Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Błękitny hotel - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błękitny hotel - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 228 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ża­den z nich nie znał bar­wy nie­ba. Spoj­rze­nia ich bie­gły po­zio­mo i wię­zły w fa­lach, któ­re ku nim gna­ły. Te fale mia­ły od­cień łup­ku, tyl­ko na szczy­tach były z pie­nią­cej się bie­li i wszy­scy zna­li bar­wy mo­rza. Ho­ry­zont ście­śniał się i roz­sze­rzał, opa­dał i wzno­sił, a za­wsze jego kra­wędź je­ży­ła się fa­la­mi, któ­re pcha­ły się do góry ostro niby ska­ły.

Nie­je­den czło­wiek ma za­pew­ne więk­szą wan­nę niż sza­lu­pa, któ­ra uno­si­ła się na mo­rzu. Owe fale były zło­śli­we,.bar­ba­rzyń­sko stro­me i wy­so­kie, każ­dy zaś spie­nio­ny szczyt sta­no­wił pro­blem w na­wi­ga­cji ma­łej łód­ki.

Ku­charz sie­dział w kuc­ki na dnie i wpa­try­wał się w sześć cali bur­ty, któ­ra od­dzie­la­ła go od oce­anu. Rę­ka­wy miał pod­wi­nię­te na tłu­stych ra­mio – nach, a poły roz­cheł­sta­nej blu­zy dyn­da­ły, kie­dy się schy­lał, żeby wy­brać wodę. Czę­sto ma­wiał: – Rany! Te­raz nam nie­wie­le bra­ko­wa­ło. – Za­zna­czyw­szy to, nie­odmien­nie kie­ro­wał wzrok nad wzbu­rzo­ne mo­rze, ku wscho­do­wi.

Me­cha­nik, któ­ry ste­ro­wał jed­nym z dwóch wio­seł znaj­du­ją­cych się w ło­dzi, cza­sa­mi z na­gła się pod­no­sił, aby umknąć wo­dzie wdzie­ra­ją­cej się przez rufę. Cien­kie to było wio­seł­ko i czę­sto wy­da­wa­ło się, że za­raz trza­śnie.

Ko­re­spon­dent pra­cu­ją­cy dru­gim wio­słem spo­glą­dał na fale i roz­my­ślał, cze­mu tu się zna­lazł.

Ran­ny ka­pi­tan le­żą­cy w dzio­bie ło­dzi był w owej chwi­li po­grą­żo­ny w prze­pa­ści­stym smut­ku i obo­jęt­no­ści, któ­re na­cho­dzą, przy­najm­niej na czas ja­kiś, na­wet naj­dziel­niej­szych i naj­bar­dziej wy­trzy­ma­łych, kie­dy chcąc nie chcąc sil­ny za­wo­dzi, ar­mia po­no­si stra­ty, okręt idzie na dno. Du­sza pana stat­ku, choć­by do­wo­dził nim za­le­d­wie dzień, tkwi głę­bo­ko ko­rze­nia­mi w jego bel­kach; na tym zaś ka­pi­ta­nie od­bił się ostro w ran­nej sza­ru­dze wi­dok sied­miu od­mie­nio­nych twa­rzy, a póź­niej ki­kut sten­gi z bia­łą kulą, któ­ry siekł wodę na dwie stro­ny, osu­wał się ni­żej i ni­żej, aż zszedł na dno. Od­tąd z gło­sem ka­pi­ta­na sta­ło się coś dziw­ne­go. Cho­ciaż po­zo­stał spo­koj­ny, szu­mia­ła w nim nuta ża­ło­by, któ­ra nie była ani uro­czy­sta, ani łza­wa.

– Ste­ruj tro­chę bar­dziej na po­łu­dnie, Bil­lie.

– Jest, tro­chę bar­dziej na po­łu­dnie, ka­pi­ta­nie – od­parł me­cha­nik na ru­fie.

Sie­dze­nie w tej lo­dzi przy­po­mi­na­ło jaz­dę na roz­bry­ka­nym dzi­kim ko­niu, a trze­ba do­dać, że dzi­ki koń jest nie­wie­le od niej mniej­szy. Sta­te­czek szedł w pod­sko­kach, sta­wał dęba i po­my­kał niby zwie­rzę. Kie­dy za na­dej­ściem fali uno­sił się przed nią, wy­glą­dał jak wierz­cho­wiec, któ­ry go­tu­je się do prze­sa­dze­nia obu­rza­ją­co wy­so­kiej prze­szko­dy. Spo­sób, w jaki gra­mo­lił się na ścia­ny wody, jest spra­wą ta­jem­ną, po­nad­to zaś u ich szczy­tów kry­ły się pro­ble­my bia­łej wody – pia­na pę­dzą­ca z wierz­choł­ka każ­dej fali, któ­rą trze­ba było prze­sa­dzić, i skok z góry. A łup­nąw­szy po­gar­dli­wie w wod­ną grzy­wę łódź ze­śli­zgi­wa­ła się i roz­pry­sku­jąc wodę mknę­ła dłu­gim sto­kiem na dół, póki roz­chwia­na i roz­dy­go­ta­na nie sta­nę­ła przed no­wym nie­bez­pie­czeń­stwem.

Szcze­gól­nie nie­do­god­ne jest to, iż po szczę­śli­wym wspię­ciu się na jed­ną falę, za­raz na­ty­ka­my się na dru­gą, nie mniej waż­ną i rów­nie znie­cier­pli­wio­ną, że jesz­cze pły­wa­my. W wa­run­kach prze­cięt­nych – do któ­rych nie na­le­ży prze­by­wa­nie na otwar­tym mo­rzu w dzie­się­cio­sto­po­wej sza­lu­pie – nie moż­na wy­ro­bić so­bie po­ję­cia o tym, jak za­sob­ne w fale jest mo­rze. Kie­dy nad­cią­ga­ła sza­ra ścia­na wody, przy­sła­nia­ła lu­dziom w łód­ce wszyst­ko inne, ła­two więc było uwie­rzyć, że wła­śnie ona sta­no­wi osta­tecz­ny wy­buch, oce­anu, że jest ostat­nim wy­sił­kiem za­wzię­tych wód. W ru­chu fal był pe­łen gro­zy wdzięk, a nad­pły­wa­ły w ci­szy, je­śli po­mi­nąć war­kot ich grze­bie­ni.

Twa­rze lu­dzi w bla­dym świe­tle mu­sia­ły być sza­re. Oczy ich mu­sia­ły dziw­nie po­ły­ski­wać, gdy wpa­try­wa­li się nie­zmien­nie poza rufę. Wszyst­ko wy­glą­da­ło­by dziw­nie ma­low­ni­czo, je­śli­by pa­trzeć z bal­ko­nu. Ale lu­dzie w łód­ce nie mie­li cza­su tego za­uwa­żyć, gdy­by zaś mie­li wol­ną chwi­lę, co in­ne­go by ich za­przą­ta­ło. Słoń­ce sta­tecz­nie pię­ło się po nie­bie, oni zaś wie­dzie­li, że już dzień w ca­łej peł­ni, bo ko­lor mo­rza prze­szedł z bar­wy łup­ku w szma­rag­do­wą zie­leń ze smu­ga­mi bursz­ty­no­we­go po­bla­sku i pia­na wy­glą­da­ła jak śnież­na la­wi­na. Nie wi­dzie­li, jak po­wsta­wał dzień. Zda­wa­li so­bie… tyl­ko spra­wę, jak się to od­bi­ja na za­bar­wie­niu fal, któ­re się ku nim to­czy­ły.

Ku­charz i ko­re­spon­dent spie­ra­li się w nie po­wią­za­nych zda­niach o róż­ni­cę mię­dzy sta­cją ra­tow­ni­czą a schro­ni­skiem. Ku­charz po­wie­dział:

– Tuż na pół­noc od la­tar­ni Przy­ląd­ka Mo­squ­ito jest schro­ni­sko i jak tyl­ko nas zo­ba­czą, za­raz wy­pły­ną.

– Jak kto nas zo­ba­czy? – spy­tał ko­re­spon­dent.

– Za­ło­ga – od­parł ku­charz.

– W schro­ni­skach nie ma za­łóg – rzekł ko­re­spon­dent. – Ja przez schro­ni­sko ro­zu­miem ta­kie miej­sce, gdzie prze­cho­wu­je się ubra­nie i wa­łów­kę dla roz­bit­ków. Ale za­łóg w nich nie ma.

– A wła­śnie że są – po­wie­dział ku­charz.

– Nie, nie ma – po­wie­dział ko­re­spon­dent.

– Jak by nie było, jesz­cze tam nie je­ste­śmy – rzekł me­cha­nik na ru­fie.

– No – po­wie­dział ku­charz – więc bar­dzo moż­li­we, że to, co mam na my­śli, nie jest schro­ni­skiem.; może to sta­cja ra­tow­ni­cza.

– Jesz­cze tam nie je­ste­śmy – rzekł me­cha­nik na ru­fie.II

Kie­dy łódź ze­ska­ki­wa­ła z fal, wiatr tar­gał lu­dziom wło­sy, a gdy uno­si­ła się znów dzio­bem w górę, omia­tał ich py­łem wod­nym. Szczyt każ­dej fali był wzgó­rzem, z któ­re­go chwi­lę oglą­da­li sze­ro­ki prze­stwór, wzbu­rzo­ny, lśnią­cy, sma­ga­ny wi­chu­rą. Był to praw­do­po­dob­nie wi­dok zna­ko­mi­ty, praw­do­po­dob­nie wspa­nia­łe były te igrasz­ki nie­skrę­po­wa­ne­go mo­rza, roz­sza­la­łe­go bla­ska­mi szma­rag­du, bie­li i bursz­ty­nu.

– By­czo, że duje do brze­gu – rzekł ku­charz. – Bo do­kąd by nas za­nio­sło? Nie by­ło­by z nami we­so­ło.

– To ra­cja – po­wie­dział ko­re­spon­dent. Za­ję­ty me­cha­nik kiw­nął tyl­ko gło­wą.

A wte­dy ka­pi­tan le­żą­cy w dzio­bie za­śmiał się w spo­sób, któ­ry wy­ra­żał za­ra­zem roz­we­se­le­nie, po­gar­dę i tra­gizm. – Są­dzi­cie, chłop­cy, że te­raz bar­dzo z nami we­so­ło? – spy­tał.

Na to umil­kli trzej po­zo­sta­li, z lek­ka po­chrzą­ku­jąc i po­mru­ku­jąc nie­pew­nie. Czu­li, że wy­ra­że­nie szcze­gól­ne­go opty­mi­zmu za­brzmia­ło­by dzie­cin­nie i głu­pio, ale wszy­scy nie­wąt­pli­wie tak wła­śnie od­czu­wa­li sy­tu­ację. W po­dob­nych ra­zach mło­dy za­wsze bywa upar­ty. A z dru­giej stro­ny każ­da jaw­na myśl o bez­na­dziej­no­ści była wy­kro­cze­niem prze­ciw ety­ce ich po­ło­że­nia. To­też mil­cze­li.

– Nie, nie – rzekł ka­pi­tan po­cie­sza­jąc swo­ją dzia­twę – wy­do­sta­nie­my się na brzeg jak nic.

Ale w jego to­nie było coś, co ich za­sta­no­wi­ło; więc me­cha­nik po­wie­dział: – Tak! Je­że­li wiatr się utrzy­ma.

Ku­charz wy­bie­rał wodę. – Tak! Je­że­li dia­bli nas nie we­zmą w przy­brzeż­nej ki­pie­li.

Mewy la­ta­ły. Cza­sem sia­da­ły na wo­dzie obok brą­zo­wych pasm wo­do­ro­stów, któ­re peł­za­ły po po­wierzch­ni fal ru­chem dy­wa­nów wi­szą­cych na sznu­rze pod­czas wia­tru. Pta­ki sie­dzia­ły wy­god­nie sta­da­mi i nie­któ­rzy w łód­ce za­zdro­ści­li im, gdyż tyle so­bie ro­bi­ły z gnie­wu mo­rza, co ląg dzi­kich cie­trze­wi ty­siąc mil w głę­bi lądu. Czę­sto pod­la­ty­wa­ły bar­dzo bli­sko, pa­trząc na lu­dzi oczy­ma jak pa­cior­ki. Były w ta­kich chwi­lach ta­jem­ni­cze i su­ro­we w swym bez­czel­nym do­cie­ka­niu, a lu­dzie po­hu­ki­wa­li chcąc ode­gnać pta­ki. Je­den naj­wi­docz­niej po­sta­no­wił usa­do­wić się na czub­ku gło­wy ka­pi­ta­na. Le­ciał rów­no z ło­dzią i nie krą­żył nad nią, tyl­ko szy­bo­wał uko­śny­mi, krót­ki­mi śli­zga­mi. Utkwił czar­ne po­żą­dli­we oczka w gło­wie ka­pi­ta­na. – Łaj­da­ku! – rzu­ci! me­cha­nik. – Wy­glą­dasz, jak by cię scy­zo­ry­kiem wy­stru­ga­li. – Ku­charz i ko­re­spon­dent klę­li stwo­rze­nie po­nu­ro. Ka­pi­tan chciał je ode­gnać koń­cem cięż­kiej cum­ki, ale nie śmiał, bo każ­dy ener­gicz­ny gest mógł prze­wró­cić prze­cią­żo­ną łód­kę; opę­dzał się więc od mewy ma­cha­jąc ła­god­nie i z ostroż­na dło­nią. Gdy znie­chę­co­no mewę do dal­szej go­ni­twy, wszy­scy ode­tchnę­li lżej – ka­pi­tan, bo spo­koj­ny już o swo­je wło­sy, a inni, bo ptak ten wy­dał im się ja­kiś wstręt­ny i zło­wróżb­ny.

Me­cha­nik tym­cza­sem wio­sło­wał. I ko­re­spon­dent wio­sło­wał. I wio­sło­wa­li ra­zem. Sie­dzie­li obok sie­bie na ła­wecz­ce i wio­sło­wa­li jed­nym wio­słem. Póź­niej me­cha­nik brał za oba; po­tem za oba wio­sła brał ko­re­spon­dent; i zno­wu me­cha­nik; i znów ko­re­spon­dent. Wio­sło­wa­li i wio­sło­wa­li. Naj­ry­zy­kow­niej­sza chwi­la nad­cho­dzi­ła wów­czas, kie­dy trze­ba było, aby od­po­czy­wa­ją­cy w ru­fie zmie­nił pra­cu­ją­ce­go przy wio­słach. Na naj­wyż­szą gwiaz­dę praw­dy! Ła­twiej wy­kra­dać jaja spod kury, jak zmie­nić się miej­sca­mi w owej łód­ce! Więc naj­pierw czło­wiek w ru­fie prze­su­wał dłoń wzdłuż bur­ty, a po­ru­szał się ostroż­nie, jak by był zro­bio­ny z sewr­skiej por­ce­la­ny. Po­tem wzdłuż prze­ciw­nej bur­ty ro­bił to samo czło­wiek u wio­seł. A wszyst­ko z nie­by­wa­łą – ostroż­no­ścią. Kie­dy ci dwaj prze­cho­dzi­li obok sie­bie, po­zo­sta­li nie spusz­cza­li oka z fali, któ­ra nad­pły­wa­ła, a ka­pi­tan na­wo­ły­wał: – Uwa­ga! Spo­koj­nie tam!

Brą­zo­we maty wo­do­ro­stów, któ­re uka­zy­wa­ły się raz po raz, były jak wy­spy, skraw­ki zie­mi. Na o ko nie pły­nę­ły ani w jed­ną, ani w dru­gą stro­ny. Bio­rąc rzecz prak­tycz­nie, sta­ły w miej­scu. In­for – mo­wa­ly lu­dzi, że ich łódź po­wo­li po­su­wa­ła się do brze­gu.

Ka­pi­tan unió­sł­szy się ostroż­nie w dzio­bie, kie­dy łód­ka wzbi­ła się na wiel­kim wale wody, ob­wie­ścił, że zo­ba­czył la­tar­nię Przy­ląd­ka Mo­squ­ito. Nie­ba­wem i ku­charz rzekł, że ją wi­dzi. Ko­re­spon­dent wów­czas pra­co­wał u wio­seł, lecz i on też ze­chciał cze­muś spoj­rzeć na la­tar­nię. Sie­dział jed­nak­że ty­łem do niej, a fale były zbyt po­waż­ne, aby móc od­wró­cić od nich gło­wę. Ale w koń­cu nad­cią­gnę­ła jed­na z ła­god­niej­szych fal i gdy zna­leź­li się u szczy­tu, szyb­ko prze­szu­kał za­chod­ni ho­ry­zont.

– Wi­dzia­łeś? – spy­tał ka­pi­tan.

– Nie – wol­no od­po­wie­dział ko­re­spon­dent –? nic nie wi­dzia­łem.

– Po­patrz jesz­cze raz – rzekł ka­pi­tan. Po­ka­zał ręką. – Do­kład­nie w tym kie­run­ku.

Na szczy­cie in­nej fali ko­re­spon­dent zro­bił, jak mu ka­za­no, i tym ra­zem oczy jego na­po­tka­ły mały nie­ru­cho­my punkt na skra­ju roz­ko­ły­sa­ne­go ho­ry­zon­tu. Miał on do­kład­nie roz­mia­ry ostrza igiel­ne­go. Trze­ba nie lada skwa­pli­we­go oka, żeby wy­śle­dzić taką ma­lut­ką la­tar­nię.

– Do­brnie­my tam, ka­pi­ta­nie?

– Jak wiatr się utrzy­ma, a łódź nie na­bie­rze wody, nic nam in­ne­go nie zo­sta­ło – od­po­wie­dział ka­pi­tan.

Mała łód­ka, któ­rą każ­da pię­trzą­ca się fala wzno­si­ła do góry, a grzy­wa­cze obry­zgi­wa­ły zło­śli­wie, po­stę­po­wa­ła na­przód, co, gdy nie było bli­sko wo­do­ro­stów, po­zo­sta­wa­ło nie­wi­docz­ne. Wy­da­wa­ła się łu­pin­ką, ja­kimś cu­dem ta­rza­ją­cą się po wo­dzie wciąż do góry wierz­chem, zda­ną na ła­skę pię­ciu oce­anów. Raz po raz wiel­ka płach­ta wody jak bia­łe pło­mie­nie wdzie­ra­ła się do we­wnątrz.

– Ku­charz, wy­bierz wodę – mó­wił ka­pi­tan spo­koj­nie.

– Tak jest, ka­pi­ta­nie – po­god­nie od­po­wia­dał ku­charz.III

Trud­no by­ło­by opi­sać ów sub­tel­ny kształt bra­ter­stwa, któ­re się tu, na fa­lach, ugrun­to­wa­ło. Nikt o nim nie mó­wił. Nikt o nim nie wspo­mni­nał. Ale miesz­ka­ło w ło­dzi i każ­dy grzał się w jego cie­ple. Ka­pi­tan, ku­charz, me­cha­nik i ko­re­spon­dent byli przy­ja­ciół­mi – przy­ja­ciół­mi, któ­rych jed­no­czy­ły dziw­niej nie­ro­ze­rwal­ne oko­wy, niż się to na ogół zda­rza. Ran­ny ka­pi­tan le­żą­cy w dzio­bie ło­dzi, obok dzba­na z wodą, mó­wił za­wsze gło­sem ci­chym i spo­koj­nie; nig­dy jed­nak nie mógł­by do­wo­dzić bar­dziej ocho­czą i szyb­ką za­ło­gą jak ta zbie­ra­ni­na w łód­ce. To było wię­cej niż zwy­kłe zro­zu­mie­nie tego, co naj­le­piej słu­ży zbio­ro­we­mu bez­pie­czeń­stwu. Na pew­no była w tym ja­kaś ce­cha oso­bi­sta i ser­decz­na. A za od­da­niem dla do­wo­dzą­ce­go ło­dzią szło owo ko­le­żeń­stwo, któ­re na przy­kład ko­re­spon­dent, na­uczo­ny cy­nicz­ne­go sto­sun­ku do lu­dzi, uznał już wów­czas za to naj­lep­sze, cze­go w ży­ciu do­świad­czył. Ale nikt o tym nie mó­wił. Nikt o tyra nie wspo­mi­nał.

– Żeby tak mieć ża­giel – za­uwa­żył ka­pi­tan. – Mo­gli­by­śmy za­wie­sić mój płaszcz na koń­cu wio­sła, to by­ście wy dwaj, chłop­cy, mie­li oka­zję od­po­cząć. – Więc ko­re­spon­dent i ku­charz trzy­ma­li wio­sło i sze­ro­ko roz­cią­ga­li płaszcz, me­cha­nik ste­ro­wał i łód­ka szpar­ko szła pod no­wym ta­kie­lun­kiem. Cza­sem me­cha­nik mu­siał ostro ro­bić wio­słem, by nie po­zwo­lić mo­rzu we­drzeć się do ło­dzi, ale na ogół że­glo­wa­nie się po­wio­dło.

La­tar­nia mor­ska po­wo­li ro­sła. Na­bra­ła już nie­omal bar­wy i wy­glą­da­ła jak ma­leń­ki, sza­ry cień na nie­bie. Czło­wiek u wio­seł nie mógł się oprzeć, by nie od­wra­cać gło­wy chcąc bo­daj zer­k­nąć na ten ma­leń­ki sza­ry cień.

Wresz­cie lu­dzie w ło­dzi mo­gli oglą­dać ląd ze szczy­tu każ­dej fali. Jak la­tar­nia mor­ska była pio­no­wym cie­niem na tle nie­ba, tak ląd wy­da­wał się je­dy­nie dłu­gim czar­nym cie­niem na tle mo­rza. Na pew­no był cień­szy niż pa­pier.

– Mu­si­my być gdzieś mniej wię­cej na­prze­ciw­ko No­wej Smyr­ny – rzekł ku­charz, któ­ry czę­sto opły­wał te brze­gi na szku­ne­rach. – Ka­pi­ta­nie, zda­je się, że bę­dzie już z rok, jak po­rzu­co­no tam­tą sta­cję ra­tow­ni­czą.

– Tak? – spy­tał ka­pi­tan.

Wiatr z wol­na za­mie­rał. Ku­charz i ko­re­spon­dent mu­sie­li się te­raz do­brze na­mo­zo­lić, żeby utrzy­mać wio­sło jak naj­wy­żej. Fale jed­nak­że za­czę­ły znów ło­mo­tać w łód­kę z daw­ną siłą I sta­te­czek wy­tra­ciw­szy szyb­kość gra­mo­lił się na nie bo­le­śnie. Me­cha­nik i ko­re­spon­dent wzię­li się znów do wio­seł

Roz­bi­cia stat­ków zda­rza­ją się nie w porę. Gdy­byż to lu­dzie mo­gli się do nich przy­go­to­wać, gdy­by mo­gli spra­wić, by na­stę­po­wa­ły, kie­dy za­ło­ga jest w świet­nej kon­dy­cji, mniej by­ło­by za­to­nięć w mo­rzu. Przez dwa dni i dwie noce przed za­ła­do­wa­niem się do ło­dzi ża­den z czwór­ki nie spał na­wet tyle, aby war­to było o tym wspo­mi­nać, a w pod­nie­ce­niu wspi­nacz­ką po po­kła­dzie to­ną­ce­go stat­ku za­po­mnie­li tak­że na­jeść się do syta.

Z tych, a tak­że z in­nych przy­czyn ani me­cha­nik, ani ko­re­spon­dent nie wio­sło­wa­li z przy­jem­no­ścią. Ten ostat­ni dzi­wił się szcze­rze, w imię zdro­we­go roz­sąd­ku, jak mogą jesz­cze ist­nieć lu­dzie, któ­rzy uwa­ża­ją wio­sło­wa­nie za roz­ryw­kę. To nie roz­ryw­ka; to sza­tań­ski do­pust i na­wet ktoś po­zba­wio­ny ro­zu­mu nie mógł­by przy­pu­ścić, że jest ono czym in­nym, jak zgro­zą dla mię­śni i zbrod­nią wo­bec grzbie­tu. Ob­wie­ścił ca­łej ło­dzi, co my­śli o roz­ko­szach wio­sło­wa­nia, i me­cha­nik o znu­żo­nej twa­rzy uśmiech­nął się pe­łen współ­czu­cia. Na­wia­sem mó­wiąc, przed za­to­nię­ciem stat­ku me­cha­nik pra­co­wał bez prze­rwy dwie wach­ty w ma­szy­now­ni.

– Daj­cie już spo­kój, chło­pa­ki – po­wie­dział ka­pi­tan. – Nie wy­si­laj­cie się. Je­że­li mamy prze­być pas ki­pie­li, mu­si­cie za­osz­czę­dzić wszyst­kie siły, bo na pew­no trze­ba bę­dzie pły­nąć wpław. Nie spiesz­cie się.

Po­wo­li ląd pod­no­sił się z mo­rza. Z czar­nej li­nii prze­szedł w li­nię czer­ni i li­nię bie­li – drzew; i pia­sku. Wresz­cie ka­pi­tan po­wie­dział, że do­strze­ga dom na brze­gu. – To na pew­no schro­ni­sko – rzekł ku­charz. – Za­raz nas zo­ba­czą i wy­pły­ną.

La­tar­nia w dali ro­sła co­raz wy­żej. – Straż­nik po­wi­nien już nas wi­dzieć, je­że­li pa­trzy przez lor­net­kę – po­wie­dział ka­pi­tan. – Da znać ra­tow­ni­kom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: