Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blizny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Blizny - ebook

Życie w poczuciu winy, brak umiejętności mowienia o swoich uczuciach i emocjach może nawet doprowadzić do samookaleczania. Istnieje jednak droga uzdrowienia.

Potworny wypadek, rozwód rodziców i emocjonalne katusze rozrywające Kirsten od środka… Ukojenie znalazła w nacinaniu skóry. Radziła sobie. Tak przynajmniej jej się wydawało. Ale osiem lat później, tej nocy gdy spodziewa się oświadczyn swojej wieloletniej sympatii, Kirsten dowiaduje się, że po kryjomu spotykał się z jej najlepszą przyjaciółką. Desperacko próbując uciec od własnych uczuć, sięga po jedyną rzecz, która daje jej poczucie kontroli pośród chaosu. Jednak tym razem nacięcie prowadzi niemal do tragedii…

„niezwykle poruszająca powieść i fantastyczna lektura, która z pewnością trafi do młodych kobiet”

Kari Jobe – laureatka Dove Award, artystka

Rebecca St. James to znana piosenkarka i autorka tekstów piosenek, zdobywczyni nagród Grammy i Dove, a także aktorka i pisarka – ma już na swym koncie bestsellerowe powieści.

Nancy Rue jest autorką ponad stu książek dla nastolatków, dzieci i dorosłych. Większość z nich to bestsellery. Nancy jest też częstym gościem programów radiowych jako ekspert w sprawach dotyczących nastolatków. 

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-000-8
Rozmiar pliku: 807 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Nie po­win­no nas dzi­wić, że Re­bec­ca St. Ja­mes – uta­len­to­wa­na i wraż­li­wa pio­sen­kar­ka i au­tor­ka tek­stów pio­se­nek – na­pi­sa­ła tak nie­zwykle po­rusza­ją­cą po­wieść. To fan­ta­stycz­na lek­tura, któ­ra z pew­no­ścią tra­fi do mło­dych ko­biet. Pięk­nie opo­wie­dzia­na hi­sto­ria – wspól­nie z Nan­cy Rue – nie tyl­ko chwyci was za ser­ce, ale tak­że po­mo­że wam zna­leźć dro­gę do uzdro­wie­nia”.

Kari Jobe, lau­re­at­ka Dove Award, ar­tyst­ka,
pre­le­gent­ka pod­czas zjaz­du Re­vo­lve

„Ra­zem z Jo­elem roz­ma­wia­my po kon­cer­tach z mło­dymi ludź­mi z ca­łe­go kra­ju. Je­ste­śmy więc prze­ko­na­ni, że prze­sła­nie tej książ­ki przy­sta­je do na­szych cza­sów i jest jak naj­bar­dziej traf­ne! Mie­szan­ka hu­mo­ru, wni­kli­wo­ści i dra­ma­tu spra­wia, że po­wieść Bli­zny po­ma­ga z całą mocą w gło­sze­niu praw­dy. Gra­tulu­je­my Re­bec­ce i Nan­cy, że na­pi­sa­ły tak wspa­nia­łą książ­kę!”

Luke Smal­l­bo­ne z ze­spo­łu For King and Co­un­try

„Bli­zny to pięk­na, wni­kli­wa książ­ka zaj­mu­ją­ca się trud­nym te­ma­tem. Nan­cy Rue i Re­bec­ca St. Ja­mes stwo­rzyły hi­sto­rię chwyta­ją­cą za ser­ce, któ­ra wy­da­je się bar­dziej praw­dzi­wa, niż moż­na by przy­pusz­czać. Pod­czas lek­tury nie po­win­no się za­po­mi­nać o tym, że wszyst­kie po­sta­ci są fik­cyj­ne. Fa­bu­ła, zwro­ty ak­cji i wstrzą­sa­ją­ce sy­tua­cje tak moc­no po­rwą cię za ser­ce, że nie bę­dziesz w sta­nie przejść obok nich obo­jęt­nie”.

Lori Twi­chell, na­ło­go­wa czytel­nicz­ka li­te­ra­tury pięk­nejRoz­dział pierw­szy

Tyl­ko raz po­kłó­ci­li­śmy się z We­sem. Nig­dy w życiu z ni­kim się nie kłó­ci­łam. Pew­nie dla­te­go nie po­szło mi to naj­le­piej.

Dys­kusje… zda­rza­ły się nam. Wła­śnie wszyst­ko się za­czę­ło tam­tej nocy. Ko­lej­ny raz roz­ma­wia­li­śmy o prze­pro­wadz­ce Wesa do mo­je­go miesz­ka­nia.

Po­win­nam się do­myślić, że do tego wła­śnie zmie­rzał, kie­dy po­cią­gnął mnie za ko­szul­kę, przy­cią­gnął do swo­je­go smu­kłe­go cia­ła i po­wie­dział: – Wiesz, co uwiel­biam w two­jej ka­na­pie?

– Że nie mu­sisz z niej scho­dzić od mo­men­tu, kie­dy prze­kra­czasz próg tego domu? – po­wie­dzia­łam.

Skrzywił się, aż ką­ci­ki oczu za­czę­ły się stykać z jego ko­ść­mi po­licz­ko­wymi. W ten spo­sób Wes uda­wał zra­nio­ne­go. – Czy we­dług cie­bie je­stem ka­na­po­wym le­niem?

– Mó­wię tyl­ko, że ob­sługuję cie­bie, jak­byś był ka­na­po­wym księ­ciem. – Na­chyli­łam się, żeby pod­nieść wca­le nie wy­li­za­ny do czysta ta­lerz ze sto­li­ka ka­wo­we­go z Ikei. – Może jesz­cze tro­chę que­sa­dil­las, ja­śnie pa­nie?

Wes za­gar­nął mnie do sie­bie łącz­nie z ta­le­rzem. – Nie mu­sia­ło­by tak być, gdybym nie był tutaj go­ściem, Kir­sty.

No tak, zno­wu to samo.

– Po pierw­sze – po­wie­dzia­łam – wiesz, że nie cier­pię, kie­dy mó­wisz tak do mnie. Czuję się, jak­bym wy­stę­po­wa­ła w re­kla­mie z Jen­ny Cra­ig.

– Co ta­kie­go?

– Kir­stie Al­ley. Była twa­rzą ich kam­pa­nii przed Va­le­rie Ber­ti­nel­li.

– Zmie­niasz te­mat.

– Jaki te­mat?

Wes ob­ró­cił się do mnie bo­kiem, żeby móc pa­trzeć mi w oczy, jed­no­cze­śnie trzyma­jąc mnie przy so­bie. On tak jak ja do­brze wie­dział, że chcia­łam się uwol­nić z jego uści­sku i pójść zro­bić co­kol­wiek, byle nie to­czyć tej sa­mej dys­kusji po raz dzie­więć­dzie­sią­ty szó­sty.

– Daj spo­kój, ko­cha­nie. Wiesz, co mam na myśli. Nie ma sen­su, że­bym za­ła­twiał so­bie miesz­ka­nie na lato, sko­ro u cie­bie jest tyle miej­sca.

– Mam jed­ną sy­pial­nię. – Z wiel­kim trudem uda­ło mi się to po­wie­dzieć, gdyż jego dło­nie z dłu­gi­mi pal­ca­mi trzyma­ły moją twarz, a jego nos zmie­rzał w stro­nę mo­je­go, by w zna­ny so­bie obez­wład­nia­ją­cy spo­sób przy­go­to­wać mnie do po­ca­łun­ku. – A poza tym po­trze­bu­ję mo­je­go drugie­go po­ko­ju na swo­ją pra­cow­nię.

– Wiem.

– Wiesz tak­że, ja­kie jest moje sta­no­wi­sko w tej spra­wie.

– Tak. Nie zmie­ni­ło się od trzech lat, sze­ściu mie­się­cy, dwóch ty­god­ni, czte­rech dni i… – zer­k­nął na swój ze­ga­rek – dwudzie­stu sied­miu mi­nut.

Po­zwo­lił, by jego usta prze­sko­czyły z mo­je­go nosa w stro­nę mo­ich ust, ale za­miast pod­dać się po­ca­łun­ko­wi, po­wie­dzia­łam:

– To zno­wu po­trwa nie wia­do­mo jak dłu­go, więc przy­zwyczaj się do tego.

W ta­kim wy­pad­ku za­zwyczaj mó­wił: „Do­bi­jasz mnie Kir­sten. Do­bi­jasz mnie”. Wte­dy po­zwa­la­łam się raz po­ca­ło­wać, po czym wsta­wa­łam, by przy­go­to­wać ko­lej­ną por­cję que­sa­dil­las. Wła­śnie ta­kiej już wie­lo­krot­nie prze­pro­wa­dza­nej roz­mo­wy się spo­dzie­wa­łam.

Ale Wes w ca­łej swo­jej roz­cią­gło­ści – a miał nie­mal 190 cen­tyme­trów wzro­stu – ze­sztyw­niał, schwycił mnie za ra­mio­na i od­sta­wił na bok, jak­bym była skła­da­nym krze­słem. Pa­trzyłam, jak prze­cho­dzi nad sto­li­kiem ka­wo­wym, wsuwa ręce do kie­sze­ni swo­ich szor­tów i pod­cho­dzi z po­wro­tem do okna – z wy­pro­sto­wa­ną szyją i za­ci­śnię­tymi usta­mi, a jego blond wło­sy jeżą mu się na gło­wie. Jesz­cze nig­dy nie wi­dzia­łam, żeby przyj­mo­wał taką pozę. W tym mo­men­cie za­czę­ła mnie pa­lić skó­ra.

– Co ro­zu­miesz przez „nie wia­do­mo jak dłu­go”, Kir­sten?

Do­pó­ki się nie po­bie­rze­my. Taka była moja od­po­wiedź uwię­zio­na w moim gar­dle już od trzech lat, sze­ściu mie­się­cy, dwóch ty­god­ni, czte­rech dni i sie­dem­dzie­się­ciu dwóch mi­nut. Za­mknę­łam oczy, skrzyżo­wa­łam ra­mio­na, by móc nimi po­cie­rać. Pie­cze­nie nie usta­wa­ło.

Wes spoj­rzał w moją stro­nę, wi­dać było, jak pra­cu­ją mię­śnie jego kwa­dra­to­wej szczę­ki. – Czy wiesz, jak trud­no jest cie­bie ko­chać i nie móc się… z tobą ko­chać?

Pró­bo­wa­łam przy­brać cierp­ki wy­raz twa­rzy. – No tak, wiem.

– No to – pod­szedł do sto­li­ka ka­wo­we­go i usiadł na nim. – Po­słuchaj, wy­da­je mi się, że byłem wy­jąt­ko­wo cier­pli­wy w po­rów­na­niu z każ­dym in­nym fa­ce­tem, któ­ry był­by na moim miej­scu.

– Całe szczę­ście, że nie chcę żad­ne­go in­ne­go fa­ce­ta.

– Daj spo­kój, do­brze? Już skończ z tym.

– Ale z czym?

– Z tymi słod­ki­mi uwa­ga­mi i tym swo­im ma­łym tań­cem. Chcę o tym po­roz­ma­wiać. Te­raz.

Przy­lgnę­łam moc­no do ka­na­py. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym już z ty­siąc razy, Wes. Wy­czer­pa­li­śmy już ten te­mat.

– To w ta­kim ra­zie chcesz w nie­skoń­czo­ność cho­dzić na rand­ki?

Z trudem prze­łknę­łam śli­nę. – Daw­no temu, kie­dy za­czę­li­śmy się spo­tykać, obo­je usta­li­li­śmy, że żad­ne z nas nie chce upra­wiać sek­su po­za­mał­żeń­skie­go.

Wes po­zwo­lił, by jego rysy nie­co zła­god­nia­ły i ujął moje dło­nie. – Ile mie­li­śmy wte­dy lat, skar­bie? Osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście? Byli­śmy wte­dy do­syć na­iw­ni.

Jesz­cze nig­dy tak da­le­ko nie za­brnę­li­śmy w tej dys­kusji. Gdybyśmy mie­li już to za sobą, może wpa­dła­bym na ja­kąś ri­po­stę, któ­ra za­mknę­ła­by ten te­mat. Mo­gła­bym rzucić coś w stylu: „Nie, na­iw­ni byli­byśmy wte­dy, gdybyśmy myśle­li, że uda nam się zgubić dzie­sięć fun­tów tuż przed świę­ta­mi Bo­że­go Na­ro­dze­nia”. Ale tak nie było, a ja czułam, jak moja de­ter­mi­na­cja, by unik­nąć przy­zna­nia tego jako pierw­sza, aż kipi pod skó­rą.

– Myśla­łam, że bę­dzie­my po­stę­po­wać zgod­nie z wia­rą, któ­rą, z tego, co pa­mię­tam, po­zna­łam dzię­ki to­bie – po­wie­dzia­łam.

– Ja­koś ci nie wie­rzę. Nie byli­śmy w domu mo­dli­twy od mo­men­tu, kie­dy za­czę­łaś studia ma­gi­ster­skie. Czyli od ja­kichś dzie­wię­ciu mie­się­cy? Kie­dy ostat­nim ra­zem byli­śmy w ko­ście­le?

– To wca­le nie ozna­cza, że prze­sta­łam wie­rzyć.

– Nie, wca­le – Wes pu­ścił moje dło­nie i mach­nął ręką, jak­by wy­ma­zywał moje sło­wa. – To nie o to w tym wszyst­kim cho­dzi. Ty chcesz, że­byśmy się po­bra­li, praw­da?

Po­czułam, jak moje gar­dło się za­ci­ska. Przy­najm­niej raz w ty­god­niu przez ostat­nie trzy lata i dwa­dzie­ścia sie­dem mi­nut, czy ile tam tego było, wy­obra­ża­łam so­bie, że Wes po­ruszy te­mat mał­żeń­stwa. Przed ocza­mi mia­łam za­rów­no Wesa klę­czą­ce­go na jed­nym ko­la­nie w bla­sku mi­go­czą­cych świec, jak i oświad­czyny w po­sta­ci pier­ścion­ka we­tknię­te­go w opa­ko­wa­nie po Big Macu. Ale w żad­nym z tych sce­na­riu­szy nie prze­wi­dzia­łam, że zo­ba­czę wy­raz za­rzutu w tych nie­bie­skich oczach czy że po­czuję na­ra­sta­ją­cy nie­po­kój pod po­wierzch­nią mo­je­go cia­ła.

– To o to cho­dzi, praw­da? – po­wie­dział. – Dla­cze­go mi nic o tym nie po­wie­dzia­łaś?

– Bo chcia­łam, że­byś ty to pierw­szy po­wie­dział!

Sło­wa wy­dar­ły się ze mnie, za­nim uda­ło mi się je po­wstrzymać, i wy­da­wać się mo­gło, że nie chcia­ły prze­stać, tyl­ko żyły wła­snym życiem.

– Nie chcę, że­byśmy skoń­czyli jak wszyst­kie inne pary – tyl­ko seks i wspól­ne miesz­ka­nie, i kie­dyś może zde­cydu­je­my się na ślub. Spójrz tyl­ko na Ca­le­ba i Tes­sę. Oni są jak para roz­kła­da­nych fo­te­li. Ja nie chcę pójść tą dro­gą, Wes, po pro­stu nie chcę.

Przy­glą­dał mi się, jak­bym była in­truzem, któ­ry na­gle wtrą­cił się do roz­mo­wy, któ­ra tak na do­brą spra­wę już daw­no prze­sta­ła przy­po­mi­nać roz­mo­wę.

– Wiesz co – po­wie­dział – od­kąd pa­mię­tam, nie­mal bła­gam cię o to, że­byś się przede mną otwo­rzyła i po­wie­dzia­ła, co ci na­praw­dę leży na ser­cu.

– Chcia­łam, że­byś miał na myśli to samo co ja. – Moje sło­wa stra­ci­ły nie­co im­pet. Od in­nych krę­ci­ło mi się w gło­wie. Spryt­nie, Kir­sten, bar­dzo spryt­nie. Wy­bra­łaś do­sko­na­ły mo­ment, żeby, no nie wiem, by na­gle stać się au­to­ryte­tem mo­ral­nym.

Wes opadł na ka­na­pę tuż obok mnie. – Po­słuchaj, skar­bie, to nie jest dla mnie od­po­wied­ni mo­ment na tego typu rze­czy. Nie skoń­czyłem jesz­cze studiów, mu­szę po­nadra­biać za­le­gło­ści w te wa­ka­cje. Nie wiem, co będę ro­bił po­tem.

– Wiem o tym.

– Ale ty… ty je­steś taka po­ukła­da­na. Za­wsze taka byłaś. Dla­te­go je­steś moją ska­łą. Po­trze­bu­ję, że­byś była przy mnie jesz­cze przez ja­kiś czas. Czy mo­gła­byś to dla mnie zro­bić?

Co to tak na­praw­dę zna­czy? Mia­łam ocho­tę krzyczeć. Ale już wy­star­cza­ją­co dużo roz­dzie­ra­nia szat jak na jed­ną noc. Przy­najm­niej tego ro­dza­ju.

– Okej, wiesz co, ja już pój­dę – po­wie­dział Wes.

– Te­raz?

Pięk­ne po­sunię­cie. Wzbu­dza­nie współ­czucia, to za­wsze dzia­ła.

– Te­raz. – Wes uśmiech­nął się do mnie jak zwykle tro­chę pro­tek­cjo­nal­nie, ale tym ra­zem tyl­ko pół­gęb­kiem. – Za­nim cie­bie upi­ję i wy­ko­rzystam.

Od­po­wie­dzia­łam au­to­ma­tycz­nie: – Prze­cież i tak żad­na z tych rze­czy się nie wy­da­rzy.

Zno­wu jak­by chciał po­wie­dzieć, do­bi­jasz mnie, mała. W rze­czywi­sto­ści po­wie­dział jed­nak – Tak. – Po pro­stu, tak.

Pod­niósł mnie do góry z ka­na­py i po­szedł przede mną w stro­nę drzwi. Z ręką na gał­ce od­wró­cił się nie­znacz­nie w moją stro­nę. – Kil­ka osób z mo­jej kla­sy wy­bie­ra się jutro na wspi­nacz­kę do M.

Po ci­chu jęk­nę­łam. Wspi­na­nie się na M było tra­dycją wśród ab­sol­wen­tów sta­nu Mon­ta­na. Po­le­ga­ła ona na po­ko­na­niu stro­me­go szla­ku i dłu­gie­go grzbie­tu gór­skie­go w świe­tle bez­li­to­sne­go słoń­ca Mon­ta­ny po to, by do­trzeć do ol­brzymie­go M uło­żo­ne­go z bia­łych ka­mie­ni, a póź­niej na im­pre­zo­wa­niu, za­wra­ca­niu i po­wro­cie przy jesz­cze bar­dziej do­skwie­ra­ją­cym słoń­cu, by ba­lo­wać da­lej. Po­da­ro­wa­łam to so­bie, gdy sama byłam ab­sol­went­ką w ze­szłym roku; praw­da jest taka, że wo­la­ła­bym wło­żyć so­bie wi­de­lec w oko niż ba­wić się w ten spo­sób. Wes tak­że nie za­ła­pał się na swo­je ab­so­lu­to­rium, bo je­den rok za­wa­lił, więc jemu tak­że nie było dane uczest­ni­czyć w tej za­ba­wie.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam.

– Nie, oni chcą, że­bym z nimi po­szedł. Co to ta­kie­go trzy za­li­cze­nia? Dla nich to tak, jak­bym z nimi był. Nie mu­sia­łem tyl­ko sie­dzieć na kil­ku prze­mó­wie­niach owi­nię­ty w płaszcz ką­pie­lo­wy i z de­ską na gło­wie.

– Nie wiem na­wet, co po­wie­dzieć na to wszyst­ko – po­wie­dzia­łam. – To o któ­rej go­dzi­nie?

– Wy­rusza­my od Ca­le­ba i Tes­sy o siód­mej. – Wes pod­niósł swo­ją brew w ko­lo­rze pia­sku. – Je­śli uda mi się ich prze­ko­nać, by ruszyli się ze swo­ich roz­kła­da­nych fo­te­li.

Au! To mu­sia­ło cię tra­fić pro­sto w ser­ce.

– Chcesz, że­bym przy­go­to­wa­ła ja­kiś pro­wiant? – za­pyta­łam.

Wzrok Wesa po­wę­dro­wał w inną stro­nę, a on po­gła­dził ręką swo­je przy­kle­pa­ne ja­sne ko­smyki.

– Albo mo­że­my coś kupić rano w skle­pie – po­wie­dzia­łam.

– Spra­wa wy­glą­da na­stę­pują­co… wy­da­je mi się, że po­wi­nie­nem po­je­chać tam sam. Więk­szo­ści z tych lu­dzi już nig­dy nie zo­ba­czę, co jest dla mnie tym dziw­niej­sze, że ja się nig­dzie stąd nie ruszam. Sam nie wiem, po pro­stu tak mam.

To już na­wet nie był cios pro­sto w ser­ce. To, co po­wie­dział, do­tknę­ło mnie do żywe­go. Nie chcia­łam tam wca­le je­chać. Chcia­łam tyl­ko, żeby to jemu za­le­ża­ło, bym po­je­cha­ła.

To już prze­kra­cza gra­ni­ce bycia ża­ło­snym. Te­raz to już cał­ko­wi­ta że­na­da. Na­praw­dę, na ca­łe­go.

– Okej… no to okej – po­wie­dzia­łam.

– Wie­dzia­łem, że zro­zu­miesz. – Wes po­ca­ło­wał mnie w szyję. – Ty za­wsze ro­zu­miesz.

Mój we­wnętrz­ny głos Nudzia­ry na­wet nie cze­kał, aż Wes zamk­nie za sobą drzwi, by roz­po­cząć swo­je zrzę­dze­nie. Nudzia­ra od za­wsze ko­ja­rzyła mi się z okre­śle­niem, ja­kie­go używa­ła wo­bec dzie­ci moja opie­kun­ka z przed­szko­la, gdy wy­pro­wa­dza­li­śmy ją z rów­no­wa­gi. Po pro­stu pięk­nie, wtrą­ci­ła się te­raz Nudzia­ra. Stwo­rzyłaś po­zo­ry, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, gdy naj­wyraź­niej tak nie jest. Ko­lej­na war­stwa złej ener­gii w czystej po­sta­ci jest tuż pod two­ją skó­rą.

Za­po­mnij o tym. Nie będę tego ro­bić. Nie ro­bi­łam tego od – już sama nie wiem – od dłu­gie­go cza­su.

Nie od Wa­len­tynek, kie­dy nasz uro­czy We­sley zno­wu się nie spi­sał i nie spre­zen­to­wał ci pier­ścion­ka? A może to była Wiel­ka­noc? Tak, zro­bi­łaś to w Wiel­ka­noc. Ale czy ktoś to pa­mię­ta?

Ty pa­mię­tasz! Chcia­łam po­wie­dzieć na głos. Jed­nak za­wsze po­wstrzymywa­łam się przed gło­śną od­po­wie­dzią na pyta­nie Nudzia­ry. Gdybym to zro­bi­ła, to na­praw­dę mu­sia­ła­bym przy­znać sama przed sobą, że mam nie­rów­no pod su­fi­tem.

Ale ona mia­ła ra­cję. Od sze­ściu mie­się­cy to w so­bie tłumi­łam, od po­cząt­ku kwiet­nia. Obie­ca­łam so­bie, że to już ostat­ni raz, po­nie­waż byłam prze­ko­na­na, że Wes po ukoń­cze­niu studiów oświad­czy mi się. Jed­nak tak się nie sta­ło. W ostat­nią so­bo­tę ukrywał się u mnie (gra­li­śmy w scrab­ble), za­miast pójść ze swo­ją kla­są na roz­da­nie dy­plo­mów. To nie był naj­lep­szy mo­ment na oświad­czyny. Jak się oka­zuje, nig­dy nie było na to od­po­wied­nie­go mo­men­tu.

Nudzia­ra sie­dzia­ła już ci­cho, cho­ciaż i tak bym jej te­raz nie usłysza­ła ze wzglę­du na okrzyki, ja­kie wy­da­wa­ła moja skó­ra. Do­ma­ga­ła się mo­jej uwa­gi.

Za­nim wśli­zgnę­łam się do swo­jej sy­pial­ni i zamk­nę­łam za sobą drzwi, upew­ni­łam się, że mini co­oper Wesa – ten sam, do któ­re­go wsia­da­ła jego tycz­ko­wa­ta po­stać, co za­wsze ob­ser­wo­wa­łam z czuło­ścią – od­je­chał. Na­wet je­śli zo­sta­wa­łam zupeł­nie sama w domu, za­wsze pil­no­wa­łam swo­jej prywat­no­ści. To je­dyna rzecz, któ­ra była wy­łącz­nie moja.

In­strumen­ty znaj­do­wa­ły się w wy­po­le­ro­wa­nym pudeł­ku z afrykań­skie­go ma­ho­niu, scho­wa­nym pod moim łóż­kiem, ale nie zdą­żyłam go jesz­cze wy­jąć. Usia­dłam na dy­wa­ni­ku i zdję­łam tur­kuso­wą bluz­kę, któ­ra zda­niem Wesa wy­do­bywa­ła z mo­ich oczu nie­bie­ski od­cień to­pa­zu. Jak ktoś tak do bólu ro­man­tycz­ny mógł być przy­czyną tylu ran?

Kie­dy prze­bie­ga­łam pal­ca­mi po śla­dach de­li­kat­nych na­cięć na mo­ich bar­kach, spoj­rza­łam na te mniej wi­docz­ne na moim brzuchu. One nie były spo­wo­do­wa­ne kło­po­ta­mi w re­la­cjach dam­sko-mę­skich. Tak na­praw­dę, to po­tra­fi­łam po­dać przy­czynę każ­de­go z nich.

Te nie­rów­ne na li­nii mo­ich że­ber od­zwier­cie­dla­ły moją pa­ni­kę na pierw­szym roku studiów, kie­dy po­czułam się na­gle bar­dzo sa­mot­na, tu, w Bo­ze­man, z per­spek­tywą czte­rech lat ocze­ki­wań roz­cią­ga­ją­cych się przede mną jak nie­koń­czą­ca się gór­ska dro­ga.

Urwa­ne kre­ski po­ni­żej mo­je­go pęp­ka to wspo­mnie­nie lata przed drugim ro­kiem studiów, kie­dy po raz pierw­szy po­je­cha­łam do domu, do Mis­so­uri. A dłu­gie pre­cyzyj­ne na­cię­cia po bo­kach to po­zo­sta­ło­ści po po­czuciu bez­na­dziei pierw­sze­go ty­god­nia drugie­go roku studiów, gdy mia­łam wra­że­nie, że tra­cę za­rów­no na­dzie­ję, jak i po­mysły na zna­le­zie­nie miejsc, w któ­rych mo­gła­bym dać upust swo­im emo­cjom z dala od in­nych.

To wszyst­ko mia­ło miej­sce, za­nim po­zna­łam Wesa. Te rany, jak i te, na któ­re te­raz pa­trzyłam – te za­bliź­nio­ne, ale nadal głę­bo­kie na mo­ich udach. I ta jed­na na we­wnętrz­nej stro­nie le­we­go uda. Tej nocy, kie­dy ją zro­bi­łam, obie­ca­łam so­bie, że już nig­dy na nią nie spoj­rzę. Były tak sta­re jak sam ból, któ­ry do nich do­pro­wa­dził. Tyl­ko te na bar­kach na­le­ża­ły do Wesa.

Ja­sne, zrzuć winę na bied­ne­go Wesa, któ­re­go je­dynym prze­wi­nie­niem jest to, że chce cię za­cią­gnąć do łóż­ka. Co ci się w ogó­le nie po­do­ba w tym peł­nym we­rwy ame­rykań­skim chło­pa­ku?

Nie ob­wi­nia­łam Wesa. Wła­ści­wie to nie ob­wi­nia­łam ni­ko­go poza sobą. Ale co tak na­praw­dę było w moim życiu ta­kie­go złe­go, że aż pa­li­ło mnie pod skó­rą do tego stop­nia, że byłam zmu­szo­na zna­leźć ja­kieś uj­ście i po­zwo­lić, by to uczucie mnie opu­ści­ło? Nie wie­dzia­łam, jak od­po­wie­dzieć so­bie na to pyta­nie. W ta­kich chwi­lach, gdy moje cia­ło bła­ga­ło o przy­nie­sie­nie mu ulgi, nie mu­sia­łam tego wie­dzieć. Po pro­stu mu­sia­łam coś zro­bić, by to wszyst­ko się skoń­czyło.

Unio­słam po­fał­do­wa­ną na­rzutę i wy­cią­gnę­łam na ze­wnątrz drew­nia­ne pudeł­ko. W środ­ku in­strumen­ty były uło­żo­ne w rzę­dzie na zło­żo­nej śnież­no­bia­łej po­szew­ce od po­dusz­ki, nadal ste­ryl­ne i błysz­czą­ce od ostat­niej Wiel­ka­no­cy.

Ope­ra­cję czas za­cząć. Sio­stro, po­pro­szę skal­pel.

Ale to wca­le tak nie wy­glą­da­ło. Nie było w tym nic kli­nicz­ne­go. To była ulga. Im dłu­żej pa­trzyłam na srebr­ną brzytwę i cyno­wy nóż do pa­pie­ru, jak i pió­ro z ostro za­koń­czo­ną sta­lów­ką, tym bar­dziej moja skó­ra do­ma­ga­ła się po­mo­cy. Wy­bra­łam pió­ro do ka­li­gra­fii, pre­zent na za­koń­cze­nie studiów od Wesa, któ­re­go nie używa­łam do żad­ne­go in­ne­go celu poza tym wła­śnie. W dro­dze do ła­zien­ki z pió­rem w dło­ni, gdy po ci­chu sama się za­pew­nia­łam, że za chwi­lę wszyst­ko bę­dzie do­brze, na­gle usłysza­łam, jak mój te­le­fon wy­grywa blu­e­so­wą me­lo­dię.

To był Wes. Z pió­rem w dło­ni po­bie­głam w stro­nę kuchen­ne­go bla­tu, gdzie zo­sta­wi­łam swo­ją ko­mór­kę, i ode­bra­łam, z trudem ła­piąc od­dech.

– Skar­bie?

Jego głos był ro­ze­dr­ga­ny, jak­by ja­kaś struna w nim pę­kła. Przy­ło­żyłam dłoń do gar­dła. – Wes, co się sta­ło?

– Nie mogę, nie chcę roz­ma­wiać o tym przez te­le­fon.

– Chcesz do mnie przy­je­chać? Wszyst­ko w po­rząd­ku – mo­żesz do mnie przy­je­chać.

– Nie, nie te­raz. Chciał­bym tyl­ko po­wie­dzieć, że cię ko­cham, Kir­sten. Wiesz o tym, praw­da?

– No tak. Ko­cha­nie, o co cho­dzi?

– Po­wiedz tyl­ko, że o tym wiesz.

– Tak, wiem.

Moja druga ręka zo­sta­wi­ła spo­co­ny ślad na gra­ni­to­wym bla­cie.

– Okej. Okej, tyl­ko nig­dy nie prze­stań mnie ko­chać, ro­zu­miesz – po­wie­dział.

– A dla­cze­go mia­ła­bym to zro­bić?

– Ze wzglę­du na to, jak się dzi­siaj za­cho­wa­łem. Bar­dzo mi przy­kro, skar­bie, uwierz mi, że tak jest.

Nie dał mi na­wet szan­sy po­wie­dzieć, czy mu wie­rzyłam czy nie. I tak moje gar­dło było za­ci­śnię­te.

– Po­wiem ci, co chcę zro­bić – po­wie­dział. – Jutro upo­rząd­kuję myśli, do­brze?

– Do­brze.

– A póź­niej chcę do cie­bie przy­je­chać. Może urzą­dzi­my so­bie miłą ko­la­cję. Po­mo­gę ci…

Nie mo­głam mu na­wet przy­po­mnieć, że nie wie­dział, jak ob­sługi­wać mi­kro­fa­lów­kę. Tyl­ko cały czas mó­wi­łam: – Okej.

– A póź­niej chcę po­roz­ma­wiać z tobą. Na­praw­dę, je­stem go­to­wy na to, by roz­ma­wiać o przy­szło­ści.

To za­sługi­wa­ło na wię­cej niż zwykłe „okej”. – Co się z tobą dzia­ło od mo­men­tu kie­dy wy­sze­dłeś?

– Po pro­stu uświa­do­mi­łem so­bie, jak bar­dzo cię ko­cham. Mu­si­my po­roz­ma­wiać. Jutro. Będę o szó­stej.

– O szó­stej – po­wtó­rzyłam.

– Po­wiedz, że mnie ko­chasz.

– Ko­cham cię.

– Bogu dzię­ki.

Do­pie­ro po tym, gdy się roz­łą­czył, zo­rien­to­wa­łam się, że nadal trzymam w ręce pió­ro do ka­li­gra­fii. Otwo­rzyłam dłoń i po­zwo­li­łam mu po­to­czyć się po bla­cie. Wy­lą­do­wa­ło tuż obok ce­ra­micz­ne­go po­jem­ni­ka na cia­stecz­ka, do któ­re­go za­wsze za­glą­dał Wes.

Za­raz, czy ja do­brze ro­zu­miem? Wła­śnie masz za­miar dać upust swo­jej ner­wi­cy, po czym dzwo­ni do cie­bie Pan Wspa­nia­ły i ja­kimś ma­gicz­nym spo­so­bem je­steś już ule­czo­na. Na ja­kim świe­cie dzie­ją się ta­kie rze­czy?

Na ta­kim świe­cie, gdzie bro­nisz tego, co uwa­żasz za słusz­ne, a męż­czyzna, któ­ry wy­da­wał ci się wspa­nia­ły, na­praw­dę taki jest. Na świe­cie, któ­ry na­gle prze­stał się tak szyb­ko krę­cić, że aż trud­no było na­dą­żyć.

Odło­żyłam pió­ro do pudeł­ka i wsunę­łam całą swo­ją ko­lek­cję pod łóż­ko. Jutro po­zbę­dę się tego wszyst­kie­go. Przed pój­ściem spać, do­brze wie­dząc, że i tak cięż­ko mi bę­dzie dzi­siaj zmrużyć oko, chcia­łam jesz­cze po­roz­ma­wiać z Isa­bel. Z moją naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką. No do­brze, praw­da jest taka, że była je­dyną moją przyjaciół­ką, je­dyną dziew­czyną, któ­rej ufa­łam, że nie umie­ści ne­ga­tyw­ne­go ko­men­ta­rza na moim pro­fi­lu na Fa­ce­bo­oku. Zbli­żyłyśmy się do sie­bie już na pierw­szym roku, kie­dy wspól­nie z We­sem po­zna­li­śmy ją w domu mo­dli­twy po tym, jak prze­nio­sła się z col­le­ge’u, i od tego cza­su ta zna­jo­mość prze­ro­dzi­ła się w przy­jaźń, zwłasz­cza po tym, jak obie do­sta­łyśmy się na ar­chi­tek­turę. Ona była je­dyną oso­bą, któ­ra wie­dzia­ła o mo­ich roz­ter­kach ser­co­wych do­tyczą­cych Wesa. Mia­ła na to na­wet spe­cjal­ną na­zwę „We­so­wa trwo­ga”.

Wy­sła­łam do niej wia­do­mość: „Do­bre wie­ści już wkrót­ce”!

Jej od­po­wiedź za­wsze przy­cho­dzi­ła błyska­wicz­nie. Jej kciu­ki non stop były przy­kle­jo­ne do te­le­fo­nu. Na­wet kie­dyś wi­dzia­łam, jak nimi po­rusza w głę­bo­kim śnie, jak­by wy­stuki­wa­ła swo­je sny.

Kie­dy po dwóch mi­nutach nadal nie otrzyma­łam od­po­wie­dzi, po­now­nie do niej na­pi­sa­łam: „Czy utknę­łaś pod czymś cięż­kim?”.

Uśmiech­nę­łam się do sie­bie pod no­sem. Isa­bel nie od­pi­sy­wa­ła mi z pręd­ko­ścią na­no­se­kun­dy tyl­ko wte­dy, kie­dy spę­dza­ła czas w to­wa­rzystwie ja­kie­goś fa­ce­ta. W wie­ku dwudzie­stu trzech lat była prze­ko­na­na, że zo­sta­nie – jak to sama okre­śli­ła – sta­rą pan­ną z sied­mio­ma ko­ta­mi i he­mo­ro­ida­mi, je­śli so­bie szyb­ko ko­goś nie znaj­dzie. Nie byłam do koń­ca pew­na, jak he­mo­ro­idy mia­ły się do tego wszyst­kie­go, ale jej życie to­wa­rzyskie było nie­usta­ją­cym przy­ję­ciem, na któ­re za­pra­sza­ni byli głów­nie po­ten­cjal­ni kan­dyda­ci na sta­no­wi­sko męża. Z krę­co­nymi wło­sa­mi, nie­wiel­kiej po­stury i za­wa­diac­ka z na­tury – moje to­tal­ne prze­ci­wień­stwo co do wy­glą­du – mia­ła w so­bie na tyle wdzię­ku, że spo­koj­nie mo­gła­by już zo­stać kil­ku­krot­ną mę­żat­ką, z tym że była nie­zmier­nie wy­bred­na w kwe­stii wy­bo­ru przy­szłe­go mał­żon­ka.

Z pew­no­ścią była te­raz za­ję­ta prze­pro­wa­dza­niem roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, ale mu­sia­łam się z nią ko­niecz­nie skon­tak­to­wać. Włą­czyłam swo­je­go lap­to­pa i spraw­dzi­łam pocz­tę. Pod­czas pi­sa­nia słysza­łam jej głos: „Dla­cze­go pi­szesz mi o rze­czach, któ­re już od daw­na pró­bo­wa­łam to­bie uświa­do­mić? Czy mo­że­my w koń­cu dać so­bie spo­kój z We­so­wą trwo­gą i za­jąć się mo­imi pro­ble­ma­mi?”.

Izzy,

wiem, że znaj­dziesz pięt­na­ście spo­so­bów na to, by po­wie­dzieć mi: „a nie mó­wi­łam” i mi to wca­le nie prze­szka­dza. Nie będę się wda­wać we wszyst­kie szcze­gó­ły, cho­ciaż wiem, że umie­rasz z cie­ka­wo­ści, żeby je usłyszeć, ale nie są one zupeł­nie two­ją spra­wą. Jed­nak dzi­siaj Wes po­wie­dział, że chce po­roz­ma­wiać ze mną po­waż­nie o przy­szło­ści. On na­praw­dę tego chce. Nadal wy­da­je mi się to sur­re­ali­stycz­ne. W koń­cu cze­ka­łam na to tak dłu­go – ukła­da­łam w gło­wie wszyst­kie moż­li­we sce­na­riu­sze. Zresz­tą wiesz o tym. A te­raz, kie­dy to na­praw­dę się dzie­je, mam wra­że­nie, jak­by to do­tyczyło zupeł­nie in­nej oso­by. Czy je­stem skoń­czo­ną neu­ro­tycz­ką? Je­stem, praw­da? Po­win­nam wy­stą­pić w fil­mie Wo­ody’ego Al­le­na. Chyba na­wet je­stem sa­mym Wo­odym Al­le­nem. No do­brze, już od pię­ciu zdań plo­tę głupo­ty. Tak to się koń­czy, kie­dy nie ma Cie­bie przy mnie, by prze­mó­wić mi do ro­zu­mu. Dla­te­go za­dzwoń do mnie, jak tyl­ko zde­cydu­jesz, że oso­ba, któ­ra Ci te­raz to­wa­rzyszy, nie zo­sta­nie Two­im wy­bran­kiem. Będę sie­dzieć do póź­na.

Ko­cham cię, Sio­stro
Kir­sten

Pa­trzyłam na swo­je imię przez kil­ka se­kund, za­nim wci­snę­łam „wy­ślij”. Ta Kir­sten, któ­ra na­pi­sa­ła tego ma­ila i są­czyła lat­te ze swo­ją naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką w ich ulu­bio­nej ka­wiar­ni, wspól­nie uża­la­jąc się nad gro­te­sko­wym mi­zo­gi­ni­zmem, któ­ry był po­wszech­nym zja­wi­skiem na wy­dzia­le ar­chi­tek­tury, to nie ta sama Kir­sten, któ­ra pół go­dzi­ny temu była o krok od po­więk­sze­nia ko­lek­cji ran na swo­im cie­le. Nie była tak­że tą Kir­sten, któ­ra nie­ustan­nie była sztor­co­wa­na przez wy­ima­gi­no­wa­ny, szyder­czy głos. Te Kir­sten były praw­dzi­we, tak samo jak ta Kir­sten, któ­ra spę­dza­ła czas z Isa­bel, tak samo jak każ­dy ka­wa­łek cia­sta jest praw­dzi­wy. Naj­ła­twiej przy­cho­dzi­ło mi być tą Kir­sten. Wci­snę­łam „wy­ślij” i po­zwo­li­łam na to, by Kir­sten prze­ka­za­ła do­bre wie­ści swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciół­ce.

***

Kie­dy obu­dzi­łam się na­stęp­ne­go ran­ka, nadal nie mia­łam żad­nej wia­do­mo­ści od Izzy, co mo­gło ozna­czać rze­czy, któ­rych na­wet nie chcia­łam so­bie wy­obra­żać. Cza­sa­mi jej „prze­słucha­nia” wkra­cza­ły w trze­cią fazę.

Poza tym, mia­łam co ro­bić. Śmie­jąc się do roz­puku na samą myśl, że Wes miał­by po­ma­gać mi przy obie­dzie, wy­pi­łam kawę i opra­co­wa­łam li­stę za­kupów. Już o dzie­wią­tej rano byłam poza do­mem go­to­wa do ak­cji.

Miesz­ka­łam w sta­rej czę­ści Bo­ze­man, od­gro­dzo­nej od tej no­wej, ja­snej, uni­wer­sy­tec­kiej czę­ści drze­wa­mi i dwukon­dygna­cyj­nymi wik­to­riań­ski­mi bu­dyn­ka­mi. Więk­szość studen­tów mo­je­go kie­run­ku miesz­ka­ła w po­bli­żu kam­pusu z wi­do­kiem na bez­kre­sną Mon­ta­nę, jed­nak gdy mój oj­ciec wy­ruszył ze mną na po­szuki­wa­nie miesz­ka­nia tuż przed roz­po­czę­ciem mo­ich studiów ma­gi­ster­skich, na­le­gał, żeby zna­leźć coś bar­dziej w moim stylu. Jak­by wie­dział, czym cha­rak­te­ryzuje się styl „Kir­sten”. Jego wy­obra­że­nie o tym, kim byłam, za­owo­co­wa­ło ulo­ko­wa­niem mnie w oso­bli­wym dwupo­ko­jo­wym dom­ku, w oto­cze­niu buj­nych ogro­dów na­le­żą­cych do wła­ści­ciel­ki tej po­sia­dło­ści, a roz­po­ście­ra­ją­cych się od jej du­że­go domu do mo­jej chat­ki. Wo­kół ro­sły świer­ki cha­rak­te­rystycz­ne dla Co­lo­ra­do, bę­dą­ce for­mą tar­czy ochron­nej przed wszel­ki­mi za­gro­że­nia­mi, któ­re zda­niem mo­je­go ojca mo­gły na mnie czyhać. Bio­rąc pod uwa­gę fakt, że wspól­nie spę­dzo­ny czas we dwój­kę w ca­łym moim życiu mo­gła­bym pod­sumo­wać w jed­nym aka­pi­cie, oj­ciec miał zdu­mie­wa­ją­co do­brą in­tui­cję w wy­bo­rze ide­al­ne­go dla mnie miej­sca za­miesz­ka­nia. Po­do­ba­ło mi się wra­że­nie, że je­stem otulo­na ko­ko­nem.

Ale kie­dy je­cha­łam swo­im sa­mo­cho­dem – no do­bra, to była używa­na be­em­ka, któ­rą mój tata kupił po oka­zyj­nej ce­nie – roz­cią­gał się przede mną sło­necz­ny bez­kres i czułam, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Łań­cu­chy gór­skie po każ­dej stro­nie da­wa­ły mi dzi­siaj wy­star­cza­ją­ce po­czucie bez­pie­czeń­stwa.

Omi­nę­łam pa­saż na 19. uli­cy ze wzglę­du na nie­koń­czą­cy się sze­reg hi­per­mar­ke­tów i uda­łam się nie­zwłocz­nie w kie­run­ku tar­gu hrab­stwa Gal­la­tin. To był pierw­szy we­ekend jego funk­cjo­no­wa­nia, dla­te­go li­czyłam się z tym, że nie bę­dzie wie­lu pro­duk­tów, ale wie­dzia­łam, że sprze­daw­cy mię­sa tam będą, a za­le­ża­ło mi na zdo­byciu świe­żych ste­ków z wo­ło­wi­ny black an­gus, któ­re chcia­łam przy­go­to­wać po mi­strzow­sku. Gdy wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du i prze­bi­łam się przez gęst­nie­ją­cy tłum spra­gnio­nych lata miesz­kań­ców Mon­ta­ny, prze­sło­ni­łam oczy ręką i spoj­rza­łam na ol­brzymią li­te­rę M z bia­łe­go ka­mie­nia. Wes już co naj­mniej od go­dzi­ny się wspi­nał, a ja wy­obra­ża­łam so­bie, jak jego gło­wa sta­wa­ła się co­raz bar­dziej wi­docz­na z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem. Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym, jak uda mu się tego do­ko­nać w to­wa­rzystwie Ca­le­ba i ca­łej resz­ty wda­ją­cej się w bój­ki, gdzie tyl­ko się da. Po pro­stu mia­łam peł­ne za­ufa­nie do gło­su, któ­ry usłysza­łam ze­szłej nocy w te­le­fo­nie.

Po­mię­dzy tar­giem a mod­nymi do bólu skle­pa­mi przy głów­nej uli­cy nie po­trze­bo­wa­łam zbyt dużo cza­su, by po­zbyć się nad­mia­ru go­tów­ki. Nig­dy tak na­praw­dę nie prze­sa­dza­łam z wy­da­wa­niem pie­nię­dzy z kon­ta za­ło­żo­ne­go dla mnie przez mo­je­go tatę. Praw­do­po­dob­nie odzie­dzi­czyłam zdol­ność do oszczę­dza­nia po ską­pej miesz­kan­ce Mis­so­uri… co tu dużo kryć, mo­jej mat­ce. Dzi­siaj nie mia­łam żad­nych wy­rzutów su­mie­nia, gdy pa­ko­wa­łam do sa­mo­cho­du siat­ki peł­ne kruchej mło­dej sa­ła­ty, an­tryko­tów od­po­wied­nio mar­mur­ko­wa­tych, chrupią­ce­go chle­ba do­mo­wej ro­bo­ty, jak i siat­ki miesz­czą­ce nową kre­ację, świe­ce za­pa­cho­we i ręcz­nie szli­fo­wa­ne kie­lisz­ki, któ­rymi wspól­nie z We­sem wznie­sie­my to­ast. Mój oj­ciec bar­dzo po­lu­bił Wesa od cza­su, gdy spę­dzi­li­śmy z nim świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia w Big Sky. Na pew­no po­chwa­lił­by to za­kupo­we sza­leń­stwo.

Po dro­dze do domu za­trzyma­łam się w jesz­cze jed­nym miej­scu. Dwo­je ma­łych dzie­ci, chło­piec z nie­mal bia­łymi wło­sa­mi i jego sio­stra z wło­sa­mi o jesz­cze ja­śniej­szym od­cie­niu, wła­śnie za­bie­ra­ło się do roz­sta­wia­nia swo­je­go nie­co ra­chi­tycz­ne­go sto­iska z le­mo­nia­dą, kie­dy prze­jeż­dża­łam obok nich, zni­ka­jąc za ro­giem. Chło­piec, któ­ry był o gło­wę wyż­szy od swo­jej skrom­nej wspól­nicz­ki, trzymał pla­sti­ko­wy kubek wiel­ko­ści kufla do piwa, wy­peł­nio­ny ich pro­duk­tem i za­chlu­po­tał nim w moją stro­nę, krzycząc przy tym jak ra­so­wy sprze­daw­ca na me­czu bejs­bo­la: – Le­mo­nia­da! Za­pra­sza­my na lo­do­wa­tą le­mo­nia­dę!

Ta sce­na tak bar­dzo przy­wo­dzi­ła na myśl ma­łe­go Wesa i małą Kir­sten, że mu­sia­łam zje­chać na żwi­ro­we po­bo­cze i cof­nąć się kil­ka kro­ków z port­fe­lem w dło­ni. Bę­dzie­my mie­li dzie­ci. Z pla­tyno­wymi wło­sa­mi zupeł­nie jak na­sze. Będą tak samo chu­de i wą­tłe i nie­bie­sko­okie jak my. To był dla mnie taki przed­smak przy­szło­ści.

Po­nie­waż było wręcz nie­moż­li­we, by prze­żyć spo­koj­nie dzień bez to­wa­rzystwa mo­jej we­wnętrz­nej Nudzia­ry, jej zrzę­dze­nie za­czę­ło się wła­śnie wte­dy, gdy za­czę­łam na­krywać do sto­łu na czte­ry go­dzi­ny przed pla­no­wa­ną wi­zytą Wesa.

Dzie­ci, tak? Wiesz chyba, że aby mieć z nim dzie­ci, bę­dziesz mu­sia­ła się naj­pierw z nim prze­spać?

No nie żar­tuj. We­so­wi może się wy­da­je, że je­stem na­iw­na, ale mi też było trud­no oprzeć się po­kusie pój­ścia do łóż­ka, tak samo jak i jemu. Do­szli­śmy już do ta­kie­go eta­pu, że zdą­żyłam się prze­ko­nać, na czym po­le­ga na­mięt­ność.

To uro­czo. Na pew­no bę­dzie tak na­mięt­nie, że nig­dy nie za­uwa­ży śla­dów tego, co ro­bi­łaś przez osta­nie – ile to już mi­nę­ło – sie­dem lat.

Opa­dłam na krze­sło, któ­re do­pie­ro co owi­nę­łam mu­śli­nem. Nie da się ukryć, że w pew­nej mie­rze mój sprze­ciw wo­bec sy­pia­nia z We­sem był po­dyk­to­wa­ny stra­chem przed tym, co Wes po­wie­dział­by na te­mat mo­ich blizn. Za­wsze ostroż­nie wy­bie­ra­łam miej­sca cięć, po to by nikt ich nie za­uwa­żył. Gdy skoń­czyły mi się wol­ne miej­sca i za­czę­łam ciąć swo­je ra­mio­na, naj­prost­szym roz­wią­za­niem było za­wsze wło­że­nie ko­szul­ki z krót­kim rę­ka­wem, co przez więk­szość cza­su w Mon­ta­nie nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu. Ale nie mo­głam tego da­lej ukrywać przed We­sem. Mu­sia­łam zna­leźć ja­kiś spo­sób, by mu to wy­tłuma­czyć.

Tak myślisz? Na­tural­nie, mo­gła­byś go jesz­cze tro­chę zwo­dzić i zde­cydo­wać się na ope­ra­cję pla­stycz­ną. Nie, po­cze­kaj, prze­cież ta­tuś za to nie za­pła­ci, praw­da? W koń­cu ta­tuś o ni­czym nie wie!

Dziar­sko wkro­czyłam do kuch­ni, wy­ję­łam no­życz­ki i przy­pu­ści­łam ostry atak na ło­dygi za­kupio­nych wcze­śniej róż. Te­raz tyl­ko mu­szę skró­cić te ma­leń­stwa, by pa­so­wa­ły do wa­zo­nu. Będą pre­zen­to­wa­ły się ide­al­nie na sto­le. Albo za­nio­sę je do sy­pial­ni.

Nie, nie będę dłu­żej prze­trzymywać Wesa. Może na­wet dzi­siaj wie­czo­rem skoń­czę z tym prze­trzymywa­niem. Te­raz, gdy na­sza przy­szłość na­resz­cie roz­wi­ja się przed nami jak bia­ły dy­wan w na­wie głów­nej ko­ścio­ła, co to zmie­ni, je­śli wtuli­my się w czystą po­ściel – w bie­liź­niar­ce mia­łam ze­staw, któ­re­go wcze­śniej nie używa­łam – i spę­dzi­my noc w swo­ich ra­mio­nach?

Przy zga­szo­nych świa­tłach, rzecz ja­sna.

Po tym, jak opo­wiem o wszyst­kim We­so­wi. Przy­go­to­wywa­łam swo­je wy­zna­nie pod­czas sie­ka­nia orze­chów wło­skich.

Ko­cha­nie, wiem, że na po­cząt­ku, gdy mnie zo­ba­czysz, po­myślisz so­bie, że mia­łam bli­skie spo­tka­nie ze sta­dem je­żo­zwie­rzy.

Nie, to zbyt nie­praw­do­po­dob­ne.

Ko­cha­nie, bar­dzo daw­no temu prze­cho­dzi­łam przez bar­dzo trud­ny okres w życiu i ja…

O nie. Nie mogę się na­wet zdo­być na po­wie­dze­nie praw­dy.

Wiem, że to zupeł­nie ab­sur­dal­ne, ale znasz mnie.

Zde­cydo­wa­nie zbyt do­sad­nie.

A może tak: cza­sa­mi stres, jak i pro­ble­my z prze­szło­ści, z któ­rymi nadal się zma­gam, ko­tłują się pod po­wierzch­nią mo­jej skó­ry i po pro­stu mu­szę je uwol­nić. Ale nie będę mu­sia­ła już nig­dy tego ro­bić. Mogę ci to obie­cać.

Za­mknę­łam oczy i zo­ba­czyłam zro­zu­mie­nie w za­szklo­nych błę­kit­nych oczach Wesa.

Nie za­po­mnij o skrzyp­cach w tle.

Nie, tym ra­zem mia­łam za­miar za­po­mnieć o pan­nie Nudzia­rze. Niech inne gło­sy ją za­głuszą.

Uda­ło mi się ją cał­ko­wi­cie uci­szyć pod­czas ma­ryno­wa­nia ste­ków i mie­sza­nia sa­łat­ki, któ­rej nie po­wstydzi­ła­by się sama Ra­cha­el Ray, po czym wzię­łam re­lak­sują­cą ką­piel z bą­bel­ka­mi. Po­tem wśli­zgnę­łam się w je­dwab­ną tuni­kę, któ­ra z jed­nej stro­ny przy­le­ga­ła do mo­je­go cia­ła, a z drugiej nie. Od­pię­łam dwa gór­ne guzi­ki. Po­tem ko­lej­ne dwa. Chi­cho­cząc, tak, chi­cho­cząc do sie­bie, upię­łam grzyw­kę, zo­sta­wia­jąc je­den wy­pro­sto­wa­ny blond ko­smyk, by opa­dał na jed­no z mo­ich błę­kit­nych oczu. O tak, ko­cha­nie.

***

Zbli­ża­ją­ce się lato w Mon­ta­nie ozna­cza­ło, że zmrok za­pa­dał do­pie­ro po siód­mej. Kie­dy co­raz słab­sze świa­tło rzuca­ło sre­brzystą po­świa­tę na świer­ki, Wesa nadal nie było. Pró­bu­jąc po­zbyć się złych prze­czuć do­tyczą­cych niedź­wie­dzi gri­zli, osuwa­ją­cej się zie­mi, zgrai ban­dytów gra­sują­cych w oko­li­cach M, wy­sła­łam do nie­go wia­do­mość z sub­tel­nym „Gdzie je­steś?”

Cho­ciaż Wes nie miał kciu­ków tak szyb­kich i spraw­nych w pi­sa­niu jak Isa­bel, to za­wsze od­po­wia­dał w prze­cią­gu pię­ciu mi­nut. Po upływie sze­ściu na­pi­sa­łam do nie­go jesz­cze raz. Po dzie­się­ciu za­dzwo­ni­łam do nie­go, ale ode­zwa­ła się tyl­ko pocz­ta gło­so­wa. Po­tem za­czę­łam cho­dzić tam i z po­wro­tem i za każ­dym ra­zem, gdy za­skrze­cza­ła sro­ka albo wiatr za­sy­czał wśród świer­ków, na­tych­miast bie­głam do okna, by wy­pa­trywać mini co­ope­ra.

Gdy nie ode­zwał się do go­dzi­ny ósmej, na­pi­sa­łam do Isa­bel, a po­tem do niej za­dzwo­ni­łam. Ona tak­że nie od­po­wia­da­ła, na­wet po tym, gdy na­pi­sa­łam, że to PIL­NE!!! Mia­łam tak ści­śnię­te gar­dło, że czułam, jak sztyw­nie­je moja szczę­ka. Drżą­cymi pal­ca­mi, na­pi­sa­łam do Ca­le­ba. Był na pew­no bli­żej za­przyjaź­nio­ny z We­sem niż ze mną – jak się nad tym za­sta­no­wić, oni wszyscy byli jego przy­ja­ciół­mi – no ale od­pi­sał­by na moją wia­do­mość czy nie? Je­śli­by tego nie zro­bił, wie­dzia­ła­bym, że Wes spadł z gór­skie­go po­bo­cza, a oni, Tess i Isa­bel, pró­bo­wa­li zna­leźć spo­sób na to, jak mi o tym po­wie­dzieć. In­a­czej nie da się tego wy­ja­śnić.

Gdy na moim te­le­fo­nie po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja o przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści, omal nie wy­sko­czyłam ze swo­jej te­raz już roz­grza­nej skó­ry. To był Ca­leb: „Nie wi­dzia­łem Wesa przez cały dzień. Nie przy­szedł na wspi­nacz­kę”.

Nie wie­dzia­łam, jak mam na to za­re­ago­wać. Nie je­stem pew­na, co bym zro­bi­ła, gdybym nie usłysza­ła wte­dy sa­mo­cho­du wjeż­dża­ją­ce­go na pod­jazd. Nadal nie wiem, dla­cze­go wyj­rza­łam przez okno, za­miast naj­pierw otwo­rzyć drzwi. Może dla­te­go, że sil­nik sa­mo­cho­du pra­co­wał in­a­czej niż ten Wesa. Mini co­oper nie war­czał. Tak na do­brą spra­wę to ża­den sil­nik nie war­czał z wy­jąt­kiem mia­ty na­le­żą­cej do Isa­bel.

Od­sunę­łam za­sło­ny na oknie w drzwiach i spoj­rza­łam na ze­wnątrz. Było zupeł­nie ciem­no, nie li­cząc świa­tła pa­da­ją­ce­go na ga­nek, któ­re two­rzyło żół­tą pla­mę na schod­kach. Mimo to byłam w sta­nie roz­po­znać dłu­gą syl­wet­kę Wesa na­chyla­ją­ce­go się w stro­nę kie­row­cy czar­ne­go spor­to­we­go sa­mo­cho­du. Nadal nie otwie­ra­łam drzwi, co było być może je­dyną słusz­ną de­cyzją, któ­rą pod­ję­łam tej nocy, po­nie­waż gdy wy­glą­da­łam zza mu­śli­no­wych pa­ne­li na ten żół­ta­wy pół­mrok, zo­ba­czyłam, jak Wes wpycha swo­ją gło­wę przez otwar­te okno sa­mo­cho­du i dłu­go, i czule ca­łuje kie­row­cę. Kie­row­cę. Moją naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę Isa­bel.

Za­nim We­so­wi uda­ło się wy­nurzyć z okna, ja błyska­wicz­nie za­sunę­łam za­sło­ny i za­czę­łam la­tać po po­ko­ju w mo­jej je­dwab­nej, srebr­nej tuni­ce po­wie­wa­ją­cej z tyłu za mną. Jed­ną drżą­cą dło­nią zgar­nę­łam kwia­ty ze sto­łu, drugą zga­si­łam świe­ce, nie za­przą­ta­jąc so­bie gło­wy zwil­że­niem wcze­śniej pal­ców. Wrzuci­łam to wszyst­ko do kuchen­ne­go ko­sza na śmie­ci i wra­ca­łam, by sprząt­nąć ze sto­łu – ob­rus, por­ce­la­nę, krysz­ta­ły i całą resz­tę – gdy otwo­rzyły się drzwi wej­ścio­we. Zre­zygno­wa­łam więc z tego po­mysłu i od­wró­co­na ple­ca­mi do Wesa, za­pię­łam guzi­ki w tuni­ce aż po samą bro­dę.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam, że się spóź­ni­łem – po­wie­dział. Ob­ró­ci­łam się w jego stro­nę, a on już wie­dział. Zo­rien­to­wa­łam się, że już wie, po tym, jak do­strze­głam prze­błysk pa­ni­ki w jego oczach. Pa­ni­ki, któ­ra była nie­po­rów­nywal­na z tym, co dzia­ło się w moim gar­dle.

– Kir­sten, to nie tak, jak myślisz – po­wie­dział.

Po­trzą­snę­łam moc­no gło­wą i od­rzuci­łam gwał­tow­nie wło­sy, któ­re nie wy­glą­da­ły już tak po­nęt­nie. – Dla­cze­go oni za­wsze tak mó­wią? – ode­zwał się ja­kiś inny głos na­le­żą­cy do Kir­sten.

– Kto, kot­ku?

– Męż­czyź­ni, któ­rzy zo­sta­ją przy­ła­pa­ni z naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką swo­jej dziew­czyny. Dla­cze­go oni za­wsze mó­wią, że to nie tak, jak ona myśli, kie­dy jest do­kład­nie tak, jak ona myśli?

– Wca­le tak nie jest. Przy­się­gam ci, że tak nie jest.

Wes pod­szedł do mnie, a ja wy­cią­gnę­łam ręce, żeby go od sie­bie ode­pchnąć. On i tak je schwycił i przy­cią­gnął mnie na ka­na­pę, i trzymał mnie tak dłu­go, aż nie prze­sta­łam się z nim si­ło­wać. Trzymał mnie tak moc­no, jak nig­dy do­tąd.

– Po­zwól mi wy­tłuma­czyć – po­wie­dział.

Tyl­ko dla­te­go, że mó­wił do mnie tym sa­mym gło­sem, któ­ry słysza­łam przez te­le­fon po­przed­niej nocy, przy­tak­nę­łam. Nie byłam w sta­nie wy­do­być z sie­bie sło­wa, i ten je­den raz Nudzia­ra też sie­dzia­ła ci­cho. Krę­ci­ło mi się od tego wszyst­kie­go w gło­wie.

– Nie po­sze­dłem dzi­siaj na wspi­nacz­kę.

– Okła­ma­łeś mnie.

– Nie. Wy­słuchaj mnie, pro­szę. – O mało nie za­czął mną trząść. – Mia­łem taki za­miar, ale po tym, jak wczo­raj wie­czo­rem stąd wy­sze­dłem, za­dzwo­ni­ła do mnie roz­trzę­sio­na Isa­bel. Po­trze­bo­wa­ła dzi­siaj mo­jej po­mo­cy i mu­sia­łem jej to­wa­rzyszyć.

– To nie ma żad­ne­go sen­su. Dla­cze­go mi tego wczo­raj nie po­wie­dzia­łeś, kie­dy do mnie za­dzwo­ni­łeś?

– Nie mo­głem. Mu­sia­łem jej to obie­cać.

– Nie ro­zu­miem. Sko­ro mia­ła tak po­waż­ne kło­po­ty, dla­cze­go do mnie nie za­dzwo­ni­ła?

Wi­dzia­łam, jak prze­łyka śli­nę. – Nie chcia­ła, że­byś o tym się do­wie­dzia­ła.

– O czym?

Pró­bo­wa­łam się uwol­nić, ale on wzmoc­nił swój uścisk. – Nie mogę ci tego po­wie­dzieć. Ale to już te­raz nie ma zna­cze­nia. Wszyst­ko już za­ła­twio­ne.

– Na­praw­dę? Czy ca­ło­wa­nie jej w taki spo­sób na moim pod­jeź­dzie było w ra­mach za­ła­twia­nia tej spra­wy?

– Tak, było. To był po­ca­łunek po­że­gnal­ny.

Wszyst­ko, co ko­tło­wa­ło się w moim cie­le, na­gle przy­bra­ło na sile i eks­plo­do­wa­ło. Wy­rwa­łam się z ob­jęć Wesa i wy­co­fa­łam się do in­nej czę­ści po­ko­ju. Kie­dy wpa­dłam na stół, któ­ry na­krywa­łam z taką na­dzie­ją, krysz­ta­ło­wy kie­lich prze­wró­cił się, ude­rza­jąc w sto­ją­cy obok ta­lerz, i roz­trza­skał się przy­kład­nie na drob­ne odłam­ki.

– Dla­cze­go się z nią że­gna­łeś, Wes?

– To się po pro­stu zda­rzyło, kot­ku.

– Dłu­go to trwa­ło?

Wes wstał, ale ja unio­słam dłoń w ostrze­gaw­czym ge­ście. Tym ra­zem nie pro­te­sto­wał. Przez chwi­lę myśla­łam, że unie­sie dwie ręce do góry, jak­by chciał się pod­dać.

– Za­czę­li­śmy po pro­stu roz­ma­wiać. Ty nie chcia­łaś ze mną roz­ma­wiać, dla­te­go po­sze­dłem do niej.

– Zmie­ni­łam zda­nie. Prze­stań.

– Ko­cha­nie, pro­szę, daj mi do­koń­czyć.

– Nie – po­wie­dzia­łam to po­mi­mo jego bła­gal­ne­go tonu, de­spe­rac­ko wy­cią­gnię­tych ra­mion i oczu za­mglo­nych łza­mi, któ­re mia­łam na­dzie­ję zo­ba­czyć, ale z in­ne­go po­wo­du. Nie mo­głam mu po­zwo­lić, by opo­wie­dział mi całą resz­tę. Przy­najm­niej do cza­su, gdy opa­nuję swo­je emo­cje.

– Chcę, że­byś już so­bie po­szedł – po­wie­dzia­łam.

– Nie wyj­dę, do­pó­ki mnie nie wy­słuchasz.

– No to zo­stań – po­wie­dzia­łam i ja­kimś cu­dem do­szłam o wła­snych si­łach do ła­zien­ki.

Chwi­lę po tym, jak za­trza­snę­łam drzwi, usłysza­łam, jak za­trzas­kują się drzwi wej­ścio­we. Nie byłam pew­na, któ­re z nich wstrzą­snę­ły do­mem, a może to ja się trzę­słam? Bez wąt­pie­nia byłam bli­ska pa­ni­ki tak sil­nej, że mu­sia­łam ją po­wstrzymać, za­nim do­pro­wa­dzi­ła­by mnie do kra­wę­dzi, z któ­rej mo­gła­bym już nie wró­cić.

Zro­bi­łam coś, co jesz­cze nig­dy mi się nie zda­rzyło od sied­miu lat, kie­dy po raz pierw­szy wbi­łam pa­znok­cie w swo­ją skó­rę. Dzia­ła­łam in­stynk­tow­nie, nie mia­łam pla­nu ani pew­no­ści, że to całe zło skupio­ne we mnie za chwi­lę się ze mnie wy­le­je. Po pro­stu chwyci­łam no­życz­ki, któ­rych używa­łam w po­przed­nim życiu, by zro­bić się na bó­stwo, i trzyma­łam je w oko­li­cy we­wnętrz­nej stro­ny mo­je­go przed­ra­mie­nia. Ja­kie to te­raz mia­ło zna­cze­nie, je­śli ska­le­czę się w miej­scu, któ­re wszyscy będą mo­gli zo­ba­czyć.

Wzię­łam dłu­gi, głę­bo­ki od­dech, taki, któ­ry po­zwa­la uspo­ko­ić sza­lo­ne myśli kłę­bią­ce się w mo­jej gło­wie. Z dużą wpra­wą przy­ci­snę­łam koń­ców­kę ostrza i po­zwo­li­łam, by gład­ko wbi­ło się w skó­rę aż do mo­men­tu, gdy po­ja­wi­ła się pierw­sza kro­pla krwi. Opie­ra­łam się o drzwi ła­zien­ki, któ­re da­wa­ły mi po­czucie bez­pie­czeń­stwa, za­czę­łam de­li­kat­nie prze­suwać ostrze w nie­mal­że pro­stej li­nii – do­pó­ki klam­ka nie pod­sko­czyła i nie usłysza­łam prze­szywa­ją­ce­go gło­su Wesa.

– Kir­sten! Pro­szę, otwórz drzwi! Mu­si­my po­roz­ma­wiać!

Nie mo­głam wy­do­być z sie­bie sło­wa. Kie­dy się po­de­rwa­łam, ostrze no­życzek wbi­ło się głę­biej niż za­mie­rza­łam. Krew wy­pływa­ła zbyt szyb­ko. Nie tak to mia­ło być.

– Kir­sten! Co ty ro­bisz? Co się dzie­je?

Wes wa­lił do drzwi i otwo­rzył je z im­pe­tem, przez co ude­rzyłam się o umywal­kę. Czułam, jak no­życz­ki wdzie­ra­ją się w moje ra­mię – głę­bo­ko, a po­tem jesz­cze głę­biej, kie­dy Wes szarp­nął mną, bym się do nie­go od­wró­ci­ła. Pa­trzyłam z prze­ra­że­niem na ostrze za­nurzo­ne w mo­jej skó­rze znacz­nie po­ni­żej przy­ję­te­go prze­ze mnie po­zio­mu. Jed­nak moje prze­ra­że­nie nie mo­gło się rów­nać ze zgro­zą w oczach Wesa. Za­nim zdo­ła­łam go po­wstrzymać, gwał­tow­nie wy­rwał no­życz­ki z rany – co spo­wo­do­wa­ło sil­ny krwo­tok. Tym ra­zem utra­ta krwi nie przy­nio­sła mi upra­gnio­nej ulgi. Tym ra­zem wraz z upływem krwi, wy­pływa­ło ze mnie życie.

„M” to wiel­ka li­te­ra z bia­łych ka­mie­ni uło­żo­na na gó­rze Sen­ti­nel w sta­nie Mon­ta­na (USA). Jest sym­bo­lem Uni­wer­sy­te­tu w Mon­ta­nie (przyp. tłum.).

Black an­gus – szkoc­ka rasa bydła do­mo­we­go (przyp. tłum.).

Big Sky (Wiel­kie Nie­bo) – przy­do­mek sta­nu Mon­ta­na (przyp. tłum.).

Ra­cha­el Ray – ame­rykań­ska pre­zen­ter­ka te­le­wi­zyj­na zna­na z pro­gra­mów kuli­nar­nych (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: