Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez końca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bez końca - ebook

Uzależnia od samego początku. Związek Nikosa i Shiv jest zupełnie inny niż w historiach miłosnych, które czytałem. Wystarczy chwycić książkę i czytać! - The Guardian Online

Piętnastoletnia Siobhan po śmierci swojego młodszego brata Declana trafia do Kliniki Korsakoffa – szpitala psychiatrycznego specjalizującego się w leczeniu osób po traumatycznych przejściach. W tym miejscu ma się nauczyć żyć na nowo: bez brata i niszczących wyrzutów sumienia. Poznaje rówieśników, którzy także zmagają się z bólem po utracie kogoś bliskiego. Jednak czy w takim miejscu można spotkać prawdziwego przyjaciela? Czy leczenie w klinice pomoże Siobhan zacząć nowe życie? Co tak naprawdę stało się z Declanem?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1766-5
Rozmiar pliku: 644 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed Kyritos

Obudziła się przed świtem, gdy było jeszcze ciemno i chłodno. Leżąc w łóżku, wyobrażała sobie, jak pierwszy raz spojrzy na roziskrzony basen czekający na nią u kresu ich podróży.

Czując na całym ciele słońce oblewające jej skórę niczym rozgrzany miód, stanie nad krawędzią basenu wypełnionego płynnym światłem. Błękitnym, białym, srebrnym i złotym.

A potem zanurkuje.

Wspomnienie wielogodzinnej, wyczerpującej podróży w jednej sekundzie uleci z jej pamięci niczym bąbelki powietrza wirujące pod wodą, uciekające ku powierzchni. Będzie się zanurzała, coraz głębiej i głębiej, a następnie zacznie się wznosić i z uśmiechem na ustach wypłynie, a raczej wystrzeli prosto w nowy, ekscytujący poranek.

To będą najlepsze wakacje w jej życiu.Po Kyritos

Początek czegoś nowego.

Od wielu godzin jadą do odległego zakątku kraju, w którym Siobhan nigdy nie była. Nawet nie wiedziała, że takie miejsce istnieje. Słucha muzyki, spogląda na krajobraz przesuwający się za szybą albo patrzy na niekończącą się szosę, skubiąc brzeg fotela tak uporczywie, aż szew się rozrywa, po czym wsadza do środka palce i kawałeczek po kawałeczku wydłubuje piankę.

Po paru chwilach uświadamia sobie, co robi. I przestaje.

Obok niej siedzi tato z nieruchomym wzrokiem utkwionym w jezdni i dłońmi zakleszczonymi na kierownicy, jakby się obawiał, że w każdej chwili ktoś może mu ją wyrwać.

Od czasu do czasu coś jej pokazuje: samotną sarnę na skraju lasu, paralotnię szybującą po niebie albo znak drogowy z nazwą miasta, w którym mieszkał, zanim poznał mamę.

Za każdym razem pada parę słów, a potem znowu zalega długa cisza.

Na widok strzępków pianki piętrzących się w zagłębieniu przy fotelu robi jej się niedobrze; nie czuje mdłości, tylko odrazę do samej siebie. Jak ktoś na diecie, kto przyrzekał, że nie tknie słodyczy, a nagle widzi puste opakowania po wszystkich tabliczkach czekolady, które potajemnie zjadł. Ma pozdzieraną skórę na opuszkach palców i złamany paznokieć.

– Tato... – odzywa się, zaczynając kolejną krótką rozmowę.

„Uśmiechaj się, gdy chcesz coś powiedzieć, a będziesz mówiła milsze rzeczy”.

Tak mówiła babcia O’Driscoll. Ta, po której dostała imię Siobhan. Sama skraca je do Shiv, choć babcia nigdy nie używała tego zdrobnienia i zawsze zwracała się do niej Siobhan, czyli „Shiv-on”. Na przykład: „Shiv-on, czy raczysz się uśmiechnąć, zanim kąciki twoich ust opadną do ziemi?”. Teraz Shiv z całych sił próbuje się zmusić do uśmiechu. Chce być przyjemnym kompanem podróży. Normalną osobą. Tato nie zasługuje na to, żeby w jego towarzystwie barykadowała się w swojej głowie. Kocha ją. To dlatego to robią. To dlatego tam jadą.

Chce mu powiedzieć, że ona też go kocha, lecz słowa zamierają jej w gardle.

– Jak się z tym czujesz? – pyta tato. „To” oznacza cel ich podróży.

Shiv wzrusza ramionami.

Ojciec nie odrywa wzroku od jezdni.

– Nie chcesz się wycofać?

Wycofać. Nie „zmienić zdanie”, co oznaczałoby to samo, a jednak coś trochę innego.

– Nie – burczy pod nosem Shiv. – Nie chcę się wycofać.

Znowu wyszła z niej jędza. Wytrwała w byciu miłą jakieś dziesięć minut.

Tato nie ciągnie dalej tego tematu. Zbyt wiele razy już to wszystko omawiali. „Wycofanie się” oznaczałoby powrót do domu. Musiałaby dalej mieszkać – w takim stanie, w jakim się znajduje – razem z mamą. Z mamą i tatą, w takim stanie, w jakim oni się znajdują. Najczęściej jednak bez taty. Oraz, oczywiście, bez Declana. Dla Shiv oznaczałoby to przede wszystkim przebywanie we własnym towarzystwie, czyli sam na sam z osobą, którą się stała. Długie tygodnie letnich wakacji jawiły się jej jako labirynt bez końca, bez wyjścia.

Choć odpowiedziała stanowczo, że nie chce się wycofać, tak naprawdę wcale nie jest taka pewna swojej odpowiedzi.

Problemem nie jest to, co było, tylko to, co będzie. Po wielu tygodniach niecierpliwego oczekiwania – żałowała, że nie potrafi przewijać czasu do przodu – wreszcie nadszedł ten dzień. Zdaje sobie sprawę, że jeśli nie będzie miała się na baczności, jej determinacja osłabnie.

Co będzie, jeśli to nie pomoże?

Musi pomóc. Nic innego nie zadziałało. To jej ostatnia deska ratunku.

– Nie chcę dłużej taka być – rzuca do ojca.

On odkleja rękę od kierownicy i chwyta jej dłoń. Odzywa się, ale jego głos jest ochrypły, więc próbuje jeszcze raz:

– Dwa miesiące to wcale nie tak długo, Shivvers.

„Shivvers”. Nie zwracał się tak do niej od czasów podstawówki.

Gdy po paru chwilach tato chce zabrać rękę, Shiv go powstrzymuje, mocno ściskając jego palce, przez co musi prowadzić auto jedną dłonią trochę dłużej.

Przed zjazdem z autostrady zatrzymują się na obiad. Shiv nie jest głodna, ale tato każe jej zamówić kanapkę. Zanoszą swoje jedzenie do stolika przy oknie.

Przygląda się swoim palcom. Cholernie ją szczypią.

Tato najwyraźniej nie dostrzegł, że zniszczyła fotel w samochodzie. Co by powiedział, gdyby zauważył? Nic. Przed Kyritos wściekłby się z powodu czegoś takiego. Ale teraz już nie. Wszystko się zmieniło.

– Dobrze się czujesz, Shiv?

– Mm-hmm.

Tylko przemyka wzrokiem po jej palcach, a potem spogląda przez okno.

– Jeszcze godzina drogi. Mniej więcej.

Podróżowanie z nim, tylko we dwójkę, przypomina jej wycieczkę do Londynu sprzed roku, miała wtedy „fazę na sztukę”. Tato postanowił zabrać ją w weekend na wystawę. Pojechali pociągiem i nocowali w eleganckim hotelu. To było wspaniałe uczucie – przez dwa dni mieć tatę tylko dla siebie. W sklepie z pamiątkami w Tate Modern kupił jej papier i przybory do rysowania oraz elegancką czarną teczkę, którą przez wiele kolejnych tygodni wszędzie ze sobą nosiła, aż zapełniła ją swoimi szkicami.

Dwa z jej dzieł tato zawiesił na ścianie w swoim gabinecie. Chyba wciąż tam wiszą.

Shiv przygląda mu się, jak siedzi naprzeciwko niej, wsypuje cukier do herbaty i miesza ją łyżeczką. Jego koszula jest wygnieciona od podróży. Wygląda na zmęczonego. Parę poprzednich dni spędził na Kyritos, chociaż patrząc na jego bladą twarz, nikt by tego nie odgadł. Znowu tam poleciał, żeby załatwiać coś w związku ze sprawą sądową. Wrócił do domu dopiero wczoraj w nocy. Shiv podejrzewa, że dalej siedziałby w Grecji, gdyby nie ona. I gdyby mama nie była w tak fatalnym stanie.

Tato, czując na sobie jej wzrok, unosi głowę i uśmiecha się do niej. Shiv odwzajemnia uśmiech, ale ma wrażenie, że jest on czymś sztucznym, jak doczepiane wąsy albo jakby zapomniała, jak to się robi, i musiała nauczyć się tego na nowo. Uśmiech taty sprawia podobne wrażenie.

W kawiarni jest zbyt ciepło. Shiv zdejmuje bluzę z kapturem i zawiesza ją na oparciu krzesła. Zauważa, że tato wpatruje się w jej koszulkę.

– Co? – Jej ton jest ostry.

– Nic.

– Często noszę jego ubrania. Wiedziałbyś o tym, gdybyś nie spędzał tyle czasu w pracy. Albo w Grecji.

Znowu siedzą w milczeniu. Przy jednym z pobliskich stolików pojawia się kelnerka, żeby posprzątać po klientach. Na chwilę zatrzymuje spojrzenie na Shiv. Może widziała jej twarz w wiadomościach telewizyjnych albo gazetach? Nie, w minie kelnerki nie dostrzega niczego, co by na to wskazywało.

– Przepraszam, tato.

Zbywa jej przeprosiny machnięciem ręki. Prawie już skończył swoją kanapkę. Shiv tylko popija gorącą czekoladę.

– Jedz – rzuca tato z pełnymi ustami, wskazując na jej talerz.

Shiv dalej ignoruje swoją kanapkę. Z głośników leci piosenka, ta, którą śpiewała razem z Laurą i Katy w szkole na gwiazdkowym karaoke, przeraźliwie fałszując i zaśmiewając się do łez. To było zaledwie siedem miesięcy temu. Teraz wręcz nie jest w stanie uwierzyć, że mogła być kiedyś tak wesoła, tak szczęśliwa.

– Nie jest z nią lepiej, prawda? – odzywa się tato.

Chodzi mu o mamę. Widocznie jej złośliwa uwaga, że nie spędza wystarczająco dużo czasu w domu, skłoniła go do rozmyślań na ten temat.

– Rozmawia z nim – odpowiada Shiv. – Przez większość dnia tylko leży w jego łóżku.

– A ty nosisz jego T-shirt.

Jak łatwo byłoby wylać mu herbatę na spodnie. Zamiast tego wyobraża sobie, że pakuje swój gniew do pudełka, które potem wkłada do drugiego pudełka – tak jak ją nauczono. Tato patrzy na stolik, na swoje jedzenie, na okno – wszędzie, byle nie na nią.

– Nie jesteśmy w tym najlepsi, prawda? – odzywa się Shiv łagodniejszym tonem.

– Tak. – Tato kiwa głową. Śmieje się, ale słabo mu to wychodzi.

– Muszę do łazienki.

W toalecie Shiv wyobraża sobie, że coś demoluje. Rozwaliłaby suszarkę do rąk albo dozownik z mydłem, zanim któraś ze znajdujących się tutaj kobiet zdążyłaby zainterweniować. Zamyka się w kabinie. Od wielu dni nie czuła tak silnej żądzy niszczenia. To tak, jakby ta „zła” część jej mózgu wiedziała, dokąd jadą, i chciała jej przypomnieć, że nie podda się bez walki, gdziekolwiek Shiv ucieknie i cokolwiek zrobi.

Wychodzi z kabiny, staje przy umywalce i spogląda w lustro.

Powiedz mi, jak mam to powstrzymać.

Po chwili mówi szeptem:

– Powiedz. Pomóż mi, proszę.

Usta w lustrze otwierają się i zamykają, jakby to jej odbicie prosiło ją o pomoc, a nie na odwrót. Shiv nawet nie jest w stanie stwierdzić, która z nich jest prawdziwa – dziewczyna w lustrze czy ta przed lustrem.

Gdy wraca do stolika, tato siedzi nad mapą i sprawdza trasę.

– Gotowa? – pyta, próbując dodać jej otuchy uśmiechem.

Shiv wie, że strasznie wygląda. Widzi, jak ojciec stara się ukryć niepokój.

„Podtrzymuj ją na duchu” – oto jego strategia. „Cały czas bądź pozytywnie nastawiony”. Ona może się tylko domyślać, ile to wymaga od niego wysiłku, biorąc pod uwagę wszystko, przez co przeszedł.

Wkrótce się pożegnają i rozstaną. Tato odda ją w ręce obcych ludzi. Nie zobaczą się przez dwa miesiące.

Przywykła już do ról, które odgrywają: ona – poturbowana psychicznie córka, on – troskliwy ojciec, starający się robić to, co dla niej najlepsze. Podczas kontaktów z policją, prasą, urzędnikami konsularnymi, pracownikami socjalnymi, adwokatami, nauczycielami, jej wychowawcą i dyrektorem szkoły, sędziami, lekarzami, psychologami i terapeutami.

– Siobhan, sam już nie wiem, kim jesteś – powiedział jakiś miesiąc temu, gdy pewnego dnia w ogrodzie za domem ułożyła w stos wszystkie swoje podręczniki szkolne, polała je naftą wygrzebaną z szopy i podłożyła pod nie ogień.

– Ja też nie.

Ostatni odcinek trasy prowadzi przez malowniczo pofałdowane pola uprawne. Idylliczne, jak mówi tato. Bardzo jej się podoba to słowo. GPS przestaje działać, więc Shiv musi patrzeć na mapę i podpowiadać drogę. Podziwia widoki za oknem: łaciate krowy skubiące trawę przy wijącej się rzece, słońce pokrywające złotą warstewką porośnięte drzewami wzgórza stłoczone ponad doliną, pierzaste chmurki płynące po błękitnym niebie. Wszystko wygląda jak wiejski krajobraz namalowany przez dziecko.

Przed skrzyżowaniem w kształcie litery „T” tato pyta:

– W prawo czy w lewo?

– Ciągle prosto – odpowiada odruchowo.

To jeden z żartów jej brata. Oboje się śmieją – z początku szczerze i swobodnie, a potem z wyczuwalnym zakłopotaniem. Ich śmiech jest podszyty echem straty; widmo poczucia humoru Declana pojawia się i znika, jak błąkający się w eterze sygnał radiowy.

– Skręć w lewo – mówi Shiv.

Tato zmienia bieg i bierze zakręt.

Wyłącza klimatyzację i opuszcza szyby, żeby wpuścić do środka świeże powietrze, zapachy krzewów i kwiatów oraz śpiew ptaków. Wspomnienie przydrożnej kawiarni – hałaśliwej, zbyt dusznej, zbyt jasnej i cuchnącej żarciem – wylatuje przez okna, razem z napięciem, które było pomiędzy nimi.

– Dzień dobry – odzywa się tato. – Chciałbym nabyć złotą rybkę.

– Już się robi, psze pana – odpowiada. – Życzy pan sobie akwarium?

– Dobrze, niech będzie. Czyli zostaną mi jeszcze dwa życzenia, tak?

Kolejny straszny dowcip Declana. Ich śmiech znowu jest podszyty smutkiem. Żartują jeszcze przez parę minut, potem milkną, lecz uśmiech nie znika z twarzy Shiv aż do momentu, gdy dojeżdżają do następnego skrzyżowania i tato wyrywa ją z zamyślenia pytaniem, w którą stronę mają skręcić.

– Ach, hmm... w prawo. Chyba. – Zerka na mapę i potwierdza: – Tak, w prawo.

Zbliżają się do celu. Zapada cisza.

Brama znajduje się na końcu wąskiej alejki, na której zmieściłoby się tylko jedno auto. Nie ma tu zresztą innych samochodów. Od tak dawna nie minęli nikogo – ani jednego kierowcy, rowerzysty czy nawet pieszego – jakby w okolicy obowiązywała godzina policyjna. Zatrzymują się przed wysoką bramą z kutego żelaza. Kamera zamontowana na jednym z kamiennych filarów wycelowana jest prosto w ich auto. Po obu stronach, jak okiem sięgnąć, biegnie mur, wysoki naco najmniej pięć metrów. Na prawym filarze widać wyryte w kamieniu, porośnięte mchem litery. „Eden Hall”. Nie ma żadnej innej, nowszej tabliczki, żadnego napisu informującego, co się znajduje w środku.

Tato wyciąga rękę przez opuszczoną szybę i wciska guzik domofonu przymocowanego do żelaznego słupka. Głośnik przez chwilę trzeszczy, a następnie ktoś prosi o podanie „nazwiska rezydenta”.

– Siobhan Faverdale – oznajmia tato i recytuje numer identyfikacyjny, widniejący na potwierdzeniu przyjęcia.

Wielka brama się otwiera. Wjeżdżają do środka.

Po obu stronach podjazdu rosną szpalery drzew, strzeliste topole strzegące drogi niczym żołnierze gwardii honorowej. Za zakrętem aleja zaczyna prowadzić pod górę, drzewa ustępują miejsca ścianom azalii. Wszędzie dookoła rośnie soczyście zielona trawa. W oddali widać las. Nagle Shiv dostrzega budynki.

– O, łał!

Po tak długiej podróży i tylu tygodniach oczekiwania, podczas których kumulowały się w niej nadzieje i obawy, prawie nie może uwierzyć, że wreszcie się tutaj znalazła.

Główny budynek mógłby z powodzeniem służyć za scenografię w jakimś filmie kostiumowym. Wzniesiony z kamienia w odcieniu piasku, z czasem pociemniał i przybrał miodową barwę. Oblany cytrynowym słońcem wygląda tak apetycznie, że ma się ochotę odłamać i zjeść kawałek ściany. Gmach jest szeroki, trzypiętrowy, z dachem pokrytym terakotą i wieżą zegarową, którą wieńczy kopuła. Parę mniejszych budynków – dawna stajnia, powozownia i domek ogrodnika – ustawionych jest wokół dziedzińca. Znak wskazuje drogę do parkingu dla gości.

W prześwicie pomiędzy krzewami azalii Shiv dostrzega nagle w oddali – na niżej położonej części posesji – ogromne jezioro. Promienie słońca posrebrzają jego powierzchnię pomarszczoną od wiatru. Po chwili woda znika za iglastym żywopłotem.

Trwa to tak krótko, jakby było jedynie wytworem jej wyobraźni.

To tylko jezioro – uspokaja się w myślach. Nic więcej. Nie ma się czego bać.

Jej oddech zaczyna jednak wracać do normy dopiero, gdy tato zatrzymuje auto na dziedzińcu i gasi silnik.

Przez kilka chwil po prostu siedzą i milczą. Nawet jeśli tato zauważył jezioro, nie wspomina o tym ani słowem, ale reakcja Shiv na pewno nie umknęła jego uwadze. Wyciąga ze schowka teczkę z dokumentami i zaczyna w skupieniu je przeglądać, chociaż każdy z nich sprawdził już dzisiaj pięć razy.

Na parkingu stoi kilka samochodów. Shiv zastanawia się, czy należą do rodziców innych osób, które przyjechały tu dzisiaj tak jak ona, a jeśli tak, to kim są pozostali „rezydenci”, dlaczego tutaj trafili, kiedy ich pozna.

Przełyka głośno ślinę. Wyciera wilgotne dłonie o szorty. Zauważa, że oboje wciąż siedzą z zapiętymi pasami. Jakby byli gotowi do nagłej ucieczki, jeśli któreś z nich jednak się rozmyśli.

– Można by się spodziewać, że ktoś wyjdzie nas powitać – mówi tato.

Dokładnie w tym momencie otwierają się drzwi, z których wyłania się jakaś kobieta. W oślepiającym słońcu widać jedynie jej sylwetkę i słychać odgłos butów stukających o bruk, gdy zbliża się do ich samochodu.

Za plecami kobiety Shiv dostrzega przytwierdzoną do ściany budynku tabliczkę z niebieskimi literami na szarym tle:

Witamy w Klinice Korsakoffa1

Resztę popołudnia wypełniają formalności związane z przyjęciem Shiv do klinki. Na początku towarzyszy jej tato – podpisuje różne papiery i tak dalej – ale w końcu (zbyt szybko) nadchodzi czas, żeby odjechał.

Żegnają się na parkingu, obok jej walizki stojącej przy nich niczym posłuszny pies. Tato przyciąga Shiv do siebie, ściska ją z całych sił i całuje w policzek. Jego oddech pachnie tuńczykiem, majonezem i słodką herbatą.

– Pa – udaje się jej wykrztusić.

– Pa, skarbie – szepcze jej do ucha. – Uważaj na siebie, dobrze?

Chciałaby usłyszeć, jak znowu nazywa ją „Shivvers”, ale on tego nie robi. Kiedy wypuszcza ją z ramion, Shiv zauważa, że jeden z jej włosów zaczepił się o kępkę zarostu, którą tato ominął żyletką podczas porannego golenia. Wygląda to tak, jakby ktoś napisał literę „C” na jego szczęce cienkim, czarnym flamastrem. Jego oczy są zaczerwienione i wilgotne.

– Dasz radę – mówi do niej.

Shiv nie wie, czy próbuje dodać otuchy jej czy sobie. W każdym razie jego ton brzmi niemalże błagalnie.

Po rozstaniu z tatą wraca do recepcji, gdzie się uspokaja, ociera twarz i próbuje się skupić na kolejnym etapie procedury przyjęcia do kliniki. Pokazują jej listę „zabronionych przedmiotów”, których nie można wnosić do środka. Papierosy, zapalniczki, zapałki, nożyczki, żyletki, narkotyki, lekarstwa, alkohol i tak dalej. Zakazany jest również wszelki sprzęt elektroniczny. Shiv nie może zabrać ze sobą iPoda ani telefonu (podobno i tak nie ma tutaj zasięgu). Pieniądze także figurują na liście – nie można mieć zarówno gotówki, jak i kart (płatniczych i kredytowych). Musi również oddać swoją legitymację uprawniającą do zniżek na przejazdy koleją.

Żadnych przedmiotów, które by ją rozpraszały, którymi mogłaby zrobić sobie krzywdę, które umożliwiałyby jej ucieczkę z tego miejsca.

Recepcjonistka unosi brwi, gdy Shiv oświadcza, że nie ma przy sobie żadnych lekarstw na receptę. Tłumaczy, że przez kilka tygodni po tym, co się wydarzyło, zażywała środki uspokajające, ale teraz nic już nie bierze, chociaż jej lekarz i terapeutka uważają, że powinna.

Sprawdzają jej walizkę, żeby się upewnić, że nie próbuje niczego przemycić.

Potem badania. Młoda pielęgniarka w niebieskim kitlu – Zena, jak ma napisane na plakietce z imieniem – odprowadza ją do swojego gabinetu, w którym unosi się mocna woń środków dezynfekujących. Pomieszczenie jest tak czyste, że Shiv czuje się jak flejtuch, stawiając stopę na lśniącej podłodze. Szczupła pielęgniarka z jasną skórą, długimi blond włosami i błękitnymi oczami wygląda tak, jakby dopiero co przestała być nastolatką.

– Będzie mnie pani badała?

– Bez obaw. Przed zaglądaniem w najbardziej intymne miejsca zakładam gumowe rękawiczki. – Ton jej głosu i uśmiech sugerują, że to żart mający na celu rozładowanie atmosfery.

Shiv przygląda się jej dokładnie. Pielęgniarka przypomina nimfę wodną z obrazka w książce z bajkami, którą miała w dzieciństwie.

– Jestem zdrowa – oświadcza. – To znaczy fizycznie.

Zena wręcza jej fartuch i pokazuje parawan, za którym może się przebrać.

– Ciśnienie, temperatura, tętno, waga, krew. To wszystko, co chcę sprawdzić. Aha, musisz też zrobić siusiu do buteleczki – dodaje z przyjaznym uśmiechem. – Tego ostatniego nie musisz robić przy mnie.

Po badaniach Shiv zostaje odprowadzona do głównego budynku, gdzie na drugim piętrze mieści się jej pokój z łazienką. Dowiaduje się, że jest jednym z sześciorga rezydentów. Mieszkają tu cztery dziewczyny i dwóch chłopaków w wieku od trzynastu do siedemnastu lat.

Znowu to słowo. „Rezydenci”, a nie pacjenci.

Pozostałą piątkę pozna podczas kolacji.

Gdy wreszcie zostaje sama w pokoju, wciąga walizkę na łóżko, otwiera ją i zaczyna układać ubrania w szafie i szufladach. Zawsze to robi, gdy gdzieś wyjeżdża – w pierwszej kolejności wypakowuje bagaże.

Jej brat nigdy się nie rozpakowywał. Po prostu wygrzebywał ciuchy z walizki, kiedy akurat ich potrzebował.

Tę samą walizkę zabrała ze sobą na Kyritos. Nic w tym dziwnego, bo innej nie ma. Musiała o tym wiedzieć, kiedy pakowała się przed przyjazdem do kliniki, ale dopiero teraz dociera to do jej świadomości. Już wcześniej usunęła wszystkie naklejki, jakie przylepia się do bagaży na lotniskach, ale zostawiła czerwoną wstążkę, którą przywiązała do uchwytu, żeby szybciej wypatrzyć walizkę na taśmociągu bagażowym.

Zastanawia się, czy jej również nie powinna zerwać i wyrzucić. Ostatecznie decyduje się jej nie ruszać.

Pokój jest w porządku. Skromny, ale funkcjonalny. Oprócz szafy i wąskiego łóżka znajduje się w nim brązowy fotel, na oko niezbyt wygodny, pewnie z Ikei, oraz mała komoda z kilkoma szufladami. Meble wyglądają na zrobione z drewna sosnowego, sufit i ściany pomalowane są na biało, natomiast zasłony i dywan pokrywają żółto-brązowe esy-floresy, co kojarzy się jej z ciastem czekoladowym polanym sosem toffi. Na jednej ścianie wisi grafika przedstawiająca drzewa w kształcie lizaków.

Tak wyglądają pokoje w tanich hotelach.

Jej determinacja, żeby mieć optymistyczne nastawienia, gwałtownie słabnie, gdy znowu odzywa się w niej ta „druga Siobhan”, dziewczyna opętana żądzą niszczenia. Niełatwo jest ją zignorować, ale Shiv jakoś to się udaje, przynajmniej w tej chwili. Skupia uwagę na pokoju, na uchylonym oknie, przez które wlatuje łagodny wiatr, poruszający lekko zasłonami. Gdzieś w oddali rozbrzmiewa płaczliwe, samotne zawodzenie bażanta.

Chciałaby porozmawiać z tatą.

Fakt, że zabrali jej telefon, który i tak nie łapałby tutaj sygnału, jedynie potęguje to pragnienie. Zupełnie jednak nie wie, co mogłaby mu powiedzieć.

Przez całą drogę miała wyłączoną komórkę. Ostatni raz sprawdziła wiadomości przed śniadaniem; jak zwykle nikt do niej nie napisał. Tydzień temu zmieniła numer, ponieważ zaczął do niej wydzwaniać jakiś dziennikarz. Jej nowy numer zna tylko garstka osób: mama, tato, jej terapeutka oraz Laura i Katy, które od tamtej pory ani razu się do niej nie odezwały. Obie przebywają obecnie zagranicą – Laura pływa na kajakach w Kolorado, a Katy razem z rodzicami zwiedza Włochy. Przygnębia ją myśl, że jej najlepsze przyjaciółki są zbyt zajęte, żeby napisać do niej parę słów, na przykład: „hej shiv co u ciebie?”. Po co na zakończenie roku szkolnego przytulały ją i zapewniały ze łzami w oczach, że będą tęsknić? Po co obiecywały, że będą w kontakcie? Shiv odniosła wrażenie, że Laura i Katy w głębi ducha odetchnęły z ulgą, gdy skończyła się szkoła. Ucieszyły się, że w ciągu lata nie będą musiały się z nią widywać. Ani z nią rozmawiać.

Z drugiej strony, ona też ani razu się do nich nie odezwała. Nawet nie wiedzą, że wyjechała do klinki. Nie mają pojęcia, jak się czuje. To, jak często – a raczej jak rzadko – ze sobą rozmawiały, odkąd wróciła z Grecji, tylko jej uzmysłowiło, jak bardzo się od siebie oddaliły przez to, co się wydarzyło...

Podchodzi do okna. Minęła już szósta wieczorem, ale na dworze nadal jest bardzo widno. Spogląda na znajdujący się za budynkiem ogródek warzywny, rosnący za nim sad jabłoniowy i pustą łąkę, ciągnącą się aż po zalesione wzgórze.

Z okna nie widać jeziora. Na szczęście.

Jej uwagę przyciąga jakieś monotonne buczenie. Wysoko na niebie dostrzega samolot. Zastanawia się, dokąd leci. Podejrzewa, że nie na Kyritos. Oczami wyobraźni widzi pasażerów, którzy siedzą w fotelach, oglądają film, jedzą posiłek, spoglądają z wysokości tysięcy metrów na miniaturowy krajobraz, całkowicie nieświadomi jej istnienia.

Ma wrażenie, jakby od dnia, w którym leciała na Kyritos, minęło sto lat. Albo jakby to wszystko przydarzyło jej się w innym życiu, w innym wcieleniu. Pamiętała atrakcyjną stewardesę rozdającą pasażerom kolorowe landrynki do ssania, żeby podczas startu nie zatkały im się uszy. Jej brat poprosił o dwa cukierki, po jednym na każde ucho. Stewardesa zaśmiała się, jakby pierwszy raz w życiu usłyszała ten dowcip.

Jej oczy zachodzą łzami. Ostatnio często się to zdarza. Z jej gardła wydobywa się głośne, gwałtowne łkanie, którym prawie się dławi.

Wreszcie łzy przestają płynąć. Stoi przy oknie, zaciskając dłonie na parapecie.

– Dżizas, o co chodzi z tym dywanem?

Shiv odwraca się gwałtownie. W progu pokoju stoi starsza od niej dziewczyna w krótkiej, jaskrawej sukience.

– Żółty i brązowy? Serio? – ciągnie dalej nieznajoma. – Wystrój wnętrza ufundowała miejscowa cukiernia czy coś w tym guście? Nic dziwnego, że chciałaś skoczyć z okna. Chociaż, hmm, drugie piętro... Myślisz, że to wystarczająco wysoko, żeby popełnić samobója?

Shiv nie może powstrzymać śmiechu. Rękawem bluzy ociera policzki. Płakała już przy tylu obcych ludziach, że nie przejmuje się kolejną osobą, która zobaczyła łzy na jej twarzy.

– Mam na imię Caron. Pisane przez „C”. – Dziewczyna wskazuje na ścianę, na której zawieszony jest obraz z drzewami jak lizaki. – Zajmuję sąsiedni pokój. Możemy w nocy pukać w ścianę, żeby przekazywać sobie zaszyfrowane wiadomości. – Po paru chwilach uśmiecha się i podpowiada: – Teraz chyba twoja kolej, żeby powiedzieć, jak masz na imię.

– Och... Shiv.

Dziewczyna marszczy czoło.

– To nie jest imię. To sylaba.

Shiv znowu się śmieje.

– To skrót od Siobhan. – Wyjaśnia, że to irlandzkie imię, ale ona jest Angielką.

– Cześć, Siobhan vel Shiv.

Caron wchodzi w głąb pokoju i wykonuje piruet na środku wzorzystego dywanu. Ma długie, kruczoczarne włosy, opadające na odkryte ramiona, oraz grzywkę obciętą na ukos. Shiv przygląda się, jak dziewczyna zdejmuje buty na wysokim obcasie i w jaskrawoczerwonym kolorze, pasującym do jej sukienki i kolczyków.

– Te buty mnie wykończą. – Odsuwa je od siebie bosymi stopami. – Ale nie mogłam ich upchnąć do walizki, boby się zgniotły. – Pokazuje łóżko i pyta: – Mogę? – Po czym na nie opada.

Shiv powinna traktować ją jak intruza. Z reguły nie przepada za ludźmi, których jej mama określa mianem „silnych osobowości”, ale ta dziewczyna budzi w niej odruchową sympatię. Po spędzeniu kilku minut w jej towarzystwie czuje się sto razy lepiej niż wcześniej, gdy stała przy oknie i płakała.

– Siedem cholernych godzin w samochodzie – jęczy Caron. Leży na plecach, z nogami dyndającymi za krawędzią łóżka oraz uniesionymi rękami, którymi wykonuje w powietrzu ruchy tai-chi, jakby malowała coś na suficie niewidzialnym pędzlem. – Skąd przyjechałaś?

Shiv siada na fotelu. Wymienia nazwę miasta, w którym mieszka.

Caron przestaje wymachiwać rękami, podpiera się na łokciach i wpatruje w nią z nagłą powagą.

– Jak masz na nazwisko?

Shiv mogłaby skłamać, ale postanawia powiedzieć prawdę.

– Faverdale.

Caron wstaje i siada na krawędzi łóżka, nie odrywając wzroku od twarzy Shiv, a potem mówi prawie szeptem:

– O Boże, jesteś siostrą tamtego chłopaka.

Caron wpada na pomysł, żeby przed kolacją wybrały się na spacer po terenie kliniki. Mówi, że po całym dniu podróży przyda im się trochę świeżego powietrza. Shiv podejrzewa jednak, że chodzi o to, żeby obie wyrwały się z ponurego nastroju, który je ogarnął, gdy powiedziała, jak się nazywa.

Przed wyjściem Caron idzie do swojego pokoju, a potem zjawia się w karmazynowych sandałkach.

– Nosisz tylko czerwone ubrania? – pyta Shiv.

– Nieee. To byłoby chore, nie sądzisz?

Wychodzą na dwór i spacerują bez celu po wysypanych żwirem ścieżkach ogrodu różanego. Wieczór jest ciepły, a powietrze pachnie różami, skoszoną trawą i palącym się drewnem.

Po nagłej rozpaczy, która ją ogarnęła w pokoju, nie ma już śladu; jej miejsce zajął błogi spokój. Nie może uwierzyć, że wcześniej poddała się tak silnym, negatywnym emocjom. Zawsze tak ma po tego typu kryzysach. Tak samo jak po napadach agresji.

– Stresujesz się całą tą kliniką? – pyta Caron.

– Tak. Ja i terapia to nie najlepsza para.

– Dżizas, wiem coś na ten temat.

Shiv chce zapytać, dlaczego Caron się tutaj znalazła, ale nie ma dość odwagi. Nie wie, co myśleć o tej dziewczynie. Krzykliwe ubrania, ogromna pewność siebie – tego typu osoby raczej nie trafiają do kliniki psychiatrycznej.

Gdy tylko znika im z oczu główny budynek, Caron zadziera sukienkę i wsadza rękę w majtki.

– Wybacz. – Wyjmuje zapalniczkę i dwa papierosy. – Nie wszystko udało im się skonfiskować.

Zapala papierosa. Drugiego podaje Shiv, która kręci głową.

– Po pierwsze, nie palę. A po drugie... – Wskazuje miejsce, w którym Caron przemyciła fajkę.

– Spoko, rozumiem.

Docierają do końca ogrodu różanego, przechodzą przez łuk w żywopłocie, a następnie idą po schodkach do czegoś przypominającego małą grotę przy brzegu sztucznego stawu.

– Tutaj ma być inaczej – mówi Shiv, nawiązując do ich poprzedniej rozmowy. – Podobno ta terapia jest skuteczna.

– Podobno... – Caron zaciąga się papierosem, wydmuchuje dym z dala od Shiv i wskazuje głową starą, drewnianą ławkę. – Klapniemy na chwilę?

– Myślałam, że chcesz spacerować – odpowiada Shiv.

– Już spacerowałyśmy.

– Przeszłyśmy jakieś dwieście metrów.

– Dżizas, Shiv, masz fioła na punkcie fitnessu?

– Nie, tylko...

– Może jesteś triatlonistką albo coś w tym guście? Ile w ogóle masz lat?

– Piętnaście. A ty?

– Siedemnaście. Jestem starsza, więc ja tu rządzę. Siadamy.

– Chodzenie, siedzenie... A jaka jest trzecia dyscyplina triatlonu? Palenie?

Caron parska śmiechem, wypuszczając dym.

– To było całkiem zabawne.

Siadają na ławce. Udziela im się spokój, którym tchnie otoczenie. Nie odzywają się, ale jest to przyjemne, komfortowe milczenie, jakby były starymi, dobrymi koleżankami, a nie dwiema osobami, które dopiero co się poznały.

– Dlaczego płakałaś? – pyta Caron, przerywając ciszę. Po chwili dodaje: – Poczekaj, cofam pytanie. Dlaczego miałabyś tego nie robić? Wszyscy powinniśmy tylko siedzieć i płakać. – Zaciąga się papierosem, cmokając ustami jak podczas pocałunku. – Co jeszcze zrobiłaś, żeby tutaj wylądować? Pomijając, no wiesz, tamto.

– Mam... napady. Niszczę różne rzeczy. Okna, drzwi. Butelki wina w Tesco. Wycieraczki samochodowe. Któregoś wieczoru szłam naszą ulicy i urywałam po kolei wszystkie wycieraczki. I niektóre boczne lusterka. Kiedy mam atak, demoluję wszystko, co popadnie.

– Serio?

Shiv opowiada Caron, jak podpaliła swoje podręczniki.

– W szkole, na lekcji?

– Nie, w domu. W ogródku.

Caron robi zawiedzioną minę.

– Pewnego razu – ciągnie dalej Shiv – tak bardzo odbiło mi przy szkolnej psycholog, że musiała wezwać pomoc. – Wzrusza ramionami. – To głupie, ale kiedy znowu poszłam do szkoły, no wiesz, po powrocie z Grecji, przykładałam się do nauki bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zamieniłam się w kujona. – Przechodzi ją dreszcz. Powietrze robi się chłodniejsze. Zbliża się wieczór. – Poza szkołą zachowywałam się jak wariatka, ale... Nauka była chyba jedyną rzeczą, której mogłam się trzymać.

– Tak jak rozbitek trzyma się tratwy – wtrąca Caron.

– Właśnie. A potem, pewnego dnia, pomyślałam sobie: „Po co się wysilać? Dlaczego nie pozwolić, żeby mi do końca odbiło?” – Znowu wzrusza ramionami. – Gdyby nie „okoliczności łagodzące”, od razu wykopaliby mnie ze szkoły, ale jakoś wytrzymali ze mną do wakacji.

– Czyli jesteś teraz najpopularniejszą laską w szkole? – pyta Caron z ironią.

– Jestem dziwadłem. Takim, do którego nikt się nie odzywa. Jakbym była niewidzialna.

– No, cóż, to i tak lepsze niż współczucie – wypowiadając ostatnie słowo, Caron wydaje z siebie gardłowy odgłos, jakby miała zaraz wymiotować.

Shiv przygląda się jej z ukosa. Twarz Caron zdaje się blada w półmroku, który panuje w grocie. Cieszy się, że spotkała kogoś, komu też robi się niedobrze na myśl o współczuciu. Kogoś, kto rozumie.

– A co z twoimi koleżankami?

Shiv myśli o Laurze i Katy.

– Często mnie przytulają. Ale traktują tak, jakbym była na coś poważnie chora. Nawet kiedy mnie ściskają, mam wrażenie, że wolałyby mnie nie dotykać, bo boją się, że się zarażą.

Caron kiwa głową.

– Chcą, żebyś znowu była taka jak wcześniej. Ale to niemożliwe, prawda? Nikt z nas już nigdy nie będzie taki jak kiedyś.

Dokładnie w momencie, gdy słyszą gong wzywający na kolację i wstają z ławki, żeby wrócić do budynku, Shiv nagle go dostrzega.

Jego biała koszulka błyska pomiędzy krzewami azalii rosnącymi przy podjeździe. Zatrzymuje się, jakby czuł, że jest obserwowany, i obraca się odrobinę w ich stronę. Potem znowu rusza i po chwili znika za krzewami. Wszystko trwa tylko sekundę czy dwie, ale Shiv mogłaby przysiąc, że to Declan.

Zdaje sobie sprawę, że wstrzymuje oddech, więc wypuszcza powietrze z płuc.

Z reguły widuje go na ulicy, w supermarkecie albo na szkolnym boisku – w zatłoczonych miejscach, gdzie nagle dostrzega jakiegoś chłopaka, który ma fryzurę lub sylwetkę taką jak Declan albo porusza się w podobny sposób, albo ma na sobie koszulkę podobną do tych, jakie nosił jej brat. Teraz pierwszy raz zobaczyła go w całkowicie pustym miejscu.

– Coś się stało? – pyta Caron, spoglądając tam, gdzie patrzy Shiv.

– Nie. Nic. Wszystko w porządku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: