Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biegnij chłopcze, biegnij - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Biegnij chłopcze, biegnij - ebook

Srulik ma osiem lat. Razem z rodzicami trafia do warszawskiego getta. Jego ojcu udaje się zbiec, matka pewnego dnia znika. Od tej pory chłopiec musi radzić sobie sam. Wydostaje się z getta, a jego życie zamienia się w nieustającą ucieczkę. Srulik dołącza do grupy chłopców chowających się po lasach, znajduje tymczasowe kryjówki w domach przypadkowo spotkanych rolników, wymyka się donosicielom, kilkukrotnie trafia w ręce żołnierzy. Śpi na drzewach, poluje na drobne zwierzęta, zapomina o swojej żydowskiej tożsamości. Zgodnie z poleceniami ojca za wszelką cenę stara się przeżyć.

Biegnij, chłopcze biegnij to prawdziwa historia, którą opowiedział Orlevovi jej główny bohater, Yoram Friedman. Książka została przetłumaczona na dwanaście języków, a do polskich kin wchodzi właśnie film na jej podstawie.

Styl Orleva – klarowny, bezpośredni, pozbawiony emocji – hipnotyzuje i na długo zapada w pamięć.

Kirkus Review

Losy Srulika, choć pozornie nieprawdopodobne, zostały opowiedziane w bardzo wiarygodny sposób, który poruszy każdego czytelnika.

Publishers Weekly

Książki o dzieciach ratujących się z Holokaustu są często albo zbyt brutalne, albo zbyt sentymentalne. Orlevovi udało się uniknąć obu tych pułapek dzięki prostej i rzeczowej narracji.

Booklist

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-263-0
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Jedzenie i wolność. Nikt nie odpowiedział.

Wcze­snym ran­kiem, kie­dy uli­ce były jesz­cze pu­ste, Da­wid wziął młod­sze­go bra­ta za rękę i po­wie­dział:

– Chodź, Sru­li­ku. Przej­dzie­my na pol­ską stro­nę.

– Jak?

– Jak ci, co szmu­glu­ją je­dze­nie. Wi­dzia­łem ich, mają przej­ście w mu­rze za do­mem na­prze­ciw­ko.

Sru­lik był prze­ję­ty. Nie za­wsze zga­dzał się z bra­tem, od któ­re­go dzie­li­ła go nie­du­ża róż­ni­ca wie­ku, ale tym ra­zem pro­po­zy­cja wzbu­dzi­ła w nim en­tu­zjazm.

– Co jest po pol­skiej stro­nie?

– Je­dze­nie i wol­ność – od­po­wie­dział brat.

Sru­lik wie­dział, co to ta­kie­go je­dze­nie. Ale co ozna­cza dru­gie sło­wo?

– Co to jest wol­ność? – za­py­tał.

– Wol­ność jest wte­dy, kie­dy nie ma muru i moż­na iść przed sie­bie, i nic cię nig­dzie nie za­trzy­ma – wy­ja­śnił Da­wid. – Moi ko­le­dzy – cią­gnął – sto­ją w po­bli­żu

war­tow­ni­ków i kie­dy na war­cie jest do­bry Nie­miec, prze­bie­ga­ją na pol­ską stro­nę.

– Ro­bi­łeś to już kie­dyś? – za­cie­ka­wił się Sru­lik.

– Nie. Ale dziu­ra w mu­rze jest jesz­cze lep­sza.

– Jak zdo­by­wa się je­dze­nie po dru­giej stro­nie? – wy­py­ty­wał da­lej Sru­lik.

– Że­brze się o pie­nią­dze, a po­tem ku­pu­je w skle­pie. W skle­pie moż­na do­stać wszyst­ko, jak u pani Sta­niak w Bło­niu, przed woj­ną.

– Cu­kier­ki też?

– Też.

Sru­lik był chłop­cem ru­do­wło­sym i pie­go­wa­tym, o błę­kit­nych oczach i uj­mu­ją­cym uśmie­chu. Kie­dy jesz­cze miesz­ka­li w swo­im domu, po tym jak Niem­cy wy­po­wie­dzie­li Pol­sce woj­nę i za­gar­nę­li jej zie­mie, a sy­tu­acja po­gar­sza­ła się z dnia na dzień, dzię­ki temu uśmie­cho­wi od cza­su do cza­su do­sta­wał od ojca, w naj­głęb­szej ta­jem­ni­cy, kil­ka gro­szy na cu­kier­ki ze skle­pu pani Sta­niak. Te­raz tata nie miał na­wet tych kil­ku gro­szy, by dać swe­mu naj­młod­sze­mu syn­ko­wi.

– Do­bra – zgo­dził się Sru­lik. – Chodź­my.

– Jest tyl­ko jed­na rzecz... – ostrzegł brat. – Trze­ba uwa­żać na chu­li­ga­nów.

– Co oni ro­bią?

– Biją.

– Moc­no?

– Bar­dzo moc­no. Chcesz iść mimo wszyst­ko?

– Tak – po­twier­dził Sru­lik bez wa­ha­nia.

Prze­szli przez otwór w mu­rze, ale po dru­giej stro­nie zo­ba­czy­li dwóch pol­skich chło­pa­ków przy­glą­da­ją­cych się im ze złym uśmie­chem.

– Wra­caj­my – za­de­cy­do­wał Da­wid.

Sru­lik bar­dzo ża­ło­wał. Nie tyl­ko ze wzglę­du na cu­kier­ki. Przede wszyst­kim z po­wo­du tej dru­giej rze­czy: że moż­na iść przed sie­bie, jak daw­niej, gdy swo­bod­nie wę­dro­wa­li po po­lach i miesz­ka­li we wła­snym domu, w swo­im ma­łym mia­stecz­ku.

Da­wid opo­wie­dział ro­dzi­com o przej­ściu w mu­rze, a oni po­sta­no­wi­li, że spró­bu­ją uciec z get­ta i wró­cić do ro­dzin­ne­go Bło­nia. Może tam któ­ryś z za­przy­jaź­nio­nych Po­la­ków zgo­dzi się uży­czyć im schro­nie­nia. Mi­nę­ło pół­to­ra roku, od­kąd zo­sta­li wy­wie­zie­ni, pół­to­ra roku cier­pie­nia, i wszyst­ko wy­da­wa­ło się lep­sze od po­wol­nej śmier­ci gło­do­wej w war­szaw­skim get­cie. Po­sta­no­wi­li, że pierw­si wyj­dą ro­dzi­ce z ma­łym Sru­li­kiem. Je­śli do­pi­sze im szczę­ście, do­łą­czą do nich dwaj po­zo­sta­li bra­cia i sio­stra. Jak do­wie­dzą się, że ro­dzi­com się uda­ło? Do­sta­ną pocz­tów­kę, na któ­rej bę­dzie na­pi­sa­ne: „Nie mie­li­śmy od Was wia­do­mo­ści od daw­na. Na­pisz­cie, co u Was sły­chać. Ja­cek”. Kim jest Ja­cek? To zwy­kłe pol­skie imię, po­wie­dział tata. A je­śli nie do­sta­nie­my pocz­tów­ki? Mimo wszyst­ko wyjdź­cie z get­ta i idź­cie do Bło­nia.

Sru­lik do­brze pa­mię­tał mia­stecz­ko. Miesz­ka­li wszy­scy w domu z jed­ną dużą izbą: oj­ciec z mamą, wu­jek, dzia­dek i pię­cio­ro dzie­ci. Wu­jek z Faj­gą, naj­star­szą sio­strą, po wy­bu­chu woj­ny ucie­kli do Ro­sji. Dziad­ka za­bra­no pew­ne­go dnia do szpi­ta­la i już nie wró­cił.

Da­wid od­pro­wa­dził ro­dzi­ców i Sru­li­ka do przej­ścia w mu­rze. Tam się po­że­gna­li i we tro­je prze­szli na „dru­gą stro­nę”. Słoń­ce sta­ło wy­so­ko na nie­bie. Kie­dy szli uli­ca­mi War­sza­wy, wszyst­ko wy­glą­da­ło tak, jak­by na świe­cie pa­no­wał po­kój. To wra­że­nie za­kłó­ca­li je­dy­nie Niem­cy, któ­rzy co ja­kiś czas mi­ja­li ich na uli­cach.

– Nie wol­no nam się spie­szyć – ostrzegł oj­ciec. – Mu­si­my wy­glą­dać jak lu­dzie na zwy­czaj­nym spa­ce­rze. Nie pa­trz­cie na Niem­ców ani na po­li­cjan­tów. Jak­by­śmy cho­dzi­li tędy każ­de­go ran­ka.

Sru­lik nie po­tra­fił po­ko­nać cie­ka­wo­ści. Przy­glą­dał się wszyst­kie­mu: oknom wy­sta­wo­wym, ład­nie ubra­nym mat­kom z nie­mow­lę­ta­mi w wóz­kach, sa­mo­cho­dom, tram­wa­jom i do­roż­kom za­przę­żo­nym w ko­nia albo w parę koni. Pa­trzył też na Niem­ców i na po­li­cjan­tów. Ro­dzi­ce nie przy­glą­da­li się ni­cze­mu, przez cały czas sta­ra­li się za­cho­wać nie­wzru­szo­ny spo­kój. Żeby tyl­ko nie biec, nie ucie­kać, zwy­czaj­nie iść na spa­cer z ma­łym chłop­czy­kiem.

W koń­cu wy­szli z mia­sta.

Sru­li­ka ogar­nę­ła wiel­ka ra­dość. Uśmie­chał się do zie­lo­nych pól, do kwia­tów ro­sną­cych przy dro­dze, do krów i koni pa­są­cych się na łące, do wiel­kiej po­ła­ci nie­bie­skie­go nie­ba roz­cią­ga­ją­ce­go się po ho­ry­zont i lasu, któ­ry ry­so­wał się w od­da­li cien­ką czar­ną kre­ską. Wszyst­ko wy­glą­da­ło jak daw­niej, jak­by w ogó­le na świe­cie nie było woj­ny. Na­gle z na­prze­ciw­ka nad­je­cha­ło trzech Niem­ców na mo­to­cy­klach. Oj­ciec sko­czył do przy­droż­ne­go rowu. Mat­ka i syn po­tur­la­li się w dru­gą stro­nę. Niem­cy nie za­uwa­ży­li ojca, ale zna­leź­li ko­bie­tę z chłop­cem, wsa­dzi­li ich do przy­cze­py mo­to­cy­kla i za­wieź­li na ge­sta­po. Tam zbi­li mat­kę pał­ką i od­wieź­li z po­wro­tem do get­ta, gdzie dłu­go le­ża­ła cho­ra.

Oj­ciec nie wró­cił.

Mi­nę­ły dwa dłu­gie ty­go­dnie, za­nim mat­ka wy­do­brza­ła na tyle, by ra­zem ze Sru­li­kiem wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nie je­dze­nia w wiel­kich kon­te­ne­rach na śmie­ci. Kie­dy sta­nę­li przy po­jem­ni­ku, pod­nio­sła po­kry­wę i pod­sa­dzi­ła syna, by po­móc mu wejść do środ­ka, cho­ciaż wie­le razy po­wta­rzał, że da so­bie radę sam. Po­ka­zał jej, jak bie­rze roz­bieg, od­bi­ja się i pod­ska­ku­je, chwy­ta kra­wę­dzi po­jem­ni­ka, prze­ta­cza i już jest w środ­ku. Szcze­gól­nie do­brze uda­wa­ło mu się z kon­te­ne­rem zbu­do­wa­nym z ce­gieł. Trosz­kę trud­niej wy­glą­da­ła spra­wa ze wspi­nacz­ką na te bla­sza­ne.

– Mniej się ubru­dzisz, je­śli ja cię pod­sa­dzę – prze­ko­ny­wa­ła mat­ka.

– To nie ma już zna­cze­nia – od­parł.

Może mama jed­nak mimo wszyst­ko ma ra­cję, po­my­ślał jed­no­cze­śnie.

Te­raz skon­cen­tro­wał się na swo­im za­da­niu. Grze­bał w śmie­ciach obie­ma rę­ka­mi, od cza­su do cza­su po­ma­ga­jąc so­bie kij­kiem albo ka­wał­kiem uła­ma­nej de­ski. Szu­kał obie­rek ziem­nia­ków, bu­ra­ków albo mar­chwi, skó­rek ja­błek i in­nych resz­tek, cza­sem znaj­do­wał sta­ry chleb, su­chy i sple­śnia­ły. Wszyst­kie łupy wrzu­cał do wi­kli­no­we­go ko­szy­ka, a kie­dy ko­szyk się wy­peł­niał, opusz­czał go na dół.

Wszyst­kie zna­le­zio­ne w śmie­ciach reszt­ki mat­ka prze­bie­ra­ła i czy­ści­ła, a po­tem go­to­wa­ła z nich odro­bi­nę je­dze­nia dla swo­jej ro­dzi­ny. Co praw­da, ro­dzi­ce do­sta­wa­li kart­ki żyw­no­ścio­we, ale ra­cje były tak mi­zer­ne, że gdy­by na nich po­prze­stać, umar­li­by z gło­du. W mroź­ne i cięż­kie zi­mo­we mie­sią­ce Sru­lik mu­siał do­słow­nie ryć w śmie­ciach zgra­bia­ły­mi z zim­na rę­ka­mi. Na szczę­ście pew­ne­go dnia zna­lazł po­dar­te weł­nia­ne rę­ka­wicz­ki, któ­re mama za­ce­ro­wa­ła.

Skoń­czył już osiem lat. Był cie­pły let­ni dzień pod ko­niec czerw­ca. La­tem grze­ba­nie w śmie­ciach było ła­twiej­sze, ale też uno­sił się z nich znacz­nie sil­niej­szy smród. Sru­li­ko­wi do­ku­cza­ły też mu­chy, któ­re nie­ustan­nie brzę­cza­ły mu wo­kół gło­wy. Na próż­no po­wta­rzał im, że ni­cze­go cie­ka­we­go nie znaj­dą na jego twa­rzy i ra­czej po­win­ny po­szu­kać so­bie cze­goś w śmie­ciach. Do­pie­ro gdy znaj­do­wał coś szcze­gól­nie śmier­dzą­ce­go i od­kła­dał to na bok, mu­chy da­wa­ły mu spo­kój i gro­ma­dzi­ły się w tam­tym miej­scu. Były wśród nich zwy­kłe mu­chy i te o zie­lo­nych błysz­czą­cych brzusz­kach. Tru­pie mu­chy, jak mó­wił jego brat Da­wid. Tym ra­zem w kon­te­ne­rze Sru­lik nie zna­lazł nic wy­jąt­ko­wo smro­dli­we­go i nie uda­ło się prze­ko­nać much, żeby po­le­cia­ły gdzie in­dziej.

– Mamo? – za­wo­łał, by po­dać mat­ce ko­szyk, któ­ry tym­cza­sem za­peł­nił.

Nie usły­szał żad­nej od­po­wie­dzi, nie po­ja­wi­ła się też ręka mat­ki się­ga­ją­ca po ko­szyk. Sru­lik wy­pro­sto­wał się i wyj­rzał na ze­wnątrz. Pod mu­rem get­ta prze­gra­dza­ją­cym uli­cę gru­pa dzie­ci gra­ła w pił­kę. Ze­sko­czył na chod­nik, okrą­żył kon­te­ner i po­biegł uli­cą, przy­glą­da­jąc się uważ­nie prze­chod­niom. Ko­bie­ta, któ­ra sie­dzia­ła sku­lo­na na schod­ku przed skle­pem, z da­le­ka wy­da­ła mu się po­dob­na do mat­ki. Nie, to nie ona. Sru­lik wró­cił do kon­te­ne­rów – może tym­cza­sem mama wró­ci­ła. Ja­kiś czło­wiek opróż­niał wła­śnie wia­dro z od­pad­ka­mi, ale mat­ki nie było. Zni­kła, jak­by za­pa­dła się pod zie­mię.

Sru­lik stał, wy­ła­mu­jąc pal­ce. Do­kład­nie tak samo ro­bi­ła jego mama w chwi­lach lęku i roz­pa­czy. Nie umiał tra­fić sam do domu. Roz­glą­dał się wo­kół nie­przy­tom­nie. Nic się nie zmie­ni­ło. Domy i okna z obu stron uli­cy spo­glą­da­ły na nie­go z góry jak wcze­śniej. Grup­ka dzie­ci da­lej gra­ła w pił­kę na ka­wał­ku wol­nej prze­strze­ni pod mu­rem. On tak­że po­zor­nie był tym sa­mym chłop­cem, ale w jego ser­cu roz­war­ła się próż­nia, któ­ra wciąż się po­sze­rza­ła, zmie­nia­jąc w prze­past­ną ot­chłań. Otrzą­snął się do­słow­nie w ostat­niej chwi­li i po­biegł do­łą­czyć do ba­wią­cych się dzie­ci.2. Umiesz kraść? Nie ruszaj się, chłopcze. Wydostanę cię stąd.

Sru­lik był bar­dzo zwin­nym chłop­cem o dłu­gich no­gach. Na­uczył się grać w pił­kę noż­ną jesz­cze w cia­snym błot­ni­stym get­cie w swo­im mia­stecz­ku. Za­tem owi­nię­ta w szma­ty pusz­ka, za­stę­pu­ją­ca dzie­ciom pił­kę, nie była dla nie­go no­wo­ścią.

Gra­li w ośmiu. Gdy po­ja­wił się Sru­lik, po­dzie­li­li się na nowo. Inny chło­piec odłą­czył się od gry i usiadł na schod­kach. Miał na so­bie bar­dzo ob­szer­ną i wy­pcha­ną ma­ry­nar­kę pa­su­ją­cą na do­ro­słe­go męż­czy­znę, cho­ciaż było jesz­cze cie­pło, tak­że póź­nym po­po­łu­dniem. Strój ten z pew­no­ścią cią­żył mu i prze­szka­dzał w grze. Po ja­kimś cza­sie chłop­cy prze­rwa­li grę i za­czę­li szep­tać mię­dzy sobą, zer­ka­jąc na Sru­li­ka. Po­tem ob­stą­pi­li go i przy­pa­try­wa­li mu się z jesz­cze więk­szą uwa­gą.

– Jest chu­dy jak pa­tyk – za­uwa­żył wy­so­ki chło­pak.

– Nada się – stwier­dził inny.

– Do cze­go się nadam? – Sru­lik nie ro­zu­miał.

– Je­steś głod­ny? – od­po­wie­dział tam­ten py­ta­niem.Tak – przy­znał Sru­lik, któ­ry na krót­ką chwi­lę za­po­mniał o gło­dzie.

– Moj­sze­le, daj mu coś do je­dze­nia – po­le­cił wy­so­ki chłop­cu w ma­ry­nar­ce.

Te­raz Sru­lik zo­ba­czył, że kie­sze­nie ma­ry­nar­ki są wy­pcha­ne róż­ny­mi rze­cza­mi. Moj­sze­le ro­zej­rzał się na pra­wo, na lewo i nie do­strze­ga­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, wy­jął z jed­nej kie­sze­ni kieł­ba­sę, z dru­giej scy­zo­ryk, od­kro­ił gru­by ka­wa­łek i po­dał Sru­li­ko­wi. Sru­lik od daw­na nie jadł ta­kich pysz­no­ści.

– Chodź z nami. Jak się ściem­ni, wsa­dzi­my cię przez małe okien­ko do skle­pu, w któ­rym są ta­kie kieł­ba­sy. Otwór jest tak mały, że ża­den z nas się nie prze­ci­śnie, ale to­bie chy­ba się uda. Po­tra­fisz kraść?

Sru­lik wzru­szył ra­mio­na­mi. Może na­wet kraść. Był go­tów na wszyst­ko, by zdo­być taką kieł­ba­sę.

– Daj mi jesz­cze tro­chę – po­pro­sił.

– Jan­kiel, dać mu?

– Daj – zgo­dził się duży.

Gra­li da­lej, aż nad get­tem za­czął za­pa­dać zmierzch. Po­tem ukry­li „pił­kę” w ster­cie ja­kichś gra­tów i ru­szy­li pę­dem, klu­cząc i prze­bie­ga­jąc mię­dzy ludź­mi, któ­rzy tłum­nie za­peł­nia­li uli­ce. Na ko­niec do­tar­li do za­mu­ro­wa­ne­go ce­gła­mi wej­ścia i za­ję­li tam sta­no­wi­sko. Cze­ka­li na go­dzi­nę po­li­cyj­ną, któ­ra – są­dząc po pu­sto­sze­ją­cych uli­cach – mia­ła nie­ba­wem na­dejść. Tym­cza­sem Moj­sze­le, chło­piec o wy­pcha­nych kie­sze­niach, wy­cią­gnął zno­wu kieł­ba­sę i no­żyk i ukro­ił każ­de­mu gru­by ka­wa­łek. Po po­sił­ku wy­jął z kie­sze­ni pa­pie­ro­sy i za­pał­ki, każ­dy pa­pie­ros prze­ciął na pół i roz­dał po­łów­ki z po­wa­gą. Dwaj więk­si chłop­cy do­sta­li po ca­łym pa­pie­ro­sie.

– Pa­lisz? – za­py­tał Sru­li­ka.

– Nie.

– Mu­sisz, żeby do nas na­le­żeć.

Star­szy brat zmu­sił go kie­dyś do „po­cią­gnię­cia”, gdy uda­ło mu się zdo­być pa­pie­ro­sa. Smak był gorz­ki, a od dymu Sru­lik za­czął kasz­leć i się krztu­sić.

– Nie, nie chcę.

– Daj mu spo­kój – wtrą­cił się Jan­kiel.

Do­brze ubra­ny męż­czy­zna, któ­ry prze­cho­dził obok, przy­sta­nął, ob­rzu­cił ich spoj­rze­niem i krzyk­nął:

– Ło­bu­zy!

– Niech pan da cho­ciaż parę gro­szy, je­ste­śmy głod­ni – po­pro­sił je­den z chłop­ców.

– Na pa­pie­ro­sy was stać?

Męż­czy­zna od­szedł.

Tym­cza­sem uli­ca opu­sto­sza­ła i chłop­cy za­bra­li się do re­ali­za­cji pla­nu. Sklep, do któ­re­go za­mie­rza­li się wła­mać, znaj­do­wał się w domu gra­ni­czą­cym z wą­skim za­uł­kiem. Wi­dać było małe okien­ko.

– Te­raz na­rób­cie ha­ła­su – roz­ka­zał Jan­kiel.

– Gru­pa chłop­ców za­czę­ła wrzesz­czeć w uda­wa­nej kłót­ni, a w tym cza­sie Jan­kiel wy­bił szy­bę ka­mie­niem. Na gó­rze otwo­rzy­ło się okno i ja­kiś głos za­wo­łał:

– Wy­no­ście się stąd, chu­li­ga­ni!

– Do­brze, pro­szę pani – po­wie­dział Moj­sze­le.

Ode­szli, ale po kil­ku mi­nu­tach wró­ci­li. Jan­kiel wsu­nął rękę i otwo­rzył okno z wy­bi­tą szy­bą, po­tem ob­wią­zał Sru­li­ka sznur­kiem. Oka­za­ło się, że Sru­li­ko­wi na­praw­dę uda­ło się wci­snąć do środ­ka. Jan­kiel ostroż­nie opu­ścił go na dół.

– Ty, rudy, nie zdej­muj sznur­ka, tyl­ko prze­kręć go na so­bie – wy­szep­tał z góry. – Co wi­dzisz?

Sru­lik usi­ło­wał do­strzec co­kol­wiek, ale we­wnątrz skle­pu pa­no­wa­ły cał­ko­wi­te ciem­no­ści.

– Nic nie wi­dzę – od­parł.

– Moj­sze­le, dla­cze­go nie da­łeś mu za­pa­łek? – roz­zło­ścił się Jan­kiel.

– Dla­cze­go sam mu nie da­łeś?

Na zie­mię pod ścia­ną upa­dło pu­deł­ko za­pa­łek. Sru­lik ma­cał rę­ka­mi, aż zna­lazł i za­pa­lił za­pał­kę.

– Wi­dzisz kieł­ba­sy?

– Nie – szep­nął w od­po­wie­dzi. – Ale wi­dzę bu­tel­ki.

– Z wód­ką?

– Skąd mam wie­dzieć?

– Z na­pi­su na ety­kiet­ce.

– Nie umiem czy­tać.

– Daj jed­ną do okna.

Sru­lik zna­lazł krze­sło, usta­wił pod oknem, wszedł na nie i uniósł nad gło­wę wiel­ką bu­tel­kę.

– Do­sko­na­le! Ile ta­kich jest?

– Wi­dzę jesz­cze dwie. Może jest wię­cej w ma­ga­zy­nie, ale na drzwiach wisi kłód­ka.

– Po­szu­kaj pa­pie­ro­sów – do­biegł go szept z góry. Rola, jaka przy­pa­dła mu w udzia­le, była odro­bi­nę po­dob­na do za­ję­cia, do któ­re­go przy­wykł, kie­dy jego mama sta­ła przy po­jem­ni­ku na śmie­ci, a on na­peł­niał ko­szyk wy­grze­ba­ny­mi zna­le­zi­ska­mi, lecz tym ra­zem były to pa­pie­ro­sy, za­pał­ki, kil­ka bu­te­lek wód­ki i dwie świe­że, nie­tknię­te kieł­ba­sy, któ­re zna­lazł ukry­te pod ladą. Wszedł na krze­sło i po­da­wał chłop­com łupy. Jan­kiel po­le­cił, żeby pu­deł­ka za­pa­łek wło­żył do kie­sze­ni, i po­dał mu ko­niec sznu­ra.

– Szyb­ko!

– Duży chło­pak wy­cią­gnął go na górę w ostat­niej chwi­li. Do ich uszu do­bie­gły od­gło­sy kro­ków war­tow­ni­ków. Gro­mad­ka rzu­ci­ła się do uciecz­ki.

Chłop­cy do­brze zna­li oko­licz­ne ka­mie­ni­ce i wie­dzie­li, w któ­rej bra­mie nie stoi stróż. W tych do­mach mie­li zwy­czaj wbie­gać na samą górę, by zna­leźć miej­sce do spa­nia na pod­da­szu. Wy­bie­ra­li stry­chy, na któ­rych le­ża­ły wy­rzu­co­ne szma­ty albo sta­re po­strzę­pio­ne ma­te­ra­ce, i tam ukła­da­li się do snu. Je­że­li strych był za­mknię­ty na kłód­kę, za­do­wa­la­li się scho­da­mi.

Po ciem­ku do­tar­li na samą górę, we­szli na strych, a po kil­ku mi­nu­tach roz­legł się trzask po­cie­ra­nej za­pał­ki i roz­bły­snął pło­myk świecz­ki.

– Moj­sze­le, mam jesz­cze kil­ka pu­de­łek z za­pał­ka­mi w kie­sze­niach – po­wie­dział Sru­lik.

– Moje kie­sze­nie już pę­ka­ją – stwier­dził Moj­sze­le. – Trzy­maj je u sie­bie.

Moj­sze­le wy­cią­gnął scho­wa­ny chleb i usie­dli do je­dze­nia. Menu było nie­zmien­ne – kieł­ba­sa, choć tym ra­zem z wiel­ki­mi paj­da­mi chle­ba, i woda. Po je­dze­niu za­czę­li mo­ścić się do snu. Sru­lik przy­cią­gnął wy­strzę­pio­ny ma­te­rac i po­ło­żył go nie­da­le­ko po­sła­nia Jan­kie­la. Je­den z chłop­ców ode­pchnął go i pró­bo­wał ode­brać ma­te­rac.

– To moje, ru­dziel­cu – po­wie­dział.

– Nie od­py­chaj go – ostrzegł Jan­kiel z groź­bą w gło­sie. – Te­raz to na­le­ży do nie­go.

– Jan­kiel pod­szedł do sto­ją­cej w ką­cie skrzy­ni i wy­cią­gnął z niej coś, co kie­dyś było dłu­gim woj­sko­wym szy­ne­lem.

– Weź – po­wie­dział i po­dał go Sru­li­ko­wi. – Przy­kryj się.

Sru­lik był wdzięcz­ny Jan­kie­lo­wi za to, że wziął go pod swo­je skrzy­dła.

– Ga­szę świecz­kę! – ob­wie­ścił Moj­sze­le.

– Cze­kaj, cze­kaj... – roz­le­gło się na­raz kil­ka gło­sów.

– Zgaś – na­ka­zał Jan­kiel.

Moj­sze­le po­śli­nił dwa pal­ce i zdu­sił pło­myk. Za­pa­dła głę­bo­ka ciem­ność.

Po­dob­nie nie­prze­nik­nio­ne ciem­no­ści pa­no­wa­ły na wszyst­kich uli­cach i w za­uł­kach war­szaw­skie­go get­ta. Lam­py ulicz­ne nie dzia­ła­ły, a okna do­mów za­ciem­nia­no na roz­kaz władz od cza­su wy­bu­chu woj­ny mię­dzy Ro­sją a Niem­ca­mi. W zi­mo­we dni, gdy nie­bo było po­chmur­ne i ciem­ność za­pa­da­ła przed go­dzi­ną po­li­cyj­ną, prze­chod­nie do­słow­nie wpa­da­li na sie­bie na uli­cach. Ktoś wy­na­lazł brosz­ki po­kry­te fos­fo­rem, wiel­ko­ści bar­dzo du­że­go gu­zi­ka, i każ­dy, kto mógł so­bie na to po­zwo­lić, ku­po­wał taką świe­cą­cą brosz­kę i przy­pi­nał ją do kla­py. Brosz­ki mia­ły naj­czę­ściej for­my zwie­rząt – psów, ko­tów, mo­ty­li, pta­ków. Raz jed­nak Sru­lik zo­ba­czył dwie w kształ­cie ko­mi­nia­rzy. Przez dłu­gie ty­go­dnie z za­zdro­ścią pa­trzył na lu­dzi no­szą­cych fos­fo­ry­zu­ją­ce ozdo­by. Oj­ciec nie mógł mu ta­kiej ku­pić, cho­ciaż Sru­lik bła­gał. Aż któ­re­goś dnia zna­lazł w śmie­ciach brosz­kę w kształ­cie mo­ty­la. Prze­ko­nał się, że je­śli po­ło­ży ją w świe­tle w cią­gu dnia, w nocy świe­ci moc­niej. Kładł mo­ty­la na pa­ra­pe­cie, kie­dy pro­mie­nie sło­necz­ne za­kra­da­ły się na krót­ko mię­dzy da­cha­mi i za­glą­da­ły do okien. W nocy brosz­ka od­da­wa­ła na­gro­ma­dzo­ne świa­tło, roz­ta­cza­jąc zie­lon­ka­wą po­świa­tę. W ciem­no­ści moż­na było przy niej zo­ba­czyć na­wet ko­niusz­ki pal­ców.

Po zga­sze­niu świecz­ki na stry­chu za­pa­dła ci­sza. Sły­chać było gło­sy miesz­kań­ców domu, ci­chy szmer roz­mów, brzęk zmy­wa­nych ta­le­rzy i garn­ków, skrzy­pie­nie i trza­ska­nie drzwi, kro­ki lu­dzi prze­cho­dzą­cych przez po­dwór­ko. Sru­lik wy­jął z kie­sze­ni fos­fo­ry­zu­ją­ce­go mo­ty­la, żeby zła­go­dzić odro­bi­nę cię­żar ciem­no­ści, za­nim nie za­mknie oczu. Ro­bił tak za­wsze przed za­śnię­ciem, od­kąd zna­lazł brosz­kę. Kie­dy za­my­kał oczy, pod jego po­wie­ka­mi nie pa­no­wał mrok. W jego my­ślach i ma­rze­niach ja­śnia­ło świa­tło, na­gro­ma­dzo­ne w cią­gu dnia, i oświe­tla­ło wszyst­ko, co miał wy­ry­te w pa­mię­ci.

– Co masz w ręku? – za­py­tał Jan­kiel.

– Świe­cą­cą brosz­kę – od­parł Sru­lik.

– Po­każ.

Sru­lik po omac­ku od­na­lazł wy­cią­gnię­tą w ciem­no­ści rękę Jan­kie­la i po­dał mu brosz­kę.

– Skąd to wzią­łeś?

– Zna­la­złem w śmie­ciach.

– Bar­dzo ład­na – po­chwa­lił Jan­kiel i od­dał mu mo­ty­la. – Zro­bi­łeś dzi­siaj do­brą ro­bo­tę, Sru­lik.

– Ale co zro­bisz z wód­ką?

– Sprze­da­my. – Jan­kiel umilkł na chwi­lę, po czym za­py­tał: – Skąd się u nas wzią­łeś?

– Grze­ba­łem w śmie­ciach, a moja mama cze­ka­ła na ze­wnątrz i na­gle znik­nę­ła.

Jan­kiel usiadł i za­py­tał ze zdu­mie­niem: – To ty masz mat­kę?

– Tak – od­parł Sru­lik, nie ro­zu­mie­jąc po­wo­dów jego zdzi­wie­nia.

Inni chłop­cy tak­że usły­sze­li, że mały ru­dzie­lec ma mat­kę. W ciem­no­ściach przy­su­nę­li się bli­żej i usie­dli koło nie­go. Chcie­li po­słu­chać o mat­ce, któ­rą wciąż ma ten mały chło­piec. Chcie­li wie­dzieć, jak wy­glą­da. Co mu daje do je­dze­nia. Nie mo­gli uwie­rzyć, że ma też dwóch bra­ci i dwie sio­stry.

– Jest ład­na?

Sru­lik nie po­tra­fił opo­wie­dzieć, jak wy­glą­da jego mama. Była czymś oczy­wi­stym. Nig­dy nie za­da­wał so­bie py­ta­nia, czy jest ład­na.

– Tak – od­parł.

– I nie umar­ła?

– Nie – za­prze­czył Sru­lik z prze­ko­na­niem.

– To gdzie jest?

– Pew­nie w domu – od­parł.

– To co ty tu­taj ro­bisz?

– Nie wiem, gdzie miesz­kam.

– Znasz na­zwę uli­cy?

– Nie – od­parł Sru­lik ze smut­kiem.

– Je­ste­ście z War­sza­wy?

– Nie, z Bło­nia.

War­szaw­skie get­to było ogrom­ne w po­rów­na­niu z get­tem w ich mia­stecz­ku. Sta­ły w nim wy­so­kie domy i cią­gnę­ły się nie­zli­czo­ne uli­ce. Te­raz oka­za­ło się, że wszy­scy jego nowi to­wa­rzy­sze zo­sta­li przy­wie­zie­ni tu z ro­dzi­na­mi z pod­war­szaw­skich mia­ste­czek i roz­dzie­le­ni z ro­dzi­ca­mi.

– Za­sta­nów się do­brze. Je­śli przy­po­mnisz so­bie, gdzie miesz­kasz, po­mo­że­my ci zna­leźć mamę – za­pew­nił Jan­kiel.

– A gdzie jest two­ja mama? – za­py­tał Sru­lik.

– Umar­ła. Oj­ciec też, za­raz po tym, jak przy­wie­zio­no nas do War­sza­wy.

Sru­lik uło­żył się wy­god­niej. Spa­nie w po­je­dyn­kę było dla nie­go czymś no­wym. Ser­ce ści­snę­ło mu się z tę­sk­no­ty. Te­raz chęt­nie zgo­dził­by się, żeby jego brat Da­wid ko­pał go przez sen i ścią­gał z nie­go koł­drę. Wy­raź­nie wi­dział przed ocza­mi dom, bra­mę, roz­chwia­ne drew­nia­ne scho­dy. Wi­dział drzwi do miesz­ka­nia, któ­re za dnia za­wsze były otwar­te, bo cią­gle ktoś wcho­dził albo wy­cho­dził. Ale nie zdo­łał zo­ba­czyć pro­wa­dzą­cej tam dro­gi. Ocza­mi du­szy uj­rzał mamę prze­cho­dzą­cą przez po­kój. Wi­dział ją bar­dzo wy­raź­nie, jak­by sta­ła tuż obok. Zdu­miał się, że wi­dzi ją tak bli­sko, tak do­kład­nie, a nie może jej od­na­leźć.

Na­gle na­stał ra­nek.

Za sprze­da­ną wód­kę i pa­pie­ro­sy star­si chłop­cy ku­pi­li chleb i cu­kier. Sru­lik od­kro­ił so­bie ka­wa­łek chle­ba, zwil­żył go wodą i za­nu­rzył w cu­krze. Co praw­da, w domu mama kro­iła ład­niej­sze, rów­niej­sze krom­ki, ale smak był taki sam.

Nowi ko­le­dzy za­bra­li go do swo­je­go przy­ja­cie­la, szew­ca Joj­ne­go, któ­ry za­pra­szał człon­ków ban­dy na her­ba­tę, je­śli przy­no­si­li ze sobą cu­kier.

Joj­ne sie­dział na pro­gu ma­leń­kiej ko­mór­ki, słu­żą­cej za warsz­tat, i pra­co­wał.

– Od wczo­raj jest z nami nowy – po­wie­dział Jan­kiel. – To Sru­lik.

Joj­ne po­pa­trzył na nie­go, a Sru­lik się uśmiech­nął. Szewc wy­cią­gnął stward­nia­łą rękę i de­li­kat­nie ujął go pod bro­dę.

– Bóg dał ci coś, cze­go nie ma wie­lu lu­dzi, chłop­cze – po­wie­dział, wpa­tru­jąc się w jego twarz, a po­tem przyj­rzał się ba­daw­czo jego bu­tom.

– On ma mamę – po­in­for­mo­wał Jan­kiel. – Ale nie wie, gdzie miesz­ka.

Joj­ne spo­waż­niał, po­sa­dził Sru­li­ka przed sobą i za­py­tał, jak wy­glą­da jego uli­ca.

– Jak wszyst­kie – od­parł Sru­lik.

– Pa­mię­tasz nu­mer?

– Tak. Nu­mer dzie­sięć.

– A na­zwę uli­cy?

– Nie.

– Po­patrz – po­wie­dział Joj­ne, wska­zu­jąc na ta­blicz­kę z na­zwą uli­cy. – Pa­mię­tasz, czy na two­jej uli­cy wi­sia­ła taka ta­blicz­ka?

– Sru­lik po­pa­trzył na ta­blicz­kę i z ża­lem po­krę­cił gło­wą. Nie pa­mię­tał.

– Pój­dę na po­li­cję. Może ktoś szu­ka za­gu­bio­ne­go dziec­ka – oznaj­mił Joj­ne.

– A ty – zwró­cił się do Jan­kie­la – po­kręć się z nim po get­cie, może przy­pad­kiem na­tra­fi­cie na jego dom.

Kie­dy skoń­czy­li pić her­ba­tę, Jan­kiel wziął Sru­li­ka i wę­dro­wa­li po roj­nych uli­cach, py­ta­jąc od cza­su do cza­su:

– Może to tu­taj?

– Nie – od­po­wia­dał Sru­lik.

W koń­cu Jan­kiel się zmę­czył i wró­ci­li do resz­ty.

Sru­lik za­czął przy­wy­kać do no­we­go try­bu ży­cia, do spa­nia na pod­da­szach, do wę­dró­wek uli­ca­mi, do kra­dzie­ży ze skle­pów za dnia i wła­mań, gdy zbli­ża­ła się go­dzi­na po­li­cyj­na. W dal­szym cią­gu gry­wa­li w pił­kę w za­uł­ku obok po­jem­ni­ków na śmie­ci, tam gdzie Sru­lik zgu­bił mamę. Za każ­dym ra­zem, gdy tam przy­cho­dzi­li, roz­glą­dał się z na­dzie­ją, że wró­ci­ła.

Joj­ne fak­tycz­nie wy­brał się na po­ste­ru­nek po­li­cji ży­dow­skiej, ale nie zna­lazł żad­nej in­for­ma­cji o za­gi­nio­nym chłop­cu. Wi­sia­ła tam na­to­miast li­sta dzie­ci, któ­re umar­ły na uli­cy. Za­pi­sy­wa­no je pod na­zwa­mi ulic i nu­me­rów do­mów, w któ­rych po­bli­żu le­ża­ły, po­nie­waż nikt nie znał ich imion.

Za każ­dym ra­zem, gdy za­pusz­cza­li się w nowy re­jon get­ta, Jan­kiel py­tał:

– Może to tu­taj?

Sru­lik przy­glą­dał się uważ­nie ka­mie­ni­com, ale nie roz­po­zna­wał ni­cze­go zna­jo­me­go. Gdy­by zo­stał z człon­ka­mi ban­dy jesz­cze przez ja­kiś czas, może w koń­cu zna­leź­li­by jego dom. Ale pew­ne­go dnia chłop­cy usły­sze­li krzy­ki na uli­cy:

– Ła­pan­ka!

To było coś no­we­go. Jed­no­cze­śnie roz­legł się prze­ni­kli­wy dźwięk gwizd­ków ży­dow­skich po­li­cjan­tów.

Prze­ra­że­ni lu­dzie ucie­ka­ją­cy przed po­li­cjan­ta­mi krzy­cze­li, żeby ostrzec in­nych prze­chod­niów. Oko­li­ca w jed­nej chwi­li opu­sto­sza­ła.

Jan­kiel po­pro­wa­dził ich przez po­dwór­ka na inną uli­cę.

– Chodź­my do Joj­ne­go – za­pro­po­no­wał. – Może on wie, co to jest.

Szewc sie­dział i na­pra­wiał but na­ło­żo­ny po­de­szwą do góry na me­ta­lo­we pra­wi­dło.

– Sły­sze­li­śmy jak krzy­cza­no „ła­pan­ka” – po­in­for­mo­wał go Jan­kiel.

Joj­ne po­krę­cił gło­wą ze smut­kiem.

– Po­li­cjan­ci ży­dow­scy – oznaj­mił. – Wy­wle­ka­ją tych bie­da­ków, któ­rzy jesz­cze nie umar­li w stre­fie dla wy­sie­dlo­nych, i ra­zem z Niem­ca­mi pę­dzą ich do po­cią­gów.

Do­brze, że moja ro­dzi­na nie miesz­ka w stre­fie dla wy­sie­dlo­nych, po­my­ślał Sru­lik z ulgą.

– Po­dob­no za­mie­rza­ją opróż­nić get­to ze wszyst­kich bie­da­ków – cią­gnął Joj­ne.

Ale je­ste­śmy bied­ni, po­my­ślał Sru­lik, a ser­ce skur­czy­ło mu się z lęku.

– Te­raz po­li­cjan­ci i nie­miec­cy żoł­nie­rze za­bie­ra­ją zwy­kłych lu­dzi – wy­ja­śnił Jan­kiel. – Nie tych wy­sie­dlo­nych.

– To coś no­we­go – orzekł Joj­ne i odło­żył mło­tek. – Naj­wi­docz­niej po­sta­no­wi­li wy­wieźć wszyst­kich.

– Do­kąd?

– Na prze­sie­dle­nie.

– Gdzie?

Joj­ne pod­niósł pa­lec i wska­zał na nie­bo. Po­tem wsta­wił sto­łek do ni­szy.

– Za­my­kam warsz­tat. Mar­twię się o żonę i dzie­ci. Wy, chłop­cy, mu­si­cie wy­do­stać się z get­ta.

– Do­kąd mamy pójść?

– Na pol­ską stro­nę.

– Ja tam raz by­łem – po­wie­dział Sru­lik. – Ale nas zła­pa­li.

– Mu­si­cie uciec z get­ta – po­wtó­rzył Joj­ne. Za­mknął drzwi klit­ki, po­pa­trzył przez chwi­lę na trzy­ma­ny w ręku klucz, wło­żył go do kie­sze­ni i od­szedł.

Chłop­cy da­lej sie­dzie­li na chod­ni­ku. Za­czę­li się na­ra­dzać.

– Znam bra­mę wyj­ścio­wą, przy któ­rej sto­ją fur­man­ki – stwier­dził Jan­kiel. – Wrzu­ca­ją na nie od­pad­ki, a po­tem wozy od­jeż­dża­ją. Może wte­dy uda nam się wy­mknąć na ze­wnątrz.

– Jan­kiel po­pro­wa­dził ich do bra­my. Szli za nim po­waż­ni i za­my­śle­ni. Sta­nę­li w pew­nej od­le­gło­ści od przej­ścia i ob­ser­wo­wa­li, co się dzie­je.

Sta­ło tam dwóch Niem­ców z ka­ra­bi­na­mi, dwaj pol­scy po­li­cjan­ci po pol­skiej stro­nie i dwaj po­li­cjan­ci ży­dow­scy po stro­nie get­ta. Wozy za­przę­żo­ne w ko­nie cze­ka­ły nie­da­le­ko od bra­my.

– Ten, któ­re­mu uda się wy­do­stać pierw­sze­mu – roz­ka­zał Jan­kiel – niech idzie za naj­bliż­szy róg uli­cy i za­cze­ka. Je­den może stać i że­brać. Ale je­śli bę­dzie was wię­cej niż dwóch, mu­si­cie się scho­wać i za­cze­kać na resz­tę.

– Jak dłu­go?

– Stam­tąd też wi­dać stra­że – po­wie­dział Jan­kiel. – Je­śli przez dłuż­szy czas nie zo­ba­czy­cie żad­ne­go z nas, zwy­czaj­nie idź­cie da­lej.

– Do­kąd?

– Nie wiem.

Chłop­cy się roz­dzie­li­li. Sru­lik za­kradł się za fur­man­ki sto­ją­ce w rzę­dzie przed strze­żo­ną bra­mą. Na­gle je­den z wo­zów ru­szył. Sru­lik wsko­czył na nie­go i za­grze­bał się w od­pad­kach. Chłop, któ­ry usły­szał ja­kiś sze­lest, za­trzy­mał ko­nia, od­wró­cił się i zo­ba­czył Sru­li­ka. Po­pa­trzy­li so­bie w oczy. Po se­kun­dzie Sru­lik cał­kiem znik­nął w ster­cie śmie­ci. Chłop za­wa­hał się. Po­tem strze­lił z bi­cza i za­wo­łał:

– Wio!

– Fur­man­ka po­to­czy­ła się po bru­ku, prze­je­cha­ła ka­wa­łek i zno­wu sta­nę­ła. Za­mie­nio­no kil­ka zdań po pol­sku i nie­miec­ku, a po­tem woź­ni­ca ru­szył po­wo­li. Na­gle z tyłu roz­le­gły się krzy­ki:

– Halt!

Wóz sta­nął. Ktoś pod­biegł, tu­piąc pod­ku­ty­mi bu­ta­mi. Po­wie­dział kil­ka słów. Sru­lik czuł, jak coś zim­ne­go prze­śli­zgu­je się obok jego pra­wej łyd­ki, dziu­ra­wi spodnie i wbi­ja się w śmie­ci. Przy­pra­wia­ją­cy o ciar­ki chrzęst roz­legł się jesz­cze dwu­krot­nie, raz przy sa­mej jego gło­wie.

– Jedź! – roz­ka­zał głos. – Nie ma ni­ko­go.

Woź­ni­ca po­na­glił ko­nia. Tur­kot kół i stu­kot koń­skich ko­pyt po bru­ku prze­ka­zy­wa­ły Sru­li­ko­wi do­bre wie­ści. Jed­nak po chwi­li zno­wu roz­le­gły się krzy­ki, tym ra­zem w od­da­li. Wóz za­trzy­mał się. Chło­piec uniósł się odro­bi­nę i wyj­rzał nad tyl­ną kra­wę­dzią. Nie­miec i pol­ski po­li­cjant zbli­ża­li się bie­giem, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi i krzy­cząc. Woź­ni­ca prze­sko­czył nad sie­dze­niem i po­chy­lił się. Sru­lik się prze­stra­szył. Chłop wy­cią­gnął go z wozu i po­sta­wił na dro­dze. Sru­lik in­stynk­tow­nie chciał rzu­cić się do uciecz­ki, ale męż­czy­zna za­uwa­żył jego minę.

– Nie ru­szaj się, chłop­cze. Wy­do­sta­nę cię stąd – po­wie­dział.

Nie­miec i po­li­cjant byli co­raz bli­żej. Sru­lik cze­kał, czu­jąc gę­sią skór­kę na ca­łym cie­le. Męż­czy­zna od­ciął uprząż. Po­tem pod­niósł chłop­ca, wsko­czył ra­zem z nim na koń­ski grzbiet i po­ga­lo­po­wał na­przód. Za nimi roz­le­gły się dwa wy­strza­ły. Sru­lik usi­ło­wał spoj­rzeć do tyłu, ale jego wy­ba­wi­ciel przy­ci­skał go do sie­bie tak moc­no, że nie zdo­łał się od­wró­cić. Kie­dy w koń­cu zer­k­nął przez ra­mię, nie było już wi­dać bra­my get­ta, Niem­ca ani po­li­cjan­ta, ani wozu, któ­ry po­zo­stał za nimi.

Po ja­kimś cza­sie koń prze­szedł w spo­koj­ny kłus. Chłop po­lu­zo­wał odro­bi­nę uścisk i Sru­lik ode­tchnął swo­bod­niej. Po raz pierw­szy w ży­ciu sie­dział na koń­skim grzbie­cie.

Wy­je­cha­li z mia­sta. Szyb­ko zna­leź­li się wśród pól, mi­ja­li nie­wiel­kie za­gaj­ni­ki, cza­sem prze­jeż­dża­li obok sa­mot­nej cha­łu­py. Do­je­cha­li do ma­łej wio­ski z do­ma­mi kry­ty­mi strze­chą. Przy każ­dym domu sta­ło parę do­dat­ko­wych za­bu­do­wań, ogró­dek wa­rzyw­ny i kil­ka drzew owo­co­wych. Na po­dwór­kach Sru­lik wi­dział co ja­kiś czas kro­wę albo ko­nia, świ­nie i kury. Tu i ów­dzie na szta­che­tach w pło­cie wi­sia­ły od­wró­co­ne do góry dnem garn­ki, na sznu­rach su­szy­ło się pra­nie. Kie­dy prze­jeż­dża­li przez wieś, wy­biegł za nimi pies i ob­szcze­kał ich. Ko­bie­ta sie­dzą­ca z ma­łym dziec­kiem na pro­gu po­pa­trzy­ła na męż­czy­znę, chłop­ca i ko­nia. Kil­ko­ro bo­sych dzie­ci gra­ło w pił­kę na dro­dze i jeź­dziec wstrzy­mał ko­nia, by wy­mi­nąć je spo­koj­nym stę­pem, nie wzbi­ja­jąc tu­ma­nu pyłu.

Chłop się nie od­zy­wał. Sru­lik tak­że mil­czał. Kie­dy od­da­li­li się od wio­ski i na ho­ry­zon­cie za­ma­ja­czy­ła na­stęp­na wieś, męż­czy­zna za­trzy­mał ko­nia. Wska­zał ręką, a Sru­lik spoj­rzał w tym kie­run­ku. Zo­ba­czył kil­ku chłop­ców w wy­pło­wia­łych łach­ma­nach sie­dzą­cych nad brze­giem stru­my­ka po­ły­sku­ją­ce­go w słoń­cu. Na wi­dok czło­wie­ka i wy­cią­gnię­tej ku nim ręki dzie­ci znik­nę­ły w trzci­nach.

– To ży­dow­skie dzie­ci – po­wie­dział czło­wiek. – Idź do nich.

Zsiadł z ko­nia, zdjął Sru­li­ka i po­sta­wił go na zie­mi.

Z kie­sze­ni wy­cią­gnął dwie kost­ki cu­kru i ka­wa­łe­czek chle­ba. Po­dał mu jed­ną kost­kę i chleb. Dru­gą kost­kę dał ko­nio­wi i po­kle­pał go ser­decz­nie po szyi. Po­tem po­ło­żył lewą dłoń na gło­wie Sru­li­ka, pra­wym kciu­kiem na­kre­ślił znak krzy­ża na jego czo­le i po­wie­dział:

– Niech Mat­ka Bo­ska ma cię w opie­ce.

Wsiadł na ko­nia i ru­szył da­lej. Sru­lik stał i pa­trzył za nim. Chłop nie od­wró­cił gło­wy, cho­ciaż Sru­lik pod niósł rękę, żeby po­ma­chać mu na po­że­gna­nie. Wa­hał się przez chwi­lę, czy zjeść chleb jed­no­cze­śnie z cu­krem, czy też po ko­lei. W koń­cu za­de­cy­do­wał, że naj­pierw zje chleb. Nie od­ry­wał oczu od czło­wie­ka na ko­niu, któ­ry od­da­lał się co­raz bar­dziej, aż w koń­cu znikł za za­krę­tem. Wte­dy Sru­lik za­czął gryźć kost­kę cu­kru.4. Pieczone ptaki. Szopa z butelkami.

Na­stęp­ne­go dnia Aw­rum i Icek wzię­li pro­ce i po­szli po­lo­wać na pta­ki. W po­łu­dnie wró­ci­li ob­ła­do­wa­ni zdo­by­cza­mi. Ustrze­lo­ne pta­ki ze skrę­po­wa­ny­mi ła­pa­mi nie­śli za­wie­szo­ne na ra­mio­nach. Naj­więk­szy był wiel­ko­ści kury. Aw­rum po­wie­dział, że to ku­ro­pa­twa. Sru­lik są­dził, że od razu roz­pa­lą ogni­sko i bę­dzie mógł zjeść mię­so, ale ku swe­mu wiel­kie­mu roz­cza­ro­wa­niu do­wie­dział się, że musi za­cze­kać do wie­czo­ra.

– Dla­cze­go?

– Z po­wo­du dymu.

Po za­cho­dzie słoń­ca chłop­cy oto­czy­li miej­sce prze­zna­czo­ne na ogni­sko pło­tem z ga­łę­zi, żeby nie było wi­dać z da­le­ka pło­mie­ni. Szlo­mo i Aw­rum roz­kro­ili pta­ki skła­da­nym no­żem Jo­se­le i ostrym odłam­kiem szkła. Od­cię­li im gło­wy i wy­pa­tro­szy­li. Inni chłop­cy przy­nie­śli znad brze­gu stru­my­ka bło­to i ob­le­pi­li nim każ­de­go pta­ka z osob­na. Kie­dy ogni­sko wy­peł­ni­ło się roz­ża­rzo­ny­mi wę­gla­mi, wło­ży­li do środ­ka mię­so i usie­dli do­oko­ła w ocze­ki­wa­niu.

– Od­daj mi nóż – po­wie­dział Jo­se­le do Szlo­mo.

– Te­raz jest mój – od­parł Szlo­mo i wsa­dził scy­zo­ryk do kie­sze­ni.

– Od­daj mu – wtrą­cił się Sru­lik.

Szlo­mo ode­pchnął go moc­no. Wszy­scy chłop­cy ze­rwa­li się z zie­mi. Do­pie­ro po in­ter­wen­cji Aw­ru­ma Szlo­mo nie­chęt­nie od­dał nóż.

Z po­cząt­ku wy­cią­ga­li z ogni­ska mniej­sze brył­ki, a więk­sze zo­sta­wia­li jesz­cze na ja­kiś czas. W ogni­sku bło­to stward­nia­ło i za­mie­ni­ło się w twar­dą sko­ru­pę. To­czy­li pta­ki po zie­mi, by je ochło­dzić, roz­bi­li sko­rup­ki ka­mie­nia­mi i za­czę­ło się żmud­ne obie­ra­nie. Ra­zem z gli­ną z upie­czo­nych pta­ków ode­szły też pió­ra i dało się na­resz­cie do­stać do mię­sa. W nocy Sru­lik i Jo­se­le zno­wu po­ło­ży­li się spać obok sie­bie, jak­by było to coś oczy­wi­ste­go.

Sru­lik wciąż zło­ścił się na Szlo­mo za to, że go po­pchnął.

– On tu rzą­dził, za­nim po­ja­wił się Aw­rum – po­wie­dział Jo­se­le.

– Aw­rum jest sil­niej­szy?

– Chy­ba nie, ale tyl­ko on nie gubi się w le­sie.

– To było pysz­ne. – Sru­lik ob­li­zał war­gi. – Kie­dy Aw­rum zno­wu coś upo­lu­je?

– Nie­pręd­ko.

– Dla­cze­go?

– Boi się, że ogni­sko nas zdra­dzi.

– Szko­da – wes­tchnął roz­cza­ro­wa­ny Sru­lik.

– Wiesz, na po­cząt­ku, kie­dy by­łem sam, z gło­du ja­dłem do­słow­nie wszyst­ko. Na­wet śli­ma­ki. Są obrzy­dli­we w do­ty­ku, więc ich nie gry­złem, tyl­ko szyb­ko po­ły­ka­łem.

– Ja bym nie po­tra­fił – stwier­dził Sru­lik z od­ra­zą.

– Jak je­steś głod­ny, zjesz wszyst­ko. Raz zna­la­złem za­ją­ca, któ­ry zła­pał się w si­dła. Nie mia­łem wte­dy jesz­cze noża i mu­sia­łem ciąć odłam­kiem szkła. Za­pa­łek też nie mia­łem, więc tyl­ko po­kro­iłem go i zja­dłem mię­so na su­ro­wo.

– Nie umar­łeś?

– Prze­cież wi­dzisz, że nie.

Rano Sru­lik obu­dził się prze­ra­żo­ny. To nie był sen. Od­gło­sy strza­łów były praw­dzi­we. Zbli­ża­ły się co­raz bar­dziej, a echo dud­ni­ło ze wszyst­kich stron na­raz. Sły­chać było krzy­ki lu­dzi i roz­ka­zy wy­da­wa­ne p o nie­miec­ku.

Sru­lik ze­rwał się i po­pę­dził co sił przed sie­bie, jak naj­da­lej. Biegł i biegł, w koń­cu rap­tow­nie się za­trzy­mał. Wo­kół sta­ły mil­czą­ce drze­wa.

Usi­ło­wał przy­po­mnieć so­bie wy­ja­śnie­nia na te­mat mchu ro­sną­ce­go tyl­ko z jed­nej stro­ny pnia, ale nie miał po­ję­cia, jak to może po­móc mu wró­cić po wła­snych śla­dach albo zna­leźć chłop­ców. Co się sta­nie, je­śli ich za­wo­ła?

– Jo­se­le! Aw­rum!

Prze­stra­szył się wła­sne­go krzy­ku od­bi­ja­ją­ce­go się echem w mil­czą­cym le­sie. Ktoś nad­cho­dził. Sru­lik scho­wał się i uj­rzał Szlo­mo. Ucie­szył się na jego wi­dok.

– Nie drzyj się, bo nas zła­pią – ostrzegł star­szy chło­pak. – Wie­dzia­łem, że nie moż­na na to­bie po­le­gać.

– Gdzie inni? – za­py­tał prze­stra­szo­ny Sru­lik.

– Za­miast się scho­wać, za­czę­li ucie­kać jak głu­pi.

– Ty też ucie­ka­łeś jak głu­pi – za­uwa­żył Sru­lik.

– Te­raz, kie­dy je­ste­śmy sami, le­piej na mnie uwa­żaj – po­wie­dział Szlo­mo groź­nie.

Sru­lik nie od­po­wie­dział.

– Do­kąd idzie­my?

– Chcę od­szu­kać miej­sce, w któ­rym by­li­śmy, tam­to nad wodą – oznaj­mił Szlo­mo.

– Umiesz je zna­leźć?

– Za­mkniesz się wresz­cie?

Na­gle Szlo­mo przy­sta­nął. Na zie­mi mię­dzy drze­wa­mi ktoś le­żał. Do­ro­sły czło­wiek. Spło­sze­ni, już mie­li rzu­cić się do uciecz­ki, ale czło­wiek się nie po­ru­szył. Jego gło­wę ota­cza­ła ka­łu­ża za­krze­płej krwi.

– On nie żyje – wy­szep­tał Sru­lik.

Obok wy­cią­gnię­tej ręki le­żał ja­kiś przed­miot. Sru­lik pod­szedł bli­żej, żeby zo­ba­czyć, co to ta­kie­go. To były oku­la­ry. Szlo­mo przy­klęk­nął przy le­żą­cym.

– Chodź­my stąd – po­pro­sił Sru­lik.

– Idź so­bie, jak chcesz – od­parł Szlo­mo.

Sru­lik od­szedł ka­wa­łek da­lej. Usiadł na zie­mi i ze wstrę­tem przy­glą­dał się temu, co ro­bił Szlo­mo. Chło­pak prze­trzą­sał kie­sze­nie za­bi­te­go, wy­cią­gał ja­kieś pa­pie­ry i przed­mio­ty. Po­tem od­wró­cił cia­ło na ple­cy i wło­żył rękę do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Na ko­niec wstał i ro­zej­rzał się.

– Sru­lik?

On mnie nie wi­dzi, zro­zu­miał Sru­lik, więc nie od­po­wie­dział ani nie ru­szył się z miej­sca. Szlo­mo zno­wu go za­wo­łał. Kie­dy i tym ra­zem nie usły­szał od­po­wie­dzi, za­czął prze­szu­ki­wać oko­licz­ne za­ro­śla, ale szu­kał ze złej stro­ny. Sru­lik wstał, żeby po­biec za nim, już otwo­rzył usta, żeby go za­wo­łać, ale w ostat­niej chwi­li zmie­nił zda­nie. Wo­lał zo­stać sam i nie za­da­wać się ze star­szym chło­pa­kiem.

Wie­czo­rem nie­bo za­chmu­rzy­ło się i las spo­wi­ła głę­bo­ka ciem­ność.

Sru­lik po­sta­no­wił spać na drze­wie. Wdra­pał się na dąb, wy­brał wy­god­ne miej­sce mię­dzy wiel­ki­mi ga­łę­zia­mi gę­sto od­cho­dzą­cy­mi od pnia, ale nie uda­ło mu się za­paść w sen. Czy spo­tka jesz­cze chłop­ców? Je­śli nie, co po­cznie sam w le­sie? Wy­jął swo­je­go mo­ty­la, ale brosz­ka pra­wie cał­kiem wy­ga­sła, zbyt dłu­go trzy­mał ją w kie­sze­ni.

Rano po­sta­no­wił, że pój­dzie po­szu­kać lu­dzi. Ta­kich, co nie za­da­ją py­tań, tyl­ko dają coś do je­dze­nia. Szedł dłu­go. Był spra­gnio­ny i kie­dy na­po­tkał ka­łu­żę, po­chy­lił się, by uga­sić pra­gnie­nie desz­czów­ką. W wo­dzie za­uwa­żył mnó­stwo ma­lut­kich ży­ją­tek. Za­mknął oczy i na­pił się.

Na­gle zo­rien­to­wał się, że zna­lazł się w zna­jo­mym miej­scu. Przy­glą­dał się przez chwi­lę drze­wom i zo­ba­czył wiel­ką dziu­plę. Ura­do­wał się jak ktoś, kto wró­cił do domu. Po­biegł do stru­my­ka na­pić się wody. Po­tem roz­grze­bał po­piół w ogni­sku i zna­lazł jed­ne­go upie­czo­ne­go ptasz­ka, któ­ry wcze­śniej umknął ich uwa­dze. W dziu­pli zaś zna­lazł tro­chę wa­rzyw i kil­ka ja­jek. Po­sta­no­wił zo­stać w tym miej­scu i cze­kać.

Na­stęp­ną noc tak­że spę­dził na drze­wie. Rano ostroż­nie od­szedł ka­wa­łek od stru­mie­nia, ob­ser­wu­jąc mech po­ra­sta­ją­cy pnie. Po chwi­li przy­sta­nął, od­wró­cił się i za­wró­cił po wła­snych śla­dach. Te­raz zro­zu­miał, w jaki spo­sób mech może być po­moc­ny. Od­szedł zno­wu od stru­my­ka. Co ja­kiś czas od­wra­cał się i uważ­nie przy­glą­dał oto­cze­niu. Przy­sta­wał i zry­wał tro­chę ja­gód i po­zio­mek. Na jed­nym z krza­ków zo­ba­czył peł­zną­ce­go śli­ma­ka z wy­sta­wio­ny­mi róż­ka­mi. Nie, po­my­ślał, nig­dy nie zje śli­ma­ka. Po­tem na­tra­fił na krza­ki ma­lin. Tak­że tym ra­zem uda­ło mu się zna­leźć po­wrot­ną dro­gę i ża­ło­wał, że nie ma z nim Jo­se­le i nie może mu o tym opo­wie­dzieć.

Trze­cie­go dnia Sru­lik zsu­nął się z drze­wa o wscho­dzie słoń­ca. Wie­dział już, że zgu­bił chłop­ców. Na­pił się wody, zjadł dwa ostat­nie jaj­ka ukry­te w dziu­pli i ru­szył przed sie­bie. Szedł dłu­go. De­spe­rac­ko, lecz na próż­no szu­kał wzro­kiem bla­sku, któ­ry prze­świ­tu­je mię­dzy drze­wa­mi, kie­dy skraj lasu jest bli­sko. Na ko­niec usiadł z uczu­ciem bez­sil­no­ści, wy­czer­pa­ny. Na­gle usły­szał sze­lest. Ukrył się w za­ro­ślach i ze swo­jej kry­jów­ki doj­rzał czło­wie­ka w czap­ce i w zie­lo­nej kurt­ce, któ­ry szedł ze strzel­bą na ra­mie­niu. To na pew­no le­śni­czy, któ­ry wy­da­je ży­dow­skie dzie­ci Niem­com, po­my­ślał. Może idzie do domu. Gdzie miesz­ka­ją le­śni­czo­wie? W le­sie czy we wsi? Sru­lik po­sta­no­wił pójść za nim. Le­śni­czy mi­mo­wol­nie do­pro­wa­dził go do wą­skiej, scho­wa­nej w za­ro­ślach ścież­ki i po dłuż­szej wę­drów­ce jego śla­dem Sru­lik uj­rzał na­resz­cie świa­tło prze­bi­ja­ją­ce mię­dzy drze­wa­mi. Po­cze­kał, aż le­śni­czy znik­nie, i wy­szedł na ja­sny dzień.

Ścież­ka po­sze­rzy­ła się, wi­jąc się wśród pól, i do­pro­wa­dzi­ła go do wio­ski. Sru­lik pod­szedł do pierw­szej cha­łu­py i za­pu­kał. Drzwi otwo­rzy­ła ko­bie­ta. Po­pa­trzył na nią bez sło­wa. Ona tak­że przy­glą­da­ła mu się w mil­cze­niu.

– Wejdź – po­wie­dzia­ła w koń­cu.

Go­spo­dy­ni rze­czy­wi­ście nie za­da­wa­ła żad­nych py­tań. Jak­by do­kład­nie wie­dzia­ła, kto przed nią stoi. Po­sa­dzi­ła go za sto­łem i dała mu wiel­ką paj­dę chle­ba i ku­bek mle­ka. Sru­lik jadł łap­czy­wie. Nie pa­mię­tał już, kie­dy ostat­ni raz miał w ustach chleb albo mle­ko. W ką­cie izby mały chłop­czyk ba­wił się dwo­ma ka­wał­ka­mi drew­na. Ko­bie­ta usia­dła przy nim. Zwra­ca­ła się do nie­go „Ju­rek” i kar­mi­ła go ły­żecz­ką.

– Kto przy­szedł? – roz­legł się mę­ski głos.

– Ja­kiś chło­piec – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

Jej mąż wszedł do izby i przyj­rzał mu się w za­my­śle­niu.

– Chciał­byś zo­stać u nas i po­ma­gać mi w go­spo­dar­stwie? – za­py­tał po dłuż­szym mil­cze­niu.

– Tak – od­parł Sru­lik.

– Skończ jeść, to dam ci ro­bo­tę.

Sru­lik po­słusz­nie cze­kał przy sto­le. Chłop wró­cił do izby, tym ra­zem w kurt­ce i w bu­tach z cho­le­wa­mi. Wy­pro­wa­dził Sru­li­ka na ze­wnątrz, otwo­rzył drzwi szo­py peł­nej bu­te­lek w roz­ma­itych ko­lo­rach i roz­mia­rach, a po­tem wszedł z nim do środ­ka.

– Po­usta­wiaj bu­tel­ki na pół­kach – po­wie­dział. – Ustaw je po­rząd­nie, we­dług wiel­ko­ści i ko­lo­ru.

Sru­lik ski­nął gło­wą.

Chłop wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

– Za­my­kam, żeby nikt nie prze­szka­dzał ci w pra­cy – wy­ja­śnił z ze­wnątrz.

Sru­lik wziął się do pra­cy i wte­dy usły­szał skrzyp­nię­cie, jak­by dźwięk za­my­ka­ne­go sko­bla. Prze­ra­ził się, pod­szedł do drzwi i wyj­rzał przez szpa­rę w de­skach. Naj­pierw nic nie zo­ba­czył. Po chwi­li po­ja­wił się chłop. Pro­wa­dził mo­to­cykl. Wsiadł, za­pa­lił sil­nik i od­je­chał. Sru­lik usi­ło­wał otwo­rzyć drzwi, były jed­nak do­brze za­mknię­te. Pró­bo­wał siłą, ale nie ustę­po­wa­ły. Wte­dy wpadł w pa­ni­kę i za­czął się rzu­cać jak zwie­rząt­ko schwy­ta­ne w pu­łap­kę, wrzesz­czał i roz­bi­jał bu­tel­ki wo­kół sie­bie.

– Po­cze­kaj, otwo­rzę ci! – Z po­dwór­ka do­biegł go głos go­spo­dy­ni.

Sru­lik uspo­ko­ił się, sły­sząc dźwięk ude­rzeń. Ko­bie­ta roz­bi­ła kłód­kę sie­kie­rą i otwo­rzy­ła mu drzwi.

Bie­gnij, chłop­cze – po­wie­dzia­ła. – Bie­gnij.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: