Biuro kotów znalezionych - ebook
Biuro kotów znalezionych - ebook
„Biuro kotów znalezionych” to opowieść o życiu i rozterkach miłośniczki kotów – od pierwszego stopnia zakocenia do założenia domu tymczasowego.
Kinga, przejęta losem bezdomnych kotów miejskich, postanawia dołączyć do fundacji próbującej uporać się z tym problemem. Choć niewiele wie o działaniu schronisk, azylów czy organizacji prozwierzęcych, to dzięki wsparciu doświadczonych wolontariuszy, obserwacji Szarej, Ośki i Artura, a także innych kociąt wziętych na odchowanie poznaje tajniki pracy łapaczki, karmicielki, opiekunki, czy zastępczej mamy. Nowe zajęcia stają się także okazją do przemyśleń na tematy wykraczające poza kocie sprawy. Książka Kingi Izdebskiej to również opowieść o sytuacji schronisk w Polsce, niespójnie działających aktywistach i odpowiedzialnej opiece nad zwierzętami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-167-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A psik! – Udawane kichnięcie miało usprawiedliwić łzy, które płynęły mi po policzkach. W pracy się nie płacze, kichnąć zawsze można.
Na ekranie mojego komputera widniało zdjęcie małej kotki z azylu Koci Dom. Jej historia składała się z samych nieszczęść. Stąd łzy. Podobno człowiek bombardowany tragicznymi wiadomościami i drastycznymi zdjęciami izoluje się i uodpornia, by zachować równowagę psychiczną. Ze mną działo się odwrotnie.
– Na zdrowie – odpowiedział kolega. Nie zauważył? Był taktowny? Wszystko jedno. Grunt, że udało mi się uniknąć tłumaczenia współpracownikom, iż na nieszczęście zwierzęcia reaguję płaczem. W biurze trudno nie rozmawiać na aktualne tematy, poznałam więc opinie moich kolegów w sprawie bestialskiego traktowania zwierząt. Przeważały wśród nich sądy skrajne: „Ja bym tych dręczycieli…”, jak również powtarzane w kółko – także w mediach – zdanie: „Od rzemyczka do koniczka”, czyli że zabicie zwierzęcia dla zabawy może prowadzić do zabicia człowieka. Słysząc tę ostatnią opinię, zastanawiam się, dlaczego dopiero strach przed ewentualnym popełnieniem morderstwa przez dręczyciela zwierząt ma nam uświadomić, że znęcanie się nad każdym stworzeniem jest złem.
Na monitorze wyskoczyło powiadomienie o nadejściu nowej wiadomości: to Monika pisała, że szuka kota do wzięcia. Dojrzała do tej decyzji po stracie poprzedniej kociej towarzyszki. To ona przysłała mi kilka zdjęć zwierzaków potrzebujących domu. Zastanawiałyśmy się wspólnie, który kot powinien trafić do niej. Trudna decyzja. Moja koleżanka marzyła o rudzielcu, okazało się jednak, że nawet wśród bezdomnych kotów taka maść to rarytas. Szukałyśmy więc dalej. Zwykle unikałam stron i ogłoszeń kocich w internecie (nawet nie z uwagi na możliwość wzruszenia się i niechęć do pokazywania światu zapłakanej twarzy, lecz z poczucia bezsilności i wściekłości w obliczu krzywdy zwierząt). Tym razem było inaczej. Mogłam autentycznie pomóc koleżance i kotu, którego sobie wybierze.
Kilka minut po moim udawanym kichnięciu Monika napisała: „Mam!”. Znalazła ogłoszenie osoby, która zabrała osierocone kocię z piwnicy. Zwierzątko było rude, za wcześnie pozbawione matki, a w dodatku chore. Monika postanowiła, że odchowa malucha. Miała już w tym doświadczenie: poprzednią kotkę uratowała, pielęgnując ją i karmiąc sama. No, może niezupełnie sama, bo z pomocą swojego psa, który przez całe życie będąc bojowo nastawiony do kotów, na starość został przykładną niańką.
Pierwsze zwycięstwo nad bezsilnością zawróciło mi w głowie, ale nie na długo. Internetowa strona Kociego Domu przywabiała mnie i zaglądałam na nią coraz częściej, szukając rozwiązania i dla siebie, i dla zwierząt.
Następną historią powodującą u mnie udawane kichanie była sprawa „Marusi – koteczki bez noska”. Już sam tytuł ogłoszenia, w którym do opisania defektu kotki użyto wyłącznie zdrobnień (koteczka, nosek), brzmiał jak reklama kiepskiego horroru lub nagłówek w brukowcu. Koszmar nadmiaru zdrobnień w połączeniu z faktycznym stanem kotki. Problem Marusi polegał nie tyle na niewykształconym nosie, bo ten, choć cofnięty jak u persa i wyjątkowo mały, był widoczny na zdjęciach, ile na niedrożnych przewodach nosowo-łzowych. Niestety, oprócz wklęsłego nosa, kotka nie mogła się poszczycić żadnym innym atrybutem perskiego kota, niczym odchudzona do granic możliwości modelka, której zabrakło przy tym wymaganego wzrostu, urody i bujnych włosów. Co gorsza, kotkę znaleziono skrajnie wyczerpaną, bo mając trudności z oddychaniem, nie umiała zdobyć pożywienia ani go pogryźć i przełknąć.
Marusia
Zebrałam się na odwagę i napisałam do ogłoszeniodawcy. Okazała się nim sympatyczna dziewczyna o imieniu Lena, wyraźnie ucieszona moim zainteresowaniem. Nie mogłam jej wprawdzie obiecać konkretnej pomocy, ale dzięki nawiązanemu kontaktowi zaczęłyśmy ze sobą korespondować. Lena była wolontariuszką, ale nie w azylu Koci Dom, lecz w zaprzyjaźnionej z nim fundacji o nazwie Ciach. Przyjrzałam się tej instytucji, wchodząc na jej stronę internetową. To, co tam znalazłam, przekonało mnie do niej ostatecznie: nowoczesność, wręcz elegancja w treści i w formie, minimalizm i konkret, cechy raczej niekojarzone z nawiedzonymi kociarzami i pękającymi w szwach schroniskami. Bo też okazało się, że Ciach nie jest schroniskiem, lecz – mówiąc dosadnie – kastratornią. Jedynym takim miejscem w Warszawie, a może i w Polsce, które zajmuje się kotami bezdomnymi i zarazem dzikimi, lecząc je i pozbawiając możliwości rozmnażania. Nie udomawia, nie szuka opiekunów, tylko kastruje i zwraca wolność.
Byłam zachwycona, czytając o tym, że funkcjonuje ośrodek, który usuwa przyczynę, a nie skutek. Oto lek z prawdziwego zdarzenia, powiedziałam sobie i poprosiłam Lenę o wskazówki, jak się zostaje wolontariuszką i co należy potem robić. Odpisała, że najlepiej będzie, jeśli zacznę pisać teksty na fundacyjny blog.
Oczywiste, że dla fundacji cenne byłyby artykuły o kotach, a ja w tej kwestii akurat niewiele miałam do powiedzenia. I właśnie wtedy zaczął kiełkować pomysł, żeby założyć dom tymczasowy – przystanek w drodze do domu stałego, rozwiązanie chwilowe awaryjne.
Nie miałam wtedy kota ani żadnego innego zwierzęcia. Kilka miesięcy wcześniej zmarła kotka Aura, która przez ponad piętnaście lat mieszkała ze mną i z mamą. Wrosła w nasz dom i życie tak bardzo, że stała się w jakiś sposób niewidoczna, oczywista. Pomimo że nie wyrwała się specjalnie przed innych zawodników, najpewniej żyłaby dłużej, gdybym jej nie zaniedbała, gdybym dostrzegła, że coś jej dolega i że traci apetyt. Mama, owszem, często powtarzała, że kocica znowu robi sobie głodówkę, ale nie była to wiadomość z ostatniej chwili, bo Aura zawsze wybrzydzała i w ogóle niewiele jadła. Skubnęła raz czy dwa, tyle, ile akurat chciała, i zazwyczaj wtedy, kiedy nikt nie patrzył.
Podzieliłam się moim pomysłem z Leną. Po wymianie kilku listów ustaliłyśmy, że mieszkamy blisko siebie i jadamy w tym samym miejscu, tylko o innych porach. Postanowiłyśmy się spotkać i pogadać o tym, jak miałaby wyglądać moja współpraca z fundacją Ciach i na czym polega prowadzenie domu tymczasowego dla kotów.
Jeszcze raz przyjrzałam się stronie internetowej. Wśród ludzi figurujących w zakładce „wolontariusze” wystąpiła jakaś erupcja talentów: ta fotografuje, ów jedną ręką robi strony www, a drugą maluje akwarele, wszyscy zaś w wolnych chwilach uprawiają łyżwiarstwo figurowe i specjalizują się w nurkowaniu głębinowym. Zmartwiłam się, czy ja bym pasowała do takiego grona, i zapytałam Reda, brata Moniki, co on by zrobił na moim miejscu.
– Ale o co chodzi? – zachrypiało w słuchawce, bo Red przeziębił się na treningu. – Przecież masz pomagać zwierzętom, a nie pojedynkować się, kto ma bardziej wypasione CV.
– Wkoło tej instytucji skupiły się osoby wyjątkowo uzdolnione. Pytanie, czy sprostam zadaniu?
– Kwestia potrzeby. Każdy coś umie – powiedział. Zabrzmiało to jakby wzruszył ramionami. – Gdyby potrzebowali astrologa, też by się znalazł, co nie znaczy, że zaraz okazałby się geniuszem. Poza tym nie pchasz się na siłę. To oni ciebie chcą. A teraz wybacz, muszę sobie pokaszleć.
Miał rację, można się tylko cieszyć, że ludzie, którzy coś potrafią, są w stanie zupełnie za darmo służyć swoim talentem sprawie, w którą wierzą. Zastanawiałam się, o czym miałabym pisać i czy poradziłabym sobie merytorycznie. Nie miałam raczej dużej wiedzy o kotach i prędzej odgrzebałabym anegdotę niż poradę.
Kamila to najbardziej wygadana osoba, jaką ta ziemia kiedykolwiek nosiła. Mogłaby zajść daleko w polityce. Nie dość że zgrabnie dobiera słowa i celnie nimi strzela całymi seriami, jeszcze mistrzowsko moduluje głos. Mogłaby, gdyby jej się chciało. Poza tym kocha zwierzęta i lubi z nimi pracować, więc zmiana branży w ogóle jej nie interesuje. Do pracy z właścicielami zwierząt nie podchodzi równie entuzjastycznie, jednak dzięki umiejętnościom interpersonalnym nabytym już w żłobku radzi sobie nawet z osobami, które po stracie psa nie są w stanie wyszlochać prośby o chusteczkę. A ma do czynienia z takimi sytuacjami, bo pracuje w oku cyklonu, czyli w rejestracji kliniki weterynaryjnej. Doszłam do wniosku, że i przez nią mogę nawiązać kontakt z osobami pomagającymi zwierzętom. Tymczasem akurat ona sama do mnie zadzwoniła.
– Wyjątkowa okazja! – oznajmiła radośnie. – Niezwykle atrakcyjny sybiraczek chciałby znaleźć dom i uciec przed strzykawką.
– Dlaczego ten kot ma dostać śmiertelny zastrzyk? – dopytywałam. – Czy leczenie nie przyniosło rezultatów?
– On nie jest chory. Pomagam szukać nowego domu dla niego, a ty się znasz na internecie, to może machniesz jakieś zgrabne ogłoszenie?
– Jasne, postaram się pomóc. Zadzwoń za jakąś godzinę, a ja się rozejrzę.
Ucieszył mnie ten pomysł, bo wreszcie mogłam coś zrobić sama, zamiast biernie przyglądać się wysiłkom innych. Już sobie wyobraziłam, jak dzięki bohaterskiemu działaniu dołączam do panteonu gwiazd fundacji Ciach.
W czasie drugiej rozmowy z Kamilą dowiedziałam się czegoś więcej o sybiraczku, choć nadal dla żadnej z nas nie było jasne, na czym polega problem z tym zwierzęciem.
– No, powiedzieli – Kamila usiłowała opisać sytuację w domu młodych rodziców – że kot się rzuca.
– Co znaczy: „rzuca się”? Do gardła? Może dziecko ciągnie go za ogon? – dociekałam, odruchowo broniąc kota.
– To w ogóle nie tak. Dziecko jest na etapie oglądania wnętrza powiek tudzież sufitu, a jak coś nie pachnie mlekiem, to go wcale nie interesuje.
– Noworodek?
– Całkiem „nowo”. Dopiero co wyjrzał z tunelu, a już natknął się na kłopoty.
– Czyli kot jest zwariowany, zestresowany i zazdrosny, atakuje niemowlę, a strapieni rodzice szukają wyjścia. – Usiłowałam uporządkować wiadomości. – Tylko że jeśli z niego taki gagatek, to nawet długie futro nie da mu przepustki do domu z dziećmi.
– Niczego nie zrozumiałaś, jest odwrotnie. – Kamila na pewno przewracała oczami, dziwiąc się mojej niedomyślności.
– Czyli rodzice atakują kota, bo są zazdrośni o dziecko?
– Coś w tym rodzaju. Kot lubi dziecko i gotów jest bronić je przed nieznajomymi, na przykład przed dziadkami. Nie wnikam. Kot jest dobroduszny, przyjaźni się z kuwetą, a przy tym zdrowy jak byk. Mimo to ma odejść albo spotkać się z Panem Morbitalem.
– Jakże to tak? Uśmiercić zdrowego? – Byłam oburzona, bo przecież z faktu, że kot nie może już mieszkać w tym domu, nie wynika, że nie może mieszkać nigdzie.
– Wczoraj się urodziłaś? Jednorożce i dziewice ci się marzą – zakpiła Kamila, być może tak samo oburzona, ale niewypadająca z roli.
Chodzi o to, że za odpowiednią kwotę da się wszystko załatwić? – dociekałam.
– Jak zawsze. Załatw mu dom, załatw bez kasy, okej?
Kamila nie miała zapewne pojęcia, jak bardzo chciałam udowodnić, że istnieją jednorożce, i znaleźć dom dla kocura, oczywiście nie posuwając się przy tym do przekupstwa. Ciekawe, jak duże „kotkowe” trzeba by ustanowić, żeby chętniej brano pod swój dach koty. Zapewne podobnie jak w innych wypadkach nakłaniania ludzi pieniędzmi do nowych obowiązków, najbardziej ucierpieliby niewinni i bezbronni, czyli tu – koty.
Miałam plan, więc poprosiłam Kamilę o zdjęcie sybiraka i zabrałam się do tworzenia ogłoszenia zwanego na Facebooku wydarzeniem.
Warto tu wspomnieć, jak działa Facebook, bo wprawdzie jest to medium, o którym każdy słyszał, ale nie każdy z niego korzystał. Najłatwiej wyobrazić sobie niezwykle grubą książkę, w której każdy chętny może napisać jedną stronę o sobie, powklejać zdjęcia swoje, rodziny, kanarka i – ogólnie mówiąc – podzielić się tym, czym akurat chce. Inne osoby, przeglądając tę książkę, mogą natknąć się na naszą stronę i wykrzyknąwszy: „No nie! Przecież to Jadzia z wczasów!”, zaznaczyć tę stronę zakładką. Jeden użytkownik może mieć od kilku do kilku tysięcy zakładek, a swoje zakładki nazywa znajomymi. Oprócz zwykłych stron, które opisują ludzi, są też strony, na których przedstawiają się firmy, instytucje, sklepy, przedsiębiorstwa itp. Ponadto poszczególne osoby łączą się w określone grupy według zainteresowań. Największe znaczenie, jeśli chodzi o sprawę zwierząt, ma to, że możemy „tworzyć wydarzenia”, czyli osobne kartki z informacjami, co, gdzie i kiedy ma się odbyć i czego oczekujemy od zaproszonych gości. Dodajemy też listę gości, a ci potwierdzają swój udział albo odrzucają zaproszenie, albo też ignorują całą sprawę, no bo kto by miał na takie rzeczy czas. Przypomina to przebywanie jednocześnie ze wszystkimi znajomymi w jednym domu, ale w osobnych pokojach.
Napisałam, że sympatyczny, owłosiony arystokrata szuka ciepłego domu, w którym mógłby się skryć przed śmiertelną strzykawką. Ku mojemu zdumieniu ogłoszenie zdobyło ogromną popularność, a mój apel potraktowano poważnie i z troską. Pojawiły się głosy: „Jak, do cholery, można uśpić zdrowe zwierzę?”. „Prawo powinno tego zabraniać”. „Halo, czy to aby nie ściema? Chyba jest za takie zabawy jakiś paragraf?”. Ucieszyło mnie bardzo, że jest nas, wierzących w jednorożce, więcej. Jednocześnie wiłam się jak piskorz, żeby odpowiadać na pytania, nie znając szczegółów życia kotka. Tylko czekałam, że ktoś w końcu napisze: „Jak nie masz o niczym pojęcia, to nie zawracaj nam głowy”Zamiast tego padło zdanie: „Kotek znalazł dom”. Napisała do mnie jedna z osób, która przejęła się sprawą kocura i postanowiła ją wyjaśnić. Udało jej się skontaktować z właścicielem kota. Ponoć przeżywał on dramat związany z koniecznością wyboru i wcale nie zamierzał usypiać sybiraczka. Możliwe więc, że przekazana mi przez Kamilę informacja została umyślnie przeinaczona, ewentualnie, że decyzja nie należała akurat do osoby, z którą moja korespondentka rozmawiała. Albo zawiniło nieobeznanie człowieka z naturą kota i odczytanie nieobliczalnych zachowań zwierzęcia jako agresji skierowanej do ludzi, a to zapewne nasunęło wniosek, że kot nie nadaje się do adopcji. A ponieważ jest zbyt uzależniony od człowieka, nie może żyć na wolności. Dzięki rozmowom na temat sytuacji sybiraczka dowiedziałam się, że dziwne i nowe zachowania zwierząt pojawiają się zazwyczaj w nowych dla nich warunkach i przeważnie są okresowe.
Zadzwoniłam do Kamili w związku z naglącą potrzebą doprecyzowania innego tematu.
– Słuchaj, ten kot, ta sytuacja…
– Pięknie poszło. Dzięki za pomoc. Nie miałam pojęcia, że istnieje taka zagraniczna Nasza Klasa.
– Tak, narzędzie jest niezłe, ale mnie chodzi o coś innego. Dlaczego ktoś chce dać futrzakowi zastrzyk, zamiast odnieść go do schroniska, gdzie przychodzą ludzie, by wybrać sobie kumpla?
– Wybrać kumpla? Na jakim ty świecie żyjesz? Poza wolontariuszami nikt tam dobrowolnie nie zagląda. Mogiła, kobieto, choroby, ścisk, odór.
– Byłaś w takim schronisku, że wiesz? Bo ja właśnie zamierzam się dowiedzieć.
– Jak chcę mieć choroby, ścisk i odór, idę do klubu. Obcowanie z sierściuchami ograniczam do mojej Koćki i poczekalni w klinice. I niech tak zostanie.
Paplanina z koleżanką nie przyniosła konkretnych odpowiedzi, wciąż więc nie dawał mi spokoju problem schronisk. Jeśli z jakichś powodów nie chcę lub nie mogę dłużej trzymać kota, niosę go do schroniska, gdzie wprawdzie nie jest mu jak w niebie, ale ma jedzenie i szansę na znalezienie nowego właściciela. W każdym razie nie umiera, nie błąka się po ulicach, po prostu czeka. Chyba po to istnieją schroniska, po to są utrzymywane z publicznych, również moich, pieniędzy. Skoro jednak ich kondycja jest tak fatalna, należałoby je dla dobra i ludzi, i zwierząt kontrolować, karać, usprawniać, jednym słowem – dążyć do likwidowania problemów. Miałam wrażenie, że nikt nie podziela mojego zdania i nie wierzy w pozytywne zmiany. Jakby się wszyscy umówili i bez dania racji wywiesili szyld: „Schronisko to piekło”, a potem zasznurowali usta. Postanowiłam, że zgłębię w końcu tę zagadkę.