Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biały Murzyn - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
17,03 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biały Murzyn - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 380 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W mia­stecz­ku po­wia­to­wym, Oko­lu, mię­dzy go­dzi­ną pią­tą a szó­stą za­bęb­nio­no na ryn­ku.

Ryn­kiem na­zy­wa­no tu plac kwa­dra­to­wy, nie­rów­ny, wy­sy­pa­ny w kil­ku miej­scach ku­pa­mi ka­mie­ni, mię­dzy któ­ry­mi le­ża­ły błot­ni­ste ka­łu­że i śmiet­ni­ki z ostat­nie­go jar­mar­ku. Na­oko­ło tego pla­cu sta­ły sze­re­gi dom­ków drew­nia­nych, na ka­mien­nych pod­mu­ro­wa­niach, z pod­sie­nia­mi i sta­ro­świec­ki­mi fa­cjat­ka­mi, spo­śród któ­rych wy­ska­ki­wa­ły, na kil­ka łok­ci dłu­gie, drew­nia­ne ryn­ny, wy­rzu­ca­ją­ce w cza­sie desz­czu ob­fi­te stru­mie­nie wody w ka­łu­że i doły. Po­środ­ku ryn­ku, obok fi­gu­ry świę­te­go Jana Ne­po­mu­ce­na, stał na wznie­sie­niu bu­dy­nek, po­dob­ny do la­mu­sa, któ­ry miał przed­sta­wiać ra­tusz.

Z tego to bu­dyn­ku wy­szedł po­li­cjant, w sta­rym wy­peł­znię­tym mun­du­rze, któ­ry był kie­dyś nie­bie­skim, i sta­nąw­szy w jed­nym rogu ryn­ku, ude­rzył w bę­ben. Od­głos roz­legł się wśród pu­stych ścian ryn­ku, miesz­cza­nie bo­wiem za­ję­ci byli w polu zbie­ra­niem sia­na, i mało kto po­zo­stał w mia­stecz­ku. Kil­ku tyl­ko ma­łych chłop­ców w spoden­kach, za­wie­szo­nych na ka­wał­kach kra­jek, kil­ka pia­stu­nek z nie umy­ty­mi, roz­czo­chra­ny­mi ba­cho­ra­mi ży­dow­ski­mi i ja­kiś sta­ry rze­mieśl­nik z zie­lo­ną um­brel­ką oto­czy­li po­li­cjan­ta, któ­ry z uro­czy­stą po­wa­gą, po dwu­krot­nym ude­rze­niu w bę­ben, ode­zwał się pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na, wam, szla­chet­ni ry­ce­rze, wy­so­ka szlach­to, po­stron­ni oby­wa­te­le, miesz­cza­nie, chło­pi i inni lu­dzie, jako też i wam Ży­dzi, ma­gi­strat mia­sta czy­ni wia­do­mo, jako iż wczo­raj na dro­dze mię­dzy ma­jęt­no­ścią ja­śnie wiel­moż­ne­go puł­kow­ni­ka Jana Lip­skie­go, dzie­dzi­ca Za­rze­cza z przy­le­gło­ścia­mi, a mia­stem zgu­bio­no pu­gi­la­res z czer­wo­nej skó­ry, ozdo­bio­ny bo­ga­tym ha­ftem, w któ­rym to pu­gi­la­re­sie oprócz róż­nych pa­pie­rów, do­ku­men­tów i fo­to­gra­fii – znaj­do­wa­ło się sześć­set gul­de­nów w bank­no­tach au­striac­kich. Ła­ska­wy zna­laz­ca ze­chce się zgło­sić bądź do tu­tej­sze­go ma­gi­stra­tu, bądź do wy­żej wy­ra­żo­ne­go ja­śnie wiel­moż­ne­go Jana Lip­skie­go, gdzie otrzy­ma na­gro­dę w kwo­cie pięć­dzie­się­ciu gul­de­nów.

Od­re­cy­to­waw­szy jed­no­staj­nym gło­sem to ogło­sze­nie, po­li­cjant prze­szedł na dru­gi róg ryn­ku i zno­wu ude­rzył w bę­ben. Ta sama pu­bli­ka, któ­rą on we­dług sta­rej for­mu­ły ty­tu­ło­wał szla­chet­ny­mi ry­ce­rza­mi i wy­so­ką szlach­tą, po­cią­gnę­ła tam za nim, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że za­miast sta­re­go rze­mieśl­ni­ka, któ­ry już po­szedł do domu, sta­nę­ła ja­kaś ku­char­ka z za­ka­sa­ny­mi i omą­czo­ny­mi rę­ka­mi i chłop, któ­ry z ja­ja­mi za­je­chał był wła­śnie przed ży­dow­ski skle­pik. Zresz­tą nikt wię­cej nie po­ja­wił się na ryn­ku. Na­wet Icek Faj­ge­łes, wła­ści­ciel owe­go skle­pi­ku, za­ty­tu­ło­wa­ne­go na szyl­dzie han­dlem win i ko­rze­ni, nie ra­czył po­fa­ty­go­wać się dla wy­słu­cha­nia tego ogło­sze­nia, a to nie przez brak cie­ka­wo­ści, jeno że Icek Faj­ge­łes o wszyst­kich spra­wach ma­gi­strac­kich miał wia­do­mo­ści z pierw­szej ręki, bo od sa­me­go bur­mi­strza, któ­ry w chwi­lach wol­nych od urzę­do­wa­nia, a ta­kich miał bar­dzo wie­le, re­zy­do­wał sta­le w han­dlu win i ko­rze­ni.

I te­raz wła­śnie tam się znaj­do­wał z pa­nem po­czmi­strzem i księ­dzem wi­ka­rym, i ga­wę­dził z nimi przy lam­pecz­ce wina. Treść ogło­sze­nia była przed­mio­tem ich roz­mo­wy. Dzi­wio­no się, że taki dum­ny pan zde­cy­do­wał się ogła­szać zgu­bę kil­ku­set gul­de­nów. Bur­mistrz utrzy­my­wał, że o ile zna puł­kow­ni­ka, to wie, że tego by nie zro­bił, gdy­by mu cho­dzi­ło tyl­ko o pie­nią­dze; że w pu­gi­la­re­sie miał się po­dob­no znaj­do­wać ja­kiś waż­ny do­ku­ment fa­mi­lij­ny, a i pu­gi­la­res sam miał dla puł­kow­ni­ka war­tość pa­miąt­ko­wą, bo haft na nim był ro­bo­ty nie­boszcz­ki żony.

Ksiądz wi­ka­ry tak­że był tego zda­nia; tyl­ko po­czmistrz, któ­ry nie lu­bił puł­kow­ni­ka za jego lek­ce­wa­żą­ce trak­to­wa­nie lu­dzi, przy­pusz­czał, że bie­da zmu­si­ła go do zro­bie­nia tego ogło­sze­nia.

– Daw­niej – mó­wił – był­by tego pew­nie nie zro­bił, ale te­raz kru­cho z nim. Toż wszy­scy wie­my, w ja­kich on in­te­re­sach; dłu­gów po uszy!

– Mó­wią, że sta­ra te­ścio­wa ma ma­ją­tek –" ode­zwał się wi­ka­ry.

– Ma, ale go nikt nie zo­ba­czy, chy­ba po śmier­ci. Sta­ra się boi gro­sza ru­szyć, bo wie, że i to po­szło­by na róż­ne fan­ta­zje pań­skie, jak cała for­tu­na, a for­tu­na była nie lada.

– No, jesz­cze tak źle z nim nie jest – ode­zwał się zno­wu bur­mistrz, bio­rąc w obro­nę puł­kow­ni­ka. – Przez za­mę­ście cór­ki in­te­re­sa jego zno­wu się po­pra­wią. Na­rze­czo­ny ma znacz­ne do­bra na Po­do­lu.

– Któż to taki? – spy­tał zno­wu wi­ka­ry.

– Si­kor­ski – zna­ny ród, sta­ra szlach­ta.

– Bo też i Lip­scy ni­cze­go.

– Tyl­ko goli – wtrą­cił zno­wu po­czmistrz.

– To­też pono ro­dzi­na pana mło­de­go nie bar­dzo ży­czy­ła so­bie tego związ­ku. Ale mło­dy za­ko­chał się po uszy w pan­nie i nie było rady.

– Czy taka pięk­na? – spy­tał wi­ka­ry, któ­ry jako świe­żo przy­by­ły w te stro­ny nie znał ani sto­sun­ków miej­sco­wych, ani osób. – Moż­na by śmia­ło o niej po­wie­dzieć: pięk­ny, bo to wię­cej chło­piec niż dziew­czy­na, jeź­dzi kon­no jak naj­lep­szy ka­wa­le­rzy­sta, strze­la, po­lu­je, po­dob­no na­wet na pa­ła­sze się rą­bie. Bę­dzie miał mąż nie­ma­łą pra­cę okul­ba­czyć taką żonę.

– Je­śli ona go nie okul­ba­czy.

– To pew­niej­sze.

– I kie­dyż we­se­le?

– Na szwen­ti Mi­chał – ode­zwał się Icek Faj­ge­łes, któ­ry sto­jąc tuż przy sto­li­ku pana bur­mi­strza, przy­słu­chi­wał się przez cały czas roz­mo­wie.

A ode­zwał się z pew­ną dumą, że mógł po­chwa­lić się tą wia­do­mo­ścią o ter­mi­nie we­se­la, była zaś to wia­do­mość pew­na, bo miał ją od sa­me­go pana puł­kow­ni­ka, któ­ry mu po­le­cił spro­wa­dzić na ten czas wina z Wę­gier.

Pod­czas kie­dy tak roz­pra­wia­no w han­del­ku, po­li­cjant prze­szedł na trze­ci róg mia­sta, do­kąd mu już tyl­ko paru chłop­ców, nie­stru­dzo­nych ama­to­rów bęb­nie­nia, to­wa­rzy­szy­ło. Ale i ci wnet po­rzu­ci­li go, wra­ca­jąc pod mur ra­tu­sza, do prze­rwa­nej za­ba­wy w gu­zi­ki.

Po­li­cjant po­zo­stał sam je­den. To go jed­nak nie wstrzy­ma­ło od do­peł­nie­nia for­mal­no­ści, któ­ra wy­ma­ga­ła, aby każ­de po­sta­no­wie­nie ma­gi­stra­tu wy­bęb­nio­ne i wy­gło­szo­ne było na wszyst­kich czte­rech ro­gach ryn­ku. I z peł­ną waż­no­ści miną prze­szedł na róg czwar­ty.

Po dwu­krot­nym ude­rze­niu w bę­ben, gdy się zbie­rał wła­śnie do wy­gło­sze­nia ob­wiesz­cze­nia i już od­chrząk­nął, splu­nął i za­czerp­nął po­wie­trza, ja­kiś po­dróż­ny, w li­chym ubra­niu, moc­no za­ku­rzo­ny i z za­wi­niąt­kiem w ręku, wy­szedł z bocz­nej uli­cy na ry­nek. Po­li­cjant roz­po­czął roz­po­rzą­dze­nie. Po­dróż­ny za­trzy­mał się i wspar­ty na kiju, słu­chał.

Był to męż­czy­zna mo­gą­cy mieć lat dwa­dzie­ścia kil­ka, ro­sły, bar­czy­sty i wca­le pięk­nej, sym­pa­tycz­nej twa­rzy, na któ­rej jed­nak mało było ży­cia i wy­ra­zu. Była w niej ja­kaś le­ni­wa ospa­łość; zna­mio­nu­ją­ca przy­tę­pio­ny umysł; ru­chy jego były cięż­kie, nie­zgrab­ne, a krój ubio­ru ro­bił go po­dob­nym do ja­kie­goś or­ga­ni­sty lub ko­ściel­ne­go z ma­łe­go mia­stecz­ka. Ubiór ten był do tego moc­no za­ku­rzo­ny z dro­gi, któ­rą wi­docz­nie od­by­wał pie­cho­tą, twarz opa­lo­na, zro­szo­na po­tem, świe­ci­ła, jak­by była z brą­zu od­la­na. W du­żych oczach, po­ru­sza­ją­cych się le­ni­wo i obo­jęt­nie, ma­lo­wa­ło się znu­że­nie i ospa­łość.

Po­li­cjant zda­wał się nie wi­dzieć po­dróż­ne­go, sto­ją­ce­go tuż przed nim. Re­cy­tu­jąc bo­wiem ogło­sze­nie, błą­dził ocza­mi w prze­strze­ni, jak­by miał przed sobą nie­zmier­ne tłu­my ludu, i wzrok jego nie za­trzy­my­wał się szcze­gó­ło­wo na ni­kim.

Do­pie­ro kie­dy skoń­czył czyn­ność swo­ją i zło­żył urzę­do­we pał­ki do rze­mien­ne­go fu­te­ra­łu na pier­siach, ze­szedł z kupy ka­mie­ni, z któ­rych wy­so­ko­ści prze­ma­wiał był do na­ro­du, i zbli­żyw­szy się do po­dróż­ne­go, po­wi­tał go ski­nie­niem gło­wy.

– Jak się masz, Ant­ku? – spy­tał go gło­sem już zwy­czaj­nym, ro­ze­bra­nym z urzę­do­wej po­wa­gi – a ty skąd?

– A z mia­sta, ze szkół – od­rzekł po­dróż­ny.

– A to cię dia­bel­nie dłu­go w tych szko­łach trzy­ma­ją. Toż to już bę­dzie sześć czy siedm lat, od­kąd tam sie­dzisz.

– Ośm lat się skoń­czy­ło.

– A no; mu­sia­łeś już po­jeść wszyst­kie ro­zu­my. Po­dróż­ny uśmiech­nął się ja­ło­wo i od­rzekł:

– Już te­raz skoń­czy­łem.

– No, czym­że my­ślisz zo­stać?

– Albo ja wiem? Zo­ba­czę, co oj­ciec po­wie.

– I dzie­dzic, boć to on prze­cie ło­żył na cie­bie.

– A tak, po­ma­gał mi. Czy to jemu zgi­nął ten pu­gi­la­res, co­ście go ob­wo­ły­wa­li?

– A jemu. Jak bę­dziesz szedł do domu, patrz pil­nie po dro­dze; może ci się uda zna­leźć; do­sta­ła­by ci się na­gro­da.

– Pięć­dzie­siąt gul­de­nów pięk­ny grosz; ale to pew­nie już kto zna­lazł i scho­wał, kie­dy się do tego cza­su nie od­szu­kał. Pu­gi­la­res nie szpil­ka, zo­ba­czyć nie trud­no.

– Tak się zda­je, że go ktoś wziął so­bie. Chwil­kę mil­cze­li, nie wie­dząc, o czym da­lej mó­wić. Wresz­cie po­dróż­ny za­py­tał:

– I cóż no­we­go u was?

– A cóż? Wszyst­ko po daw­ne­mu; kle­pie się bie­dę i ba­sta.

– A mój sta­ry zdrów? Daw­no­ście go wi­dzie­li?

– A był tu na Boże Cia­ło. Asy­sto­wa­li­śmy w mun­du­rach księ­dzu ce­le­bran­so­wi na pro­ce­sji. Sta­ry krzep­ko się trzy­ma, wy­glą­da le­piej ode mnie, choć znacz­nie star­szy.

– Chwa­ła Bogu.

Umil­kli zno­wu. Po­dróż­ny grze­bał la­ską w zie­mi i kre­ślił ja­kieś zyg­za­ki, po­li­cjant za­ży­wał ta­ba­kę.

– No, trze­ba bę­dzie iść, żeby przed nocą do­cią­gnąć do domu. Mam jesz­cze spo­ro dro­gi przed sobą. By­waj­cie zdro­wi!

– Szczę­śli­wa dro­ga! A po­zdrów tam sta­re­go ode mnie.

– Bóg wam za­płać.

Ski­nął gło­wą po­li­cjan­to­wi i po­szedł da­lej za mia­sto.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła z po­cząt­ku wzdłuż wy­so­kie­go brze­gu, skąd roz­le­gły i wspa­nia­ły był wi­dok na sze­ro­kie rów­ni­ny, peł­ne la­sów i wio­sek, le­żą­cych z dru­giej stro­ny rze­ki. Że jed­nak gli­nia­sty brzeg od­ry­wał się czę­sto, prze­to, dla bez­pie­czeń­stwa, od­su­nię­to dro­gę w głąb pła­sko­wzgó­rza, przez co trze­ba było ro­bić wiel­kie koło. Pie­si jed­nak, szcze­gól­nie wie­śnia­cy, cho­dzą­cy na tar­gi do mia­stecz­ka, uży­wa­li sta­rej dro­gi, jako bliż­szej. Z cza­sem dro­ży­na za­mie­ni­ła się w ścież­kę, któ­ra szła tuż brze­giem rze­ki, pro­sto na prze­łaj przez pa­ro­wy, stru­mie­nie i jary.

Tą ścież­ką po­szedł tak­że nasz po­dróż­ny. Czas ja­kiś szedł grzbie­tem wzgó­rza, ko­lo­sal­na jego po­stać ry­so­wa­ła się jak ciem­na syl­wet­ka ostro na tle zło­ci­stym za­cho­du. Po­tem ze­szedł w pa­rów i znik­nął wśród krza­ków lesz­czy­ny. Prze­cho­dząc środ­kiem tych za­ro­śli, usły­szał za sobą sze­lest, jak­by ktoś szyb­ko prze­dzie­rał się przez krza­ki. Roz­cie­ka­wio­ny za­trzy­mał się. Sze­lest pręd­ko zbli­żał się ku nie­mu, już tyl­ko parę kro­ków prze­dzie­la­ło go. Po­dróż­ny spoj­rzał w tę stro­nę i zo­ba­czył ze zdzi­wie­niem sar­nę, któ­ra na jego wi­dok za­trzy­ma­ła się w bie­gu, wpa­trzy­ła na nie­go lę­kli­we, wil­got­ne oczy a po­tem, spło­szo­na, rzu­ci­ła się na­głym sko­kiem, ucie­ka­jąc na po­wrót w gę­stwi­nę.

Po­dróż­ny mi­mo­wied­nie po­sko­czył za nią i chciał ją ści­gać, wnet jed­nak spo­strzegł się, że by­ło­by to dzie­ciń­stwem go­nić sar­nę po za­ro­ślach z go­ły­mi rę­ka­mi, za­trzy­mał się więc. Czas ja­kiś przy­słu­chi­wał się cich­ną­ce­mu co­raz bar­dziej tę­ten­to­wi ko­py­tek, po­trą­ca­ją­cych o ga­łę­zie krza­ków i ko­rze­nie drzew, a gdy sze­lest cał­kiem ucichł, wró­cił zno­wu ku ścież­ce, z któ­rej był zbo­czył. To­ru­jąc so­bie la­ską i ręką dro­gę przez za­ro­śla, po­trą­cił o ja­kiś ru­cho­my przed­miot, schy­lił się i zo­ba­czył pu­gi­la­res, w czer­wo­ną skó­rę opraw­ny, z pięk­nym ha­ftem po jed­nej stro­nie. Ser­ce ude­rzy­ło w nim gwał­tow­nie ze wzru­sze­nia; otwo­rzył skwa­pli­wie pu­gi­la­res, z któ­re­go po­sy­pa­ły się na zie­mię ja­kieś pa­pie­ry i fo­to­gra­fia. Przed­sta­wia­ła ona gło­wę mło­dej ko­bie­ty, bru­net­ki, w dość du­żym for­ma­cie. Gło­wa była wznie­sio­na nie­co w górę, z wy­ra­zem dumy i pew­nej bra­wu­ry. Wło­sy gę­ste, krót­ko ob­cię­te, krę­cą­ce się lek­ko nad sze­ro­kim czo­łem, an­giel­ski sto­ją­cy koł­nie­rzyk i kra­wat nada­wa­ły jej po­zór ślicz­ne­go chłop­ca, prze­bra­ne­go za ko­bie­tę. Szcze­gól­nie zwra­ca­ły uwa­gę duże, czar­ne, błysz­czą­ce oczy, któ­re śmia­ło i im­po­nu­ją­co pa­trza­ły wprost na pa­trzą­ce­go. Była w nich taka ja­kaś prze­szy­wa­ją­ca siła i urok ma­gicz­ny, że spra­wia­ły wra­że­nie spoj­rze­nia ży­wej oso­by.

Po­dróż­ny czuł się wo­bec tego spoj­rze­nia za­kło­po­ta­ny i nie­śmia­ły. Owład­nął go ja­kiś dziw­ny nie­po­kój, po­łą­czo­ny z roz­kosz­nym odu­rze­niem. Do­zna­wał po­dob­ne­go uczu­cia, ja­kie ma czło­wiek, gdy mu się śni, że lata w po­wie­trzu, ten lot ła­sko­cze mu ner­wy, a za­ra­zem przej­mu­je gro­zą i oba­wą upad­ku. Spoj­rze­nie to wię­zi­ło jego oczy i dłu­go nie mógł ich ode­rwać od fo­to­gra­fii. Stał nad nią z ocza­mi za­pa­trzo­ny­mi i otwar­ty­mi usta­mi. Pierw­szy to może raz w ży­ciu tak śmia­ło wpa­try­wał się W twarz ko­bie­cą, bo po­mi­mo że kil­ka lat prze­pę­dził w mie­ście, żył jak za­kon­nik w klasz­to­rze Kar­me­li­tów, gdzie ob­słu­gi­wał księ­ży w domu i w ko­ście­le, za co do­sta­wał dar­mo po­ży­wie­nie i miesz­ka­nie. Resz­tę cza­su zaj­mo­wa­ła mu na­uka. Nie znał pra­wie in­nej dro­gi prócz tej, któ­ra od klasz­to­ru pro­wa­dzi­ła do szko­ły, a choć na tej dro­dze spo­ty­kał nie­raz ko­bie­ty, na­wet może pięk­niej­sze od tej, któ­rej fo­to­gra­fię te­raz w ręku trzy­mał, to albo nie uwa­żał na nie, albo nie miał śmia­ło­ści przy­pa­try­wać się im. Jak koń w kie­ra­cie, tak on ob­ra­cał się w kole swych co­dzien­nych za­jęć i pra­cy, nie pa­trząc da­lej, nie zna­jąc pra­wie ży­cia ani uciech mło­do­ści. Te­raz, po ośmiu la­tach, od­przę­gnię­to go od tego jarz­ma i pusz­czo­no. Szedł, sam nie wie­dząc, co da­lej bę­dzie, gdzie się ob­ró­ci. Przy­zwy­cza­jo­ny do śle­pe­go po­słu­szeń­stwa ojcu, któ­ry go trzy­mał ostro i su­ro­wo, szedł bez­myśl­nie pod­dać się jego woli, nie ma­jąc żad­nych wła­snych pra­gnień ni za­mia­rów. Na tej dro­dze spo­tkał ko­bie­tę, a choć to była tyl­ko mar­twa po­do­bi­zna ry­sów ko­bie­cych, to jed­nak dziw­ne na nim zro­bi­ła wra­że­nie, ja­kie­go przed­tem nig­dy nie do­zna­wał, i któ­re­go nie umiał­by na­zwać. Było to pierw­sze po­ru­sze­nie za­mar­łych i uśpio­nych jesz­cze pra­gnień mło­do­ści. Pra­wa na­tu­ry po­czę­ły dzia­łać, jak sło­necz­ne pro­mie­nie na wio­snę. Owo sam na sam z fo­to­gra­fią, wśród za­ro­śli, sil­niej dzia­ła­ło na dzie­wi­czą, nie­po­ka­la­ną mło­dość niż naj­po­waż­niej­sza rze­czy­wi­stość na zu­ży­tych roz­pust­ni­ków; wo­bec ka­wał­ka za­ma­lo­wa­ne­go pa­pie­ru do­zna­wał wra­że­nia więk­sze­go, niż nie­je­den wo­bec pięk­nej, ży­wej ko­bie­ty do­zna­wać może. Dłu­giej chwi­li trze­ba było, żeby się opa­mię­tał i ośmie­lił do­tknąć fo­to­gra­fii i pod­nieść ją z zie­mi wraz z pa­pie­ra­mi.

Nim je wło­żył na po­wrót do pu­gi­la­re­su, zaj­rzał do środ­ka i zmie­szał się. W pu­gi­la­re­sie nie było pie­nię­dzy. Był cał­kiem próż­ny. Przej­rzał pa­pie­ry, wy­trzą­sał je­den po dru­gim, ale i tam pie­nię­dzy nie było. Te­raz do­pie­ro przy­po­mniał so­bie, że gdy pod­no­sił pu­gi­la­res z zie­mi, był on już otwar­ty. Praw­do­po­dob­nie więc ktoś inny miał go już przed­tem w rę­kach i wy­jął pie­nią­dze, a po­tem rzu­cił go w krza­ki. Ra­dość, jaką mu spra­wi­ło zna­le­zie­nie zgu­by, prze­mie­ni­ła się wnet w trwo­gę i nie­po­kój.

Trzy­mał pu­gi­la­res w ręku i nie wie­dział, co po­cząć. Bał się od­dać go wła­ści­cie­lo­wi, by go nie po­są­dzo­no o skra­dze­nie pie­nię­dzy;

z na­tu­ry nie­śmia­ły i lę­kli­wy, a przy tym cho­wa­ny su­ro­wo, nie po­sia­dał owej od­wa­gi, z jaką praw­da zwy­kła się tłu­ma­czyć przed ludź­mi ze swych czyn­no­ści; bał się po­dej­rzeń, ba­dań, z któ­rych nie umiał­by się wy­plą­tać. Ta oba­wa skło­ni­ła go, że po­ło­żył zna­le­zio­ny pu­gi­la­res na zie­mię, tam, gdzie przed­tem le­żał, i od­da­lił się. Uszedł­szy jed­nak kil­ka­na­ście kro­ków za­trzy­mał się i na­my­ślał. W ru­chach jego było wa­ha­nie się, nie­pew­ność; to chciał wra­cać, to zno­wu i sta­wał. Na­resz­cie wró­cił w za­ro­śla, drżą­cy­mi rę­ka­mi wziął pu­gi­la­res do ręki, wy­jął z nie­go fo­to­gra­fię i scho­waw­szy ją do za­na­drza od­da­lił się spiesz­nie, oglą­da­jąc się trwoż­nie wo­ko­ło, czy go kto nie wi­dział.

Za­le­d­wie prze­był za­ro­śla i za­dy­sza­ny wy­do­był się z pa­ro­wu na rów­ne pole, uj­rzał cwa­łu­ją­cą pę­dem mie­dzą wśród ła­nów zbo­ża ama­zon­kę w czar­nej suk­ni i po­pie­la­tym ka­pe­lu­szu, z nie­bie­ską, prze­zro­czy­stą wo­al­ką, któ­ra, roz­wia­na wia­trem, pły­nę­ła jak ga­zo­wy ob­ło­czek za gło­wą ama­zon­ki po­nad zło­ci­sty­mi fa­la­mi zbo­ża. Ama­zon­ka mi­nę­ła żeń­ców, co sznu­rem szli ku wsi, i w szyb­kim ga­lo­pie zbli­ża­ła się do dro­gi. Sze­ro­ki do­syć rów prze­dzie­lał pola od dro­gi; ama­zon­ka bez na­my­słu prze­sa­dzi­ła rów. Przy tym gwał­tow­nym wstrzą­śnie­niu ka­pe­lusz spadł jej z gło­wy, czym spło­szo­ny koń po­niósł ją sza­lo­nym pę­dem. W tej­że chwi­li wy­pa­dła spo­mię­dzy zbo­ża sar­na, prze­sa­dzi­ła tak­że rów i po­gna­ła jak chart za ko­niem na wy­ści­gi. Po­dróż­ny za­raz do­my­ślił się, że to mu­sia­ła być ta sama sar­na, któ­rą nie­daw­no przed­tem wi­dział w za­ro­ślach. My­śląc o tym, tak się za­ga­pił, że za­po­mniał o ka­pe­lu­szu, któ­ry tuż obok nie­go le­żał na zie­mi. Na­wet gdy ama­zon­ka za­trzy­ma­ła ko­nia i od­wró­ci­ła się, nie do­my­ślał się jesz­cze, dla­cze­go sta­nę­ła i cze­ka.

Ama­zon­ka ener­gicz­nym ru­chem ręki wska­za­ła na zie­mię i ode­zwa­ła się:

– Hej, czło­wie­ku, po­daj mi ka­pe­lusz; no, prę­dzej!

Po­dróż­ny, ru­szo­ny z miej­sca tym roz­ka­zem, pod­sko­czył skwa­pli­wie, po­chwy­cił ka­pe­lusz, po­biegł do ama­zon­ki. Ale gdy się przy­bli­żył, żeby po­dać ka­pe­lusz, i pod­nió­sł­szy oczy do góry zo­ba­czył twarz ama­zon­ki, osłu­piał; fo­to­gra­fia żywa sta­ła przed nim. To go tak zmie­sza­ło, że nie­przy­tom­ny za­plą­tał się no­ga­mi w wo­al­ce i roz­darł ją.

– Ach, to nie­zgrab­ny! – rze­kła ama­zon­ka z gnie­wem, wy­rwa­ła znie­cier­pli­wio­na ka­pe­lusz z rąk nie­przy­tom­ne­go po­dróż­ne­go i za­ciąw­szy ko­nia szpi­cru­tą, po­pę­dzi­ła na­przód.

Po­dróż­ny stał jak przy­ku­ty do zie­mi i pa­trzał na cwa­łu­ją­cą, pa­trzał, choć już znik­nę­ła wśród chat wio­ski; na­wet tu­ma­ny ku­rzu, wzbi­te ko­py­ta­mi koń­ski­mi, opa­dły na zie­lo­ne łąki, a on stał jesz­cze za­pa­trzo­ny, jak­by cze­kał jesz­cze na coś. Do­pie­ro roz­mo­wy nad­cho­dzą­cych żeń­ców wy­rwa­ły go z tego osłu­pie­nia. Po­ru­szył się, obej­rzał wo­ko­ło; po­tem pod­niósł spod nóg ka­wa­łek nie­bie­skiej wo­al­ki i po­szedł da­lej. Żeń­cy zrów­na­li się z nim. Po­dróż­ny pod­su­nął się do wie­śniacz­ki, idą­cej na prze­dzie, i za­py­tał nie­śmia­ło:

– Nie wie­cie przy­pad­kiem, kto była ta pani na ko­niu?

– To na­sza pa­nien­ka dzie­dzicz­ka.

– Cór­ka tu­tej­sze­go dzie­dzi­ca?

– No już­cić tak.

– Cór­ka dzie­dzi­ca – po­wtó­rzył so­bie pół­gło­sem po­dróż­ny.

Wia­do­mość ta wi­docz­nie go uspo­ko­iła; był on bo­wiem do­syć za­bo­bon­ny. Nie­zwy­kły tok wy­pad­ków, któ­re w taki dziw­ny spo­sób łą­czy­ły się z sobą, przy­pi­sy­wać był go­tów ja­kimś nie­czy­stym si­łom. Uspo­ko­ił się, gdy się do­wie­dział, że to zja­wi­sko, któ­re wi­dział przed chwi­lą, było tyl­ko ko­bie­tą, i do tego cór­ką dzie­dzi­ca Za­rze­cza.II

Na sa­mym koń­cu wsi, w nie­ja­kim od­da­le­niu od chat wiej­skich, stał do­mek na pa­gór­ku. Sze­ro­ka za­spa pia­sku od­dzie­la­ła wzgó­rek od rze­ki, któ­ra w tej po­rze wą­skim pły­nę­ła ko­ry­tem. Ale na wio­snę lub po ulew­nych desz­czach, rze­ka roz­le­wa­ła się sze­ro­ko i pod­cho­dzi­ła aż do stóp wzgór­ka, któ­ry wte­dy wy­glą­dał jak pół­wy­sep, gdyż tyl­ko wy­so­ka gro­bla łą­czy­ła go z lą­dem. Że ta­kie wy­le­wy czę­sto zda­rzać się mu­sia­ły, świad­czy­ły o tym gru­be pale, ster­czą­ce z jed­nej stro­ny wzgó­rza, do któ­rych przy­wią­zy­wa­no zwy­kle prom i ło­dzie. Te­raz one spo­czy­wa­ły da­le­ko od dom­ku na piasz­czy­stej ła­wie, przy­wią­za­ne łań­cusz­ka­mi do pa­li­ków, jak bry­ta­ny, tyl­ko że bry­ta­ny na noc, a ło­dzie na dzień spusz­cza­no z łań­cusz­ków. Czyn­no­ści tej do­peł­niał co­dzien­nie miesz­ka­niec dom­ku na wzgór­ku, sta­ry Ja­kub Si­kor­ski, nie­gdyś żoł­nierz, dziś dzier­żaw­ca prze­wo­zu.

Była to fi­gu­ra wy­so­ka, chu­da, ży­la­sta, jed­na z tych na­tur ły­ko­wa­tych, co to na po­zór wą­tłe, a jed­nak nie­spo­ży­te, wy­trwa­łe, któ­re czas żuje i gry­zie, ale po­gryźć ani po­łknąć nie może. Mimo póź­ne­go wie­ku trzy­mał się ostro, pra­co­wał jak koń i był zdrów.

Ubiór jego był mie­sza­ni­ną miesz­czań­skie­go gu­stu i żoł­nier­skich wspo­mnień. No­sił cza­ma­rę płó­cien­ną la­tem, a su­kien­ną sza­racz­ko­wą zimą, z pę­tli­ca­mi i sznu­ra­mi, buty juch­to­we po ko­la­na, żoł­nier­ską fu­ra­żer­kę i wy­so­ki halsz­tuk. Twarz opa­lo­na i ospo­wa­ta mia­ła wy­raz buń­czucz­ny, jak­by się cią­gle sro­żył i zży­mał, a su­mia­ste, pod­strzy­ga­ne wąsy, ster­czą­ce jak szczot­ki pod krót­kim no­sem, po­tę­go­wa­ły jesz­cze bar­dziej to wra­że­nie. Kie­dy mó­wił, to krót­ko i gło­śno, jak­by ko­men­de­ro­wał. Umiał tyl­ko słu­chać i roz­ka­zy­wać; do ga­węd­ki i po­ży­cia dłuż­sze­go był z nie­go nie­szcze­gól­ny to­wa­rzysz, to­też gdy wszedł mię­dzy zna­jo­mych, wo­lał grać w stra­sza­ka lub ma­ria­sza, niż roz­ma­wiać. Szcze­gól­nie ma­riasz był jego ulu­bio­ną za­ba­wą i je­dy­nie dla­te­go szu­kał to­wa­rzy­stwa lu­dzi dwor­skich, by mógł z któ­rym po­grać w ma­ria­sza do puli. Tej za­baw­ki jed­nak po­zwa­lał so­bie tyl­ko wie­czo­rem, gdy swo­ją psiar­nię, jak na­zy­wał ło­dzie, przy­wią­zał już był na łań­cusz­ki. W dzień był cią­gle za­ję­ty przy prze­wo­zie, bo ruch tam był cią­gły i było co ro­bić. Szcze­gól­nie kie­dy był od­pust lub jar­mark w mia­stecz­ku, na prze­wóz tyle szło lu­dzi, fur, bry­czek, że Ja­kub nie­raz kil­ku chło­pów naj­mo­wać mu­siał do po­mo­cy. Ale ten trud opła­cał się nie­źle. Icek Faj­ge­łes od daw­na kro­ił na za­bra­nie tego prze­wo­zu w dzier­ża­wę, obie­cy­wał dzie­dzi­co­wi da­le­ko więk­szy czynsz, ale dzie­dzic nie chciał na to przy­stać i po­zbyć się Ja­ku­ba, któ­ry daw­niej słu­żył w jego puł­ku. Była to ła­ska pań­ska, któ­rą Ja­kub tym bar­dziej ce­nić umiał, że przed­tem do­brze się na­bie­do­wał i na­kło­po­tał w ży­ciu. Po skoń­czo­nej bo­wiem kam­pa­nii osiadł był na Li­twie, oże­nił się z ja­kąś szlach­cian­ką li­tew­ską i dzier­ża­wił pro­pi­na­cję w mia­stecz­ku. Ale żona przy po­ło­gu umar­ła, go­spo­dar­stwo bez go­spo­dy­ni szło co­raz go­rzej, Ja­kub stra­cił na karcz­mie, mu­siał po­sprze­da­wać resz­tę chu­do­by i iść na służ­bę. Służ­bi­sta był z nie­go do­bry, pra­co­wi­ty i trzeź­wy, ale że był draż­li­we­go uspo­so­bie­nia i am­bit­ny na swo­ją god­ność eks-sier­żan­ta i po­cho­dze­nie szla­chec­kie, więc nig­dzie dłu­go nie za­grzał miej­sca.

Po­cho­dził on rze­czy­wi­ście z ja­kiejś szla­chec­kiej ro­dzi­ny, któ­ra pod­upa­dła, i to pod­upa­dła dość daw­no, gdyż Ja­kub uro­dził się już w dym­nej cha­cie i cho­dził wraz z oj­cem w chłop­skiej sier­mię­dze na od­ro­bek do dwo­ru. Ale tra­dy­cja po­cho­dze­nia za­cho­wa­ła się w pa­mię­ci lu­dzi, i oj­ciec Ja­ku­ba, choć bied­ny ko­mor­nik, do­zna­wał we wsi pew­ne­go po­wa­ża­nia i wzglę­dów. Ja­kub wy­cho­wał się w tym do­brym mnie­ma­niu o swo­im ro­dzie, a sto­pień sier­żan­ta, któ­re­go się do­słu­żył w woj­sku, wraz ze znacz­kiem or­de­ro­wym za wa­lecz­ność, jesz­cze wię­cej roz­dmu­chał jego próż­ność.

Nie każ­dy dom, nie każ­da służ­ba przy­pa­da­ły mu do sma­ku; pa­nom sta­wiał się nie­raz buń­czucz­no, mie­wał swo­je fan­ta­zje i ka­pry­sy, nie li­cu­ją­ce czę­sto z obo­wiąz­ka­mi i sta­no­wi­skiem słu­żą­ce­go. Po­zby­wa­no się go więc chęt­nie albo też sam dzię­ko­wał za służ­bę, za co nie­zbyt po­chleb­ne świa­dec­twa wy­pi­sy­wa­no mu w ksią­żecz­ce służ­bo­wej. Do­szło do tego, że go po­tem bano się przyj­mo­wać. Wa­łę­sał się wte­dy od dwo­ru do dwo­ru ze swo­im syn­kiem, na próż­no szu­ka­jąc służ­by i przez taką włó­czę­gę ze­szedł w koń­cu na dzia­da. Do­pie­ro puł­kow­nik do­był go z tej nę­dzy przez wzgląd na daw­ną jego służ­bi­stość i wa­lecz­ność w woj­sku; za­trzy­mał go u sie­bie we dwo­rze, opo­rzą­dził i dał mu miej­sce kar­bo­we­go, po­tem od­dał mu w za­rząd fol­wark pod la­sem, a na­resz­cie, gdy się miej­sce otwo­rzy­ło, pu­ścił mu w dzier­ża­wę prze­wóz, a oprócz tego za­jął się jego sy­nem i co rok na ręce ojca da­wał dla nie­go pew­ną sumę, aby mógł koń­czyć szko­ły.

Sta­ry Ja­kub umiał ce­nić tę ła­skę, to­też nie było rze­czy, któ­rej by się dla puł­kow­ni­ka nie pod­jął. Jak pies był po­słusz­ny i przy­wią­za­ny i jak pies rzu­cał się na lu­dzi, któ­rzy chcie­li w czym po­krzyw­dzić puł­kow­ni­ka. Nie wsty­dził się tej ule­gło­ści, nie ubli­ża­ła ona na­wet jego szla­chec­kiej am­bi­cji, bo – mó­wił – to pan z pa­nów, a ta­kie­mu nie wstyd i nie żal słu­żyć.

I puł­kow­nik ze swej stro­ny umiał oce­nić tę służ­bi­stość i ad­o­ra­cję sta­re­go sier­żan­ta i umiał ująć go so­bie ła­ska­wą pa­mię­cią i po­da­run­ka­mi. Czy to imie­ni­ny, czy to świę­ta, za­wsze ze dwo­ru kap­nął Ja­ku­bo­wi ja­kiś upo­mi­nek: to faj­ka por­ce­la­no­wa z Na­po­le­onem, to du­bel­tów­ka, to ko­żu­szek ba­ra­ni lub ze­gar ścien­ny z ku­kuł­ką. Sta­ry Ja­kub cho­wał te pre­zen­ty jak re­li­kwie, ce­niąc nie tyle ich war­tość, ile pa­mięć dzie­dzi­ca, i rad z tym chlu­bił się przed ludź­mi. Szcze­gól­niej w wiel­kim po­sza­no­wa­niu miał ze­gar z ku­kuł­ką. Ni­ko­mu nie po­zwo­lił się go do­tknąć, sam go re­gu­lo­wał, na­krę­cał, omia­tał z ku­rzu. Na­wet przy­wią­zy­wał do tego ze­ga­ra pew­ną za­bo­bon­ną wia­rę, że do­pó­ki on bę­dzie szedł do­brze, do­tąd puł­kow­nik bę­dzie zdrów i bę­dzie mu się do­brze wio­dło.

Pa­mię­tał więc o ze­ga­rze i cho­dził koło nie­go jak­by koło sa­me­go puł­kow­ni­ka.

Ze­gar ten sta­no­wił za­ra­zem naj­więk­szą ozdo­bę jego izby; resz­ta sprzę­tów była z pro­ste­go, nie ma­lo­wa­ne­go drze­wa, ale wszyst­ko było utrzy­ma­ne w czy­sto­ści i w po­rząd­ku praw­dzi­wie żoł­nier­skim. W dru­gim po­ko­iku sta­ło łóż­ko, tak­że z bia­łe­go drze­wa, na­kry­te ko­cem weł­nia­nym. Nad łóż­kiem sztych, przy­bi­ty gwoź­dzi­ka­mi, przed­sta­wia­ją­cy Na­po­le­ona pod Wa­ter­loo, a po­ni­żej ob­raz Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej i grom­ni­ca z pal­mą na krzyż. W ką­cie koło pie­ca stał sto­łek z mi­ską do my­cia się i dzba­nek gli­nia­ny, a pod ścia­ną zie­lo­ny ku­fe­rek, obi­ty że­la­zem.

Mó­wio­no, że w ku­fer­ku tym było już spo­ro uciu­ła­ne­go gro­sza, moż­na to było śmia­ło przy­pusz­czać, bo sta­ry miał nie­złe do­cho­dy, za dzier­ża­wę pła­cił mało, a żył dość oszczęd­nie. Syn naj­mniej wie­dział o za­moż­no­ści ojca, gdyż w li­stach sta­ry za­wsze mu pi­sał, aby pa­mię­tał, że jest bied­nym, i uczył się wcze­śnie pra­co­wać na sie­bie. W ostat­nich la­tach nie po­sy­łał mu na­wet pen­sji, któ­rą puł­kow­nik był wy­zna­czył aż do ukoń­cze­nia szkół. Sta­ry praw­do­po­dob­nie umie­ścił te pie­nią­dze tak­że w zie­lo­nym ku­fer­ku, a sy­no­wi za­miast pie­nię­dzy po­słał na­ukę, że już jest w tych la­tach, w któ­rych pra­co­wać na sie­bie po­wi­nien. W tym ro­dza­ju były wszyst­kie li­sty ojca; peł­no w nich było na­po­mnień, mo­ra­łów, nauk, ale nig­dy żad­ne­go czul­sze­go sło­wa, któ­re by świad­czy­ło o mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej, o przy­wią­za­niu lub tę­sk­no­cie. Do­dać tu jesz­cze po­trze­ba, że przez tych ośm lat, któ­re An­to­ni był w szko­łach, oj­ciec ani razu nie we­zwał go do sie­bie, a to, jak mó­wił, aby go nie roz­piesz­czać i na­uczyć żyć mię­dzy ludź­mi.

Ta­kie dłu­gie roz­łą­cze­nie i krót­kie, groź­ne li­sty, po­dob­ne do woj­sko­wych or­dy­nan­sów, nie mo­gły w synu obu­dzić de­li­kat­nych, ser­decz­nych uczuć ro­dzin­nych. Znał on tyl­ko jed­no uczu­cie, to jest śle­pe­go po­słu­szeń­stwa dla woli ojca, któ­re­go na­uczył się bać i słu­chać. I te­raz, kie­dy już był za­le­d­wie o kil­ka­dzie­siąt kro­ków od domu, nie do­zna­wał wca­le tych wzru­szeń, ja­kie owła­da­ją czło­wie­ka, gdy się zbli­ża do ro­dzi­ny. Szedł, aby dojść; myśl nie wy­prze­dza­ła nóg, a uczu­cie, ja­kie naj­sil­niej prze­ma­wia­ło w nim w tej chwi­li, było to uczu­cie gło­du. Był głod­ny jak wilk, a uczu­cie to tym przy­krzej­szym się sta­ło, gdy zo­ba­czył, że z ko­mi­na w dom­ku jego ojca wca­le się nie ku­rzy­ło. To było złą za­po­wie­dzią dla jego żo­łąd­ka i bez za­pa­łu, obo­jęt­nie zbli­żał się ku do­mo­wi.

Drzwi za­stał za­mknię­te. Za­pu­kał parę razy; ja­kaś baba, co pra­ła chu­s­ty nad sta­wem, zo­ba­czyw­szy go sto­ją­ce­go przed do­mem, pod­nio­sła gło­wę i spy­ta­ła: – A do kogo to?

– Do Ja­ku­ba Si­kor­skie­go; czy go nie ma w domu?

– To się wie, że nie ma; a wy co chcie­li od nie­go?

– Ja syn jego.

– A!

Wsta­ła i mo­kry­mi rę­ka­mi do­byw­szy zza pasa klucz, rze­kła:

– Weź­cie klucz i otwórz­cie so­bie do kuch­ni, bo klucz od izby pan Ja­kub ma przy so­bie. Po­siedź­cie tym­cza­sem w kuch­ni.

An­to­ni otwo­rzył drzwi i wszedł do wnę­trza domu; ale nie miał ocho­ty cze­kać w kuch­ni. Wy­szedł więc po chwi­li i siadł na pro­gu, pa­trząc bez­myśl­nie na babę, wie­sza­ją­cą chu­s­ty na pło­cie, na rze­kę i na las za rze­ką. Pa­trzał obo­jęt­nie; nic go tu nie zaj­mo­wa­ło, żad­ne wspo­mnie­nia nie wią­za­ły go do tych stron. Przy­po­mniał so­bie tyl­ko, że w kuch­ni we dwo­rze, gdy był jesz­cze ma­łym chłop­cem, czę­sto uda­wa­ło mu się ścią­gnąć ku­cha­rzo­wi spod ręki to ka­wał mię­sa, to reszt­ki le­gu­mi­ny ja­kiej, lub do­sta­wał ron­dle do wy­li­zy­wa­nia. To były je­dy­ne miłe wspo­mnie­nia, któ­re te­raz przy pu­stym żo­łąd­kuj tym sil­niej na jego fan­ta­zję dzia­ła­ły. In­nych mi­łych wspo­mnień nie miał w tych stro­nach.

Oj­ciec trzy­mał go ostro, krót­ko, na za­ba­wy z in­ny­mi dzieć­mi nie po­zwa­lał; pę­dził go tyl­ko do książ­ki albo ka­zał so­bie po­ma­gać na prze­wo­zie. An­to­ni, pa­trząc na ło­dzie przy brze­gu, przy­po­mi­nał so­bie, ile się na­brał bi­cia za to, że źle nie­raz ste­ru uży­wał lub wio­sła, że nie­pręd­ko poj­mo­wał na­ukę ojca, któ­ry był nie­cier­pli­wy i gwał­tow­ny.

Wspo­mnie­nia te nie­zbyt przy­jem­nie go ba­wi­ły. To­też bez żalu ode­rwał się od nich i wra­cał do obec­no­ści, któ­ra jed­nak tak­że nie była bar­dzo po­wab­na. Za dłu­go mu było cze­kać z próż­nym żo­łąd­kiem na ojca, więc zwró­ciw­szy się do baby, spy­tał tro­chę nie­cier­pli­wie:

– A może wy wie­cie, gdzie oj­ciec po­szedł?

– Ba, co bym zaś nie wie­dzia­ła. A no w oste­rii sie­dzi – od­rze­kła baba, a wi­dząc, że An­to­ni pod­niósł się z miej­sca, do­da­ła: – ale wam nie ra­dzę iść po nie­go, bo oni strasz­nie nie lu­bią, żeby im prze­szka­dzać, jak gra­ją w kar­ty.

Ta uwa­ga za­trzy­ma­ła zno­wu An­to­nie­go. Nie chciał się na­ra­żać na gniew ojca i zno­wu usiadł.

– A czy wy już po wie­cze­rzy? – spy­tał po chwi­li.

– Gdzie tam po wie­cze­rzy; a no do­pie­ro wa­rzyć będę dla sie­bie.

– A dla ojca?

– Pan Ja­kub ja­da­ją w oste­rii wie­cze­rzę.

– To nie­pręd­ko wró­ci?

– Róż­nie bywa; cza­sem się za­ba­wią i do pół­noc­ka.

Ta wia­do­mość nie bar­dzo po­cie­szy­ła An­to­nie­go. Zde­cy­do­wał się bądź co bądź iść do karcz­my.

Karcz­ma sta­ła pode dwo­rem przy dro­dze; było do niej z parę ty­się­cy kro­ków.

Ciem­no już było do­brze, ale An­to­ni znał dro­gę i po­szedł, kie­ru­jąc się ku wy­so­kim to­po­lom, któ­re ster­cza­ły na tle zie­lon­ka­we­go nie­ba. Przy­szedł­szy pod karcz­mę, zaj­rzał przez okno. W dru­giej izbie sie­dzał za sto­łem jego oj­ciec z dru­gim ja­kimś, praw­do­po­dob­nie dwor­skim czło­wie­kiem, i grał w kar­ty, po­pi­ja­jąc cza­sem her­ba­tę. Obok her­ba­ty sta­ła ja­kaś prze­ką­ska.

An­to­ni od­wa­żył się wejść do środ­ka i pod­szedł ku ojcu. Było to wła­śnie w chwi­li, gdy sta­ry za­ję­ty był ra­cho­wa­niem punk­tów, a że mu ja­koś źle szło w kar­ty, więc był w nie bar­dzo do­brym hu­mo­rze. To­też, gdy syn wziął go za rękę, w któ­rej wła­śnie trzy­mał kar­ty, ofuk­nął się opry­skli­wie i za­wo­łał:

– Któż to u dia­bła? A, to ty? Jak się masz? Za­raz… nie prze­szka­dzaj no mi – i li­czył da­lej: dwa­dzie­ścia sie­dem, trzy­dzie­ści, trzy­dzie­ści pięć, a król czte­ry, to trzy­dzie­ści dzie­więć.

– Nie ma du­bli – ode­zwał się gra­ją­cy z nim, któ­ry, jak się po­ka­za­ło, był ku­cha­rzem.

– A skąd by się wzię­ła? Po­ta­suj­cie no kar­ty; zo­ba­czy­my jesz­cze, jak to bę­dzie.

– Więc nie da­je­cie za wy­gra­ną?

– Ani my­ślę; ta­suj­cie no, ta­suj­cie.

Pod­czas gdy ku­charz mie­szał kar­ty, Ja­kub spoj­rzał na sto­ją­ce­go przed nim syna i za­py­tał:

– No cóż, kie­dy żeś przy­szedł?

– Te­raz, przed chwi­lą.

– I nie było Ger­tru­dy w domu, żeś tu przy­szedł?

– Owszem, ona mi po­wie­dzia­ła, że oj­ciec tu je­steś.

– No, sia­daj so­bie, za­raz skoń­czy­my.

Wziął kar­ty i grał da­lej. An­to­ni tym­cza­sem, pa­trząc na prze­ką­skę, po­że­rał ją oczy­ma. Sta­ry mu­siał to spo­strzec, bo spy­tał na­wia­so­wo:

– A może ty głod­ny?

– Od obia­du nic w ustach nie mia­łem.

– To daj pani mu tam her­ba­ty i co prze­trą­cić. Ta­kie było przy­wi­ta­nie ojca z sy­nem po ośmiu la­tach nie­wi­dze­nia się. Wy­daw­szy ten roz­kaz karcz­mar­ce, Ja­kub za­jął się zno­wu kar­ta­mi i, nu­cąc pod no­sem, grał da­lej. Cza­sa­mi tyl­ko, w prze­rwach mie­dzy jed­ną grą a dru­gą, mie­rzył po­waż­nym wzro­kiem syna, za­ja­da­ją­ce­go chleb z se­rem, i rzu­cił mu ja­kie py­ta­nie.

– A może dość bę­dzie na dzi­siaj? – spy­tał ku­charz.

– A to cze­mu?

– Może, my­śla­łem, bę­dzie­cie się chcie­li na­cie­szyć sy­nem, może ma­cie co po­ga­dać?

– Bę­dzie na to czas jesz­cze. A to by mi się po­do­ba­ło, żeby oj­ciec na wy­skok za­raz był na usłu­gi syna. Niech cze­ka.

– Z dro­gi, to i może znu­żo­ny.

– Albo to nie mło­dy i nie zdrów? Może za­cze­kać. Zro­bi­my jesz­cze jed­ną pul­kę, ja mu­szę się ode­grać. No, roz­daj­cie kar­ty.

Ale ja­koś na ode­gra­nie się nie za­no­si­ło. Kar­ta dziś ja­koś nie szła Ja­ku­bo­wi, to­też klął i rzu­cał się gniew­nie.

Wtem wszedł do karcz­my le­śni­czy ze strzel­bą na ra­mie­niu. Gra­ją­cy po­wi­ta­li go z ucie­chą.

– A gdzież to sie­dzie­li­ście, Szy­mo­nie? – spy­tał Ja­kub – my­śla­łem, że so­bie za­gra­my we trzech, bo we dwóch ja­koś źle mi idzie. Sia­daj­cie no, może się szczę­ście od­wró­ci – a zwró­ciw­szy się do ku­cha­rza, spy­tał: – no, może za­cznie­my na nowo?

– Ha, jak chce­cie – i zmie­szał kar­ty.

– Gdzie że­ście to tak dłu­go byli? – spy­tał tym­cza­sem Ja­kub przy­by­łe­go.

– A u wiel­moż­ne­go, bo ja­kiś pa­stuch zna­lazł pu­gi­la­res i przy­niósł go do mnie.

– Więc zna­lazł się?

– Ba, zna­lazł, ale bez pie­nię­dzy. Chło­piec, co pasł na wy­rę­bo­wi­sku, gdy już zga­niał z pola, zna­lazł pu­gi­la­res w lesz­czy­nie, ale pie­nię­dzy w nim nie było.

An­to­ni prze­stał jeść i zmie­sza­ny, to bled­nąc, to czer­wie­nie­jąc na prze­mian, słu­chał mó­wią­ce­go.

– Wy­jął ja­kiś gał­gan – za­wo­łał Ja­kub, ude­rza­jąc pię­ścią w stół.

– Pew­nie ja­kiś prze­cho­dzień. Pa­stuch na­wet mó­wił, że wi­dział nad wie­czo­rem ja­kie­goś po­dróż­ne­go, któ­ry wy­cho­dził z za­ro­śli i pa­ko­wał coś do kie­sze­ni.

– I kie­dyż to było?

– Przed dwie­ma go­dzi­na­mi tuż nad wie­czo­rem.

Sta­ry Ja­kub pod­niósł gło­wę i spoj­rzał prze­ni­kli­wym wzro­kiem na syna. An­to­ni nie mógł znieść tego spoj­rze­nia i zmie­sza­ny spu­ścił oczy ku zie­mi. Na twa­rzy jego zbyt wi­docz­nym był prze­strach, aby sta­ry nie miał spo­strzec tego. Chrząk­nął, zmarsz­czył brwi i grał da­lej, ale znać było po mi­nie, że coś in­ne­go zaj­mo­wa­ło myśl jego. Co chwi­la my­lił się, za­po­mi­nał, co mu się nig­dy prze­cież nie zda­rza­ło.

Na syna nie spoj­rzał już ani razu ani prze­mó­wił do nie­go.

Gra prze­cią­gnę­ła się z go­dzi­nę. Ja­kub był pod­czas niej bar­dzo ma­ło­mów­ny i chmur­ny, choć szło mu nie­źle. Gdy skoń­czy­li, nie za­trzy­mał się dłu­żej; krót­ko po­że­gnał swych to­wa­rzy­szów i wy­szedł.

An­to­ni po­szedł za nim, choć go nie wo­łał. Zda­wa­ło się, że za­po­mniał cał­kiem o synu. Przez dro­gę mil­czał upar­cie; szedł na­przód, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na syna. To po­nu­re mil­cze­nie za­po­wia­da­ło groź­ną bu­rzę. An­to­ni do­my­ślał się, co sta­re­mu jest; był pew­nym, że po­dej­rze­nie ma na nie­go wzglę­dem tych pie­nię­dzy, ale nie mógł sam roz­po­cząć uspra­wie­dli­wiać się, nie bę­dąc za­py­ta­ny. Cze­kał więc, aż ta bu­rza, co się go­to­wa­ła w pier­siach ojca, roz­wią­że się w sło­wach. Ale sta­ry dłu­go jesz­cze po przyj­ściu do domu nie wy­mó­wił ani sło­wa i gwał­tow­ny­mi, nie­rów­ny­mi kro­ka­mi mie­rzył pod­ło­gę w mil­cze­niu. An­to­ni stał pod oknem i prze­wra­cał kart­ki ka­len­da­rza. Wa­ha­dło ze­ga­ra wtó­ro­wa­ło w takt kro­kom sta­re­go. Cho­dził, krę­cił wąsa i nad czymś my­ślał. Na ko­niec za­trzy­mał się tuż przed sy­nem, tak bli­sko, że pier­sia­mi do­ty­kał jego pier­si i, za­pusz­cza­jąc w nie­go groź­ne spoj­rze­nie, po­ki­wał mu pal­cem i rzekł:

– An­to­ni, pa­mię­taj, że źle ro­bisz!

– Co ta­kie­go?

– Jak to, nie do­my­ślasz się?

– Nie.

– Kła­miesz. Ty wiesz, o czym ja my­ślę, o tych pie­nią­dzach, któ­re były w pu­gi­la­re­sie puł­kow­ni­ka. Ty je wzią­łeś, praw­da? Mów za­raz! Przy­znaj się!

– Nie wzią­łem, oj­cze.

Tyle za­le­d­wie po­tra­fił od­po­wie­dzieć na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie. Wo­bec su­ro­wo­ści ojca bra­kło mu od­wa­gi mó­wić wię­cej.

– Nie wzią­łeś? Za­raz się prze­ko­na­my; po­każ za­wi­niąt­ko.

I nie cze­ka­jąc, po­rwał za­wi­niąt­ko z ław­ki, ro­ze­rwał nie­cier­pli­wie i po­czął prze­trzą­sać każ­dy ka­wa­łek. An­to­ni przy­po­mniał so­bie ze stra­chem o fo­to­gra­fii. Miał ją w kie­sze­ni sur­du­ta. Był pew­nym, że oj­ciec bę­dzie szu­kał i znaj­dzie; to by go zdra­dzi­ło. Chciał więc nie­znacz­nie wy­jąć ją stam­tąd i ukryć mię­dzy kart­ka­mi ka­len­da­rza. Ale oj­ciec, spo­strze­gł­szy ten ru­chu ukry­ty, pod­sko­czył ku nie­mu i chwy­cił sil­nie za rękę, w któ­rej trzy­mał fo­to­gra­fię.

– Co to jest? Co tam cho­wasz?

An­to­ni usi­ło­wał ukryć na po­wrót fo­to­gra­fię, ale oj­ciec wy­rwał mu ją z ręki i przy­pa­trzyw­szy się jej za­wo­łał:

– To fo­to­gra­fia pan­ny Ja­dwi­gi! Skąd ty ją masz! Ona była w pu­gi­la­re­sie; a więc praw­dą jest, że ty skra­dłeś te pie­nią­dze!

– Nie wzią­łem ich.

– Milcz, nie przy­pro­wa­dzaj mnie do pa­sji – rzekł i ude­rzył syna w po­li­czek.

Krew wy­stą­pi­ła na twarz An­to­nie­mu, ale mil­czał i stał. Stra­cił już od­wa­gę bro­nie­nia się. To mil­cze­nie wię­cej jesz­cze utwier­dzi­ło ojca w po­dej­rze­niu i pod­nie­ca­ło gniew jego.

– Ty śmiesz się jesz­cze za­pie­rać? Ty… A, ło­trze!

Tu po­wtó­rzył ude­rze­nie i za­wo­łał z wście­kło­ścią:

– Gdzie te pie­nią­dze? Gdzie je scho­wa­łeś? Daj je!

I po­czął nim trząść, szar­pać i prze­wra­cać kie­sze­nie jego, roz­dzie­rać odzie­nie. A wśród tych czyn­no­ści cią­gle ga­dał roz­iry­to­wa­ny:

– Pięk­nej do­cze­ka­łem się po­cie­chy! Nie ma co mó­wić. Po ośmiu la­tach na­uki wy­uczył się brać cu­dze pie­nią­dze. I to czy­je? Opie­ku­na, do­bro­czyń­cy swe­go! A wiesz, ty gał­ga­nie, że gdy­by nie on, był­bym dzia­dem, że­bra­kiem, ja i ty. Co mamy, to jemu win­ni je­ste­śmy. I pięk­nie mu się za to od­pła­casz! Spra­wię ja się z tobą za to; stłu­kę na kwa­śne jabł­ko! Jak mi Bóg miły! Ja cię od­uczę kraść. Że­byś pod zie­mię scho­wał te pie­nią­dze, to ja je do­bę­dę. Do­tąd będę tłukł i wa­lił, aż wy­śpie­wasz wszyst­ko. Ze mną żar­tów nie ma. Po­pa­mię­tasz ty, co to oj­ciec!

Wśród tego ga­da­nia szu­kał sta­ran­nie po kie­sze­niach, za ko­szu­lą, za pod­szew­ką, ale nic nie zna­lazł.

– Gdzieś po­dział te pie­nią­dze, ło­trze, he?

– Ja nie bra­łem żad­nych pie­nię­dzy – od­rzekł syn po­nu­ro, gło­sem roz­mię­kłym od żalu.

– A gdzież się po­dzia­ły?

– Ja nie wiem; skąd ja mogę wie­dzieć?

– A to skąd się do cie­bie do­sta­ło? – spy­tał Ja­kub, wska­zu­jąc na fo­to­gra­fię.

– To zna­la­złem.

– Gdzie?

– W lesz­czy­nie.

– I nic tam wię­cej nie było?

– Nie, tyl­ko pa­pie­ry ja­kieś i pu­gi­la­res.

– A cze­muś ich nie wziął, nie przy­niósł do domu, he? Cze­muś jed­no wziął, a resz­tę nie?

An­to­ni nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Sku­lił ra­mio­na i od­rzekł:

– Bo ja wiem, cze­mu?

– Ale ja wiem. Za­bra­łeś pie­nią­dze, a pu­gi­la­res rzu­ci­łeś, by cię po nim nie od­kry­to, i my­śla­łeś, że ci się uda­ło. Ale Pan Bóg, co zbrod­nie ka­rze, zro­bił, że mały ślad cię zdra­dził. Ta fo­to­gra­fia cię zdra­dzi­ła, ro­zu­miesz? Ona po­ka­za­ła cię jak­by pal­cem i po­wie­dzia­ła: Ten zło­dziej, tego chwy­taj­cie!

To mó­wiąc, przy­ło­żył mu pra­wie do sa­mych oczu fo­to­gra­fię i tłu­kąc nią syna po twa­rzy, wo­łał z gwał­tow­no­ścią:

– I schwy­ci­my cię, ptasz­ku! Mu­sisz wy­śpie­wać, gdzie te pie­nią­dze; będę bił, do­pó­ki nie po­wiesz.

– Bij­cie, bij­cie, choć­by­ście mnie za­bi­li, ja wię­cej nie po­wiem.

– Zo­ba­czy­my.

Po­szedł do dru­gie­go po­ko­ju i wy­niósł gru­bą trzci­nę. Syn na wi­dok tego na­rzę­dzia eg­ze­ku­cyj­ne­go zbladł; strach go ogar­nął na myśl tego, co prze­cier­pieć trze­ba bę­dzie, i chciał ucie­kać. Ale sta­ry chwy­cił go za rękę i ode­pchnąw­szy od drzwi, pod­niósł la­skę do góry. An­to­ni usi­ło­wał się za­sło­nić i wy­sta­wiw­szy rękę, po­chwy­cił la­skę w za­ma­chu. Ten upór roz­na­mięt­nił star­ca, wy­rwał la­skę z rąk syna i po­czął go okła­dać bez li­to­ści, ma­cha­jąc nią na oślep. Razy pa­da­ły na nie­szczę­śli­we­go jed­ne po dru­gich. Jed­no ta­kie ude­rze­nie pa­dło na skro­nie i ogłu­szy­ło go. Ze­mdlał i padł na zie­mię z ło­sko­tem. To do­pie­ro zre­flek­to­wa­ło roz­gnie­wa­ne­go star­ca i za­trzy­ma­ło jego rękę. Upu­ścił kij i z prze­stra­chem spoj­rzał na le­żą­ce­go, któ­ry nie da­wał zna­ku ży­cia. Ja­kub schy­lił się, do­tknął czo­ła jego, było zim­ne; po­trzą­snął nim gwał­tow­nie i za­wo­łał drżą­cym nie­co gło­sem:

– An­to­ni! An­to­ni! Wstań! Sły­szysz?

Le­żą­cy nic nie od­po­wie­dział; usta miał za­ci­śnię­te, a na mar­twej twa­rzy wy­raz bo­le­snej skar­gi. Okrop­nym była wy­rzu­tem dla star­ca ta twarz nie­ru­cho­ma, z za­mknię­ty­mi ocza­mi, bla­do­si­na. Nie mógł pa­trzeć spo­koj­nie na nią, od­wró­cił się, po­biegł ku drzwiom i za­wo­łał:

– Wody! Na mi­łość bo­ską, wody!

Dłu­go mu­siał krzy­czeć, za­nim za­spa­na Ger­tru­da wpa­dła do izby.

– Co się sta­ło? Wszel­ki duch Pana Boga chwa­li!

– Wody! – wrza­snął Ja­kub roz­pacz­li­wie.

– Pali się! O, świę­ty Flo­ria­nie!

Po­bie­gła do kuch­ni po wodę i po­wró­ci­ła wnet z ko­new­ką.

– Gdzie się pali?

– Stul gębę, sta­ra, nie wrzeszcz; idź po­lej mu na gło­wę.

Tu wska­zał na le­żą­ce­go. Baba te­raz do­pie­ro spo­strze­gła, co się sta­ło.

– O, dla Boga, a toć on nie­ży­wy!

– Kła­miesz sta­ra! – wrza­snął Ja­kub roz­pacz­li­wie, przy­sko­czył do syna, ode­pchnął Ger­tru­dę i chwy­ciw­szy w garść wody, pry­snął nią na twarz jego i po­tarł czo­ło i skro­nie. Po­tem od­jął rękę od twa­rzy i cze­kał na sku­tek, wpa­tru­jąc się w le­żą­ce­go. Ocze­ki­wa­nie za­trzy­ma­ło mu od­dech w pier­siach, chwi­le wy­da­wa­ły mu się okrut­nie dłu­gi­mi. Na­resz­cie le­żą­cy dał znak ży­cia, usta lek­ko się po­ru­szy­ły, jak­by coś chciał mó­wić.

Sta­ry ode­tchnął; nie­bez­pie­czeń­stwa już nie było. W mia­rę jak syn przy­cho­dził do sie­bie, czu­łość sta­re­go Ja­ku­ba i tro­skli­wość ni­kły, a rysy jego za­ostrzy­ły się zno­wu i spo­chmur­nia­ły. Wstał, za­nim syn oczy otwo­rzył, i od­wra­ca­jąc się do Ger­tru­dy, rzekł chłod­no i szorst­ko:

– Jak przyj­dzie do sie­bie ten ga­ga­tek, to za­pro­wadź go do sie­ni i po­ściel mu tam, niech się prze­śpi, to mu bę­dzie le­piej.

To po­wie­dziaw­szy, po­szedł do dru­giej izby i za­mknął drzwi za sobą.

An­to­ni tym­cza­sem po­wo­li przy­cho­dził do sie­bie i otwo­rzył oczy. Po­trze­bo­wał cza­su, żeby się zo­rien­to­wać, co się z nim sta­ło, gdzie jest… Wy­pa­trzył dziw­nie oczy na klę­czą­cą przy nim Ger­tru­dę i spy­tał z prze­stra­chem: – Ktoś ty?

– Ja je­stem Ger­tru­da, ku­char­ka wa­sze­go ojca; prze­cie wi­dzie­li­ście mnie już dzi­siaj.

Trze­ba było mu to przy­po­mnieć, bo w pierw­szej chwi­li po­marsz­czo­ną, żół­tą twarz baby, oświe­co­ną ło­jów­ką, brał za ja­kieś po­twor­ne wi­dze­nie. Do­pie­ro, gdy mu wspo­mnia­ła o ojcu, przy­po­mniał so­bie, gdzie jest i co się sta­ło przed­tem. Obej­rzał się z prze­stra­chem wo­ko­ło i spy­tał:

– A gdzie on?

Sta­ra po­ka­za­ła na drzwi i szep­nę­ła:

– Po­szedł spać. Chodź­cie i wy, po­ście­lę wam w sie­ni, tam chłod­niej, to wam bę­dzie zdro­wiej.

Nie od­po­wie­dział nic, dał się pod­nieść ba­bie i po­szedł za nią osła­bio­ny i zmę­czo­ny do sie­ni. Tu zrzu­ci­ła mu ze stry­chu parę wią­zek sło­my i prze­ście­ra­dłem na­kry­ła. An­to­ni po­wa­lił się na po­sła­nie jak kło­da i nie­za­dłu­go za­snął. Śni­ło mu się, że gdzieś w le­sie ja­cyś zło­czyń­cy opa­dli go i za­bić chcie­li. Je­den bił go pał­ką po gło­wie, dru­gi du­sił go za gar­dło. Wtem zo­ba­czył ama­zon­kę na ko­niu, tę samą, któ­rą wi­dział był tego wie­czo­ra i któ­rej fo­to­gra­fię zna­lazł w lesz­czy­nie. Ama­zon­ka pę­dzi­ła szyb­ko, sar­na bie­gła za nią. Chciał krzyk­nąć, by go ra­to­wa­ła, wy­cią­gał ręce za nią, ale głos nie mógł się prze­drzeć przez ście­śnio­ne gar­dło, ręka skrę­po­wa­na opa­dła na dół – ama­zon­ka nie sły­sza­ła nic, nie wi­dzia­ła nic i po­je­cha­ła da­lej, sar­na tyl­ko na chwi­lę za­trzy­ma­ła się, po­pa­trzy­ła na nie­go dziw­nie li­to­ści­wie i po­bie­gła za swą pa­nią. On jęk­nął bo­le­śnie, że na­wet nie wi­dzia­ła, iż gi­nął przez nią i dla niej; dla­cze­go przez nią i dla­cze­go dla niej, tego mu sen nie wy­tłu­ma­czył, żad­ne z sen­nych wi­dzia­deł mu tego nie po­wie­dzia­ło, a jed­nak ta­kie miał prze­ko­na­nie, że zja­wie­nie się jej w le­sie mia­ło bli­ski zwią­zek z na­pa­dem mor­der­ców, któ­rzy go do­bi­ja­li.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: