Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezdech - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
13 listopada 2013
Ebook
27,90 zł
Audiobook
14,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bezdech - ebook

Andrzej Bart, scenarzysta znakomitego „Rewersu” i autor książki o tym samym tytule, stworzył kolejną historię, która prowadzi podwójne życie: jedno na ekranie, drugie na kartach powieści.

Jerzy, słynny polski reżyser od dwudziestu lat pracujący w Stanach Zjednoczonych, ulega wypadkowi samochodowemu. W malignie zdąży jeszcze wrócić do Polski, usiłując zrobić to, na co, jak sądzimy, zawsze będzie czas. Chce za wiele spraw przeprosić, ale też wyrównać rachunki. Przede wszystkim odnaleźć nigdy nie widzianego syna. Odwiedza ojca, rozmawia o śmierci ze słynnym filozofem, spotyka przyjaciół, wrogów i dawne miłości.

„Bezdech”, nawiązujący wyraźnie do „Kartoteki” Tadeusza Różewicza, jest próbą diagnozy nie tylko współczesnego artysty i inteligenta, ale każdego z nas w momencie ostatecznego rozrachunku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-208-1
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nic bardziej nieszczęsnego od nieszczęsnego człowieka...

Czy czas może mieć szcze­gól­ne zna­cze­nie dla pa­sa­że­rów tego wła­śnie po­cią­gu? Pew­ne jest tyl­ko, że chcą punk­tu­al­nie przy­być tam, do­kąd jadą. Ostat­ni wa­gon ob­skur­ny, ale nie bar­dziej od in­nych. Na koń­cu ko­ry­ta­rza, bli­sko drzwi do to­a­le­ty, sto­ją dwaj męż­czyź­ni. Nie za­grze­ją tu dłu­go miej­sca, bo po­ciąg wkrót­ce do­je­dzie do koń­co­wej sta­cji, wy­pa­da więc po­świę­cić im kil­ka chwil. Osta­tecz­nie to od nich roz­po­czy­na się opo­wieść.

Pięć­dzie­się­cio­let­nie­mu blon­dy­no­wi żona sta­ran­nie skle­iła pla­strem opraw­ki oku­la­rów. Przez to omal nie spóź­nił się na po­ciąg. Młod­szy, o ład­nej pu­co­ło­wa­tej twa­rzy, mógł­by ozdo­bić sobą każ­dy se­rial, gdy­by aku­rat po­trze­bo­wa­li ko­goś za­raz po woj­sku. Star­szy, jak to star­szy, ma na imię Cze­sław, imię młod­sze­go nie­chże za­brzmi śmie­lej. Se­ba­stian?

Obaj do­brze wy­cho­wa­ni, bo wy­dmu­chu­ją dym przez otwar­te okno, a przed­tem na­wet za­mknę­li drzwi do prze­dzia­łu, z któ­re­go wy­szli. Moż­na przy­pusz­czać, że nie chcą dy­mić dziew­czy­nie z Gał­ków­ka, któ­ra cho­ro­wi­ta, a uczy się ban­ko­wo­ści. Po­tra­fią też pięk­nie się prze­ko­ma­rzać.

– Skąd mogę wie­dzieć? Ja się tyl­ko w nich wże­ni­łem... Może mam jesz­cze od­po­wia­dać za gno­ja?

– Coś ty, Cze­siu, tak tyl­ko py­tam... Ale opłat­kiem się dzie­li­łeś ze zwy­rod­nial­cem.

– A ty z nim pi­łeś piwo, i do­brze?

– Gdy­bym wie­dział, że on dzie­ci na­wle­ka, to­bym skur­wy­sy­na za­ła­twił.

– Za chu­dy w uszach je­steś.

– Znie­nac­ka bym bu­tel­ką przy­pier­do­lił.

– Chy­ba że tak...

Z dru­gie­go koń­ca wa­go­nu zbli­ża się męż­czy­zna ubra­ny w po­gnie­cio­ny gar­ni­tur w od­cie­niu przy­dy­mio­ne­go blue ma­ri­ne. Czap­ka do­brze do­bra­na ko­lo­rem, do tego nie­du­ża skó­rza­na tor­ba. Kon­duk­tor na tym wa­go­nie koń­czy po­szu­ki­wa­nie tych, któ­rym za­chcia­ło­by się po­dró­ży bez bi­le­tu. Za mie­siąc przej­dzie na eme­ry­tu­rę. Nic więc dziw­ne­go, że zna ży­cie i nie­któ­rych pa­sa­że­rów.

– Mało wam mó­wi­łem, że nowe prze­pi­sy są?

– Kto tu pali, pa­nie kie­row­ni­ku? – Cze­sław za­cią­ga się i zgrab­nie wy­rzu­ca pa­pie­ro­sa za okno. W jego śla­dy idzie Se­ba­stian, ale ma pro­ble­my. Nie­do­pa­łek tra­fia w ramę. Spe­szo­ny Se­ba­stian szyb­ko za­my­ka okno i uśmie­cha się do kon­duk­to­ra, że to niby tak spe­cjal­nie, dla hu­mo­ru bar­dziej.

– Do­sta­nie trzy lata, i to w osob­nej celi, żeby go więź­nio­wie nie dy­ma­li. Ja bym ta­kie­go za jaja po­wie­sił... – Kon­duk­tor na­wet nie pa­trzy na pod­su­wa­ne mu bi­le­ty.

– Sam się, kur­de blasz­ka, w są­dzie pro­sił, żeby mu na­biał ob­cię­li, ale mó­wią, że prze­pi­su nie ma. – Cze­sław jak­by ucie­szo­ny, że spra­wa szwa­gra pe­do­fi­la zna­na jest na ko­lei.

– Jak taki chęt­ny, to niech sam so­bie utnie, a po­tem woła kla­wi­szów...

– Han­ka też tak po­wie­dzia­ła te­ścio­wi.

Kon­duk­tor dla po­rząd­ku otwie­ra drzwi do to­a­le­ty. Jed­nym, lecz bacz­nym rzu­tem oka spraw­dza, czy nie ukry­wa się w niej chy­trus chcą­cy oszu­kać pań­stwo lu­bje­go ko­le­jar­ską ro­dzi­nę. Uspo­ko­jo­ny wra­ca w głąb po­cią­gu.

– I co sta­ry na to? – do­py­tu­je jesz­cze Se­ba­stian.

– Po­wie­dział, że sam go wy­trze­bi po ciem­ku, i to za­raz na pierw­szej prze­pu­st­ce.

Po tych aku­rat sło­wach, ale bez żad­ne­go z nimi związ­ku, Je­rzy ob­ja­wia się dwóm po­czciw­com. Skąd się tu wziął? Jest tu, bo za wszel­ką cenę chce tu być. Dla­cze­go jed­nak o świ­cie i w ta­kim miej­scu? Naj­waż­niej­sze nie wpa­dać w pa­ni­kę, a przede wszyst­kim nie li­to­wać się nad sobą. Tak wła­śnie mógł po­my­śleć.

Kogo zo­ba­czy­li ci nie­bo­ją­cy się żad­nej pra­cy lu­dzie? Kto wy­szedł z pu­stej, zda­wa­ło­by się, to­a­le­ty po­cią­gu pod­miej­skie­go? Na pew­no ktoś bar­dziej zdzi­wio­ny od nich, choć sło­wo „prze­ra­że­nie” by­ło­by bliż­sze praw­dy. Na pew­no wsty­dzi się swo­ich ufar­bo­wa­nych na bia­ło wło­sów, bo to, co spodo­ba­ło się dzien­ni­kar­ce z „Va­rie­ty”, Cze­sła­wo­wi pew­nie wy­da­je się śmiesz­ne. Nie może, bie­dak, wie­dzieć, że w ten pro­sty spo­sób Je­rzy ma­sku­je sie­dem­set si­wych wło­sów, któ­re po­ja­wi­ły się w cią­gu jed­nej nocy. Se­ba­stian wy­glą­da na by­strza­ka, więc na pew­no go­tów jest spy­tać: „Za­raz, za­raz, a jak je po­li­czył?”. Obaj nie wie­dzą, do kogo na­le­ża­ła skó­rza­na kurt­ka z dziw­nym na­pi­sem na ple­cach, w któ­rej ob­ja­wił się Je­rzy. Może to i do­brze, bo jest moż­li­wość gra­ni­czą­ca z pew­no­ścią, że nic by to ich nie obe­szło.

Cze­sław wie, jak trud­no do­ro­bić na boku, dla­te­go ma wy­raź­ną ocho­tę krzyk­nąć do kon­duk­to­ra i wska­zać mu pa­sa­że­ra na gapę. Nie robi tego, bo ten od­szedł już dość da­le­ko, ale też pew­nie boi się wy­głu­pić.

Je­rzy uśmie­cha się grzecz­nie i sta­je przed ostat­ni­mi drzwia­mi po­cią­gu, za któ­ry­mi już tyl­ko ucie­ka­ją­cy tor. Pa­trzy i nad­słu­chu­je, jak w syn­ko­po­wym ryt­mie zni­ka­ją pod­kła­dy szyn, jak ko­lej­ne słu­py trak­cji pod­bi­ja­ją wer­bel. Dla zła­ma­nia mo­no­to­nii po­trzeb­na jest trąb­ka. Ża­den słod­ki Chet Ba­ker. Wali po uszach! Gdy­by Je­rzy miał choć­by naj­mniej­szy wpływ na sy­tu­ację, w ja­kiej się zna­lazł, to wła­śnie w tym mo­men­cie na­ka­zał­by po­ja­wić się ty­tu­ło­wi. Nie­chby brzmiał: Nic bar­dziej nie­szczę­sne­go od nie­szczę­sne­go czło­wie­ka. Oczy­wi­ście mu­siał­by być Je­rzy re­ży­se­rem roz­mi­ło­wa­nym w nie­miec­kim te­atrze.

Z me­ga­fo­nów spi­ker w trzech ję­zy­kach wita po­dróż­nych na sta­cji Łódź Fa­brycz­na i ży­czy im przy­jem­ne­go po­by­tu w mie­ście. Je­rzy z głu­pią miną idzie wśród lu­dzi, któ­rzy przy­by­li tu w kon­kret­nym celu. Chcą pra­co­wać, uczyć się, a przed nocą wró­cić do swo­ich mia­ste­czek czy wio­sek. Cze­sław zre­pe­ru­je wte­dy kur­nik, a Se­ba­stian zro­bi rund­kę wo­kół ryn­ku. Za­nim jed­nak tak się sta­nie, Cze­sław pal­cem wska­że Je­rze­go kon­duk­to­ro­wi, ten jed­nak mach­nie tyl­ko ręką, jak­by mó­wił: „Te­raz, to mo­żesz mnie po­ca­ło­wać...”. Se­ba­stian, któ­ry nie lubi ka­po­wać, po­prze­sta­nie na spoj­rze­niu w stro­nę od­da­la­ją­ce­go się szyb­ko cu­da­ka z bia­ły­mi wło­sa­mi. Po­sta­no­wi za to za­pa­mię­tać obce sło­wo wy­ha­fto­wa­ne na jego ple­cach. Uda mu się po­ło­wicz­nie, bo wie­czo­rem bę­dzie pa­mię­tał tyl­ko dwie pierw­sze sy­la­by.

Tak­sów­karz jest kon­kret­ny, musi wie­dzieć, do­kąd ma je­chać. Sy­tu­acja nie­zręcz­na, dla­te­go Je­rzy uda­je, że cze­goś za­po­mniał, i wy­sia­da. Pie­kiel­ne wy­cie wjeż­dża­ją­cej na dwo­rzec ka­ret­ki po­go­to­wia może prze­stra­szyć. Je­rzy na wszel­ki wy­pa­dek bie­gnie w stro­nę przej­ścia pod­ziem­ne­go pro­wa­dzą­ce­go do mia­sta. Swoj­sko w nim jak w schro­nie prze­ciw­ato­mo­wym, któ­ry prze­trzy­mał wy­buch bom­by. Au­to­mat te­le­fo­nicz­ny na jed­nej ze ścian dzwo­ni mimo urwa­nej słu­chaw­ki. Je­rzy przy­spie­sza kro­ku. Z pod­zie­mia pro­wa­dzi sześć wyjść. Zda­wać się może, że Je­rzy wy­bie­ra pierw­sze lep­sze. Nic bar­dziej myl­ne­go, bo jak po sznur­ku tra­fia do Grand Ho­te­lu.

Lu­bi­łem ten po­czą­tek. Wyj­ście Je­rze­go z pu­stej to­a­le­ty pod­miej­skie­go po­cią­gu do­brze otwie­ra­ło film, a roz­mo­wy o gra­su­ją­cym po wsiach pe­do­fi­lu pięk­nie wio­dły na ma­now­ce wy­obraź­nię wi­dza.

Rzad­ko za­pi­su­ję daty. A jed­nak ta wpro­wa­dza mnie w tak do­bry hu­mor, że nie­chże się za­pre­zen­tu­je w ca­łej kra­sie:

26 paź­dzier­ni­ka 2012 roku. Z te­le­fo­nu, któ­ry za­sta­je mnie w Pa­ry­żu, do­wia­du­ję się, że jest przy­zwo­le­nie, aby w Te­atrze TV jesz­cze w tym roku zro­bić Bez­dech. Moż­na więc mieć na­dzie­ję, że ten pięt­na­sto­let­ni sce­na­riusz nie cał­kiem sczeź­nie w nie­pa­mię­ci.Pierwszy przebiśnieg

Sko­rup­ka jaj­ka na mięk­ko pęka do­pie­ro za dru­gim ude­rze­niem ły­żecz­ki. Nikt nie gra na for­te­pia­nie, ale poza tym jak­by czas sta­nął w miej­scu. Grup­ka męż­czyzn przy sto­li­ku w ką­cie spra­wia wra­że­nie, jak­by wciąż ku­po­wa­ła i sprze­da­wa­ła do­la­ry, choć prze­cież mogą już być do­stoj­ni­ka­mi. Je­rzy nie za­uwa­ża, kie­dy przy jego sto­li­ku sta­je ol­brzym w czar­nym gar­ni­tu­rze i nie­wie­le ja­śniej­szych oku­la­rach.

– Prze­pra­szam, czy moż­na się do­siąść?

Wszę­dzie wol­ne sto­li­ki, jed­nak Je­rzy kiwa gło­wą po­ta­ku­ją­co. Pew­nie zdzi­wio­ny swo­ją grzecz­no­ścią. Ol­brzym od­su­wa usłuż­nie krze­sło i zni­ka. Po chwi­li sia­da na nim męż­czy­zna ubra­ny w ko­szul­kę ko­lo­ru pi­sta­cji i bia­ły swe­ter. Może na­wet nie sia­da, ale zaj­mu­je ca­łym sobą. Ca­łym sobą zaj­mu­je też prze­strzeń wo­kół sie­bie, i to do tego stop­nia, że nie wia­do­mo skąd zja­wia się pia­nist­ka i za­czy­na grać Ostat­nią nie­dzie­lę. Już tyl­ko tym za­słu­żył, by go na­zwać Bos­sem.

– Po­zna­jesz mnie?

Je­rzy bez­rad­nie roz­kła­da ręce. Gdy­by od na­tych­mia­sto­we­go roz­po­zna­nia tego czło­wie­ka za­le­ża­ło jego ży­cie, nie zdą­żył­by na­wet po­so­lić jaj­ka.

– Gra­łem u cie­bie w szkol­nej etiu­dzie. Roz­pę­dza­łem po­tań­ców­kę, czy coś ta­kie­go...

Na­głe olśnie­nie. Je­rzy za­do­wo­lo­ny, że nie jest z nim tak źle. Nie wia­do­mo dla­cze­go przy­po­mi­na mu się zda­nie dok­to­ra Ru­ben­fel­da z pierw­szej u nie­go wi­zy­ty. „Wi­dzę, że sku­pie­nie się naj­trud­niej panu przy­cho­dzi”. Zda­nia Ru­ben­fel­da kosz­to­wa­ły go do tej pory już kil­ka ty­się­cy do­la­rów, ale nikt le­piej nie umiał po­twier­dzić tego, co Je­rzy my­ślał o so­bie.

– Pa­mię­tam. Zła­ma­łeś wte­dy szczę­kę ko­muś waż­ne­mu.

– Je­stem te­raz w stro­ju do gol­fa. To mo­gło cię zmy­lić. Grasz też?

Je­rzy kiwa gło­wą, że nie, ale Boss nie ma mu tego za złe.

– Do­brze, że przy­je­cha­łeś. To mia­sto jest te­raz na two­ją mia­rę. Na Piotr­kow­skiej mamy już czter­dzie­ści osiem pu­bów... Lu­dzie z ca­łe­go świa­ta walą tu na­pić się piwa, a naj­wię­cej An­gli­cy... Jak to dla­cze­go? Żeby się na nas wzo­ro­wać – szyb­ko od­po­wia­da na nie­za­da­ne py­ta­nie.

Prze­sta­je mó­wić, roz­glą­da się wo­kół, a po­tem na­chy­la do ucha Je­rze­go. To, co chce po­wie­dzieć, musi być waż­ne.

– Wi­dzia­łem wszyst­kie two­je fil­my. Jesz­cze te czar­no-bia­łe.

– I nie nu­dzi­łeś się? – Tu aku­rat Je­rzy jak­by za­po­mniał, czym jest grzecz­ność.

– Tego nie po­wie­dzia­łem. – W gło­sie Bos­sa wy­raź­na ura­za, do któ­rej ma pra­wo.

Ci­szę, któ­ra za­pa­da, moż­na na­zwać wie­lo­znacz­ną. Milk­ną na­wet do­stoj­ni­cy w rogu sali. Boss zda­je so­bie z tego spra­wę i pró­bu­je po­god­niej­sze­go ak­cen­tu.

– Na­dwor­ne le­ka­rzy­sko cią­gle mi po­wta­rza: „Mniej ner­wów, a wię­cej po­go­dy du­cha...”. Dla­te­go ćwi­czę się w dow­ci­pach. Sły­sza­łeś to? Po­mi­dor idzie z syn­kiem do kina. Mały, jak to mały, wpa­da pod sa­mo­chód. Sta­ry po­mi­dor od­wra­ca się i tyl­ko krzy­czy do dzie­cia­ka: „Ke­czup, po­śpiesz się, bo nie zdą­ży­my na Pulp Fic­tion...”.

Męż­czy­zna śmie­je się za­do­wo­lo­ny, a z nim zda­je się śmiać cały świat. Na­wet Ostat­nia nie­dzie­la brzmi jak rag­ti­me.

– Mo­żesz to wy­ko­rzy­stać. Ale gdy­byś po­trze­bo­wał cze­goś spe­cjal­ne­go, to na­mów mnie, że­bym ci opo­wie­dział o swo­im ży­ciu. Świat się za­trzę­sie z wra­że­nia... Nie patrz tak. Ża­den ze mnie Al Ca­po­ne. Ra­czej zwy­czaj­ny Roc­ke­fel­ler. A tak mię­dzy nami, po co przy­je­cha­łeś? Bę­dziesz coś krę­cił?

– Na ra­zie sam się po­krę­cę.

– Nie­raz tak trze­ba... ale pa­mię­taj, gdy­byś po­trze­bo­wał kasy na film, to znam lu­dzi, któ­rych by to in­te­re­so­wa­ło...

Do tej pory w oczach Je­rze­go nic, tyl­ko nie­do­wie­rza­nie i strach. Do­pie­ro te­raz na­głe przy­po­mnie­nie so­bie cze­goś, o co mógł­by po­pro­sić.

– Jest coś, w czym mógł­byś mi po­móc...

– Za­bra­kło ci cze­goś do po­wą­cha­nia? Chcesz się wzmoc­nić emo­cjo­nal­nie? – W gło­sie Bos­sa szcze­ra tro­ska.

Tym ra­zem to Je­rzy na­chy­la się do ucha Bos­sa. Nie mówi dłu­go, ale chy­ba robi od­po­wied­nie wra­że­nie.

– No nie, wszyst­kie­go bym się spo­dzie­wał... – Boss roz­glą­da się po sali bez stra­chu, ale uważ­nie. – Mało tego ma­cie w Ame­ry­ce?

Pia­nist­ka wo­la­ła­by pew­nie, aby nie po­my­śla­no, że usły­sza­ła co­kol­wiek. Dla­te­go za­czy­na grać bar­dzo gło­śno, a na­wet śpie­wać, cze­go nig­dy przed­tem nie ro­bi­ła.

Na wy­sta­wie Wojt­ka Le­de­ra. Mimo że tak da­le­ko od­szedł od czy­ste­go ma­lar­stwa, jest jed­nym z nie­wie­lu współ­cze­snych ar­ty­stów, któ­rych ob­raz po­wie­sił­bym w swo­im domu.

Bez­dech za­czy­na­my na po­cząt­ku grud­nia. Bar­dzo mało cza­su.

Do­brze, że w maju na­gra­łem dla Te­atru Pol­skie­go Ra­dia słu­cho­wi­sko zro­bio­ne z Bez­de­chu. Tym sa­mym mia­łem oka­zję do pró­by z wła­snym tek­stem, któ­rej w te­le­wi­zji ze wzglę­du na po­śpiech już nie bę­dzie. No i po­dy­ry­go­wa­łem so­bie jako pi­sarz Wie­deń­ski­mi Fil­har­mo­ni­ka­mi. Zresz­tą nie za bar­dzo mu­sia­łem dy­ry­go­wać. Wy­star­czy­ło słu­chać.

Wi­tek Ada­mek, pro­du­cent i au­tor zdjęć, z któ­rym pięk­nie mi się pra­co­wa­ło przy Bo­ule­vard Vol­ta­ire, dzwo­ni do wy­bra­nych prze­ze mnie ak­to­rów i za­pra­sza do współ­pra­cy. Nie wi­dzę tego do­brze, bo nie­ła­two prze­cież ze­brać tak uta­len­to­wa­nych lu­dzi, je­śli się ich nie za­pra­sza od­po­wied­nio wcze­śniej. Każ­dy ma swo­je ży­cie i pla­ny.

Dla słu­cho­wi­ska i Te­atru TV wy­rzu­ci­łem wie­le ze sce­na­riu­sza Bez­de­chu. Naj­bar­dziej ża­łu­ję pierw­szej sce­ny. Jed­nak na­wet gdy­by to był film, to Dwo­rzec Fa­brycz­ny w Ło­dzi, do któ­re­go do­je­chał po­ciąg z Je­rzym, jest te­raz gi­gan­tycz­ną dziu­rą w zie­mi, a w miej­scu le­gen­dar­nej ka­wiar­ni Grand Ho­te­lu otwo­rzo­no bo­daj na­le­śni­kar­nię.

Dzwo­ni Wi­tek. Głos ma gro­bo­wy, a więc już wiem, że ma dla mnie coś we­so­łe­go. I rze­czy­wi­ście. Bo­gu­sław Lin­da go­dzi się za­grać Je­rze­go!Ulica Zakątna

Kil­ka osób oglą­da się za Je­rzym, któ­ry skrę­ca do jed­nej z bram. Jesz­cze nie­daw­no mo­gło mu to spra­wić przy­jem­ność, te­raz zaj­mu­je go tyl­ko szu­ka­nie zna­jo­mej ka­łu­ży. Aby ją prze­sko­czyć, trze­ba się było roz­pę­dzić już od bra­my wła­śnie. Te­raz nie ma ka­łu­ży, bo su­cho, jed­nak dół, w któ­rym zbie­ra się woda, jak­by głęb­szy. Je­rzy chce wi­dzieć tyl­ko do­bro, więc cie­szą go wrzu­co­ne w śro­dek dołu be­to­no­we pu­sta­ki, po któ­rych w ra­zie desz­czu moż­na przejść su­chą sto­pą.

W dru­gim oknie, li­cząc od trze­pa­ka, ta sama ko­bie­ta z łok­cia­mi na pa­ra­pe­cie. Ta sama, choć inna, bo tam­ta nie może żyć tak dłu­go. Dama w oknie prze­ję­ła po zmar­łej nie tyl­ko po­wierz­chow­ność, ale też zna­jo­mo­ści. Kie­dy Je­rzy kła­nia jej się grzecz­nie, ona kiwa mu gło­wą, a na­wet się uśmie­cha. Je­rzy przy­sta­je i pa­trzy w okna na dru­gim pię­trze. Nie może wi­dzieć, co się za nimi roz­gry­wa, mimo że świa­tło za­pa­lo­ne.Jak to w małżeństwie bywa

To­masz jest w wie­ku Je­rze­go, ale wy­glą­da po­waż­niej. „Po­waż­niej” to za­sło­na dym­na, moż­na go śmia­ło wziąć za wuja Je­rze­go. Stoi na tle dę­bo­wej bi­blio­te­ki, trzy­ma dłoń za pa­zu­chą i ogar­nia świat wzro­kiem. Gdy­by nie bro­da, miał­by dużo z Bo­na­par­ta. Nie­za­do­wo­lo­ne­go, i to nie bez ra­cji. Bi­twa, a może na­wet woj­na, prze­gra­na. Biur­ko i for­te­pian peł­ne ma­szy­no­pi­sów i szkla­nek z wy­schnię­ty­mi to­reb­ka­mi her­ba­ty. Na plu­szo­wej ka­na­pie sto­sy ksią­żek i ga­zet. Od­po­wie­dzial­no­ścią za ten ba­ła­gan obar­cza wier­ne­go ge­ne­ra­ła Da­vo­uta i już wie, że nig­dy nie mia­nu­je go mar­szał­kiem.

Ge­ne­rał prze­kro­czył trzy­dziest­kę i jest ko­bie­tą. To żona To­ma­sza, ma na imię Eli.

– Czy wiesz, że oni w Wer­sa­lu mie­li jed­ną to­a­le­tę na dzie­się­ciu dwo­rzan? Bru­da­sy!

Sło­wa To­ma­sza nie są skie­ro­wa­ne do ge­ne­ra­ła. W po­ko­ju jest ktoś trze­ci. Męż­czy­zna do­rod­ny, by nie po­wie­dzieć pięk­ny. Je­śli czymś się wy­róż­nia na pierw­szy rzut oka, to sła­bo­ścią do ży­wych barw w ubio­rze. „Po śmia­łym trak­to­wa­niu ko­lo­rów po­znać praw­dzi­we­go męż­czy­znę”. To jego ulu­bio­ne po­wie­dze­nie. Przy­ja­ciel domu i są­siad. Każe mó­wić na sie­bie York. Tak go mie­li na­zy­wać przy­ja­cie­le w No­wym Jor­ku. To­masz jest prze­ko­na­ny, że wy­pro­wa­dzał tam pie­ski tej rasy.

– Tom­ciu, nie bądź taki okrop­ny dla tego ba­bi­szo­na. My, męż­czyź­ni, mu­si­my być po­nad po­rząd­ki. A ty, Eluś, mo­gła­byś od cza­su do cza­su po­sprzą­tać w ga­bi­ne­cie mi­strza...

– My­ślisz, że po­zwo­li? Ni­cze­go nie moż­na tu ru­szyć... – Eli ani my­śli się pod­da­wać.

– Po­ży­czysz mi apasz­kę w wiel­błą­dy? Mam dzi­siaj rand­kę. – York umie­jęt­nie zmie­nia te­mat.

– W zoo? – mru­czy pod no­sem To­masz.

– Eli, idź już po dziec­ko, bo twój uczo­ny sa­miec dzi­siaj nie w hu­mo­rze. Zga­dłeś, Tom­ciu. Spo­tka­nie z ty­gry­sem, no może z ty­gry­skiem. Blon­dyn i dużo bia­łych zę­bów...

– Uwa­żaj, żeby ci cze­goś nie od­gryzł. – To­masz już do­bro­tli­wy, bez cie­nia zło­śli­wo­ści.

– A nie­chby tam... – York za­my­śla się ład­nie.

To­masz po­zwa­la się Eli po­ca­ło­wać w po­li­czek: – Tyl­ko się nig­dzie nie za­siedź. Niech dziec­ko wie, że ma dom.

– Nie bądź taki na­bur­mu­szo­ny, bo ci z tym nie do twa­rzy... – York idzie do drzwi. – Też już lecę... Mu­szę jesz­cze na­ma­ścić cia­ło.

Kie­dy wy­cho­dzą, To­masz osten­ta­cyj­nie od­wra­ca się ple­ca­mi. Jed­nak gdy tyl­ko usły­szy trza­śnię­cie drzwi wej­ścio­wych, bie­gnie do przed­po­ko­ju i przy­pa­da do wi­zje­ra. Zo­ba­czy już tyl­ko pu­ste scho­dy. Od­cho­dzi, ale coś każe mu spoj­rzeć raz jesz­cze.Dwaj przyjaciele z boiska

Mimo że Je­rzy roz­cią­ga pal­ca­mi usta i wy­krzy­wia twarz do wi­zje­ra, To­masz roz­po­zna­je go na­tych­miast i otwie­ra drzwi.

– Tyle lat na cie­bie cze­ka­łem...

Ten sam za­gra­co­ny przed­po­kój i to samo lu­stro, przed któ­rym To­masz jak zwy­kle przy­sta­je.

– Patrz, co się ze mną sta­ło. Prze­cież by­łem ład­nym chłop­cem.

Sto­ją przed lu­strem i każ­dy wi­dzi to, cze­go nie chciał­by wi­dzieć. Je­rzy star­sze­go pana, To­masz obrzy­dli­we­go mło­dzie­niasz­ka, któ­ry nie może być mło­dy.

– Ale trze­ba z tym żyć... A co z two­imi wło­sa­mi? Osi­wia­łeś czy zwa­rio­wa­łeś?

– Zwa­rio­wa­łem.

To­masz pro­wa­dzi do ga­bi­ne­tu ojca, gdzie kie­dyś chło­pa­kom trud­no się było do­stać. „Sta­ry wście­kły, bo jest tyl­ko rad­cą praw­nym w spół­dziel­ni Ogni­wo, a miał być mi­ni­strem”. Je­rzy za­pa­mię­tał u star­sze­go pana musz­kę w gro­chy i nie­zwy­kłą pe­dan­te­rię. To­masz odzie­dzi­czył po ojcu tyl­ko musz­kę i ga­bi­net.

Do­pie­ro w po­ko­ju To­masz obej­mu­je Je­rze­go, od­su­wa go i zno­wu przy­ci­ska do sie­bie.

– Też się jed­nak po­sta­rza­łeś. – Nie spusz­cza Je­rze­go z oczu. – Już nie wie­rzy­łem, że się zo­ba­czy­my. Sia­daj. – Zrzu­ca z ka­na­py kil­ka ksią­żek. – Głod­ny? Mu­sisz chwil­kę za­cze­kać, aż przyj­dzie Eli. Po­szła ode­brać chło­pa­ka z przed­szko­la. To jej dziec­ko. Co nie zna­czy, że mu nie da­łem na­zwi­ska... Pięk­ny ro­ba­czek, sam zo­ba­czysz... Oczy­wi­ście, za­po­mnia­łem o naj­waż­niej­szym, już na­le­wam, już...

To­masz zry­wa się z fo­te­la. Bez tru­du znaj­du­je bu­tel­kę scho­wa­ną za en­cy­klo­pe­dią Broc­khau­sa. Coś z ojca mu jed­nak zo­sta­ło – po­wi­nien po­my­śleć Je­rzy na wi­dok kie­lisz­ków dys­kret­nie prze­cie­ra­nych rę­ka­wem.

– Nie ob­raź się, ale wo­lał­bym nie pić.

– Wiem, wy tam w Ame­ry­ce zdro­we od­ży­wia­nie i inne głup­stwa, żeby tyl­ko dłu­żej po­żyć... A gdzie na­mysł nad sen­sem ży­cia?

– Ja wła­śnie w tej spra­wie...

– Czy­li jed­nak chcesz cze­goś ode mnie...

Dłoń To­ma­sza, któ­ry roz­le­wa wód­kę, trzę­sie się z wra­że­nia, ale żad­na kro­pla nie zo­sta­nie uro­nio­na.

– Po­wspo­mi­na­my?

– Do­brze. Trze­ba jed­nak wspo­móc pa­mięć. Co? Że niby mam mózg wiel­ko­ści Ma­zow­sza, to po co ją wzmac­niać?

– Tak kie­dyś po­wie­dzia­łem...

– I nie bez ra­cji. W ta­kim ra­zie ja osła­biam, ty wzmac­niasz. Po ma­łym mu­si­my się na­pić. Naj­lep­sze­go!

– Ale po ma­łym...

– A po ja­kim?

To­masz z uśmie­chem wty­ka Je­rze­mu kie­li­szek do ręki i ude­rza szkłem o szkło. Wy­pi­ja z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Na jego twa­rzy na krót­ką chwi­lę coś z pre­ra­fa­eli­tów. Po­dob­na nie­ziem­skość albo tyl­ko wzru­sze­nie.

Je­rzy tak­że wy­pi­ja. Wód­ka cie­pła, moc­na, ale sma­ku­je jak nig­dy przed­tem.

– Nie wy­krzy­wiaj się tak. Ma dzia­łać i tyle. Na dru­gą nogę...

– Mnie już nie lej.

Je­rzy może so­bie mó­wić, To­masz jest szyb­ki jak ilu­zjo­ni­sta.

– Nie krzywdź, pro­szę. Przy­jeż­dżasz ze świa­ta i od razu po­mia­tasz... Wy­pij­my sym­bo­licz­ne pół li­tra...

– Pół li­tra nie, ale jesz­cze po jed­nym...

– W ta­kim ra­zie za cza­sy, kie­dy to ob­że­ra­łeś się ży­ciem, a ja pła­ka­łem.

– Było tak źle?

Nie mo­gło być do­brze, bo tym ra­zem To­masz wy­pi­ja z miną czło­wie­ka ob­ra­żo­ne­go. Ude­rza na­wet kie­lisz­kiem o blat biur­ka.

– Zga­si­li mnie jak świecz­kę!

Być może Je­rzy pa­trzy w tym mo­men­cie z osłu­pie­niem, ale tyl­ko być może. Zno­wu szyb­kie na­la­nie do kie­lisz­ków i, co trze­ba przy­znać, po trze­ciej ko­lej­ce twarz To­ma­sza zno­wu się roz­luź­nia. Spo­koj­nie mówi o spra­wach bo­le­snych.

– Dwie książ­ki o Gdań­sku, bu­do­wa Gdy­ni, przed­wo­jen­ny Zop­pot, wszyst­ko opi­sa­łem, i co? Głu­pi Niem­cy wolą Gün­te­ra Gras­sa. Albo Za­gła­da, pięk­na rzecz o Ży­dach z Dro­ho­by­cza... Pła­ka­łem przy pi­sa­niu. My­ślisz, że ja­kiś Żyd z „New York Ti­me­sa” za­pła­kał ze mną?

– Chwa­lą cię prze­cież. Czy­ta­łem...

– A nie py­tasz, kto chwa­li?

– Py­tam.

– Gor­si ode mnie. Pi­je­my!

– O lep­szych trud­no.

To­masz ma­cha tyl­ko ręką. Po ko­lej­nym kie­lisz­ku wy­pi­tym już nie hau­stem, ale na dwa sma­ko­wi­te wcią­gnię­cia, za­czy­na wszyst­ko ro­zu­mieć.

– Wiem, chcesz cze­goś ode mnie. Ro­bisz film w Ber­li­nie. O ja­kimś kał­muc­kim ko­niu, zda­je się? Wy­bacz, ale ci nie po­mo­gę. Tyl­ko się­ga­jąc do wła­snych ko­rze­ni, od­zy­skasz daw­ną for­mę. Koń Prze­wal­skie­go na przy­kład? Wiesz, że pro­fe­sor Prze­wal­ski, po­to­mek pol­skie­go ze­słań­ca, zro­bił w Gru­zji dziec­ko słu­żą­cej, któ­re to dziec­ko zo­sta­ło póź­niej Jó­ze­fem Sta­li­nem? Ro­sja­nie na­wet wy­co­fa­li zdję­cie Prze­wal­skie­go z en­cy­klo­pe­dii, bo po­do­bień­stwo było tak duże... Ta­kim fil­mem uka­zał­byś nasz wkład w hi­sto­rię świa­ta.

– To już nie­waż­ne...

– Co nie­waż­ne? Hi­sto­ria świa­ta czy twój film? A tak przy oka­zji... Jak ci się to wszyst­ko uda­ło? Nie patrz tak, prze­cież nie py­tam, czy je­steś ob­rze­za­ny...

Je­rzy nie wie, co po­wie­dzieć. Stąd pew­nie mina nie naj­mą­drzej­sza.

– Pew­nie mu­sia­łeś się spe­da­lić. Zresz­tą co to mnie ob­cho­dzi. Nie chcesz, nie mów...

– A ta­lent?

– Nie ist­nie­je. Li­czy się tyl­ko układ, in­tu­icja i spryt. Może jesz­cze by­cie we wła­ści­wym miej­scu... Nic wię­cej.

– Je­śli tak uwa­żasz... – Je­rzy go­to­wy jest zgo­dzić się na wszyst­ko. – A jaki by­łem?

– Słu­cham? – To­masz ma pra­wo nie zro­zu­mieć, skąd na­gła zmia­na te­ma­tu.

– Ja­kim mnie za­pa­mię­ta­łeś?

– Wy­bacz, ale le­d­wie pa­mię­tam sie­bie. Wiem tyl­ko, że po­tra­fi­łeś drwić ze wszyst­kie­go.

– Ja? – Zdzi­wie­nie Je­rze­go naj­praw­dziw­sze, bo wy­ni­ka­ją­ce z prze­ko­na­nia, że uro­dził się naj­życz­liw­szym z lu­dzi.

– A kto pierw­szy się za­śmiał, kie­dy wy­krzy­cza­łem na szkol­nym ze­bra­niu, że zmie­nię świat?

– Jola Tar­szyc z pierw­szej ław­ki. Za­wsze była śmiesz­ką...

– Ty, Ju­recz­ku, ty. Ale po­ciesz się, te­raz po pi­ja­ne­mu krzy­czę coś in­ne­go.

– Z rów­nym prze­ko­na­niem?

To­masz na­le­wa wol­no, z sza­cun­kiem dla pły­nu, któ­re­go uby­wa­nie w bu­tel­ce bywa bo­le­sne.

– Sprawdź mnie – mówi i pod­no­si w górę kie­li­szek.Taksówkarz

Gru­by tak­sów­karz w dwu­na­sto­let­nim mer­ce­de­sie. By­wa­ją tacy. Pan Hen­ryk, bo tak ma na imię, z uwa­gą przy­glą­da się pla­sti­ko­wej mał­pie, któ­rą do­stał od cór­ki na uro­dzi­ny. Kie­dy mał­pa nie od­po­wia­da spoj­rze­niem, trą­ca ją pal­cem. Wte­dy też usły­szy głos pani He­len­ki, któ­rą w prze­ci­wień­stwie do pani Lusi po­wa­ża, ale któ­rej jesz­cze nie wi­dział, bo pra­cu­je na ra­diu do­pie­ro od ty­go­dnia.

– Ko­le­dzy, do pro­fe­so­ra trze­ba za­wieźć dwa razy po trzy czwar­te tego co za­wsze. Dwa kar­to­ny soku po­ma­rań­czo­we­go i czte­ry pacz­ki marl­bo­ro. Przy­po­mi­nam, klat­ka B, w ofi­cy­nie... Do­mo­fon się za­ci­na...

Pan Hen­ryk na­wet się nie za­sta­na­wia: – Trzy­sta pięt­na­ście. Jadę. – Prze­krę­ca klu­czyk i ru­sza. Do­pie­ro wte­dy mał­pa za­do­wo­lo­na. Ryt­micz­nie kiwa gło­wą i tym sa­mym daje znak, że czas na nie­za­po­wie­dzia­ną wi­zy­tę u Yor­ka. Ruch nie­chże się na ruch na­ło­ży.Jak to w małżeństwie bywa II

Nie­wiel­ka ka­wa­ler­ka nad miesz­ka­niem To­ma­sza, wy­dzie­lo­na z du­że­go kie­dyś apar­ta­men­tu me­ce­na­sa Freu­den­re­icha. To ten sam, któ­re­go oj­ciec był jed­nym z obroń­ców w słyn­nym przed woj­ną pro­ce­sie Gor­go­no­wej. Na nie­wiel­kiej ka­nap­ce, na któ­rej mat­ka me­ce­na­sa lu­bi­ła wspo­mi­nać Osten­dę, York znę­ca się sek­su­al­nie nad ge­ne­ra­łem Da­vo­ut. W ni­czym nie przy­po­mi­na fa­ce­ta po­ży­cza­ją­ce­go apasz­ki w wiel­błą­dy. Na­wet głos niż­szy o trzy okta­wy.

– Nie jęcz mi tu, bo sły­chać w ca­łym domu – na­ka­zu­je Eli, któ­ra po­pi­sku­je, ale nie­prze­sad­nie, bo róg plu­szo­wej po­dusz­ki wcho­dzi jej w usta.

Kie­dy jed­nak York sam za­czy­na od­czu­wać wyż­szą przy­jem­ność, to mimo wła­sne­go za­ka­zu ry­czy ni­czym ran­ny łoś. Kto choć­by raz sły­szał ran­ne­go ło­sia, wie, że w miesz­ka­niu nie jest ci­cho.Szum oceanu zagłusza

To­a­le­ta w miesz­ka­niu To­ma­sza wy­glą­da tak, jak­by ostat­ni raz re­mon­to­wa­no ją po uciecz­ce Niem­ców w czter­dzie­stym pią­tym roku. Jed­nak trze­ba przy­znać, że wie­le bia­łych ka­fli nie­źle trzy­ma się ścia­ny, a wy­ma­lo­wa­ne na nich gra­na­to­we ża­glów­ki mogą jesz­cze dłu­go po­pły­wać.

– Nie uda­ło mi się, bo tu nic nie może się udać... – To­masz stoi przed musz­lą i chciał­by do sie­bie mó­wić da­lej, kie­dy z góry do­bie­ga­ją go wrza­ski Yor­ka. Słu­cha ich chwi­lę, a po­tem moc­no po­cią­ga me­ta­lo­wy łań­cu­szek. Z że­liw­ne­go re­zer­wu­aru wy­do­by­wa się od­głos spusz­czo­ne­go z uwię­zi oce­anu, któ­ry za­głu­szy wszyst­ko.

Już sam wy­rzu­ci­łem ze sce­na­riu­sza Yor­ka. Po­dra­żał kosz­ty. Za­smu­ci to Jo­achi­ma Lam­żę, któ­ry po prze­czy­ta­niu tek­stu za­pra­gnął po­być fał­szy­wym ge­jem. Zgo­dzi­łem się, bo kon­trast jego nie­ba­nal­nej apa­ry­cji i mar­so­wej miny z uro­kiem Yor­ka mógł­by nie­jed­ne­go oby­wa­te­la zmu­sić do my­śle­nia. W tej sy­tu­acji Jo­achim za­gra Bos­sa, a Eli sta­nie się już tyl­ko ofia­rą To­ma­sza.

Wszy­scy ak­to­rzy znaj­du­ją czas przed świę­ta­mi. Od­ma­wia tyl­ko Woj­ciech Pszo­niak, któ­ry i nie ma cza­su, i rola fi­lo­zo­fa wy­da­je mu się za mała. Ma ra­cję, bo nie­ste­ty, ca­łość skła­da się ze spo­tkań, a więc role małe. W fil­mie, któ­ry miał kie­dyś po­wstać, fi­lo­zo­fa, czy­li sie­bie, zgo­dził się przed­sta­wić sam Le­szek Ko­ła­kow­ski. Mie­li­śmy to na­gry­wać w jego oks­fordz­kim dom­ku. Mistrz nie lek­ce­wa­żył żad­nej moż­li­wo­ści zwró­ce­nia się do lu­dzi z czymś mą­drym.

Naj­bar­dziej cie­szę się z Je­rze­go Stuh­ra w roli Lu­cja­na. Wczo­raj wi­dzia­łem go na sce­nie z oka­zji wrę­cza­nia Zło­te­go Ber­ła. W sto­sun­ko­wo mło­dym wie­ku ten wspa­nia­ły ak­tor, ale też re­ży­ser i czło­wiek pió­ra, był tam do­piesz­cza­ny ni­czym Lu­dwik Sol­ski. A do tego od­bie­rał fa­wo­ry z nie­zna­nym pew­nie Sol­skie­mu dy­stan­sem i po­czu­ciem hu­mo­ru. Mieć ko­goś ta­kie­go w ze­spo­le to szan­sa na do­tknię­cie cze­goś wię­cej niż to, co za­pi­sa­ne w nu­tach.

Krzysz­tof Stro­iń­ski zgo­dził się za­grać To­ma­sza. Ra­dość!

Lek­tu­ra w po­cią­gu Łódź–War­sza­wa. Tony Judt o Han­nie Arendt: „Zbyt ła­two przy­cho­dzi jej po­tę­pia­nie Ostju­den za pa­syw­ność, a na­wet de fac­to ko­la­bo­ra­cję; in­ny­mi sło­wy, oskar­ża­nie ich za róż­ne wy­mia­ry ich cier­pie­nia. Ten brak wraż­li­wo­ści spro­wo­ko­wał nie­któ­rych jej kry­ty­ków do stwier­dze­nia, że nie ro­zu­mie, w ja­kich wa­run­kach Ży­dzi żyli w miej­scach ta­kich jak Łódź...”.

Prze­jeż­dża­jąc przez Skier­nie­wi­ce, od­czu­wam sa­tys­fak­cję ze słów Tony’ego. Za­ło­żę się, że nie­jed­na dziew­czy­na z łódz­kie­go get­ta mia­ła­by ocho­tę prze­ło­żyć ją przez ko­la­no i dać parę klap­sów w mą­dry ty­łek.Podkład muzyczny

W po­wie­trzu upoj­ny po­wiew al­ko­ho­lu. To­masz gra na pia­ni­nie, lecz nie idzie mu do­brze, bo pró­bu­je dwóch me­lo­dii jed­no­cze­śnie. Jed­ną z nich Je­rzy roz­po­zna­je bez tru­du. Mało komu uda­je się gra­nie rów­no­le­głe, zwłasz­cza je­śli Le­ha­ra łą­czy z wła­sną, nie­ukoń­czo­ną jesz­cze kom­po­zy­cją. To­masz zda­je so­bie z tego spra­wę i z trza­śnię­ciem za­my­ka kla­wia­tu­rę. Wra­ca do wi­śniów­ki, któ­rą na wy­pa­dek gło­du ukrył ty­dzień wcze­śniej w rę­ka­wie nie­no­szo­ne­go ble­ze­ra. Nie­na­wi­dzi wi­śniów­ki, bo słod­ka, ale sza­nu­je ją, bo cze­ka­ła.

– Wszyst­ko przez to, że w porę nie wy­rwa­łem się w świat. – Sta­ra się nie oka­zy­wać nad­mier­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia gę­stą cie­czą w kie­lisz­kach.

– Te­raz świat przy­szedł do cie­bie. – Je­rzy już daw­no prze­stał pro­te­sto­wać. Nie czu­je dzia­ła­nia al­ko­ho­lu, choć bar­dzo chciał­by po­czuć.

– Te­raz to mam go w du­pie. Z wza­jem­no­ścią zresz­tą. Już wiesz, że je­stem nar­ko­ma­nem? Pro­sty zwią­zek che­micz­ny... Na szczę­ście le­gal­ny i roz­pro­wa­dza­ny ku chwa­le oj­czy­zny.

– Kie­dyś nie wy­pi­łeś na­wet piwa.

– Może nie wie­dzia­łem, że ist­nie­je wód­ka. Naj­lep­sze­go! – To­masz ła­pie za kie­li­szek i oglą­da go z wy­raź­ną nie­chę­cią.

– A po­waż­nie?

– By­łem bez­bron­ny. Nikt mi nie po­wie­dział, że z cu­dow­ne­go dziec­ka może wy­ro­snąć po­czwar­ka...

– O co ci cho­dzi? Je­steś pro­fe­so­rem... Za­wsze lu­bi­łeś na­uczać...

– Wiem, chcia­łeś po­wie­dzieć „po­uczać”... I lu­bię do dzi­siaj. Gdzie to nie jeż­dżę, aby spo­tkać się z daw­ca­mi cze­sne­go... Ale czu­ję, że je­stem tyl­ko mu­chą ob­sry­wa­ją­cą ścia­ny.

– Zdro­wie wszyst­kich much świa­ta! – Po raz pierw­szy to Je­rzy wzno­si kie­li­szek.

– W żad­nym wy­pad­ku. Za to nie wy­pi­ję... – Nie do­trzy­mu­je sło­wa. Wy­pi­ja szyb­ko i za­raz na­peł­nia kie­lisz­ki reszt­ką wi­śniów­ki. – Wsta­waj! Idzie­my do szko­ły. Trze­cia kla­sa pod­sta­wów­ki. Pa­mię­tasz? Już wte­dy trzy­ma­łeś ręce w kie­sze­niach. No chodź...

– Mamy tor­ni­stry?

– Nie­waż­ne. Waż­ne, by iść!

Ru­sza­ją, lecz nie zaj­dą da­le­ko, bo krą­żą wo­kół biur­ka. Prze­wró­cą dwa krze­sła, ale nic nie może ich za­trzy­mać.Ach, ten Rabelais

To­masz, wście­kły na do­bie­ga­ją­cą z po­dwór­ka me­lo­dię, za­my­ka okno. Nie idzie mu do­brze, ale to wina ro­ze­schnię­tych ram okien­nych. Je­rzy sie­dzi na ka­na­pie z ogłu­pia­łą miną, któ­rej po­wi­nien się wsty­dzić. Chciał­by jed­nak tak sie­dzieć do koń­ca świa­ta.

– Przy­je­chał de­aler – mówi To­masz i wy­cho­dzi do przed­po­ko­ju.

Kie­dy Je­rzy zro­zu­mie, o co cho­dzi, za­miast sprze­daw­cy nar­ko­ty­ków zo­ba­czy przed sobą chłop­czy­ka, któ­ry mu się przy­pa­tru­je. Jak­by tego było mało, za dziec­kiem stoi ko­bie­ta i tak­że pa­trzy. Nie wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat i pew­na uro­da. Do­pie­ro te­raz po­ja­wia się To­masz.

– Eli, po­zwól, że przed­sta­wię ci mo­je­go przy­ja­cie­la... Łow­ca ko­biet i na­gród...

Je­rzy pod­no­si się szyb­ko, lecz o mało się przy tym nie prze­wra­ca, bo zdrę­twia­ła mu lewa noga, któ­rą wstał. Nad­ra­bia to uśmie­chem czło­wie­ka, któ­ry uda­je, że nie jest za­mu­lo­ny od uro­dze­nia.

– Je­rzy, to moja żona. Jest Fran­cuz­ką, a w każ­dym ra­zie była, bo od­mie­ni­łem jej los. Na swo­je szczę­ście po­zna­ła wiel­kie­go Po­la­ka.

– Albo nie­szczę­ście. – Eli z bli­ska wy­glą­da go­rzej. Dwie pio­no­we zmarszcz­ki, na któ­re za wcze­śnie, i per­ga­mi­no­wa cera. Być może lubi za­pa­lić mię­dzy zupą a dru­gim da­niem.

– Praw­da, że pięk­na?

– Nie­zwy­kle.

– A to Ma­rek, nasz sy­nek.

– Pi­łeś. – Eli nie wy­glą­da na szczę­śli­wą.

– Jesz­cze nic nie wiesz. Ame­ry­ka­nie chcą na­krę­cić mój sce­na­riusz, ten we­dług Pa­mięt­ni­ków Pa­ska...

– Bar­dzo mi miło pa­nią po­znać, ale chy­ba już mu­szę iść... – Je­rzy wie, że na nie­go już czas, ale też chciał­by być z nimi jak naj­dłu­żej.

– Nig­dzie nie idziesz. Do­pie­ro za­czę­li­śmy... – Dzwo­nek do drzwi i wresz­cie uśmiech na twa­rzy To­ma­sza. – Te­raz do­pie­ro wó­decz­ka. Ju­rek sia­daj i opo­wia­daj, a ty, Ma­recz­ku, słu­chaj o świe­cie, w któ­rym się kie­dyś znaj­dziesz.

Wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc Je­rze­go na pa­stwę spoj­rze­nia peł­ne­go wy­rzu­tu.

– To­mek nie po­wi­nien pić.

– Ja już też nie.

– Boję się o nie­go. Niech pan go nie za­wie­dzie z tym fil­mem. Czu­je się tak bar­dzo nie­do­ce­nio­ny...

Je­rzy nie chciał­by już nig­dy skła­mać, a jed­nak roz­kła­da ręce z miną: „Zro­bię, co w mo­jej mocy”.

– Jest pan bla­dy, pro­szę wra­cać na ka­na­pę, za­raz zro­bię coś do je­dze­nia.

Chło­piec zo­sta­je z Je­rzym i nie prze­sta­je się w nie­go wpa­try­wać. Je­rzy, któ­ry lubi po­wta­rzać, że wszyst­kie dzie­ci mo­gły­by być star­sze, tyl­ko przez grzecz­ność od­wza­jem­nia spoj­rze­nie. Z nie­wiel­kim ry­zy­kiem błę­du moż­na so­bie wy­obra­zić, że w oczach Mar­ka do­strze­że coś, co go za­in­try­gu­je. Chło­piec wy­raź­nie w coś wie­rzy. Z kie­sze­ni kurt­ki wy­cią­ga jaj­ko i po­ka­zu­je je z bez­piecz­nej od­le­gło­ści.

– Jaj­ko? – upew­nia się Je­rzy

Chło­piec po­twier­dza ski­nie­niem gło­wy i wy­bie­ga z po­ko­ju. Je­rzy po­cie­sza się, że to tyl­ko uro­je­nie, i wra­ca na ka­na­pę. Na pew­no za­my­ka oczy. Śnić mu się może, że jest chi­rur­giem my­ją­cym ręce przed ope­ra­cją. Nie zdą­ży łok­ciem za­mknąć do­pły­wu wody, kie­dy usły­szy wle­wa­ną do kie­lisz­ków wód­kę. Bu­tel­ka jest już roz­pi­ta do po­ło­wy, a To­ma­szo­wi nie trzę­sie się ręka.

– Wiem, nie je­stem dla niej do­bry, ale nie mogę się po­wstrzy­mać. To moja ze­msta na Fran­cu­zach. A już ten Ra­be­la­is szcze­gól­nie mnie draż­ni.

– Dla­cze­go on?

– Ty wiesz, jak on daw­no to wszyst­ko pi­sał? Eli, po­zwól do nas na chwi­lę!

W drzwiach sta­je Eli. Ma na so­bie far­tuch w krat­kę. Mina nie­za­do­wo­lo­na, jak­by do­my­śla­ła się, o co cho­dzi.

– Prze­pra­szam, że ci prze­ry­wam, ale Je­rzy chciał­by się do­wie­dzieć, jaka jest we­dług cie­bie naj­waż­niej­sza po­wieść świa­ta.

– Jaw­no­grzesz­ni­ca. – Trud­no jej wy­mó­wić sło­wo, lecz daje so­bie radę.

– Au­tor­ka?

– Ire­na Za­rzyc­ka.

– Bar­dzo do­brze. A coś z naj­gor­szych?

– Może Ma­da­me Bo­va­ry? Gu­staw Flau­bert.

– Dzię­ku­ję ci, ko­cha­nie, wra­caj do kuch­ni.

Eli ob­rzu­ca Je­rze­go smut­nym spoj­rze­niem i wy­cho­dzi.

– Wie­rzy w to?

– Wąt­pię. Naj­pew­niej nie chce draż­nić umie­ra­ją­ce­go. Co tak pa­trzysz? Nie po­cią­gnę dłu­go. Ale co to może ob­cho­dzić czło­wie­ka gra­ją­ce­go w te­ni­sa z naj­zdrow­szy­mi by­dla­ka­mi świa­ta.

– Wię­cej, niż my­ślisz.

Ku zdzi­wie­niu Je­rze­go nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nia się kon­fi­gu­ra­cja bu­te­lek, po­ja­wia się na­wet ob­rus. Przy sto­le sie­dzi też Eli, przed któ­rą do po­ło­wy na­peł­nio­ny kie­li­szek.

– Po­ka­zał ci jaj­ko? – pyta To­masz.

– I uciekł...

– Chce do­stać ka­me­rę. Po­sta­wi­łem spra­wę ja­sno: „Dzie­ci nie po­tra­fią się ob­cho­dzić z de­li­kat­ny­mi przed­mio­ta­mi. Jak nie wie­rzysz, weź jaj­ko i nie roz­sta­waj się z nim, na­wet w nocy. Nie po­tłu­czesz przez ty­dzień, do­sta­niesz ka­me­rę”.

– Ma ja­kąś szan­sę?

– Ner­wu­sik z nie­go.

– Kto tu jest ner­wu­si­kiem – Eli wtrą­ca się do roz­mo­wy.

– Na pew­no nie ja. Ty wiesz, że Je­rzy dla za­ba­wy ode­brał mi dziew­czy­nę, któ­rą ewen­tu­al­nie mógł­bym po­ko­chać? I co, wy­po­mi­nam mu to?

– Wła­śnie to ro­bisz.

– Nie mam do łaj­da­ka pre­ten­sji, bo mam cie­bie. Nie ro­zu­miesz tego?

W gło­sie To­ma­sza fu­ria. Je­rzy na wszel­ki wy­pa­dek za­my­śla się nad tym, po co tu przy­szedł. Kie­dy so­bie przy­po­mi­na, To­masz zno­wu przy pia­ni­nie. Akom­pa­niu­je Eli, któ­ra śpie­wa. Dla­cze­go ma cy­lin­der na gło­wie i sie­dzi z wy­so­ko pod­wi­nię­tą su­kien­ką z błysz­czą­cej ta­fty? Dla­cze­go śpie­wa po nie­miec­ku? Ich bin von Kopf bis Fuss auf Lie­be ein­ge­stellt...

To­mek przy­łą­cza się w ostat­niej zwrot­ce. Je­rzy nie bar­dzo w to wie­rzy, bo śpie­wa­ją­cy To­masz to ab­surd. Klasz­cze jed­nak, kie­dy skoń­czą.

– Po­każ jesz­cze, jak cho­dzisz w tej sce­nie, no wiesz. – To­masz za­do­wo­lo­ny z wy­stę­pu, chciał­by wię­cej.

– Bolą mnie nogi, na­cho­dzi­łam się dzi­siaj z ma­łym... – Eli nie chce już być Mar­le­ną Die­trich.

– Tyl­ko ka­wa­łe­czek, jak idziesz po­ca­ło­wać pro­fe­so­ra Unra­ta.

Eli wsta­je i kro­kiem za­spa­nej lam­par­ci­cy prze­cho­dzi przez po­kój. Je­rzy czu­je, że koń­czy się jego czas.

– Nig­dy nie wkła­da do tego maj­tek... – To­masz wy­pi­ja, jed­nak krztu­si się i dużo wy­le­wa...

– Chciał­bym cię o coś spy­tać...

– Fran­cuz­ka śpie­wa po nie­miec­ku. Czu­jesz, jak roz­gry­wam prze­ciw­ko so­bie sta­rą Eu­ro­pę? Eli, po­każ Jur­ko­wi, że nie masz maj­tek...

– Nie po­trze­ba, wie­rzę na sło­wo.

– Na­pij się, głup­ku, bę­dziesz mą­drzej­szy. – Zde­ner­wo­wa­na Eli pod­cho­dzi do sto­łu, na­le­wa so­bie i wy­pi­ja, nie cze­ka­jąc na ni­ko­go.

– Patrz, mach­nę­ła na raz... Uczy się mój kwia­tek... O co chcia­łeś spy­tać? – To­masz nie cze­ka na od­po­wiedź i tak­że wy­pi­ja. Jest uspra­wie­dli­wio­ny, bo wcze­śniej się za­krztu­sił.

– Wiesz coś o Te­re­sie?

– To ta, któ­rej mach­ną­łeś dziec­ko? Stra­ci­łem ją z oczu... Cho­ciaż, po­cze­kaj, nie­daw­no spo­tka­łem Wan­dę. Mówi, że ją wi­dzia­ła. Pa­mię­tasz Wan­dę? – To­masz krą­głym ge­stem wy­py­cha so­bie pier­si do przo­du.

– Trud­no ją za­po­mnieć. Miesz­ka, gdzie miesz­ka­ła?

– A gdzie ma miesz­kać? My się tu nie szwen­da­my po pre­riach. Na­pij­my się! – Chce na­lać, ale rę­ka­wem strą­ca bu­tel­kę ze sto­łu. Nie­spo­dzie­wa­nie Je­rzy ła­pie ją przy pod­ło­dze z ekwi­li­bry­stycz­ną zręcz­no­ścią. Nie do­cze­ka się jed­nak po­chwa­ły.

– Żad­nej grzecz­no­ści z two­jej stro­ny. Nie po­tra­fisz się na­wet upić!

– Ty za to je­steś grzecz­ny.

Sło­wa Eli spra­wia­ją, że To­masz pa­trzy gdzieś w pust­kę. To jed­nak tyl­ko po­zór spo­ko­ju, bo kie­dy się ode­zwie, lawa już bli­sko kra­te­ru.

– Nie po­do­ba ci się? A może ja ci się już nie po­do­bam? W ta­kim ra­zie za­bie­raj się i jedź za nim do Per­nam­bu­co. Niech zo­sta­nę sam jak pa­lec... I nie pa­trzeć mi tu na sie­bie! Żad­nych czu­ło­ści w moim domu. Bę­dzie­cie mie­li na to dużo cza­su. A ty za­stą­pisz przy niej fał­szy­we­go pe­da­ła, bo sam je­steś fał­szy­wy od stóp do głów... Du bist falsch von Kopf bis Fuss. – To­masz fał­szu­je, kto wie, czy nie dla pod­kre­śle­nia wagi swo­ich słów. – Roz­szy­fro­wa­łem cię po pierw­szym kie­lisz­ku. Przy­je­cha­łeś za­brać, co mam naj­cen­niej­sze­go...

– Uspo­kój się. – Eli wie, że na nic jej sło­wa.

– Uspo­ko­ić się? Mil­czeć mi tu i słu­chać! To, co te­raz po­wiem, bę­dzie mia­ło ol­brzy­mie zna­cze­nie dla świa­ta! – Głos To­ma­sza prze­cho­dzi w naj­wyż­sze re­jo­ny, omal­że fal­set.

– Wy­krztuś to wresz­cie z sie­bie i bę­dzie spo­kój. – Eli już wie, co usły­szą.

– Oświad­czam wszem i wo­bec, że je­stem ni­kim! Sły­szy­cie? Ni­kim!

– No i do­brze, ale nie krzycz. Obu­dzisz dziec­ko.

– Ja krzy­czę? Ja skom­lę!

Wy­da­je się, że krzyk jesz­cze bar­dziej po­bu­dzi To­ma­sza, jed­nak oczy sta­ją mu w słup, twarz za­sty­ga i gło­wa opa­da na ra­mię Eli. Ta od­su­wa się lek­ko, opie­ra mu gło­wę na swo­ich ko­la­nach i za­czy­na ją gła­skać. Pod wpły­wem piesz­czo­ty To­masz za­my­ka oczy, a jego twarz wra­ca do nor­mal­ne­go wy­ra­zu, a na­wet pięk­nie­je.

– Oprócz mo­je­go ojca, ni­ko­go na świe­cie nie znam dłu­żej od nie­go. – Czy Je­rzy wie, że po raz ostat­ni wi­dzi To­ma­sza? Może wie­dzieć.

– Jaki był kie­dyś? – pyta Eli

– Jako dzie­się­cio­la­tek prze­py­ty­wał na­uczy­cie­li ze zna­jo­mo­ści Ta­cy­ta, a dziew­czy­ny no­si­ły za nim tor­ni­ster.

– Do dzi­siaj po­tra­fi ład­nie na­mie­szać w gło­wie. Je­stem tego naj­lep­szym przy­kła­dem.

Je­rzy ca­łu­je To­ma­sza w czo­ło i głasz­cze Eli po po­licz­ku. Wy­cho­dzi z pal­cem na ustach.

Przy­kro tak zo­sta­wiać To­ma­sza, zwłasz­cza że prze­bu­dze­nie może nie być miłe, ale prze­cież czas goni Je­rze­go, a To­masz pod do­brą opie­ką.

W ko­ry­ta­rzu mimo póź­nej pory cze­ka na Je­rze­go ubra­ny w pi­ża­mę Ma­rek. Je­rzy pyta go o coś wzro­kiem. Chło­piec kiwa gło­wą, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Na do­wód wy­cią­ga zza ple­ców jaj­ko. Uśmie­cha­ją się do sie­bie.

Je­rzy wy­cho­dzi i ci­cho za­my­ka za sobą drzwi.

Kło­pot z kurt­ką dla Je­rze­go. Przy­by­wa do nas z oko­lic Los An­ge­les, a więc Je­rzy bę­dzie ubra­ny do fi­gu­ry. Je­że­li ro­bię Bez­dech w grud­niu, to bie­da­czy­sko zmar­z­nie. Ka­sia Pio­trow­ska z Po­zna­nia ku­pi­ła na au­kcji w Lon­dy­nie lek­ką kurt­kę, któ­rą no­sił John Cas­sa­ve­tes po pre­mie­rze swo­ich Twa­rzy. W tej sy­tu­acji mogę tyl­ko po­ra­to­wać Bo­gu­sła­wa Lin­dę do­pi­sa­ny­mi sło­wa­mi:

„Chło­piec kiwa gło­wą, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Na do­wód wy­cią­ga zza ple­ców jaj­ko. Je­rzy, wy­cho­dząc, od­ru­cho­wo pod­no­si po­nie­wie­ra­ją­cy się na pod­ło­dze sza­lik. Co każe mu go za­brać, nie wia­do­mo”.

Na za­bra­nie rę­ka­wi­czek z domu To­ma­sza nie mogę już jed­nak po­zwo­lić.

Bied­ny To­masz ma pre­ten­sje do Ra­be­la­is’go, że żył tak daw­no temu. Ja też, ale tego nie wy­krzy­ku­ję. I za­wsze bro­nię oku­po­wa­nych Fran­cu­zów, da­jąc za przy­kład sło­wa Ern­sta Jün­ge­ra, któ­ry wspo­mi­na, że kie­dy ogło­szo­no w Pa­ry­żu na­kaz no­sze­nia żół­tych gwiazd, Pa­ryż się za­żół­cił. Cała stu­den­te­ria na znak so­li­dar­no­ści przy­pię­ła so­bie żół­te em­ble­ma­ty. Wy­obra­żam so­bie, jak­by się w ta­kiej sy­tu­acji za­cho­wa­li w War­sza­wie spe­cja­li­ści od ław­ko­we­go get­ta. A jed­nak wła­sna cór­ka bo­le­śnie kar­ci moją pro­fran­cu­skość. W po­ran­nym ma­ilu opi­su­je losy łódz­kie­go kie­dyś chło­pa­ka, Mar­ce­la Słod­kie­go. Ten syn urzęd­ni­ka już w 1910 roku wy­jeż­dża na stu­dia ma­lar­skie do Mo­na­chium. Póź­niej Pa­ryż i ży­cie w pra­cow­ni dzie­dzi­czo­nej po Ro­us­se­au. Wresz­cie Szwaj­ca­ria, spo­tka­nie Tri­sta­na Tza­ry, ko­le­go­wa­nie się z da­da­ista­mi i dużo pra­cy dla te­atru. Jest też w Lon­dy­nie i Ber­li­nie. W Pa­ry­żu żeni z Ma­chą Bo­ulan­ger. W 1937 roku są w War­sza­wie na du­żej wy­sta­wie in­dy­wi­du­al­nej Mar­ce­la. W oku­po­wa­nej Fran­cji chro­nią się w Bri­ves, ma­łej dziu­rze w cen­tral­nej czę­ści kra­ju. Li­che to schro­nie­nie, bo in­te­re­su­je się nimi po­li­cja. Przed aresz­to­wa­niem ostrze­ga ich za­stęp­ca pre­fek­ta. Mamy więc do­bre­go Fran­cu­za. Z fał­szy­wy­mi pa­pie­ra­mi osia­da­ją w Bo­urg Sa­int Mau­ri­ce w Al­pach, bli­sko wło­skiej i szwaj­car­skiej gra­ni­cy. Po­bę­dą tam tyl­ko chwi­lę, bo z ko­lei zły Fran­cuz, są­siad bę­dą­cy agen­tem ge­sta­po, do­no­si na ma­la­rzy chcą­cych ma­lo­wać jego Alpy. Te­raz już idzie szyb­ko. Osła­wio­ne Dran­cy, z któ­re­go ro­dzi­na pań­stwa Słod­kich je­dzie pro­sto do Au­schwitz. W ofer­cie biu­ra po­dró­ży spe­cja­li­zu­ją­cym się we fran­cu­skich Al­pach znaj­du­ję ta­kie oto zda­nie: „Je­śli chcesz za­trzy­mać się w gó­rach ra­zem ze swo­ją ro­dzi­ną, Bo­urg Sa­int Mau­ri­ce jest ide­al­ne”.

Gdy­bym o sa­baudz­kim są­sie­dzie Mar­ce­la wie­dział wcze­śniej, to z sa­mej łódz­kiej so­li­dar­no­ści in­a­czej bym za­tań­czył z Fran­cuz­ką, nad któ­rą znę­ca się To­masz. Nie­ja­ka Eli do­wie­dzia­ła­by się wte­dy, co zna­czy od­po­wie­dzial­ność zbio­ro­wa. A tak, po­zo­sta­je mi tyl­ko po­je­chać do Bo­urg Sa­int Mau­ri­ce, do­wie­dzieć się w pre­fek­tu­rze, gdzie za­miesz­ka­li pań­stwo Słod­cy, i po­pa­trzeć uważ­nie w okna są­sia­dów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: