Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Białoruś dla początkujących - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Białoruś dla początkujących - ebook

Co wiemy dziś na temat Białorusi? Może tyle, że nieprzerwanie od kilkunastu lat rządzi nią twardą ręką Alaksandr Łukaszenka.

A przecież to właśnie tam urodzili się: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Kościuszko, Maria Rodziewiczówna, Andrzej Bobola oraz Ryszard Kapuściński. Grodno na Białorusi, podobnie jak Wilno na Litwie czy Lwów na Ukrainie, zawsze było uważane za ośrodek polskości na Kresach.

Białoruś dla początkujących to zbiór reportaży pokazujących prawdziwy obraz sąsiada Polski. Kolorowy, pełen kontrastów, dziwny, ale jednocześnie swojski. Białoruś dla początkujących nie jest przewodnikiem, ale mamy nadzieję, że po przeczytaniu tej książki Czytelnik lepiej pozna ten kraj.

My czujemy się Białorusinami, kochamy ten kraj, jakikolwiek by był. Ale niechęci do innych na pewno w nas nie ma. To tak jakby nie lubić części siebie. Bo szczerze mówiąc, to kto tu ma czystą białoruską krew? W ogóle co to znaczy mieć białoruską krew? To chyba mieć właśnie rusko-polsko-ukraińską. Tu każdy ma jakieś korzenie z innej części, ale to ani chwalić się tym, ani się tego wstydzić, normalne tutaj.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-196-7
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Jest rok dwutysięczny. Jako jedenastoletni chłopiec wykazuję dosyć specyficzne zainteresowania, biorąc pod uwagę mój wiek. Zamiast zachwycać się przygodami na przykład Tomka Sawyera, wypytuję w szkolnej bibliotece o biografię Stalina oraz o Mistrza i Małgorzatę. I chociaż, oczywiście, przesłanie zawarte w powieści Bułhakowa pozostaje mi wówczas obce, to Moskwa staje się dla nieletniego Igora miastem magicznym (w końcu gdzie jeszcze na świecie gigantyczne koty piją wódkę, stojąc na dwóch łapach?). Nie sposób odciągnąć mnie od telewizora, gdy w telewizji publicznej pokazywane są filmy dokumentalne opowiadające o Związku Radzieckim lub jego spadkobiercach, w szczególności Szerokie tory autorstwa Barbary Włodarczyk. Równie mocno interesuje mnie okres PRL-u, wciąż zamęczam rodziców pytaniami o to, jak się żyło w Polsce Ludowej, staram się wyciągnąć od nich szczegóły dotyczące konkretnych wydarzeń, z uwzględnieniem demonstracji antyrządowych i tym podobnych. Toteż, gdy spędzając ferie zimowe u taty, zadałem mu kolejną serię pytań z cyklu „jak to było, jak mnie jeszcze nie było”, ojciec uznał, że praktyka będzie zdecydowanie skuteczniejsza niż teoria. Rodzice, razem ze swoimi znajomymi robiącymi wówczas interesy na Białorusi, zabrali mnie na jednodniową wycieczkę do przygranicznego Brześcia. Zapamiętałem ludzi w wielkich futrzanych czapach, pomnik Lenina pokryty śniegiem, targ, na którym były miliony kaset i płyt CD. Ale największe, wręcz piorunujące wrażenie zrobiła na mnie Twierdza Brzeska – kompleks pamięci poświęcony poległym w walce z hitlerowskim najeźdźcą w czasie II wojny światowej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie to ma TAM znaczenie, że TAM nie nazywa się jej wojną światową, a Wielką Wojną Ojczyźnianą. Nie mogłem oderwać wzroku od olbrzymiej bramy w kształcie radzieckiej gwiazdy, gigantycznych pomników bohaterów oraz pięknych, błyszczących kolorami cerkwi. Interesowało mnie dosłownie wszystko, a najbardziej to, że wystarczy kilka godzin jazdy samochodem, by przenieść się do całkiem innego świata. Kolejne lata mojego życia to wycieczki do państw Europy zachodniej, ale żadne z nich nie wydało mi się na tyle interesujące, żebym chciał odwiedzić je znowu. Za to TAM wracam do dzisiaj.

TAM, czyli na Białoruś.

Od tej pamiętnej wycieczki minęło sześć lat, podczas których moja fascynacja wschodem nie zniknęła, choć codzienność zepchnęła ją na dalszy tor. Działo się tak aż do momentu, kiedy wszystkie liczące się media w Polsce i na świecie zaczęły relacjonować dżinsową rewolucję, która miała być białoruską historyczną zmianą, na wzór ukraińskiej pomarańczowej rewolucji. Znów byłem wręcz przylepiony do telewizora, z zapartym tchem obserwowałem tysiące ludzi stojących godzinami w burzy śnieżnej, na mrozie, machających biało-czerwono-białymi flagami, domagających się niczego innego, jak tylko wolności. Sprawa wydawała się przesądzona, przecież Białoruś nie była jedynym postsowieckim państwem, które poprzez uliczne protesty chciało zrobić pierwszy krok ku cywilizacji zachodniej. Wcześniej była nie tylko wspomniana już Ukraina, ale też Gruzja czy nawet egzotyczny Kirgistan. Czytałem wszystkie artykuły, które cokolwiek mówiły na ten temat, godzinami tkwiłem przed telewizorem, a potem nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego po kilku dniach ten festiwal wolności po prostu się zakończył. Nie zaszły żadne przemiany, nie doszło do zmiany władz. Pod kołami traktorów i łopat spycharek namiotowe miasteczko zniknęło razem z nadzieją kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy przyszli w dzień wyborów za ówczesnymi opozycyjnymi kandydatami, Milinkiewiczem i Kazulinem, potem wtrąconymi do więzienia za „naruszanie porządku publicznego”. Wtedy, oczarowany atmosferą, jaką stworzyli protestujący na placu Październikowym, obiecałem sobie, że przyjadę na Białoruś w czasie, gdy będą odbywać się następne wybory prezydenckie. I że zrozumiem, dlaczego w Kijowie, Tbilisi i Biszkeku mogło dojść do zmian, mogła wygrać demokracja, a w Mińsku władza okazała się betonową konstrukcją, na której zburzenie nie ma skutecznego sposobu. Żeby to zrozumieć, zacząłem jeździć na Białoruś. Rzeczywistość okazała się drastyczna dla moich gimnazjalno-licealnych wyobrażeń wykreowanych przez powierzchowną wiedzę i przekaz medialny, które były jedynym moim bagażem mentalnym, jaki zabrałem ze sobą w pierwszą podróż.

Państwo, w którym miały być tylko czołgi, niedźwiedzie i tony betonu, okazało się w miarę normalnie funkcjonującym krajem, w którym owszem, jest biednie, jednak nikt nie żyje niczym w XIX wieku, jak się powszechnie w Europie uważa. Romantyczny wizerunek opozycyjnych polityków, domagających się wolności, zastąpił obraz bandy niekompetentnych, niepotrafiących dogadać się między sobą ludzi, którzy walczą, ale o pieniądze z zachodu, wcale nie pragnąc wygrać z reżimem. Społeczeństwo, które postrzegałem jako biedne i uciskane, pragnące lepszej przyszłości, okazało się w większości encyklopedycznym przykładem bierności, marazmu, ignorancji oraz braku ambicji. O Łukaszence myślałem jako o prostym chłopie, który dorwał się do tronu i broni go ostrą amunicją. Teraz widzę, że jest politykiem, który sprawnie wykorzystuje postawę większości swoich podwładnych. Co więcej, wyłonił się obraz polityka, który wcale nie musi fałszować wyborów, by je wygrać, albowiem ma realne poparcie w narodzie, mimo tak wielu, przemawiających przeciwko niemu, faktów.

Czy zatem na Białorusi jest dobrze? Może zmiany wcale nie są potrzebne, ponieważ ludzie są zadowoleni z życia w kraju mlekiem i miodem płynącym? Oczywiście, że nie. Zmiany są konieczne, albowiem Białoruś jest krajem, gdzie nie respektuje się podstawowych swobód obywatelskich, gdzie wiele rzeczy nie funkcjonuje w taki sposób, jak powinno, a na szczęście jeszcze nie wszystkich dotknęły choroby takie jak marazm i obojętność, knajactwo czy kombinatorstwo. Wciąż są ludzie, którzy wychodzą na ulice demonstrować swój sprzeciw wobec władzy i działają, bo naprawdę wierzą, że na Białorusi może być lepiej. Ja, oprócz dwóch danych sobie obietnic – uczestniczenia w powyborczych demonstracjach i dążenia, aby zrozumieć Białoruś (dążenia, bo może się okazać, że nie zrozumiem tego kraju nigdy), spełniłem jeszcze jedno. Obiecałem sobie tę książkę. A obietnic się dotrzymuje.PRZEKRACZANIE GRANICY. DOBREGO SMAKU

Zdecydowanie najmniej przyjemną częścią podróży na Białoruś jest przekraczanie granicy. Może jest to spowodowane faktem, że jako człowiek dorastający w kraju należącym do strefy Schengen wciąż podświadomie buntuję się przeciwko licznym papierkom, które należy wypełnić, pytaniom, na które należy odpowiedzieć, i kontrolom, których przeprowadzenie należy celnikom ułatwić. Czy samochodem, czy pociągiem, przejazd przez granicę do lekkich, łatwych i przyjemnych nie należy, niezależnie w którą stronę się udajemy i jakiej narodowości jesteśmy. Gdy po raz pierwszy przyjechałem na Białoruś, będąc dziesięcioletnim, gadatliwym dzieciakiem, nie było jeszcze wiz, do przekroczenia granicy wystarczył jedynie paszport. Dlaczego wspomniałem o swojej gadatliwości? W pamięć zapadła mi prośba rodziców, bym „w żadnym wypadku się nie odzywał niepytany i siedział cicho dopóty, dopóki nie skończy się kontrola graniczna”. Dorośli byli świadomi, że jedno głupie zdanie, źle zrozumiane przez celników może sprawić, że kontrola trwałaby kilkanaście godzin. Następne spotkanie z białoruskimi celnikami nastąpiło kilka lat później, gdy ruch bezwizowy był już przeszłością. A wizy niestety nie otrzymuje się na piękne oczy. Najpierw musimy złożyć wniosek o przyznanie tego koniecznego dokumentu. Wtedy (był rok 2007) zapłacić należało tylko sześć dolarów, ale i tak z góry, bez względu na to czy decyzja o przyznaniu wizy będzie pozytywna, czy też nie. We wniosku trzeba odpowiedzieć na kilka prostych pytań. Urząd interesuje się tym, kim jesteśmy, gdzie pracujemy, gdzie mieszkamy, czym przyjedziemy, gdzie zamierzamy zatrzymać się po przyjeździe i czym będziemy płacić. W formularzu trzeba również wypełnić pola dotyczące naszej karalności, związków z terrorystami oraz oczywiście powodu, dla którego chcemy w ogóle odwiedzić Białoruś. Później musimy obowiązkowo wykupić ubezpieczenie (koszt – trzydzieści złotych). Kiedy już skompletujemy papierki, składamy wszystko razem wraz z paszportem w konsulacie lub ambasadzie. Pięć dni roboczych oczekiwania na rozpatrzenie wniosku. No i jeżeli bez problemów otrzymaliśmy stosowną naklejkę, zadanie możemy uznać za wykonane. Przynajmniej po części, no bo przecież trzeba jeszcze przekroczyć samą granicę i tu dopiero zaczyna się zabawa.

Bezpośrednim polem startowym, z którego osobiście zawsze kieruję się na wschód, jest przygraniczne miasteczko Terespol, niegdyś słynące z ogórków, dziś znane powszechnie jako ostateczny kraniec Unii Europejskiej. Można tu dojechać bez paszportu z samej Lizbony, ale potem już ani kroku dalej na wschód. Wnętrza dworca kolejowego, który z racji położenia miasta jest tu najważniejszym obiektem, są wyłożone płytkami ceramicznymi pamiętającymi jeszcze poprzedni ustrój. Tak jak i informacje przyklejone na ścianach, zapraszające na przykład do dziś już nieistniejącej restauracji. Ze starych filarów podtrzymujących brudny sufit odpada tynk, a ściany już dwa razy zdążyły stracić kolor. Kiedy będąc tam po raz pierwszy, kontemplowałem kolejne elementy wystroju tegoż przybytku, nagle do poczekalni dworcowej wpadła sfora psów i rozpoczął się koncert szczekania. Psy ujadały jeden przez drugiego, który głośniej. Dwóch leciwych panów groziło czworonogom laskami, a dzieci w brudnych, ale ocieplanych kombinezonach na szelkach przyklaskiwały tym iście prowincjonalnym igrzyskom. W kasie dworca nabyłem za cztery złote bilecik uprawniający do przejazdu specjalnym pociągiem relacji Terespol-Brześć, kursującym na tej ośmiokilometrowej trasie dwa razy dziennie.

Jeżeli chodzi o sam pociąg, to zapomnijmy o przedziałach – wagony przypominają te z kolejek podmiejskich, tyle że tu ławeczki są drewniane i wyglądają niczym parkowe. Zewsząd słychać wschodni dialekt, w różnych odmianach. Przy wejściu do każdego wagonu wita podróżnych rozgrzany do czerwoności piecyk, pożerający na przemian węgiel i drewno, wrzucane w jego wnętrza przez gieroja w mundurze. Ot, ogrzewanie pociągu w klasycznej formie. Dalej jest już tylko ciekawiej, bo można podziwiać kreatywność i zręczność stałych pasażerów, którzy sztukę ukrycia i przewiezienia tego, co oficjalnie podlega ocleniu, opanowali do godnej podziwu perfekcji. Dla mnie pozostaje zagadką, jakim cudem ten leciwy już pociąg rozkręcany po każdym kursie trzyma się jeszcze w całości. Kobiety, które pierwszą młodość mają już dawno za sobą, bez oporów wdrapują się zręcznie na podwieszone pod sufitem półki bagażowe, by umieścić między rurami grzewczymi kartony papierosów. Panowie też mają swoje sposoby. Wiedzą, które obudówki są pozbawione wewnątrz aparatury, i pod przykrywką deseczek starannie układają buteleczki z mocno procentowymi likworami. Aby przemycić mięso (które w Polsce jest tańsze niż w Republice Białorusi), są jeszcze inne sposoby, ale o tym później. W każdym razie trzeba zaznaczyć, że dziś złota era przemytników na granicy polsko-białoruskiej już się skończyła. Teraz w tym mrówczym^() biznesie pozostali tylko najtwardsi gracze. Stało się tak w wyniku jednego, ale w kontekście tej granicy szczególnie ważnego wydarzenia. Chodzi o wejście Polski do strefy Schengen. I o ile na ziemiach zachodnich, tak zwanych odzyskanych, wydarzenie to uczczono wielką fetą, o tyle z rejonów przygranicznych zarówno po stronie polskiej, jak i białoruskiej czy ukraińskiej 21 grudnia 2007 słychać było płacz i zgrzytanie zębami. Taką reakcję niech tłumaczy drastyczna podwyżka cen wiz, czego sam doświadczyłem. Jak już wspominałem, wcześniej delikwent chętny do wjazdu na Białoruś za wizę krótkoterminową jednorazową płacił sześć dolarów. Jednak odkąd Polacy mogą bez przeszkód i paszportów poruszać się po Europie zachodniej, ci sami Polacy za podróż w drugą stronę, czyli na Białoruś, muszą zapłacić dwadzieścia pięć euro. Nie zapominajmy o ubezpieczeniu, wiadomo, licho nie śpi, a oglądając czasami wiadomości, ma się wrażenie, że na Białorusi owo licho, niczym gastarbeiter, robi na dwa etaty. I chcąc, nie chcąc, wydajemy na same dokumenty około stu złotych, co sprawiło, że przemyt oraz handel przygraniczny po prostu przestały się opłacać. Ktoś obeznany z tematyką może zwrócić uwagę, że zawsze pozostaje zielona granica i dzikie przeprawy przez gęste lasy Polesia lub Bugiem (rzeka stanowi na pewnym odcinku naturalną granicę między państwami Łukaszenki i Komorowskiego). Nic z tego! Z racji zlikwidowania reszty granic cały ciężar służb celnych przeniesiono właśnie na linię Curzona^(), gdzie definitywnie kończy się Unia Europejska. Dlatego też dzisiaj takie scenki, jakie opisałem wcześniej, zdarzają się w tym niewielkim, pomalowanym na niebiesko pociągu coraz rzadziej, choć trzeba przyznać, że mrówki nie zrezygnowały do końca z procederu przemytniczego, więc o całkowitym zaniku tego typu praktyk nie możemy mówić.

Z naszego, nie przemytniczego punktu widzenia należy jedynie zadbać o wypełnienie karty migracyjnej, gdzie kolejny raz opiszemy dokładnie do kogo, po co i z czym jedziemy. Za szybami pociągu mijającego granicę otrzymujemy nieustanne dowody na to, że na wschodzie ludzie lubią wojsko, militaria i wszystko, co z tym związane. Dlatego np. Chiny, nie ograniczając się do prawdziwych żołnierzy, posiadają również liczną terakotową armię. I tak jak najliczniejsze państwo na świecie ma słynnych żołnierzy z terakoty, tak Białoruś posiada tekturowych celników. Trochę mniej sławnych, ale również ważnych, albowiem strzegących granic z wież obserwacyjnych, z których nawiasem mówiąc, musi rozciągać się przepiękny widok na dolinę Bugu. Z „atrakcji”, jakie oferuje ta podróż, wymienić można jeszcze psa kundelka, który podobno jest wytresowany do wyszukiwania narkotyków. Szczerze powiedziawszy, nie zdziwiłbym się, gdyby to był na chybił trafił zabrany czworonóg z opisywanej wcześniej dworcowej watahy. Oprócz tego (a mówimy tutaj o pokonaniu zaledwie ośmiu kilometrów) nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy mogli szczęśliwie i w całości stawić się na dworcu kolejowym w Brześciu, który przywita nas tradycyjnie, ale według tradycji wschodniej – sierpem i młotem. Myśleliście może, że chlebem i solą? Naiwni! Nie ta strefa czasowa!

Podczas mojej pierwszej podróży zadowolony, że odbyło się bez zbędnych kontroli, dziarsko wyskoczyłem z pociągu, by… zobaczyć, że wszyscy moi współpasażerowie, którzy tak nagle utyli w ciągu ostatnich trzydziestu minut, kierowani są przez panów w zielonych mundurach i oficerskich czapkach ku jednemu tylko wyjściu, a raczej wejściu, do dworca. Jak się okazało, dopiero tutaj odbywała się prawdziwa kontrola graniczna. We wnętrzu, do którego nas skierowano, ustawiło się kilka kolejek do pań w mundurach, sprawnie, choć powierzchownie, przeglądających reklamówki i torby podróżne, oraz sprawdzających jakieś papiery. Oczywiście tych papierów nie miałem, ale moja mina Greka, wygląd Niemca i polska mowa musiały być okolicznościami łagodzącymi.

– Deklaracja? – padło zza biurka z lichego drewna.

– Kakaja deklaracja? – zapytałem, wspinając się na Mount Everest moich ówczesnych lingwistycznych umiejętności.

– Celna!

– Aaa! – Ot, moja inteligentna riposta i wyjaśnienie. – Nie mam nic!

Właśnie to magiczne zdanie okazało się czymś w rodzaju: Sezamie, otwórz się, kluczem do wszystkich bram, a szczególnie tych prowadzących do miasta. Albowiem kilka sekund później kordon strażników rozstąpił się niczym wody Morza Czerwonego, przez które uciekali żydzi z Mojżeszem na czele, do Ziemi Obiecanej. I tak wygląda podróż pociągiem.

Przekroczenie tej samej granicy własnym samochodem jest już o wiele bardziej skomplikowane i kosztowniejsze. Piękne słońce i czyste niebo, chłodno i wietrznie. Przeciwsłoneczne okulary na nosie, na siedzeniu pasażera paszport z wlepioną weń wizą, ubezpieczenie dla mnie, zielona karta (ubezpieczenie samochodu) i dowód rejestracyjny. Pierwszy szlaban pokonuję szybko, bez większych problemów ustępuje on przed maską mojego podstarzałego volkswagena i dochodzi do jedynej kontroli po polskiej stronie, gdzie sprawdzono tylko paszport i dowód rejestracyjny. Po przekroczeniu mostu na rzece Bug już podlega się białoruskiej jurysdykcji, ale nie jesteśmy jeszcze na Białorusi. Najpierw zatrzymuje mnie bardzo atrakcyjna pani celnik w charakterystycznym mundurze. Dostaję dwa papierki. Jeden muszę wypełnić – to karta migracyjna, którą mam obowiązek trzymać przez cały pobyt. Drugi to obiegówka – przy każdej okazji powinienem dać ją do podstemplowania i jeśli uda mi się z niej zrobić ładny album z pieczątkami, będzie to coś w rodzaju obola – przepustki przez Styks. Kilometr dalej stoją cztery rzędy samochodów polskich, dwa rzędy białoruskich. Wszystkie polskie auta w tych kolumnach mają rejestracje LBI (przygraniczny powiat ziemski Biała Podlaska, w którym znajduje się m.in. Terespol).

Nagle na horyzoncie pojawia się celnik, który władczym palcem wskazuje na polski pas i opuszcza flagę. Skojarzenie z wyścigami samochodów i dziewczynami dającymi sygnał do startu – jak najbardziej trafne. Taki Nascar w wydaniu białoruskim. Wjeżdżamy na wyznaczony tor, po czym oddajemy mundurowym paszporty i dokumenty, które otrzymaliśmy od ślicznotki na moście. Gdy paszporty z już opieczętowanymi świstkami papieru zostają polskiej grupie zwrócone, wszyscy kierowcy ruszają biegiem w jednym kierunku. No to ja za nimi, co tak głupio będę stał. Jedną kartkę chowamy do kieszeni, drugą dajemy do podstemplowania tlenionej blondynce. Od niej otrzymujemy kolejną karteczkę, z którą musimy iść do wyznaczonego budynku. Już się gubię w tych papierkach, więc asekuracyjnie wszędzie wyciągam wszystko. W budynku podpisuję papiery, w zamian dostaję plik dokumentów i… do kolejnej blondynki, tym razem młodszej. Przystawia mi trzecią pieczątkę na małym blankieciku. Kontrola paszportowa, kontrola samochodu, kontrola celna. Wszystkie papierki, jakie otrzymałem w czasie tej bieganiny, trzeba schować i – broń Boże – nie zgubić, a ten jeden, będący swoistą graniczną obiegówką, dać celnikowi w następnym punkcie. Przejeżdżam przez szlaban i po dwóch godzinach biurokratycznej gry terenowej jestem na terytorium Republiki Białorusi. Głodny, zmęczony i kompletnie rozkojarzony. Nawet nie chce mi się robić rozliczenia – ile rubli i ile dolarów zostawiłem w każdym z okienek, za którymi siedziały te piękne blondynki. Po prostu czułem euforię, że jest to już za mną.

Witamy na Białorusi!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: