Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Big Red Tequila - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Big Red Tequila - ebook

W Teksasie wszystko jest większe… nawet morderstwo.

Przedstawiamy Tresa Navarre: amatora tequili, mistrza tai-chi, nielicencjonowanego prywatnego detektywa ze skłonnością do wpadania w tarapaty wielkości Teksasu.

Jackson „Tres” Navarre i jego zajadający się enchiladami kot Robert Johnson zajeżdżają do San Antonio, gdzie czekają na nich same kłopoty. Dziesięć lat wcześniej Navarre opuścił rodzinne miasto, aby zapomnieć o morderstwie, którego ofiarą padł jego ojciec. Teraz wraca w poszukiwaniu odpowiedzi, ale im bardziej zagłębia się w sprawę, próbując ustalić winnych, tym bardziej zbrodnia sprzed dekady zaczyna się wydawać aktualna. Mafia, wręczająca łapówki firma budowlana i toczący nieczyste gierki politycy sprzysięgają się, żeby zepsuć Tresowi powrót do domu.

 

Nie ulega wątpliwości, że Tres wsadził kij w mrowisko. Zostaje napadnięty, ostrzelany, przejechany przez wielkiego niebieskiego thunderbirda, a jego była dziewczyna, którą chciałby odzyskać, znika bez śladu. Navarre musi uratować kobietę, dorwać mordercę ojca i wziąć nogi za pas, zanim dosięgnie go mafijna teksańska sprawiedliwość. Chyba nawet obrońcy Alamo mieli większe szanse na przeżycie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64297-96-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Chciałbym gorąco podziękować Glenowi Batesowi z ITS Agency, oficerowi Sandy’emu Peresowi z policji w San Antonio i porucznikowi McCully’emu z biura szeryfa hrabstwa Bexar za wszystkie informacje, Shelley Singer za rady, gangowi z Presidio Hill School za wsparcie, Erice Luckett za pomoc w subtelnościach hiszpańskiego, Ginie Maccoby i Kate Miciak za pomoc w doprowadzeniu do publikacji książki, Jimowi Glusingowi za opowieści, Lyn Belisle za zachęty, a w szczególności Becky ­Riordan, bez której by do tego wszystkiego nie doszło.1

– Że kto? – zapytał mężczyzna zajmujący moje nowe mieszkanie.

– Tres Navarre – wyjaśniłem.

Przycisnąłem ponownie umowę najmu do zewnętrznych drzwi z moskitierą, żeby mógł ją sobie przeczytać. Na ganku małej przybudówki musiało być ze czterdzieści stopni. Chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza broczyło przez siatkę w drzwiach i odparowywało na mojej twarzy. Z jakiegoś powodu było mi przez to jeszcze goręcej.

Mężczyzna znajdujący się w moim mieszkaniu zerknął na umowę, po czym przyjrzał mi się spod przymrużonych powiek, jakbym był jakimś dziwacznym wytworem sztuki współczesnej. Przez metalową siatkę wyglądał pewnie jeszcze paskudniej niż w rzeczywistości – tęgi, koło czterdziestki, ostrzyżony na jeża, ze ściągniętymi rysami twarzy. Był nagi od pasa w górę i miał na sobie tego rodzaju spodenki z grubego poliestru, jakie noszą tylko nauczyciele WF-u.

„Mów prostymi słowami” – pomyślałem.

– Wynająłem to mieszkanie od piętnastego lipca. Pan miał się do tego czasu wyprowadzić. Dziś jest dwudziesty czwarty lipca.

Wuefista nie okazał żadnej skruchy. Obejrzał się przez ramię; w telewizji pokazywali mecz bejsbolowy i akurat wydarzyło się coś ciekawego. Spojrzał na mnie ponownie, tym razem z lekką irytacją.

– Słuchaj, dupku, powiedziałem Gary’emu, że potrzebuję chatę jeszcze na kilka tygodni – oświadczył. – Mój przelew nie przyszedł, kapujesz? Jeżeli chcesz się wprowadzić, to najwcześniej w sierpniu.

Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Na rosnącym obok schodów pekanie kilka tysięcy cykad wybrało akurat tę chwilę na rozpoczęcie swojego metalicznego śpiewu. Zerknąłem przez ramię na taryfiarza, który wciąż czekał przy krawężniku z włączonym taksometrem, z zamiłowaniem oddając się lekturze magazynu telewizyjnego. Spojrzałem ponownie na wuefistę i posłałem mu uśmiech – przyjazny, dyplomatyczny.

– Hm… Powiem panu, co zrobimy – zacząłem. – Jutro przyjeżdża z Kalifornii ciężarówka z moimi rzeczami. To oznacza, że musi się pan stąd wyprowadzić jeszcze dziś. Ponieważ i tak od tygodnia mieszka pan tu na mój rachunek, jestem skłonny dać panu dodatkową godzinę. Pójdę teraz po moje bagaże do taksówki, a kiedy wrócę, wpuści mnie pan do środka i zacznie się pakować.

Gdyby gość mógł jeszcze bardziej zmrużyć oczy, z pewnością by to zrobił.

– Co, do kurwy…

Odwróciłem się do niego plecami i poszedłem do taksówki. Do samolotu nie zabrałem wiele bagażu – tylko jedną walizkę z ubraniami, drugą z książkami oraz Roberta Johnsona w transporterze. Wyjąłem rzeczy z bagażnika, poprosiłem taryfiarza, żeby zaczekał, po czym ruszyłem z powrotem chodnikiem. Pekany chrupały mi pod butami. Robert Johnson zachowywał się spokojnie; wciąż był otumaniony po traumatycznym locie.

Dom nie prezentował się o wiele korzystniej, kiedy przyjrzałem mu się po raz drugi. Jak większość pozostałych olbrzymów drzemiących przy Queen Anne Street, budynek z numerem dziewięćdziesiąt miał dwie kondygnacje, dach pokryty starym, zielonym gontem, siding, z którego odłaziła farba, odsłaniając surowe drewno, i wielki przeszklony ganek uginający się pod tonami czerwonej bugenwilli. Prawa strona budynku, z której wystawał mniejszy ganek przybudówki, zsunęła się z fundamentów i opadła do tyłu. Wyglądało to tak, jakby połowa domu dostała udaru.

Wuefista otworzył przede mną drzwi. A dokładniej mówiąc, stał w nich uśmiechnięty z kijem bejsbolowym w rękach.

– Powiedziałem: „od sierpnia”, dupku – oświadczył.

Postawiłem torby i pojemnik z Robertem Johnsonem na najniższym stopniu. Wuefista uśmiechnął się w taki sposób, jakby usłyszał świński dowcip. Na jednym z jego przednich zębów widać było jakiś ciemny osad.

– Próbowałeś kiedyś zgłębnika dentystycznego? – zapytałem.

Na czole wuefisty pojawiło się kilka nowych bruzd.

– Że co…?

– Nieważne – przerwałem. – Masz jakieś kartony czy wolisz wpakować swoje rzeczy do dużych worków na śmieci? Zgaduję, że taki facet jak ty wybierze pewnie worki.

– Spierdalaj.

Uśmiechnąłem się i wszedłem po schodach.

Ganek był zbyt wąski, aby dało się tam wziąć zamach kijem bejsbolowym, więc wuefista spróbował ubóść mnie nim w klatkę piersiową. Uchyliłem się, zrobiłem krok do przodu i chwyciłem go za nadgarstek.

Przy zastosowaniu odpowiedniej siły można pobudzić pracę serca, podobnie jak za pomocą resuscytacji, uciskając punkt nei guan znajdujący się tuż powyżej nadgarstka. Chińskie babcie wtykają sobie we włosy długie szpile między innymi po to, żeby miały czym dźgnąć punkt nei guan, w razie gdyby któryś z członków rodziny dostał ataku serca. Kiedy uciśnie się to miejsce trochę mocniej, przez układ nerwowy przebiega dość nieprzyjemny ładunek elektryczny.

Wuefista poczerwieniał, a jego ściągnięta twarz rozluźniła się pod wpływem szoku. Kij zastukotał na schodach. Mężczyzna zgiął się wpół, chwytając się za rękę, a ja wepchnąłem go do środka.

Telewizor w salonie wciąż był włączony. Na ekranie komik, którego czasy świetności już dawno minęły, żłopał jasne piwo w otoczeniu pięciu czy sześciu cheerleaderek. Poza tym w pokoju znajdował się jedynie materac, w kącie sterta rzuconych ubrań i zdezelowany głęboki fotel. W kuchni na blacie zalegała góra brudnych naczyń i kartonowych opakowań po jedzeniu z fast foodów. Zapach przypominał coś pomiędzy smażonym mięsem a stęchłą wonią wilgotnych ubrań.

– Odwaliłeś kawał dobrej roboty, urządzając to wnętrze – pochwaliłem go. – Teraz rozumiem, dlaczego…

Kiedy się odwróciłem, wuefista stał tuż za mną, a jego pięść znajdowała się piętnaście centymetrów od mojej twarzy, na której miała za moment wylądować.

Zrobiłem unik, przekręcając ciało na bok, i uderzyłem go od góry w nadgarstek. Drugą ręką wyrżnąłem go od dołu w łokieć, wyginając staw w niewłaściwą stronę. Jestem pewien, że go nie zwichnąłem, ale nie wątpię, że i tak zabolało jak diabli. Wuefista upadł na podłogę w kuchni, a ja poszedłem zwiedzić łazienkę. Szczoteczka do zębów, jeden ręcznik, najnowszy numer „Penthouse’a” na rezerwuarze. Słowem, wszystkie udogodnienia, jakich człowiek potrzebuje w domu.

Znalezienie worków na śmieci i upchnięcie do nich rzeczy wuefisty zajęło mi niecałe piętnaście minut.

– Zwichnąłeś mi rękę – poskarżył się. Wciąż siedział na podłodze w kuchni, zaciskając z całych sił powieki.

Wyjąłem z gniazdka wtyczkę telewizora i wystawiłem go na zewnątrz.

– Niektórzy stosują lód przy tego rodzaju urazach – powiedziałem, wysuwając fotel za drzwi. – Według mnie skuteczniejsza jest butelka z ciepłą wodą. Trzeba ogrzać łokieć, a za dwa dni ból będzie tylko wspomnieniem.

Jeśli dobrze pamiętam, zagroził, że mnie pozwie. Zagroził mi wieloma rzeczami, ale ja przestałem go już słuchać. Dopadło mnie zmęczenie, był upał i zacząłem sobie przypominać, dlaczego przez tyle lat trzymałem się z daleka od San Antonio.

Wuefista odczuwał na tyle silny ból, że nie stawiając zbytniego oporu, pozwolił się wpakować do taksówki wraz z większością swoich rzeczy. Zapłaciłem taksiarzowi, żeby zawiózł go do jakiegoś motelu. Telewizor i fotel zostawiłem na trawniku przed domem. Wniosłem swoje rzeczy do środka i zamknąłem za sobą drzwi.

Otworzyłem transporter. Robert Johnson wypełzł ze środka. Czarne futro miał z jednej strony odgniecione w przeciwnym kierunku, a jego żółte oczy były szeroko otwarte. Zachwiał się lekko, stając po dłuższej przerwie na twardym gruncie. Rozumiałem, co czuje.

Powąchał dywan i spojrzał na mnie z najwyższą pogardą.

– Rrrau – powiedział.

– Witaj w domu – odparłem.2

– Nosiłem się z zamiarem, żeby go eksmitować – mruknął Gary Hales.

Właściciel mieszkania nie wyglądał na przejętego moim zatargiem z poprzednim lokatorem. Nie istniało chyba nic, czym wydawałby się przejmować.

Gary przypominał wyblakłą akwarelę. Jego oczy, głos i usta były delikatne i jasne, a skóra miała barwę spranego błękitu koszuli guayabera, którą akurat miał na sobie. Przeszło mi przez myśl, że gdyby złapał go mocniejszy deszcz, mógłby się zwyczajnie rozpuścić.

Wgapiał się w umowę najmu, jakby próbował sobie przypomnieć jej treść. Potem przeczytał ją ponownie, poruszając bezgłośnie ustami i wodząc linijka za linijką czarnym długopisem trzymanym w drżącej dłoni. Zatrzymał się przy podpisie.

– Jackson?

– Formalnie rzecz biorąc, tak – wyjaśniłem – ale w praktyce Tres, jak Trzeci. W ten sposób zwracają się do mnie wszyscy ludzie. Chyba że byłby pan moją matką i byłby pan na mnie wkurzony, wtedy nazwałby mnie pan Jacksonem.

Gary wpatrywał się we mnie pustym wzrokiem.

– Od czasu do czasu bywam również nazywany „dupkiem” – podsunąłem.

Jasne oczy Gary’ego się zaszkliły. Uznałem, że musiał stracić wątek, kiedy powiedziałem „formalnie rzecz biorąc”, ale wtedy on zrobił coś zaskakującego.

– Jackson Navarre? – powiedział powoli. – Jak ten szeryf, co go puknęli?

Wyciągnąłem Gary’emu z ręki umowę najmu i ją złożyłem.

– Tak. – Skinąłem głową. – Tak samo.

Wtedy rozdzwoniła się ściana. Wzrok Gary’ego podążył nieśpiesznie w stronę miejsca, z którego wydobywał się dźwięk. Czekałem na wyjaśnienie.

– Zażądała, żebym podał jej numer – wyjaśnił takim tonem, jakby sobie o czymś przypomniał. – Obiecałem, że jutro zmienię nazwisko na pańskie.

Powlókł się na drugą stronę pokoju i wyciągnął ze ściany wmontowaną w nią na stałe deskę do prasowania. W znajdującej się za nią wnęce stał stary, czarny telefon z tarczą numeryczną.

Odebrałem po czwartym dzwonku.

– Mamo, jesteś niesamowita – powiedziałem.

Westchnęła głośno do słuchawki, chyba z zadowoleniem.

– Po prostu dawny adorator z Southwestern Bell. To kiedy przychodzisz?

Zamyśliłem się. Nie uśmiechało mi się to, zwłaszcza po ostatnim razie. Tyle że potrzebowałem jakiegoś środka lokomocji.

– Może dziś wieczorem. Pożyczyłbym volkswagena, jeżeli wciąż go masz.

– Stoi u mnie w garażu od dziesięciu lat – powiedziała. – Jeśli tylko uważasz, że zapali, to możesz go sobie wziąć. Domyślam się, że odwiedzisz dziś wieczorem Lillian.

W głębi domu matki rozległ się dźwięk rozpoczynanej partyjki bilardu. Ktoś się roześmiał.

– Mamo…

– Dobrze, już dobrze, o nic więcej nie pytam. Do zobaczenia później, najdroższy.

Gary poczłapał z powrotem do swojego mieszkania, a ja zerknąłem na zegarek. Trzecia po południu czasu San Francisco. Mimo że była sobota, wciąż miałem szansę dodzwonić się do Mai Lee z Terrence & Goldman.

Nic z tego. Kiedy jej poczta głosowa skończyła wyjaśniać sens terminu „standardowe godziny pracy”, podałem swój nowy numer, po czym zamilkłem, zastanawiając się, co powiedzieć. Wciąż miałem przed oczami twarz Mai z tamtego poranka, kiedy o piątej podrzuciła mnie na lotnisko w San Francisco. Roześmiana dała mi siostrzanego całusa. Zachowywała się tak uprzejmie, że jej nie poznawałem. Odłożyłem słuchawkę.

W spiżarni znalazłem ocet winny i sodę oczyszczoną. Następną godzinę poświęciłem na usuwanie śladów i zapachów pozostawionych w łazience przez poprzedniego lokatora, podczas gdy Robert Johnson wprawiał się we wspinaczce na zasłonę od prysznica.

Krótko przed zachodem słońca rozległo się pukanie do drzwi.

– Matka – mruknąłem pod nosem. Wyjrzałem przez okno i stwierdziłem z ulgą, że na podjeździe stoi dwóch umundurowanych policjantów. Opierali się o radiowóz. Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazała się druga najbrzydsza twarz, jaką tego dnia zobaczyłem przez moskitierę.

– Ktoś wręczył mi tę oto skargę złożoną przez niejakiego Boba Langstona z Queen Anne Street 90. Gość jest pewnie jakąś wojskową ciotą. Mówi, że został napadnięty. Wspomniał o wtargnięciu do mieszkania. Na Boga, ten cały Langston twierdzi, że jakiś szaleniec o nazwisku Navarre próbował go zaciukać ciosami karate.

Byłem zaskoczony, jak bardzo się zmienił. Jego policzki zapadły się i przypominały kratery. Wyłysiał tak mocno, że dla zachowania pozorów musiał zakrywać czubek głowy pożyczką z przetłuszczonych włosów. Jeżeli czegokolwiek mu przybyło, to brzucha i wąsów. Brzuch opadał na dziesięciokilogramową sprzączkę od paska. Wąsy zakrywały usta, zwisając niemal do poziomu podwójnego podbródka. Jako dzieciak zawsze się zastanawiałem, w jaki sposób zapala papierosa, nie wzniecając pożaru na twarzy.

– Jay Rivas – powiedziałem.

Może się uśmiechnął. Nie sposób było powiedzieć, co się dzieje pod tymi wąsiskami. Jakimś cudem trafił do ust papierosem i nieśpiesznie się zaciągnął.

– Wiesz, co im odpowiedziałem? – zapytał Rivas. – Że nie ma mowy. Nie ma mowy, żeby ten chłoptaś Jackson Navarre wrócił do naszego miasta z San Pedalisco i wniósł promyk radości w moje ponure życie. To właśnie im powiedziałem.

– Jay, to nie było karate, tylko tai-chi chuan. Całkowicie defensywna sztuka walki.

– Odpierdoliło ci, chłopcze? – Oparł dłoń na ościeżnicy. – Mało brakowało, a odrąbałbyś gościowi rękę. Istnieje jakiś powód, dla którego nie miałbym ci zapewnić darmowego pobytu w naszym Stanowym Przytułku?

Odesłałem go do Gary’ego Halesa i mojej umowy najmu, następnie wspomniałem o niezbyt serdecznym przyjęciu, jakie zgotował mi pan Langston. Na Rivasie nie zrobiło to chyba większego wrażenia.

Tyle że dokonania mojej rodziny jakoś nigdy nie robiły większego wrażenia na Jayu Rivasie. Pod koniec lat siedemdziesiątych prowadził z moim tatą śledztwo, które nie skończyło się najlepiej. Tata wyraził wtedy swoje niezadowolenie przed znajomymi z policji z San Antonio. Minęło dwadzieścia lat, a oficer śledczy Rivas nadal zajmował się mało istotnymi rozbojami.

– Coś szybko dotarłeś na miejsce, Jay – zauważyłem. – Powinienem się poczuć wyróżniony czy zawsze wysyłają cię do tego rodzaju błahostek?

Rivas wydmuchnął dym przez wąsiska. Podwójny podbródek nabrał pięknego odcienia czerwieni, zupełnie jak u ropuchy.

– Wejdźmy do środka, to sobie pogadamy – zaproponował spokojnym tonem.

Dał mi znak, żebym otworzył drzwi z moskitierą. Co się nie wydarzyło.

– Klimatyzacja przestaje wyrabiać, panie oficerze – wyjaśniłem.

Wpatrywaliśmy się w siebie przez jakieś dwie minuty. Potem mnie rozczarował. Wycofał się ze schodów. Włożył papierosa do ust i wzruszył ramionami.

– W porządku, chłopcze – powiedział. – Chciałem tylko, żebyś załapał aluzję.

– To znaczy?

Tym razem bez wątpienia się uśmiechnął. Zobaczyłem, jak papieros zmienia pozycję między wąsiskami.

– Wetkniesz nos w coś innego, to dopilnuję, żebyś miał odpowiednio miłych kolegów w celi.

– Jay, jesteś doprawdy przepełnioną miłością istotą ludzką.

– Mam to gdzieś.

Rzucił niedopałek na wycieraczkę Boba Langstona, na której znajdował się napis „Bóg w dom”, po czym odmaszerował w stronę radiowozu, gdzie czekało na niego dwóch mundurowych. Patrzyłem, jak odjeżdżają Queen Anne Street. Potem wróciłem do środka.

Rozejrzałem się po nowym domu – po pokrytym pleśniowymi bąblami suficie, po szarej farbie odłażącej ze ścian. Spojrzałem na Roberta Johnsona. Siedział w otwartej walizce i wpatrywał się we mnie z obrażoną miną. Subtelna sugestia. Wykręciłem numer Lillian z gorączkowością właściwą człowiekowi, który musi się czegoś napić po zażyciu meskaliny.

Było warto.

– Tres? – powiedziała, wymazując dziesięć ostatnich lat mojego życia z taką łatwością, jakby wyciągnęła chusteczkę z pudełka.

– Tak. Dzwonię z nowego mieszkania. Jeżeli można je tak nazwać.

Milczała chwilę.

– Nie sprawiasz wrażenia uradowanego.

– Drobnostka. Później ci opowiem.

– Nie mogę się doczekać.

Rozmowa zamarła na dłużej. Był to ten rodzaj ciszy, kiedy człowiek przyciska słuchawkę do ucha, próbując na siłę przepchnąć się przez nią na drugą stronę.

– Kocham cię – powiedziała. – Za szybko to mówię?

Przełknąłem gulę w gardle.

– Pasuje ci dziewiąta? Wcześniej muszę wyzwolić volkswagena z garażu matki.

Lillian się roześmiała.

– Pomarańczowe Cacko nadal jest na chodzie?

– Mam nadzieję. Mam dziś randkę z seksowną dziewczyną.

– I to jaką!

Rozłączyliśmy się. Zerknąłem na Roberta Johnsona, który nadal siedział w walizce.

– Jakoś to przeżyjesz – powiedziałem do niego.

Miałem poczucie, jakby znów był rok 1985. Miałem dziewiętnaście lat, tata żył, a ja wciąż kochałem tę dziewczynę, z którą planowałem się ożenić od szkoły średniej. Pruliśmy sto dziesięć na godzinę autostradą I-35 starym volkswagenem, który wyciągał tylko setkę, uganiając się za paskudną tequilą i jeszcze paskudniejszym napojem waniliowym marki Big Red. Szampan nastolatków.

Ponownie się przebrałem i wezwałem taksówkę. Próbowałem przypomnieć sobie, jak smakuje big red tequila. Wątpiłem, czy kiedykolwiek zdołam wypić coś takiego z uśmiechem na ustach, ale byłem gotów spróbować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: