Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez bagażu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bez bagażu - ebook

Jedna sukienka, trzy tygodnie, osiem krajów – zero bagażu.

Clara Bensen postanawia poszukać miłości w internecie. Poznaje Jeffa, energicznego profesora, który słynie z odrzucania konwenansów. Właściwie znają tylko swoje nazwiska, gdy decydują się wyruszyć we wspólną trzytygodniową podróż po ośmiu krajach. Żadnych rezerwacji, żadnych planów i zero bagażu.

Książka jest jednocześnie dziennikiem podróży i opisem romansu. To inteligentna i nowoczesna opowieść o tym, jak znaleźć w sobie odwagę, by wyruszyć w nieznane i cieszyć się urokiem podróży bez zbędnego bagażu.

Czytelnicy lubiący nowoczesny romans i podróże po świecie docenią ten pasjonujący dziennik o podróży, chaotycznym związku i krajobrazach starożytnej oraz współczesnej Europy.

- Booklist

Historia Bensen o niespodziewanym - i niespodziewanie pełnym znaczenia i czasem magicznym – romansie, który narodził się z przypadkowego spotkania w internecie, jest czarująca. Autorka dzieli się z nami wnikliwymi spostrzeżeniami o sprzecznym pragnieniu wolności i zaangażowania, które jest tak charakterystyczne dla współczesnych związków. Wciągający pamiętnik o podróży, miłości i odnalezieniu samej siebie.

- Kirkus Reviews

Doskonały sposób, by wyleczyć się z pragnienia podróżowania… Zabawna, ciepła i trochę niebezpieczna, ta romantyczna komedia, która zdarzyła się naprawdę, to obowiązkowa lektura dla wszystkich, którzy uwielbiają zdobywać nowe pieczątki w paszportach.

- Alida Nugent, autorka Don't Worry, It Gets Worse

Opublikowany na Salon.com artykuł Clary Bensen, zatytułowany „The Craziest OKCupid Date Ever” stał się w roku 2013 zawrotnie popularny w sieci. Przeczytało go ponad pół miliona ludzi. Historia tej przygody bez bagażu przykuła uwagę w kraju i za granicą i była prezentowana w USA Today, oraz w The View, Fox News. Prawa filmowe do „Bez bagażu” wykupiła wytwórnia New Line Cinema. Clara i jej chłopak Jeff wciąż są razem i wybrali się w dwie kolejne podróże bez bagażu do Amryki Południowej i na Kaukaz. Mieszkają w Austin, w Teksasie.

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-158-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Nieważkość

– To jak, znasz tego faceta, z którym wsiadasz do samolotu?

Jaime spojrzał na mnie we wstecznym lusterku. Jego oczy były ukryte za ciemnymi okularami, ale czułam, że się ze mną droczy. Tym facetem, z którym wsiadałam do samolotu, był jego dawny współlokator z college’u, Jeff, siedzący obok niego na miejscu pasażera. We trójkę lawirowaliśmy w porannym ruchu przez betonowy labirynt Houston w drodze na George Bush Intercontinental Airport, skąd Jeff i ja mieliśmy zarezerwowany lot.

– Jaime, przestań – powiedział Jeff. Zrobił to z półuśmiechem, jak matka usiłująca ukryć rozbawienie z psoty dziecka, któremu robi wyrzuty.

– Chciałem tylko powiedzieć – ciągnął Jaime – że jako jedna z nielicznych osób, która miała „przyjemność” podróżowania z tobą po świecie, uważam, że ona zasługuje na to, żeby wiedzieć, w co się pakuje.

Zdjął rękę z kierownicy, wyszczerzył zęby, szturchnął łokciem Jeffa i znów popatrzył na moje odbicie w lusterku – czekał na odpowiedź. Czy ty naprawdę znasz tego faceta?

Nie wiedziałam, jak mu odpowiedzieć. Odparłam wymijająco:

– A jest coś, co powinnam wiedzieć?

– Ile godzin spędziliście ze sobą? – zażartował Jaime. – Założę się, że zapomniał ci opowiedzieć, jak wyrwał sobie z ręki kroplówkę i zwiał z tego szpitala w Paryżu. To było rano, po święcie w rocznicę wyzwolenia Bastylii. Jezu, uciekał korytarzem w jednej z tych papierowych koszul! No wiesz, takiej, w której widać tyłek. Nie zatrzymał się nawet, żeby się ubrać, po prostu wypadł za drzwi i zwiał z Francji.

– Jaime, przestań! – ryknął Jeff z udawanym przerażeniem. – To było dwadzieścia lat temu. Dopiero co nam zaczęły rosnąć jaja.

– No nie wiem, stary – wzruszył ramionami Jaime. – Mówię tylko, że w ciągu najbliższych trzech tygodni będę miał się za kogo modlić.

Siedziałam na tylnym siedzeniu i przesuwałam palcami po haftowanym brzegu sukienki. Na horyzoncie, za niewykończonymi osiedlami i pustymi, wybetonowanymi placami widziałam sznur maleńkich samolotów odnajdujących przykryty smogiem świt. Zbliżaliśmy się. Za kilka godzin mój samolot – nasz samolot – będzie krążył po pasie. To było dobre pytanie: czy faktycznie znałam tego mężczyznę, który będzie siedział obok mnie, gdy koła samolotu oderwą się od pasa?

Tak. I nie.

Wiedziałam, że Jeff to profesor nauk ścisłych i Teksańczyk od sześciu pokoleń, facet z dzikim błyskiem w oku. Wiedziałam, że gdy go poznałam, pomyślałam „och, znowu ty”, jakbym właśnie wpadła na starego znajomego. Wiedziałam też, że nasz związek po jednej kolejce tequili zmienił się w dziki rollercoaster. Wiedziałam, że lubił czekoladę z odrobiną morskiej soli. Że przez sześć lat był żonaty, a od dwóch jest w separacji i że miał pięcioletnią córeczkę o bystrych, brązowych oczach. I że gonił za niekonwencjonalnym życiem jak wędrowny ptak odlatujący zimą na północ zamiast na południe. Wiedziałam, że był błyskotliwym prowokatorem, ale płakał przy Dear Mama Tupaca i od czasu do czasu zatrzymywał samochód, by delikatnie podnieść z asfaltu martwego kota i położyć go pod krzakami – taki dowcipniś o wrażliwym sercu, o ile istnieje coś takiego.

Ale czy naprawdę go znałam? Nie miałam zielonego pojęcia. Ile można wiedzieć o człowieku, którego dopiero co poznało się w sieci?

Możliwe, że w tej historii czas i okoliczności nie miały aż tak dużego znaczenia. W ciągu kilku tygodni od naszych pierwszych prześmiewczych maili wysyłanych po tym, jak poznaliśmy się przez stronę randkową, a odbijanych w tę i z powrotem niczym piłeczka do ping-ponga, Jeffowi udało się przebić przez ogromny mur mojej rezerwy. Nie lada wyczyn. Po tygodniu zgodziłam się spotkać z nim osobiście. Nasza pierwsza randka przypominała raczej spotkanie starych przyjaciół.

Biorąc pod uwagę, jak wiele nas różniło, ta więź była zaskakująca. Spędziłam pierwsze trzynaście lat życia w deszczowym Portland w Oregonie. Było nas siedmioro: moi rodzice, trzy moje siostry, brat i ja. Mieszkaliśmy w stuletnim wiktoriańskim domu z jedną łazienką przy Tillamook Street nazwanej tak od indiańskiego plemienia z północno-zachodniego wybrzeża. Rodzice postanowili uczyć nas w domu – po części ze względu na troskę o jakość naszej edukacji, a po części z powodu głębokich przekonań religijnych. (Wierzyłam święcie, że miejscowa szkoła średnia to gniazdo rozpusty, zaśmiecone prezerwatywami i igłami). Moja matka była bardzo pobożna, ale zadbała, żeby nasza piątka otrzymała dobre wykształcenie i potrafiła odnaleźć się w środowisku rówieśników. Nie przypominaliśmy tych kształconych w domu chrześcijańskich dzieci, które ubiera się w długie spódnice i dżinsy i zabrania się im chodzić na randki albo tańczyć. Tego lata, gdy runęły wieże World Trade Center, przeprowadziliśmy się do Fort Worth w Teksasie. Wkroczyłam w pełnoletniość w Cowtown, gdzie burze potrafiły nadać niebu kolor gotowanego szpinaku, a w trawie grzechotały węże. Ludzie uwielbiali futbol (prawie) tak jak Jezusa.

Jeff zaś zawsze był chłopakiem z Teksasu. On i jego trzy siostry dorastali cztery godziny na południe stąd – w Houston i San Antonio. Latem łowił ryby i szukał strzał Apaczów na farmie w Hill Country, gdzie jego prapradziadkowie wybudowali chatę z bali. W college’u, w swoich konserwatywnych czasach na A&M, był zagorzałym żującym tytoń młodym republikaninem, który przy muzyce country potrafił zawładnąć całym parkietem.

Jego osobowość była jak Teksas. Szalona. W dzieciństwie zwierzył się lekarzowi, że najbardziej boi się nie tarantuli ani porywaczy, ale samospalenia (tego, co przydarzyło się perkusiście ze Spinal Tap, który zniknął w chmurze dymu po wyjątkowo niesamowitej solówce). Był jak przewód pod napięciem, elektryzował każdego, kogo spotkał (a spotkał wielu ludzi). Uwielbiał nagłe poczucie zażyłości, przygody, widowiska i nadruki w jaskrawych kolorach.

Słowo subtelny nie figurowało w słowniku Jeffa, było natomiast podstawą w moim. Wszyscy w mojej rodzinie byli skończonymi introwertykami (ze mną włącznie). O ile on był żywiołowym niespokojnym yang, ja byłam wrażliwym introspektywnym yin. Na każdą parę spodni Jeffa w krzykliwych kolorach i jego porażających barwami skarpetek przypadał mój wrzosowy lub kremowy sweterek. Stosunek moich roślin doniczkowych do przyjaciół wynosił dziesięć do jednego. Bez problemu potrafiłam spędzić cały dzień, nie wypowiadając ani jednej sylaby.

Po kilku tygodniach naszego romansu zrobiliśmy sobie test psychologiczny. Potwierdził on moje podejrzenie, że mamy diametralnie różne osobowości: on to typ alfa, który swym urokiem osobistym sprawiał, że każde drzwi się przed nim same otwierały, ja zaś byłam spokojną marzycielką potrafiącą odsłuchać z kasety trzydzieści trzy godziny Polski Jamesa Michenera i przy tym nie usnąć.

Czasem ludzie błędnie odbierają mój introwertyzm jako wyniosłość. Ale Jeff był inny. Już od pierwszej randki dał mi wyraźnie do zrozumienia, jak bardzo podziwia moją zdolność siedzenia spokojnie i pogrążania się w rozmyślaniach. Traktował moje zamiłowanie do milczenia tak, jak można by traktować jakiś gatunek obcego pod obserwacją.

– Tak się zastanawiałem… Ile słów wypowiedziałaś dzisiaj na głos? – spytał po tygodniu naszej znajomości. Popijaliśmy piwo w półmroku baru w Austin.

– Przed tym piwem? Chyba zamówiłam dziś kawę od baristy – odparłam, licząc na palcach. – Czyli jakieś pięć?

Zdumiony pokręcił głową i zapisał parę antropologicznych notatek z terenu w małym notesie, który zawsze nosił ze sobą w kieszeni.

– A ile słów przewinęło się tu? – Uśmiechnął się szelmowsko i dotknął mojej głowy.

– Na tyle dużo, że chciałabym umieć to wyłączyć. – To zawsze była prawda.

Byliśmy słońcem i księżycem, ale to nie miało znaczenia tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy: piątego kwietnia dwa tysiące trzynastego roku o dziewiętnastej pięćdziesiąt dwie, dokładnie w chwili zachodu słońca, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdy przesłał mi w SMS-ie informację o tej porze, parze współrzędnych (30°27’47’’ N, 97°94’06’’ W) i zdjęcie ceramicznej gwiazdy osadzonej w betonowym bloku. „Spotkaj się ze mną na gwieździe”, napisał. To była zwykła terakotowa gwiazda z pięcioma wierzchołkami obracającymi się wokół jasnoniebieskiego kwadratu z pęknięciem pośrodku. Ta prostota była zwodnicza. Kiedy wpisałam współrzędne, okazało się, że gwiazdę z terakoty umieszczono przed najbardziej okazałym budynkiem w całym Austin – Texas State Capitol.

O dziewiętnastej dwadzieścia sprawdziłam makijaż, poćwiczyłam coś, co – jak liczyłam – miało być uwodzicielskim uśmiechem, i wyszłam z mojego jednopokojowego mieszkania. Kopuła Texas State Capitol z różowego granitu znajdowała się o trzydzieści minut spacerem ode mnie, ale tamtego wieczoru pokonałam tę odległość w dwadzieścia minut. Szłam szybkim, energicznym krokiem, próbując zapanować nad nerwami. Nie martwiło mnie to, co zwykle martwi kobiety, kiedy spotykają się z kimś, kogo poznały w sieci – że Jeff okaże się łysiejącym programistą języka C++ albo że ukrywa przede mną, że ma żonę i tuzin dzieci, albo naprawdę uwielbia lateks czy że jest dumnym właścicielem wszystkich maskotek Beanie Babies, jakie pojawiły się od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Denerwowałam się, bo odnosiłam wrażenie, że jakaś kometa mknie w stronę Capitolu, szykując się, żeby wciągnąć mnie w swoją orbitę.

Dotarłam do gwiazdy przed Jeffem. Pojawił się dopiero o zmroku, gdy latarnie uliczne przy Congress Street zaczęły migotać i budzić się do życia. Wtedy go zobaczyłam – kanarkowe spodnie zmierzające w stronę frontowych schodów przed kopułą, gdzie na niego czekałam. Podszedł prosto do gwiazdy i śmiało pocałował mnie w policzek. To tam wszystko się zaczęło, w małym wszechświecie zawierającym w sobie wszystko: długie, kanarkowe spodnie, gwiazdę z terakoty, doskonały łuk kopuły, a ponad tym wszystkim ostatnie promienie kwietniowego słońca.

* * *

Od tamtego wieczoru staliśmy się nierozłączni, choć nie połączył nas żaden formalny związek. Oboje zgadzaliśmy się, że na tym etapie jakakolwiek próba zdefiniowania naszego romansu byłaby passé i nikomu niepotrzebna. Wszystko odbywało się w bardzo nowoczesny sposób.

Wykładał ochronę środowiska na University of Texas w Brownsville, pięć godzin na południu, przy meksykańskiej granicy, ale ubiegał się o posadę w Austin i kiedy tylko mógł, przyjeżdżał tu albo wsiadał do autobusu linii Greyhound. W weekendy leżeliśmy w moim łóżku i wymyślaliśmy naciągane historie. Zgadywaliśmy, kiedy nasze ścieżki się przecięły w innych czasach i innych wcieleniach. Może był kotem, który kiedyś mruczał na moich kolanach? Może napadł na mój dyliżans w drodze do Flagstaff? Może ogrzewaliśmy dłonie przy tym samym ognisku w zimną noc na mongolskim stepie? A może pewnego dnia będziemy lecieć statkiem kosmicznym przez bezmiar wszechświata, tak jak w tym starym utworze grupy Highwayman?

OkCupid, internetowa strona randkowa, przez którą się poznaliśmy, ma jakiś tajemniczy algorytm, który wydawał się potwierdzać naszą chemię (przynajmniej w tym życiu). Nasze internetowe profile zostały określone jako kompatybilne aż w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach (choć z tego co wiem, ta liczba równie dobrze mogła zostać wygenerowana w kotle pełnym płatków róż i jasnych loczków cherubinów). Mniejsza z tym, czy to było rozsądne; ta liczba dodała mi pewności, kiedy zaledwie miesiąc później siedzieliśmy przy stole w mojej kuchni, w porannym negliżu, z niepokojem wpatrując się w ekran laptopa. Tylko jedno kliknięcie dzieliło nas od zarezerwowania dwóch biletów w jedną stronę do Stambułu i dwóch biletów powrotnych z Londynu.

To był jego pomysł. W lecie, jak co roku, wybierał się w podróż i miał zamiar pokonać trasę ze Stambułu do Londynu, ale w ostatnim tygodniu jego „lecę do Stambułu” zmieniło się w „lecimy do Stambułu”. I dlatego teraz pochylaliśmy się nad moim stołem, zbierając się na odwagę, by kliknąć przycisk i kupić bilety.

– To może się okazać ogromnym błędem – zauważyłam.

– Wyjazd z jakimś facetem, którego dopiero co poznałaś w sieci? A co najgorszego mogłoby się stać? – spytał, obejmując mnie w talii, jakby robił tak od zawsze.

Wybuchnęliśmy śmiechem i wcisnęliśmy przycisk.

Wtedy nie wydawało mi się jakoś bardzo lekkomyślnym wybrać się razem na drugi koniec świata po miesiącu znajomości – może to było ryzykowne, ale nie lekkomyślne. Jeff należał do tych ludzi, którzy po prostu się pojawiają i zajmują należne sobie miejsce, jakby ta więź istniała od zawsze, a on po prostu ją potwierdzał w cielesnej formie. Mogliśmy odpuścić sobie cały wstęp i przeżyć przygodę.

Z drugiej strony, nawet jeśli kiedyś poszliśmy na dno na osiemnastowiecznym szkunerze, i tak musieliśmy rozpracować pewne praktyczne szczegóły. Opowiedzieć sobie niektóre historie i ustalić fakty: nasze drzewa genealogiczne, dawni kochankowie, stare rany, dziwactwa, których trudno się pozbyć, to, skąd się wzięła poszarpana blizna u dołu jego pleców i mój krzywy uśmiech. Musieliśmy nadrobić zaległości, jeśli chodzi o nasze obecne wcielenia.

Jedno było pewne: podróż wyciśnie z nas te historie. Wędrówka, ogromne poczucie zagubienia, zmieniające się strefy czasowe, obce miasta i niezrozumiałe przeliczniki walut – to potrafi zedrzeć z ludzi powierzchowność i pozostawić tylko surowy, chaotyczny (czasem pijany, czasem chory) rdzeń. Jeff miał na koncie ucieczkę z paryskiego szpitala, a ja własną skrzynię sekretów czekającą tylko na to, by ją otworzyć. Jaime powinien był również wypytać Jeffa, jak dobrze on zna mnie.

* * *

„Mam za sobą drobny kryzys psychiczny”, wyznałam Jeffowi na początku naszej korespondencji za pośrednictwem strony OkCupid. Była to dyskretna wzmianka ostrożnie wpuszczona w strumień bezczelnego flirtu. „Brzmi ciekawie” – odpisał. Nie miałam ochoty wdawać się w szczegóły, jak głęboko stoczyłam się do króliczej nory po ukończeniu college’u albo jak niedawno udało mi się z niej wydostać.

Kiedy rezerwowaliśmy bilety, nie wspomniałam mu, że ta podróż do Stambułu to pierwszy poważniejszy lot, na jaki od lat pozwolił mi mój stan. Nie powiedziałam, jak radykalnym krokiem było dla mnie samo to, że opuszczę cztery ściany mieszkania. Nie wiedział, że wciąż oswajam się z tym, że naprawdę doszłam do siebie, choć się tego w ogóle nie spodziewałam, i że ta wycieczka do Stambułu to wyraz nowego, niezaspokojonego głodu świata za moimi drzwiami.

Tylko wygłodniała kobieta mogłaby się zgodzić na taką letnią wycieczkę, którą Jeff swobodnie opisał w swoim trzecim mailu ze strony OkCupid (na długo przed tym, nim poznał moje nazwisko i zanim przekonał się, że naprawdę wyglądam jak ta poważna dziewczyna o krzywym uśmiechu ze zdjęcia na moim profilu). Nie interesowały go luksusowe wakacje. Nie liczyły się dla niego kurorty ani kryte palmowymi liśćmi kabiny na białych, piaszczystych plażach. Leciał do jednego kraju i wracał z innego, bez żadnych hoteli, rezerwacji ani planu podróży między lotniskiem A a lotniskiem B. Dla mnie już sam taki styl był przygodą, ale dla Jeffa to był jedynie początek. Zwykle wsiadał do samolotu, nie mając przy sobie nic oprócz karty kredytowej, ładowarki do iPhone’a i paszportu wepchniętego w tylną kieszeń spodni. Co się stanie później, można było tylko zgadywać i na tym miała polegać cała przyjemność.

Wędrówka po świecie bez bagażu była jedną z najbardziej radykalnych propozycji, jakie wpadły do mojej skrzynki na stronie OkCupid (wraz z wieloma zaproszeniami do seksu BDSM oraz propozycjami matrymonialnymi), ale nie odrzuciłam jej od razu. Po dojściu do siebie moją mantrą stały się słowa z Księgi godzin Rilkego. „Wszystko niech z tobą się dzieje: piękno i groza”¹ – napisał poeta.

W ciągu pierwszych czterech tygodni, gdy spotykaliśmy się bez żadnych zobowiązań, doświadczyliśmy z Jeffem piękna podczas weekendowych wypraw na łąki w Texas Hill Country, które były niczym kobierce kwiatów, oraz w trakcie długich spacerów bez celu uliczkami Austin. Grozę mogłam odhaczyć tego dnia, gdy Jeff oficjalnie mnie poprosił, bym wybrała się razem z nim w podróż bez bagażu. Ta propozycja padła bez żadnego ostrzeżenia, gdy przechodziliśmy przez Congress Street Bridge. Wpatrywałam się w czerwone i żółte kajaki rozrzucone jak cukierki na Lady Bird Lake, gdy nagle oświadczył:

– Nie żartowałem z tą wyprawą. Powinnaś pojechać ze mną.

Kiedy wypowiedział te słowa, zaparło mi dech w piersiach. Jeff zwiedzał świat od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku i spośród siedemdziesięciu krajów, których stemple miał w paszporcie, w sześćdziesięciu był sam, bez żadnego towarzysza podróży. Cenił sobie swobodę poruszania się, tak jak republikanin z Partii Herbacianej ceni sobie konstytucyjne prawo do noszenia broni. Wybranie się w taką podróż bez plecaków i walizek było szokujące, ale jeszcze bardziej szokujące było to, że w ogóle mnie poprosił, bym z nim pojechała.

Intensywność tej prośby przypomniała mi scenę z Miłości w czasach zarazy, gdy Florentino Ariza oświadcza się miłości swego życia, Ferminie Dazie. Fermina, targana niepewnością, zwraca się do swej ciotki Scholastyki, która żarliwie jej doradza: „Odpowiedz mu, że tak. Choćbyś umierała ze strachu, choćbyś później miała tego żałować, bo i tak będziesz żałować przez całe życie, jeśli mu powiesz nie”². Miałam wiele powodów, żeby powiedzieć „nie”. Ledwie znałam Jeffa. Moje dochody nieustannie ocierały się o granicę ubóstwa, wciąż musiałam dbać o świeżo odzyskane zdrowie psychiczne. A mimo to słowa wyfrunęły z moich ust w ciepłe powietrze nad jeziorem, jakby miały skrzydła.

– Tak. Wchodzę w to.

To było instynktowne, fizyczne „tak” – gdzieś z samych trzewi, reakcja wyprzedzająca myślenie. Wsiądę do tego samolotu. Nawet jeśli później będę tego żałować.

* * *

Gdy Jamie podjechał pod terminal D, Jeff odwrócił się i położył mi rękę na kolanie.

– Jesteś gotowa? – spytał.

– Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać – włączył się do rozmowy Jaime.

Położyłam rękę na dłoni Jeffa.

– Jaime, teraz nie ma już odwrotu.

– Wiem – zażartował. – Ale jeśli Jeff spróbuje się wedrzeć do Bastylii, naprawdę powinnaś do mnie zadzwonić.

– Nie słuchaj go – droczył się Jeff. – Próbuje tylko wyciągnąć od ciebie numer telefonu.

Wysiedliśmy we troje i stanęliśmy przy samochodzie. Teraz różnice między dwójką starych przyjaciół jeszcze bardziej rzucały się w oczy. Podróżny strój Jeffa składał się z drelichowych, czerwonych jak homar spodni, lekkiego sweterka w paski i – zabranego w ostatniej chwili – szarego stetsona po pradziadku. Jaime prezentował się oficjalnie w biurowym garniturze i z granatowym krawatem. (Jeff powiedział mi, że jego przyjaciel zawsze był taki; do szkoły średniej chodził z aktówką). Poczułam zapach wody kolońskiej, gdy pochylił się, by uściskać nas na pożegnanie.

– No dobra, teraz na serio. Dbajcie o siebie. Widzimy się za trzy tygodnie.

A potem zniknął, a my przeszliśmy przez rozsuwane drzwi i znaleźliśmy się w zatłoczonym terminalu. Mijali nas poranni pasażerowie – papierowe kubki z kawą w jednej ręce, torby na kółkach w drugiej. Jedyną rzeczą, jaka nas wszystkich łączyła, był kolektywny ruch ku jakiemuś innemu miejscu – jednemu z dalekich miast, których nazwy lśniły obiecująco na tablicach odlotów. Ruszyliśmy do odprawy, ku machającej w naszą stronę pracownicy linii lotniczych. Była elegancka, z nienagannym kokiem i granatową apaszką starannie zawiązaną pod szyją.

– Macie państwo do zgłoszenia jakiś bagaż do Stambułu? – spytała, przeglądając nasze paszporty.

– Próbujemy to rzucić – odparł jej rzeczowo Jeff. – Właściwie to nie mamy żadnego bagażu.

Podniosła wzrok znad komputera.

– Przepraszam. Nie macie państwo żadnego bagażu do zgłoszenia czy w ogóle nie macie bagażu?

– W ogóle nie mamy – odparł, pochylając się nad ladą z laminatu, jakby chciał urzędniczce zdradzić jakąś pikantną plotkę. – Lecimy tylko z tym, co mamy na sobie.

Jeff wskazał na eksponat A, czyli na mnie: bez walizki stojącej u stóp, torby zapinanej na suwak czy plecaka ze śpiworem. Nie miałam nic oprócz małej skórzanej torebki. Pracownica linii lotniczych, z powątpiewaniem unosząc brwi, spojrzała na mnie – tę poważniejszą, bez czerwonych jak homar spodni – jakby chciała spytać: „On mówi serio?”.

– Niestety, to prawda – oświadczyłam. – Przez następnych dwadzieścia jeden dni to nam będzie musiało wystarczyć.

– O rany! – przeraziła się, jakbym właśnie oświadczyła, że zamierzam tańczyć w stroju topless na rurze. – Jest pani pewna?

Nie, do diabła. Nie jestem. Jeśli chodziło o tę wyprawę, rzeczy, których byłam pewna, mogłam policzyć na palcach jednej ręki: byłam pewna, że będę siedzieć na miejscu 32A w samolocie lecącym do Turcji i że wpakowałam się w to wszystko po uszy.

Stanie na lotnisku bez bagażu bardzo przypomina sen, w którym zjawiasz się na imprezie i przekonujesz się, że jako jedyna osoba zapomniałaś odpowiednio się ubrać. Czułam się naga. Pozbawiona punktu zaczepienia. Nieważka. Nie mam nic. Nie mamy nic. Kręciło mi się w głowie od tej nicości. Bez walizki, która ściągałaby mnie na ziemię, czułam się zagrożona, jakbym zaraz miała się unieść w powietrze ku świetlikom terminalu D – tak jak Mary Poppins bez swojej magicznej torby.

Czym właściwie była walizka? Tylko przedmiotem – pojemnikiem na inne przedmioty utrzymywane razem za pomocą zamków błyskawicznych, włókien i szwów. Była prostym urządzeniem do noszenia rzeczy, a jednak bez niej czułam się zagubiona i nieprzygotowana. Ogarnęła mnie przemożna chęć, by wyciągnąć ręce i wypełnić czymś tę pustą przestrzeń; czymkolwiek, co miałoby ciężar i jakieś gabaryty. Puchową poduszką. Workiem ziemniaków. Futrzastym kotem rasy maine coon. Przez dwadzieścia pięć lat mojego życia nigdy się nie zdarzyło, bym nie miała chociaż kilku rzeczy, które mogłabym wziąć w dłonie i oświadczyć, że należą do mnie. Wyjście z domu z pustymi rękami było dla mnie czymś całkowicie obcym.

W dniach poprzedzających nasz wyjazd usiłowałam zrekompensować sobie tę nicość, planując idealny strój na podróż – jakby odpowiednie połączenie tkanin pochłaniających przykre zapachy, bojówek z mnóstwem kieszeni i sandałów marki Teva mogło zaradzić niebezpieczeństwom związanym z noszeniem tych samych ubrań przez dwadzieścia jeden dni z rzędu. Ale podobnie jak wiele razy w tej historii stanęło na czymś zupełnie niespodziewanym: pięknej, butelkowozielonej bawełnianej sukience – zapinanej na guziki, z delikatnym haftem na brzegu, tuż powyżej kolan. Była kolorowa, twarzowa, dobrze uszyta i kompletnie niepraktyczna. A jednak to właśnie niepraktyczność czyniła ją tak pociągającą. Jeśli miałam wędrować po świecie z pustymi rękami, to czemu nie podkręcić surrealometru niespodziewanym tchnieniem elegancji?

Ostatnią noc w Stanach Zjednoczonych spędziliśmy w domu Jaime’ego na przedmieściach Houston. Jeff upierał się, by ustawić budzik na nieludzką godzinę, żeby mógł wcześnie wstać i udokumentować w swoim naukowym dzienniku każdy przedmiot, jaki zabieraliśmy ze sobą. Miał obsesję na punkcie dokumentowania; nieustannie filmował wydarzenia codziennego życia – przyziemne rozmowy w samochodzie, muffinki na śniadanie, drzemki w parku. Bez względu na temat rutynowo zgrywał te filmy na twardy dysk, nawet nie zerkając na to, jaka była ich treść.

Zastałam go w kuchni jeszcze przed wschodem słońca; skrupulatnie układał zawartość mojego portfela na drewnianej wysepce kuchennej Jaime’ego, którą wykorzystał jako siatkę wektorową. Po lewej stronie wszystkie przedmioty, jakie zabierał w podróż. Leżały schludnie poukładane w rządki: para wiśniowych drelichowych spodni, kowbojski stetson, jedna sztuka bielizny, para skarpetek, bawełniana koszula w paski. A także iPhone, słuchawki, ładowarka, pół szczoteczki do zębów, pół mapy Europy Wschodniej, notes, ołówek automatyczny, dwieście dolarów w gotówce, karta kredytowa i paszport – wszystko to mieściło się w jego kieszeniach.

Po prawej stronie leżały moje rzeczy, poskładane i pieczołowicie ułożone obok siebie: jedna zielona sukienka, trzy komplety bielizny, bawełniana chusta, czarny stanik, lawendowy dezodorant w sztyfcie, cała szczoteczka do zębów, aparat na zęby, który nosiłam od szesnastego roku życia, pojemniczek na szkła kontaktowe, okulary na zmianę, dwa tampony, iPhone, iPad mini, notes, ołówek, paszport, mała czarna torebka na ramię, magnesiki z kowbojami do rozdawania jako pamiątki z Teksasu i wiśniowa pomadka do ust.

– Dzień dobry, kochanie. Pora się rozbierać – powiedział Jeff.

– Chciałabym, żeby to było zaproszenie do pikantnego seksu w kuchni. Ale to nie to, prawda? – odparłam, nalewając sobie kawę do filiżanki.

Miałam rację. Jeff poinformował mnie, że ostatnim etapem procesu dokumentacji było ćwiczenie z pakowania się na czas, nago, nagrywane kamerą.

– A co, jeśli Jaime nagle wejdzie? – zaprotestowałam. Jeff zapewnił mnie, że na pewno jeszcze śpi. A poza tym zrobimy to szybko. Dobra, dobra. Rzuciłam mu złe spojrzenie, szykując się do zrzucenia z siebie szlafroka. Cała ta wyprawa miała być ćwiczeniem w nagiej bezbronności. Szlafrok zsunął się na ceramiczne płytki w kuchni w chwili, gdy przez okno nad zlewem zaczęło sączyć się poranne światło. Stałam naga w kuchni Jaime’ego, powiew z klimatyzatora sprawił, że na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Jeff jedną ręką włączył kamerę, drugą uruchomił stoper. Machnął ręką, żebym zaczynała.

Spakowanie się przed podróżą po świecie zajęło mi osiem minut. Wsunęłam ręce w szmaragdową sukienkę, wciągając w nozdrza świeży zapach bawełny, który wkrótce miały stłumić woń potu i zapach piwa. Gdy byłam już ubrana, starannie umieściłam w torebce każdy z przedmiotów i wsunęłam stopy w lekkie, skórzane sandały. I to by było na tyle. Osiem minut. Nie potrafiłam otrząsnąć się z wrażenia, że o czymś zapomniałam.

– Nieźle – pochwalił Jeff. Widać było, że zrobiłam na nim wrażenie.

Spakował się w dwie minuty i trzydzieści jeden sekund – głównie dlatego, że narzucał na siebie ubrania w takim tempie, jakby tata jego dziewczyny ze szkoły średniej właśnie zajechał na podjazd. Gdy kuchenna wysepka opustoszała, wybiegł z kuchni, popędził korytarzem do drzwi wyjściowych, otworzył je i wydał z siebie dziki okrzyk jak jeden z buntowników z filmu Straceni chłopcy. Jego spodnie były tak jaskrawe, że gdyby wyciągnął się na wypielęgnowanym trawniku, satelity Google Earth wychwyciłyby małe, wściekle czerwone V odrobinę na północ od Zatoki Meksykańskiej.

Zastanawiałam się przez chwilę, czy wciąż będę lubić tego faceta w jaskrawych spodniach, gdy zgłosimy się na odprawę na Heathrow przed naszym powrotnym lotem. Dwoje ludzi poruszających się lekko i nieskrępowanie przez serię nieprzewidywalnych wydarzeń było niczym zenistyczne haiku, ale połączenie jet lagu, kolejek do odprawy celnej i sztywnej z brudu bielizny bardziej kojarzyło się z obcesową, szybką randką. Nasza kompatybilność (albo jej brak) szybko wyjdzie na jaw. Ale w pewnym sensie zakończenie nie miało tu znaczenia: rzucałam się w świat w butelkowozielonej sukience.

Jeff wrócił na ganek i mnie pocałował; jego oddech pachniał kawą.

– Obudzimy Jaime’ego?

– Tak – powiedziałam, wdychając wilgotne poranne powietrze. – Pora ruszać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: