co przypominało uśmiech.

– Bez kwiatów? – zapytał.

– Kwiaty przynoszę tylko ładnym dziewczynom.

– Przecież jestem w sukni.

– Która na dodatek podkreśla twój kolor oczu – powiedziałem i usiadłem na brzegu łóżka. Wyglądał mizernie, leżąc pod tym prześcieradłem.

– Radzisz sobie jakoś? – zapytał.

– Co to za pytanie?

– Przykro mi, że zepsułem ci głupim zawałem miesiące użalania się nad sobą.

– Ale z ciebie fiut.

Uśmiechnął się.

– Ale poważnie – zagaił ponownie. – W porządku?

– W porządku, dziadek – odparłem z takim przekonaniem, na jakie było mnie stać.

Spuścił wzrok na dłonie i zaczął się nimi bawić, a ja w tym czasie obgryzałem kciuk. Wyglądał staro, zbyt staro. Nagle łzy przesłoniły tęczówki w jego oczach, a policzki upstrzone starczymi plamami opadły. Marna i rzadka resztka włosów na głowie przypominała kosmyki przyklejone do płytek w toaletach publicznych. Wyglądał jak starzec na łożu śmierci.

– Umieram – oznajmił.

– Wcale nie.

– Jakbym stał pod ścianą.

Trąciłem go pięścią w udo. Błysnął zębami.

– To nie przez szok. Po prostu człowiek wie, kiedy czas się kończy.

– Co powiedział lekarz?

– Nadchodzi koniec, Alan. Ja to wiem.

– Nie możesz tego wiedzieć.

– Musisz coś dla mnie zrobić – powiedział dziadyga, zaciągając. Nie lubiłem tego. – I to bez zadawania żadnych niedorzecznych filozoficznych pytań.

Potem znalazłem się na parkingu, który w fluorescencyjnym świetle przypominał lodowisko, a następnie w rangerze pachnącym Old Spicem, piwem i w ogóle dziadkiem. Z radia sączył się monotonny głos informujący o pożarach. Do domu wróciłem okrężną drogą wokół jeziora. Jako małolat często tamtędy jeździłem, pożerając wzrokiem dziewczyny, które zjeżdżały się z rodzicami z całego Calgary, żeby spędzić lato we wspaniałej, nieokiełznanej dziczy Kootenay Valley. Na plaży dzieciaki młodsze ode mnie o połowę zebrały się pod latarnią. Moczyły stopy w wodzie i piły wódkę z gwinta. Zrobiło mi się głupio, kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem od nich dwa razy starszy. W domu zgodnie z instrukcją poszedłem do sypialni dziadygi i wyciągnąłem spod łóżka kasztanowe pudełko na buty, pokryte kurzem i psią sierścią. W środku znalazłem kolekcję sentymentalnych skarbów: zaśniedziały zabawkowy pistolet z cynglem koloru siarki, jakby pociągniętym ochrą; wielki jak dłoń zasuszony liść topoli; drogocenne zęby mleczne z dwóch przynajmniej dziecięcych buź, w tym mojej; obrączkę, która spadała mi z palca; srebrną zapalniczkę Zippo z amerykańskim orłem. Na samym dnie pudełka leżała kartka z adresem Jacka Westa, nabazgrana topornym pismem dziadygi. Przebiegłem palcami po literach, a gdy podniosłem ten kawałek papieru, miałem wrażenie, że przejmuję na siebie czyjeś brzemię. Mówi się, że czyny człowieka wcześniej czy później do niego wracają. Bo ja wiem? Może nigdy tak naprawdę nie odchodzą.

– Musisz odnaleźć swojego ojca – powiedział dziadyga ze szpitalnego łóżka. – Nie wiem, ile czasu mi zostało, a mam mu do powiedzenia parę słów, zanim odejdę.

Oto historia Jacka Westa: w 1969, gdy był szczeniakiem, postrzelił mnie w nogę z wiatrówki kaliber 22. Właśnie tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. Razem z tym starym draniem Cecilem zaczaili się nocą w zagajniku nieopodal ich chaty myśliwskiej w Dunbar. Cecil dowiedział się o serii włamań w okolicy, a po sprawdzeniu okazało się, że zniknęło mu kilka rzeczy: dwa stare talerze, garść suszonego łososia, jeden lub dwa sześciopaki piwa. Sam mógłbym przetrwać, żywiąc się korzonkami, ale była ze mną córka Linnea, a chaty stojące tuż nad rzeką Sevenhead stanowiły łatwy cel. Chyba poczułem się też zbyt pewnie: tej nocy po raz pierwszy nie przeszukałem okolicznych zarośli. Powiem jedno: podczas wojny taka beztroska może skończyć się śmiercią.

Była pełnia, drzwi chaty widać było w promieniu trzydziestu jardów. Chciałem po prostu przenocować. Był marzec, zimno, na dodatek czułem zbliżający się deszcz – w powietrzu unosił się specyficzny zapach żwiru, wszędzie taki sam. Poza tym liczyłem na kostkę mydła, bo zaczynałem śmierdzieć. Mojej córce to nie przeszkadzało, ale facet musi mieć jakieś zasady – bez względu na to, co mawiał Cecil, nie możemy wszyscy być dzikusami. Gdy skradaliśmy się lasem, mruknąłem do Linnei, żeby uważała na gałęzie i igły sosnowe. W Wietnamie widziałem gościa, który stracił oko, kiedy dostał w twarz łodygą bambusa.

Przykucnąłem na linii drzew i powoli rozejrzałem się po okolicy, choć z perspektywy czasu widzę, że zrobiłem to niedokładnie. Gdybym naprawdę się przyłożył, zauważyłbym błoto przy drzwiach chaty lub ślady butów na miękkiej ziemi, gdzie wcześniej Cecil i Jack robili obchód. Jednak powąchałem powietrze i wytężyłem słuch, żeby usłyszeć ciszę. Wszystko z myślą o Linnei. Miała wtedy czternaście lat i cokolwiek mówiłem, spływało po niej jak po kaczce. Nienawidziłem się za to, że ciągnąłem ją za sobą, że ją w to wszystko wpakowałem. Żeby dodać jej otuchy, położyłem jej dłoń na ramieniu, a potem wyszedłem zza drzew i ruszyłem w stronę drzwi.

Jack stał w odległości pięćdziesięciu jardów, pod wiatr. Mówi, że nie pamięta, jak to się stało, że strzelił, że nie potrafi tego wyjaśnić, że działał pod wpływem adrenaliny i instynktu. Wierzę mu. Był w okresie dojrzewania, a ze strzelbą w rękach czuł się ważniejszy i starszy niż jakiś tam czternastolatek. Lubił przemierzać pustkowia: w szkole podczas gry w „obławę” ukrywał się wśród gęstych krzewów za drucianym ogrodzeniem otaczającym boisko. Regulamin tego zabraniał, ale Jack West uznawał tylko nakazy i zakazy swojego ojca. Lubił też polować, a co za tym idzie, znał podstawy obchodzenia się z bronią, takie jak: nigdy nie zostawiać załadowanej broni; coś takiego jak bezpieczna broń palna nie istnieje; żeby celownik optyczny nie pokiereszował policzka, należy oprzeć kolbę na umięśnionej części ramienia, tam, gdzie mięsień naramienny łączy się z piersiowym.

Moim zdaniem było tak: Jack dostał cykora. Wyłoniłem się zza drzew jak skradający się bandyta, a on już celował we mnie z tej swojej pukawki. Wiem, jakie to uczucie mieć kogoś na muszce, dobrze znam ten dreszcz emocji. Jack nigdy by się do tego nie przyznał, ale męczył się ze swoim starym, więc może zapragnął urosnąć w jego oczach i zasłużyć na aprobatę tego drania. Ale na jego obronę dodam, że rzeczywiście mogłem sprawiać wrażenie kogoś, kto zasłużył na kulkę. Miałem zniszczone, zabłocone ubranie, no i skradałem się do jego chaty, wyglądając jak partyzant. Dotarłem do drzwi, włożyłem zgięty gwóźdź w zamek i zacząłem nim kręcić, a Jack przez cały ten czas miał mnie na muszce.

Postrzał z dwudziestkidwójki to jak uderzenie wściekłego kota. Gdy przekręcałem gwóźdź w zamku, z lasu nie dochodził żaden dźwięk. Pamiętam nawet, że słyszałem swój oddech. Nagle rozległ się głuchy trzask, a ja dostałem w łydkę.

Potem wszystko potoczyło się trochę jak we śnie. Runąłem na ścianę i na czworakach czmychnąłem za róg. Działałem pod wpływem adrenaliny. Cecil puścił się w pogoń. Ślizgał się i grzązł w błocie tak głęboko, że dotykał dłońmi ziemi. Ja z kolei nie mogłem znaleźć żadnej kryjówki, wystrzał odbił się echem w mojej głowie niczym odgłos prażonego popcornu. Jakbym znów był w dżungli. Więc skaczę na równe nogi i na wszelki wypadek kopię na bok jakiś kamień, przygotowując pole walki. Jak to mówią: walcz lub wiej. Sprawdzam błotnisty teren pokryty chwastami i suchym rdestem, badam jego grząskość i to, czy mogę się na nim poślizgnąć. Cecil już na mnie pędzi, pierwszy cholerny Kanadyjczyk, którego spotkałem po przekroczeniu granicy, maniak z głową ostrzyżoną jak kadet, groźnie nacierający do przodu, jakby dobrze wiedział, co się dzieje; jakby miał zamiar zrobić mi dziurę w tyłku.

– Nie zbliżaj się – krzyknąłem do Linnei, dobywając z pochwy na udzie nóż myśliwski.

Cecil był coraz bliżej. Wyrzucił strzelbę, nie miał czasu przeładować, a ja broniłem się nożem. Skoczył na mnie, odepchnął nóż w bok po żebrach i przygniótł mi ramię łokciem, chwyt prosto z podręcznika brytyjskiej armii. Walnąłem go czołem w nos, a on wbił mi kolano w brzuch. Uczepiliśmy się siebie, stopniowo tracąc siły. Wygrana w doskonałym stylu zdarza się tylko w filmach z Brucem Lee: zwykli ludzie nie wychodzą z bójki bez szwanku; nie zachowują spokoju. Działamy desperacko i tchórzliwie, walczymy jak bestie, człowiek zdradziłby własnego syna, gdyby to oznaczało jeszcze jeden krótki oddech. Cecil przyłożył mi łokciem, a ja wbiłem mu w oko kciuk, przez cały czas bezsensownie wymachując nożem w przygniecionej ręce.

Rozdzieliliśmy się. Roztarłem dłonią krew i smarki, Cecil pocierał łzawiące oczy.

– Chyba coś ci się pomyliło – wrzasnął, podnosząc strzelbę.

– Postrzeliłeś mnie.

– To mój syn.

– Co?

Wycelował we mnie. Zacisnąłem dłoń na rękojeści.

– To ci się do niczego nie przyda – powiedziałem.

– Doprawdy?

– Nie przeładowałeś.

Oblizał zęby. Pokiwał głową i oparł kolbę o ziemię.

– Masz rację.

– Odpieprz się!

– To moja chata.

– Mam to gdzieś.

– Odłóż nóż.

– Oddaj broń.

Nawet się nie poruszył, zdyszany oparł się o strzelbę.

– Krwawisz – powiedział. – Pomogę ci. W co oberwałeś?

– W łydkę.

– Masz szczęście. To pocisk grzybkujący. Przeleciał na wylot?

Pokręciłem głową, czułem lepkie ciepło, rozlewające się po nodze.

– Mam piwo i żyłkę wędkarską – powiedział Cecil. – Uprzedzam, że to nie będzie przyjemne. Ale będziesz mógł to wykreślić z listy rzeczy, które należy zrobić przed śmiercią.

Milczałem przez chwilę, czułem na sobie wzrok córki. Czy mi się to podobało, czy nie, byłem zdany na jego łaskę.

– Jestem Cecil – przedstawił się.

– Archer.

– Przyjechałeś ze Stanów?

Najeżyłem się. Nie miałem pojęcia, czy jest po naszej stronie. Nie wiedziałem nawet, gdzie miałbym szukać sprzymierzeńca. Machnął ręką.

– Nieważne. Jesteś sam?

Schowałem nóż. Nie znam się na ludziach, ale Cecil wydał mi się uczciwy. Na dodatek miał wypisane na twarzy, że nie cierpi wygadywania bzdur. Dopiero wtedy zza węgła wyszedł jego syn, a ja pierwszy raz zobaczyłem Jacka Westa. Nie spieszył się. Mnąc palcami brzeg obszernego płaszcza, poczłapał do Cecila. Gdyby to ode mnie zależało, zapamiętałbym go właśnie tak jak w tamten chłodny wiosenny wieczór, gdy przeklęta przyszłość była nadal odległa i niemożliwa, jako głupiego, sprawiającego kłopoty dzieciaka.

Uciekałem przed armią amerykańską. Kilka tygodni wcześniej, gdy byłem w domu w Montanie, otrzymałem list od Wuja Sama, w którym napisał, że znów mnie potrzebuje. Przyszedł ze stosem rachunków i różnych ulotek, a listonosz, staruszek o wyblakłych oczach, przygryzł wargę, jakby miał dla mnie jakąś radę. U góry kartki czerwonymi, drukowanymi literami było napisane: ostatnie ostrzeżenie. Tak więc jeśli nie chciałem mieć na karku bandy idiotów zwanych żandarmerią, musiałem uciekać albo znów się zgłosić. Jedna z trudniejszych decyzji w życiu: byłem przecież odznaczonym żołnierzem, dostałem Purpurowe Serce, Medal za Długoletnią Służbę i Medal za Zasługi na Polu Walki. W tamtych czasach nie byłem jakimś studenciakiem z głową pełną marzeń, który maluje plakaty, żeby ratować świat.

Jeszcze tego samego dnia chwyciłem butelkę wina domowej roboty, wsiadłem do hiluxa i pojechałem do domu rodzinnego. W tym czasie ziemia należała już do kogoś innego, ale to moja rodzina przez całe pokolenia ją uprawiała – użyźniła glebę, zdzierając dłonie do kości przy wyrywaniu chwastów i sadzeniu drzew wzdłuż rzeki. Jeśli jakieś duchy nawiedzały to miejsce, znałem je bardzo dobrze. Obecny właściciel – całkiem przyzwoity człowiek – zburzył nasz stary dom, ale krajobraz pozostał ten sam. Taka zmiana wymaga czasu; przyroda jest powolna, pamięta. Nasz pot nadał posmak wodom, które zasilają źródło; topole patrzyły, jak walczymy, krwawimy i podnosimy się z upadku. My, Cole’owie, jesteśmy częścią tej ziemi. Nie tylko metaforycznie.

Te okolice w Montanie, z których pochodzę, to preria, ale jeśli znaleźć dobre miejsce i spojrzeć na zachód, to ponad łanami pszenicy, akrami brzóz i kiwonami można dojrzeć Bitterroot, pasmo Gór Skalistych. Kiedy dotarłem na miejsce, wszedłem na most nad niewielkim strumykiem, gdzie po raz pierwszy położyłem rękę na kolanie dziewczyny i gdzie w 1959 rozrzuciliśmy prochy mojego taty. Był oficerem policji, który nigdy nie awansował. W dniu, w którym zostałem sierżantem, po raz pierwszy widziałem go szczęśliwego. Miałem dwadzieścia siedem lat. Zasalutował na przywitanie. Tak więc strumyk wydawał się odpowiednim miejscem, żeby przemyśleć parę spraw. Ani ja, ani mój tata nigdy nie należeliśmy do mężczyzn uchylających się od odpowiedzialności, a tym właśnie była ucieczka na Wspaniałą Białą Północ. Tak chlubną tradycję trudno porzucić.

Jednakże odrzuciłem ją i zostałem postrzelony w łydkę. Krew, rany i szaleństwo gorsze niż w Biblii. Cecil wziął mnie pod ramię. Jack też próbował pomóc, ale tylko przeszkadzał, więc ojciec dał mu znak, by się usunął. Adrenalina opadła i drżałem z zimna. Gdy Linnea opowiada o tych zdarzeniach, mówi, że o niej zapomniałem. Ponoć zrobiłem się supermęski – całe to prężenie klaty, gadka twardziela, zarośnięta gęba. To tylko część prawdy, jeśli już. Kiedy Cecil pomagał mi dokuśtykać do chaty, głowiłem się, jak im o niej powiedzieć. Jack skubał brzeg płaszcza, a Cecil warknął na niego, żeby na litość boską otworzył drzwi.

– Czekaj – powiedziałem, a potem zagwizdałem na Linneę. Ociągała się z wyjściem z zarośli, a gdy już to zrobiła, utkwiła we mnie wściekłe spojrzenie, wyrażające zawód i chęć odwetu. Często patrzyła tak na Jacka. Niemal odruchowo. Przyjdzie jeszcze czas, gdy zacznę tęsknić za intensywnością tego spojrzenia.

Cecil zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem pokiwał głową i wepchnął mnie do chaty. Na kuchence turystycznej zagotował wodę, a ja, zażenowany całą sytuacją, podwinąłem nogawkę. Jack i Linnea zostali na zewnątrz. Później powiedziała mi, że Jack bardziej bał się jej niż mnie, że trzymał się w bezpiecznej odległości i miętolił brzeg płaszcza. To jedyna cecha, którą na bank odziedziczył po swoim ojcu – kompletna blokada przy płci pięknej. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby odziedziczył również jego purytańskie poczucie obowiązku, ale to już bez znaczenia.

Cecil kazał mi położyć nogę na krześle, co posłusznie zrobiłem, a on podwinął mi spodnie nad kolano. Pocisk był prawie cały, raczej żaden odłamek nie przeciął mięśni, ale i tak bolało jak diabli. Skóra pożółkła na siedem różnych odcieni, a w miejscu wlotu widniały purpurowe plamy. Ale bywało gorzej. Najgorsze było poparzenie spowodowane gorącym podmuchem. Cecil postawił w pobliżu garnek z wrzątkiem, zanurzył w nim szmatkę i łagodnymi, kolistymi ruchami, jak ktoś szczotkujący zęby, zmył kilkutygodniową warstwę brudu, trawy i ziemi.

– Jack! – krzyknął, a w drzwiach pojawiła się głowa. – Przynieś whiskey.

Jack poczłapał do szafek kuchennych. Przyglądałem się, jak je przetrząsa, waha się, znów coś sprawdza. Odwrócił głowę w stronę ojca, ale Cecil był zajęty moją łydką, jednak ja, widząc jego skrzywioną minę, domyśliłem się, że nie ma żadnej whiskey. Właśnie tyle z siebie wydusił. Prawdziwa nieśmiałość.

– A co jest? – zapytał Cecil.

Jack wyjął butelkę sherry, a Cecil chrząknął dwa razy, zrobił zakłopotaną minę i komicznie szorstkim głosem zapytał:

– Co to tu robi?

Jack przyniósł dwa ceramiczne kubki, polał mi, cały czas unikając mojego wzroku, i czmychnął na zewnątrz. Cecil uniósł brwi, wskazując na igłę z dyndającą żyłką, więc podniosłem kubek do ust. Kurewsko zabawne, ale tak to właśnie było, ten pierwszy wieczór: Cecil pracował skoncentrowany niczym bilardzista, wyłuskując metal z mojej owłosionej nogi i zamykając ranę, a ja popijałem sherry jak sok, zastanawiając się, czy mogłem mieć większego farta. Cecil dolewał sobie od czasu do czasu i krzywiąc się, wypijał do dna. Chyba obaj udawaliśmy, że to whiskey, bo do diabła tak powinno być. Słyszałem kilka razy, jak opowiadał tę historię i zawsze zmieniał ten szczegół. Jakżeby inaczej.

– Więc skąd jesteś? – zapytał po chwili.

– Dorastałem w Montanie, ale granicę przekroczyliśmy w Waszyngtonie.

Uśmiechnął się lekko.

– Wylądowałeś tam przez kobietę?

– Żebyś wiedział. Mieszkaliśmy tam, odkąd Linnea była mała. Co dzieciaki robią na zewnątrz?

– Jack woli się nie pokazywać.

– Myśli, że skręcę mu kark?

– Raczej, że ja to zrobię.

– Oddam ci za rzeczy, które wzięliśmy. Daję słowo.

Jack i Linnea weszli do środka i usiedli naprzeciw siebie przy stole, Linnea przy mnie, Jack przy swoim parszywym ojcu. W słabym świetle lampy naftowej Linnea wyglądała na śmiertelnie zmęczoną. Ciemne włosy kleiły jej się do czoła i opadały ciężko na uszy. Wyciągnąłem brudną dłoń, a ona przyłożyła do niej policzek i zamknęła oczy. I choć pewnego dnia Jack zajmie moje miejsce, jestem pewien, że przyglądał się tej czułości z zazdrością.

Cecil usunął ostatni kawałek metalu i mocno zacisnął szew. Teraz mógł przyjrzeć się swojej ranie na żebrach tuż pod ramieniem, gdzie drasnąłem go nożem. Zsunął kamizelkę. To nie był najlepszy cios, ale i tak w świetle lampy kraciasta koszula była rozcięta, wilgotna, jakby przesiąknięta czarną, oleistą mazią.

– Jack – powiedział, a syn poderwał się z miejsca. – Bardzo krwawię?

Jack rozsunął przecięty materiał. Rana przypominała wykrzywiony uśmiech.

– Nie jest źle.

Odstawiłem kubek i sięgnąłem po igłę.

– Bóg mi świadkiem, że nie takie rzeczy robiłem na większym gazie.

– Nie przerywaj sobie z tym babskim drinkiem – odparł Cecil, po czym podał synowi nową igłę i żyłkę, a Jack przez chwilę wpatrywał się w nią jak w drogocenny przedmiot. Cecil jednym ruchem ściągnął koszulę, odsłaniając potłuczony, żylasty tors i bladą skórę. Stanął bokiem, żeby ułatwić synowi zadanie. Rana była powierzchowna, długa zaledwie na kciuk, ale biegła wzdłuż żeber. Jack zmarszczył czoło, kombinując, jak się zabrać do roboty. Skóra Cecila błyszczała potem, była posiniaczona i podrapana wzdłuż ramion i szyi. Byłem w równie opłakanym stanie; rano obaj będziemy zdrętwiali jak napalone capy. Jack pracował w milczeniu, Cecil nawet się nie odezwał. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem tak bezdusznego podejścia do dziecka. Podsunąłem mu sherry.

– Służbę w Wielkiej Brytanii spędziłem w hangarach – odezwał się. – Nigdy nie walczyłem.

– Korpus Piechoty Morskiej. Nigdy wcześniej nie zostałem postrzelony. Zbombardowany napalmem, owszem, ale nie postrzelony.

– Nie musisz mi nic oddawać.

– Coś wymyślę.

Kiedy Jack skończył, Cecil naciągnął koszulę, a potem powiedział, że ma na strychu dwa łóżka polowe. Spytał, czy dam radę wspiąć się po drabinie? Odparłem, że potrzeba czegoś więcej niż śrutu w nodze, by mnie unieruchomić. Mruknął, jak się spodziewałem. Zajrzał pod koszulę, żeby ocenić robotę Jacka.

– Może być – stwierdził i zmierzwił mu włosy. Potem wspiął się na strych, żeby wszystko przygotować, a ja, obracając kubek w palcach, spojrzałem na Jacka.

– Przepraszam – powiedział.

– W porządku.

– Nawet nie pamiętam, że strzeliłem.

– Działałeś pod wpływem adrenaliny.

– Pan kiedyś kogoś postrzelił?

Cecil zszedł po drabinie i wystawił kciuk w kierunku strychu.

– Dwa łóżka – powiedział.

– Ty też oberwałeś. Niech dzieciaki śpią na podłodze.

– Jack i ja możemy spać w samochodzie – odparł. – Gdybyś potrzebował antybiotyków, rano pojadę do lekarza. A potem pomyślimy.

– Jesteś za?

Cecil położył dłoń na ramieniu Jacka. Oblizał zęby, a potem postukał językiem w czubek kła.

– Nie jestem zwolennikiem wojny, jeśli o to pytasz.

– Jestem dezerterem – powiedziałem zaskakująco trzeźwym głosem. – To nie byle co.

– Jesteś na to za stary.

– Postawią mnie przed sądem wojskowym.

– Jak mówiłem, coś wymyślimy.

– Jestem twoim dłużnikiem – powiedziałem, a Cecil wzruszył ramionami. Tylko tak potrafił przyjąć podziękowanie, co zrozumiałem nieco później.

Resztę nocy spędziliśmy z Linneą na rozkładanym łóżku na strychu. Cecil dał nam jeden z dwóch śpiworów – ponoć odpowiedni nawet do dziesięciu stopni na minusie. Rozpięliśmy go i nakryliśmy się nim jak kocem. Cecil i Jack spędzili noc na pace pick-upa, gdzie Cecil trzymał dwie pianki na wszelki wypadek. Nawet ciepło ciała Linnei nie pomagało, chłód szczypał w nos i kłuł w gardło. Zimno jak na marcową noc. Linnea zasnęła natychmiast, ale ja nie byłem w stanie, więc wsłuchiwałem się w bicie jej serca, obserwując, jak jej ramiona wznoszą się i opadają. Lubię myśleć, że jestem całkiem dobrym ojcem. Nie powiem tego o innych moich talentach, a Bóg wie, że nie ma ich zbyt wiele, ale temu poświęciłem się całkowicie. Moim zdaniem tak trzeba. Ostatecznie po tym właśnie ocenia się człowieka.

Mimo usilnych starań to córka zapłaciła za moje błędy. Nie spodziewałem się kolejnej wojny tak szybko, a w czasie gdy wypływałem w morze, jej matka była już zajęta innymi sprawami, więc wysłałem Linneę do mojej siostry i jej chudego niczym kaznodzieja męża. Zagonili ją do pracy na swojej farmie, żądając, żeby zarabiała na siebie sortowaniem malin, choć przecież posyłałem im pieniądze na jej utrzymanie. Pod koniec każdego dnia palce Linnei były różowe i zmarznięte na kość od wody, którą gospodarze spryskiwali owoce. Pełen etat w weekendy, kilka godzin każdego dnia. Jeśli kiedyś tam wrócę, powiem im do słuchu. Linnea, niech ją Bóg błogosławi, nigdy nie narzekała, ale i tak dręczy mnie poczucie winy. Świat potrafi być jednocześnie tak dobry i tak okrutny. Może jestem niepoprawnym optymistą, ale staram się brać z życia to, co najlepsze. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o bliskich mi ludziach. Cecil jest tego dobrym przykładem i to z wielu powodów: nawet tej pierwszej nocy – zamiast spać pod jednym śpiworem z własnym synem, wolał marznąć. Podczas gdy Jack podciągał śpiwór pod brodę, Cecil splótł ramiona, zsunął czapkę na oczy i trząsł się z zimna.

Wspólne sypianie na pace samochodu stało się zwyczajem Jacka i Cecila. Cecil odmrażał sobie tyłek, żeby Jack miał drugi koc, drugi śpiwór i Boże broń, gdyby odmówił. Te wycieczki skończyły się wraz z polowaniem na pumy w 1972, tuż przed dwunastą klasą Jacka. Spakowali wtedy dwuosobowy namiot i lodówkę turystyczną, przygotowując się do cholernie ciężkiej wyprawy. Skierowali się gdzieś na południowy wschód od miasta, bo rozeszła się wieść, że w tamtych lasach pojawiło się dużo kuguarów, co oznaczało otwarcie sezonu łowieckiego. Na początku lata kumple Cecila dopadli jednego, obdarli ze skóry i powiesili w garażu nad rurą drenarską, żeby ściekająca krew nie zalała podłogi. Faceci z doliny budowali domy, myśląc o takich rzeczach. Cecil nigdy nie był świetnym myśliwym, ale po tym jak kumple pokazali mu masywną, kołyszącą się tuszę, wbił sobie do łba, że musi im dorównać.

Nie udało się. Być może nawet jakieś koty krążyły po pustkowiach Kootenay, ale pod koniec trzeciego dnia obaj mieli dość i skończyły im się zapasy. Ruszyli do domu. W samochodzie Cecil rzucił strzelbę za siedzenie, spod którego następnie wyciągnął piwo – z tego, co wiem, zawsze trzyma tam sześciopak – i choć Jack liczył, że poda mu jedno, stary drań tego nie zrobił. Jechali w milczeniu. Cecil siorbał z aluminiowej puszki, co jakiś czas gmerając przy radiu. W drodze powrotnej zatrzymali się w chacie, Cecil wziął gównianą wiatrówkę syna i poszedł na brzeg. Zszedł ze skał, mocząc sobie buty z demobilu. Jack zapytał, co do diabła jest grane, ale Cecil tylko odbezpieczył broń, załadował i oparł kolbę o ramię. „Pilnuj swojego nosa”, powiedział Jackowi, który powtórzył to mnie, i żaden z nas nie wiedział, o co chodzi. Cecil wystrzelił pod niewielkim kątem w szklaną taflę jeziora. Kula raz podskoczyła i zniknęła z pluskiem. Jack zaś zrobił to, co każdy dobry syn zrobiłby na jego miejscu: usiadł na korzeniu i czekał. Bardziej niż czegokolwiek bał się, że zawiedzie ojca.

Gdybym miał wskazać jedną różnicę między mną a Cecilem, wybrałbym właśnie tę: ja nie zostawiłbym Jacka bez słowa wyjaśnienia. Biedny dzieciak przez wiele tygodni przeżywał męki, zastanawiając się, gdzie nawalił. To było zbyt prymitywne. Właściwie okrutne. Może syna wychowuje się inaczej? Może należy rozwiewać tylko wątpliwości córek? Kto wie, a może Cecil po prostu spieprzył sprawę. Przy całym swym zaciekle bronionym przekonaniu, że miarą człowieka są jego czyny, nie chciał zrozumieć, że jednym z tych czynów jest dobre wychowanie potomstwa. To jeden z kilku znanych mi przypadków, gdy Cecil nie myślał logicznie. Jednak biorąc pod uwagę, jak to się wszystko potoczyło, nie zamierzam mieć mu za złe, że czasami się oszukiwał.

Obudziłem się wcześnie. Chwyciłem Linneę za kostkę, a gdy otworzyła oczy, powiedziałem, żeby wstała, i złożyłem łóżko. Potem zszedłem na dół, napiłem się wody i rzuciłem na stół zwitek dolarów amerykańskich. Noga bolała mnie jak diabli i potrzebowałem trochę czasu, żeby ją rozruszać. Czułem się jak starzec. Linnea spojrzała na mnie wymownie. Wzruszyłem ramionami. Odpowiedziała tym samym.

Potem przyszedł Cecil i wskazał na plik banknotów na stole.

– Co to jest?

– Zapłata.

– Jak noga?

– Trochę posiniaczona – odparłem i podwinąłem nogawkę, odsłaniając łydkę. Sina skóra i nabrzmiałe żyły przypominały liść kapusty. – Bywało gorzej.

– Dużo gorzej?

– Poparzenie ramienia w pożarze – odparłem, poklepując biceps.

Cecil chrząknął, wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał.

– W samochodzie są trzy siedzenia, jeśli chcesz pojechać do miasta, możemy powiedzieć, że jesteś moim kuzynem lub coś w tym stylu.

– A dzieciaki zostaną tutaj?

– Jack i twoja córka mogą łowić ryby.

– Chyba nie będzie do niej strzelał, co?

– Wezmę broń ze sobą.

– Do jakiego miasta jedziemy?

– Invermere. Gdy tam dotrzemy, będziesz mógł skorzystać z prysznica.

– Do czego zmierzasz?

– Śmierdzisz jak psia kupa. – Zaśmiał się.

Gdy Linnea do mnie podeszła, objąłem ją mocno w talii. Próbowała się wyrywać, ale puściłem ją dopiero, gdy Cecil pociągnął nosem i odwrócił wzrok.

– Słyszy się czasem o ludziach, którzy się tutaj zadłużają i słuch po nich ginie – powiedziałem.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Może moja narzeczona coś wie.

Podrapał się po karku, potem spojrzał na banknoty na stole i pokręcił głową, więc podniosłem je i wepchnąłem do zapinanej kieszeni nad kolanem.

– Co umiesz robić? – zapytał i zaraz się skrzywił. – To znaczy, jeśli potrzebujesz pracy.

– Jestem malarzem.

– To dobrze. Znam kilku malarzy.

Wstałem, wysunąłem ranną nogę i przeniosłem na nią cały ciężar ciała.

– Cóż, nie zgina się – powiedziałem i wyskoczyłem przez drzwi za Cecilem. Minęliśmy Jacka, który gapił się w ziemię. Wspiąłem się do samochodu, a Cecil opuścił szybę.

– Zobaczymy, czy uda ci się coś złowić – zwrócił się do Jacka, gdy odpalał silnik. – I na litość boską, nie postrzel nikogo.

Wrzucił bieg, przejechaliśmy przez powalone drzewo i polną drogą kierowaliśmy się na autostradę. Wszędzie były lasy, skały i sosny. Dolina znajdowała się między Purcell na zachodzie a Górami Skalistymi na wschodzie. W 1969 były to nadal dziewicze tereny, a na większość szczytów wolno się było jeszcze wspinać; jedyne osiem godzin nadludzkiej walki z własną słabością, a potem można było odpocząć, spoglądając na całą dolinę z góry. Kilka razy się skusiłem; z takim widokiem mało co może się równać. Wówczas na górze rozbijałem namiot i gdy dolina z jej miasteczkami była jeszcze pogrążona w mroku, ja już cieszyłem się chwilą. Pakowałem szkicownik i garść ołówków, a potem siedziałem i rysowałem. Czasami krzyczałem z urwiska i czekałem, aż echo do mnie wróci. Nie wiem dlaczego, po prostu taki przymus. Cecil widział w tym moim krzyku artystyczne usposobienie, ale przecież w krajobraz wpisana jest trwałość, pewność, jakaś niezawodność, a echo jest tego najlepszym przykładem. Potrzebna jest przestrzeń, żeby dźwięk się niósł i rozpraszał, zwalniał na tyle, żeby skały zebrały dźwięki i na powrót złożyły. Potrzebny jest odpowiedni obszar. Echo przypomina o wielkiej mądrości – mądrości ludzi pracy. Odchodzi i wraca, odchodzi, wraca. Mądrość niezawodności, tak myślę.

Cecil wystawił łokieć za okno, drugą ręką złapał kierownicę na dwunastej. Miał na sobie koszulę w kratę i szarą kamizelkę, na głowie niebieską bejsbolówkę z mnóstwem rzepów przy daszku. Zmarszczki wokół oczy i ust, które z łatwością wykrzywiały się w grymasie, choć rzadziej, niż można by się spodziewać. Nie zauważyłem żadnych prawdziwych blizn oprócz kilku drobnych poparzeń na brodzie. Wyglądał jak nauczyciel wf-u z koledżu.

– Podoba mi się tutaj – powiedziałem.

– Dobrze jest móc wyjść na zewnątrz. Gdy mieszkałem w Londynie, nie opuszczało mnie wrażenie, że jestem zamknięty w pomieszczeniu. Nie wiem, jak miastowi to wytrzymują.

– Inne potrzeby. Moja żona taka była.

– I jesteś tu sam.

– Dzięki Bogu.

Cecil rzucił na mnie okiem, jego policzek drgnął w uśmiechu.

– U nas nie ma mieszczuchów. Przeganiamy ich.

– Założę się, że urządzacie sobie z tego zawody.

– Nawet prowadzimy statystyki.

Droga wiła się przez wąski, skalisty kanion o kolorze gliny, tak głęboki, że przysłaniał poranne słońce. Dalej wiodła przez Radium, mieścinę turystyczną zbudowaną wokół gorących źródeł. Na głównej ulicy znajdował się sklep monopolowy i z pół tuzina hoteli, każdy z neonowym napisem: „wolne miejsca”. Za mieściną autostrada zakręcała wzdłuż wąwozu ciągnącego się po horyzont. Z samochodu widziałem jezioro, w oddali domy rozsiane wokół brzegu i majaczącą poświatę w kolorze siarki – latarnię, domy, ciężarówki mknące gdzieś o poranku.

– Chętnie bym to narysował – powiedziałem.

– Narysował?

– To mi pomaga zapomnieć o problemach.

– To lepsze od moich zainteresowań.

– Kiedyś rysowałem ludzi. Kilka razy wpakowało mnie to w kłopoty.

– Kiedyś?

– Po wojnie nie byłem już w stanie.

Spojrzał na mnie.

– Nie wiem, co o niej myśleć.

– Nikt nie wie – odparłem i utkwiłem wzrok w wąwozie. – Ale powiem ci jedno, to naszym dzieciom się obrywa.

– Tak samo było z nazistami.

– Oni przynajmniej na to zasłużyli.

– Byłeś w Normandii?

– Urodziłem się dziesięć lat za późno – powiedziałem i poklepałem się po bliźnie. – Zbombardowały nas nasze cholerne chłopaki.

– Bratobójczy ostrzał.

– Trzeba być czujnym. Zawsze ktoś ci może strzelić w plecy. Celowo lub nie.

– Ktoś, kto nawet nie jest tego świadom.

– Widzenie tunelowe – odparłem. – Ludzka natura.

Cecil mieszkał w gęsto zalesionej części miasta, na stromym górskim zboczu, na tyle blisko plaży, że twierdził, iż z łazienki na drugim piętrze ma widok na jezioro. Do domu prowadziła szutrowa droga, a on przez całe lata jęczał, że z funduszu na utrzymanie dróg nie wydano na nią ani centa. „Nawet na nowy żwir”. Mniejsze i większe kamyki z brzdękiem uderzały o podwozie. Na ulicy i poboczu chłopcy z zabawkowymi pistoletami w rękach wykrzykiwali w amoku „pif-paf” i „trafiony” i kucali za pniami, starymi samochodami lub wśród rdestu, który rósł w rowach. Kiedy przejeżdżaliśmy obok, Cecil uderzył w klakson, żeby zeszli mu z drogi. Pomachali i stanęli na poboczu nieomal na baczność, a Cecil pokiwał głową, mrugnął i kilkakrotnie zasalutował.

Miał niewielki domek z elewacją w wojskową zieleń, którą Cecil, nierozróżniający kolorów, nazywał szarością. Zaparkował przy niebezpiecznie przechylonym ceglanym murze. Na drugim końcu wiaty leżał stos porąbanego, ciemnego od wilgoci drewna. Zielony trawnik w kilku miejscach szpeciły brązowe kałuże, robota psów sąsiadów. Wspięliśmy się po kilku betonowych stopniach do drzwi frontowych, gdzie wytarł buty na wycieraczce, pociągnął za klamkę, a gdy okazało się, że jest otwarte, wszedł do środka.

– Nora! – zawołał, gdy znaleźliśmy się wewnątrz. – Jesteś?

– W kuchni.

– Zrobisz kawę? – zapytał i odwróciwszy się do mnie, wzruszył ramionami, jakby w czymś się upewniając. – Przyprowadziłem gościa.

Zapadła cisza, po chwili usłyszałem kroki na linoleum, a narzeczona Cecila, Nora Miller, wychynęła zza rogu. Miała ciemnorude włosy, zadarty nosek, wielkie oczy i uniesione brwi, nadające twarzy wyraz zdziwienia. Spojrzała na mnie, potem na Cecila, zmarszczyła się, mam nadzieję, że nie śmierdziałem aż tak, ale kto wie, i wyciągnęła rękę w kierunku jego twarzy. Drobną dłonią chwyciła go za podbródek, przyciągnęła jego głowę i przyjrzała się zadrapaniom na szczęce.

– Rozumiem, że coś się wydarzyło – powiedziała.

– To Archer – odparł. – Archer, to moja narzeczona, Nora.

– Cześć – przywitałem się.

– Miło mi.

– Archer musi skorzystać z prysznica – dodał Cecil.

– Z pewnością.

– Zaraz ci wszystko wytłumaczę.

Uśmiechnęła się: szeroki, szczery, piękny uśmiech, odsłaniający zęby. Zawsze uważałem, że takie uśmiechy są najpiękniejsze.

– Tak, wytłumaczysz. Ale najpierw Archer weźmie prysznic – powiedziała i odwróciła się do mnie. – Przygotujemy ci też jakieś stare ubrania Cecila. Bo z tych… już chyba nic nie będzie.

Zaopatrzyli mnie w parę spranych jeansów i granatową koszulkę z ponurą miną Niedźwiadka Smokey. Cecil dał mi jednorazową maszynkę do golenia i kostkę mydła. To wystarczyło. Odkręciłem gorącą wodę i otoczyła mnie para. Wydawało mi się, że mógłbym zeskrobywać z siebie brud szpachlą. Poczułem ciepło pulsujące w pokrytej bliznami, pomarszczonej skórze na bicepsie. To normalne, pamięć mięśni czy jakoś tak. Zrobiło mi się głupio, że gdy ja się myję, moja córka siedzi w chacie z Jackiem. Rana piekła od mydła. Przyjrzałem się robocie Cecila. Skłamałbym, mówiąc, że została wykonana bez zarzutu, ale przecież mi na tym nie zależało.

Gdy wyszedłem spod prysznica, poczułem się jak nowo narodzony. Nawet noga przestała mnie boleć. To pewnie tylko moja wyobraźnia, ale zawsze czuję się lepiej po prysznicu. Wziąłem pod pachę stare ubrania i poszedłem do kuchni. Nora stała odwrócona plecami. Grzebała coś przy zlewie. Chrząknąłem, a ona odwróciła głowę i spojrzała na mnie.

– Wyrzuć je – powiedziała, ręką w gumowej rękawicy wskazując kosz na śmieci w kącie.

Tak zrobiłem, a potem usiadłem przy stole.

– Dzięki za ubranie.

Nora odetkała zlew, a woda, bulgocąc, spłynęła. Ściągając rękawice, powiedziała, że Cecil pojechał do miasta. Przy uchu zostały jej kropelki wody. Skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się o blat.

– Masz kłopoty.

– Na to wygląda.

– Po pierwsze, dezercja. Rząd może ogłosić amnestię.

– Nie jestem dezerterem.

– O tym właśnie mówię – odparła. Małym palcem odgarnęła niesforne kosmyki z oczu i założyła za uszy. Miała ładne uszy. – Po drugie, trzeba się zająć twoją córką. Na razie powiemy, że jesteś kumplem Cecila z wojska i że żona zostawiła cię bez grosza.

– Nie jest to zbyt dalekie od prawdy.

– To pomysł Cecila.

– Tak myślałem.

– Wy, wojskowi – powiedziała i ocierając się o mnie, wyszła z kuchni. Poczułem grejpfrutowy zapach detergentu i ciepłego chleba, jakby piekła cały dzień. I coś jeszcze: jakiś cięższy zapach z zewnątrz, jakby obuch siekiery, rąbane drewno i dym z komina. Przeczuwałem zmiany, które czaiły się za najbliższym zakrętem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: