Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg pośród ruin - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bóg pośród ruin - ebook

Czy mamy prawo decydować o swojej śmierci?

Bóg pośród ruin to kontynuacja powieści Jej wszystkie życia. Bohaterem jest młodszy brat Ursuli, Teddy – niedoszły poeta, pilot bombowca RAF-u, mąż, ojciec i dziadek. Mężczyzna musi stawić czoła niebezpieczeństwom i wyzwaniom XX wieku. Szuka odpowiedzi na pytania: jak ułożyć sobie życie, którego nie spodziewał się przeżyć? Co zrobić z przyszłością, na którą nie liczył?

Z prawdziwie epickim rozmachem, na przestrzeni niemal stu lat, Atkinson analizuje emocjonalne skutki działań wojennych. Opisuje ostateczny upadek człowieka i wpływ wojny na tych, którzy w niej nie uczestniczyli. Rozprawia się z trudnymi moralnie kwestiami, takimi jak decyzja o śmierci, eutanazja i sens wojny.

To wzruszający zapis zmagań z losem zwykłego człowieka, którego przeznaczeniem było żyć w niezwykłych czasach. 

W 2015 roku powieść Bóg pośród ruin została nagrodzona Costa Book Award.

Powieść o wojnie i o długich cieniach rzucanych przez nią na pokolenia, które jej nie doświadczyły … Najlepsza w dotychczasowym dorobku autorki

The Guardian

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-301-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Człowiek jest bogiem pośród ruin. Gdyby ludzie zachowali niewinność, życie byłoby dłuższe i przechodziłoby w nieśmiertelność tak gładko, jakbyśmy budzili się ze snu.

Ralph Waldo Emerson, Natura
w przekładzie Michała Filipczuka

Sztuka nie ma być prawdą, ma tylko przekazywać prawdę o rzeczach.

Sylvie Beresford Todd

Razu pewnego przybył do miasta zwanego Silene. Na otaczających je mokradłach żył smok, który dzień w dzień pożerał jedną dziewicę. Kolejne jego ofiary losowano.

W dniu, w którym do miasta przybył święty Jerzy, wylosowano Cleolindę, córkę króla. Święty obiecał królewnie, że nie pozwoli jej umrzeć, po czym wyruszył na spotkanie potwora i go zabił.

W obliczu niebezpieczeństwa – które w tym wypadku miało postać smoka – nie przeląkł się, nie próbował uciekać. Stawił mu czoła z całą mocą, nie oszczędzał przy tym ani siebie, ani swego konia. Chociaż był nieodpowiednio uzbrojony – miał tylko włócznię – zebrał się w sobie, ruszył do ataku i ostatecznie pokonał zło, któremu nikt przed nim nie ośmielił się rzucić wyzwania.

Podobnie skaut powinien wychodzić naprzeciw trudnościom i niebezpieczeństwom bez względu na to, jak go one przytłaczają i jak nierówna czeka go walka.

Robert Baden-Powell, S dla chłopców30 marca 1944

Ostatni lot

Naseby

Doszedł aż do żywopłotu wyznaczającego kraniec lotniska.

„Pokłonić się ziemi” – mówili jego koledzy, żartując z tych codziennych spacerów, chociaż woleli, aby regularnie je odbywał. Byli przesądni. Wszyscy tu byli przesądni.

Za żywopłotem ciągnęły się płaskie, nagie pola zaorane minionej jesieni. Nie spodziewał się ujrzeć, jak za sprawą wiosennej magii burą ziemię pokrywa soczysta zieleń i jak ta zieleń zaczyna się później złocić. Niektórzy odmierzali swój żywot żniwami. On widział ich już wystarczająco dużo.

Z lewej strony wśród pól przysiadła farma, solidna i nieruchoma. Nocą na dachu głównego budynku zapalano czerwone światełko, aby piloci mogli uniknąć kolizji. Jeżeli podchodząc do lądowania, widziało się w dole zabudowania gospodarcze, można było mieć pewność, że nie trafi się w pas, a to oznaczało spore kłopoty.

Ze swojego miejsca przy żywopłocie widział córkę farmera karmiącą gęsi na podwórzu. Skojarzyło mu się to z jakimś wierszykiem z dzieciństwa. Chociaż nie, w wierszyku żona farmera ostrym nożem obcięła ogony trzem ślepym myszkom. Co za potworność! Jako chłopiec ogromnie im współczuł. Jako dorosły zresztą też. Uważał, że dziecięce rymowanki wprost porażają okrucieństwem.

Nigdy nie spotkał tej dziewczyny, nie znał nawet jej imienia, ale – o dziwo – niezmiernie się do niej przywiązał. Zawsze im machała, gdy startowali. Towarzyszyła im niezmiennie podczas każdego wylotu. Tylko czasem stał obok niej ojciec, raz czy drugi dołączyła do niej również matka.

Teraz także dziewczyna go dostrzegła i wesoło pomachała mu ręką. Zamiast odmachać, zasalutował. Pomyślał, że to jej się powinno spodobać. Oczywiście z tej odległości widziała jedynie człowieka w mundurze. Nie miała pojęcia, kim Teddy jest. Był dla niej jednym z wielu.

Zagwizdał na psa.Przygody Augustusa

– Straszliwe konsekwencje –

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie, przynajmniej według Augustusa.

– Zawsze zaczyna się niewinnie – westchnął pan Swift, choć wątpił, aby definicja niewinności Augustusa była spójna z tą wyznawaną przez większość ludzkości.

– To nie była moja wina! – zaprotestował z wielkim gniewem Augustus.

– Taką sentencję umieszczą na twoim nagrobku, mój drogi – rzekła pani Swift, podnosząc wzrok znad cerowanej skarpetki. Nie trzeba dodawać, że należącej do Augustusa. („Co on z nimi wyprawia?” – zdumiewała się raz za razem).

– Poza tym skąd mogłem wiedzieć, co się wydarzy – dodał Augustus.

– Każdy czyn niesie ze sobą określone konsekwencje – stwierdził jego ojciec. – O czym zapominają jedynie krótkowzroczni. – Pan Swift był prawnikiem, dni w sądzie upływały mu na oskarżaniu winnych i rozkoszowaniu się iście bitewnym zamętem na sali rozpraw. Siłą rzeczy część tych emocji przenosił na grunt domowy. Jego syn uważał, że ojciec, z racji swojego zawodu, ma nad nim niesprawiedliwą przewagę.

– Każdy jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy – wymamrotał teraz pod nosem.

– Przyłapano cię na gorącym uczynku – zauważył łagodnie pan Swift. – Czy to nie wystarczający dowód winy?

– Wcale nie było mi gorąco – burknął nadąsany Augustus. – Farba też była zimna, w dodatku zielona, wysoki sądzie – dodał z powagą.

– Och, dajże spokój – żachnęła się pani Swift. – Przez ciebie rozbolała mnie głowa.

– Jak to przeze mnie? – obruszył się Augustus, urażony kolejnym zarzutem. – Żebym mógł się stać przyczyną twojego bólu głowy, musiałbym najpierw zrobić coś, żeby go wywołać. Na przykład uderzyć cię w głowę szpadlem. A ja nie mam szpadla. Ergo – zakończył dumnie, wydobywszy to słowo z jakiegoś zakurzonego zakamarka swojej pamięci – nie może cię przeze mnie boleć głowa.

Potok wymowy syna nie wpłynął wcale na poprawę samopoczucia pani Swift. Zamachała ręką, jakby chciała się pozbyć wyjątkowo uprzykrzonej muchy, i wróciła do cerowania.

– Czasami – mruknęła – zastanawiam się, za co właściwie bogowie tak mnie pokarali.

Augustus dla odmiany był z siebie bardzo zadowolony. Zawzięcie się bronił, niewinnie oskarżony walczył o swoje prawa. Jego siostra Phyllis – „sawantka” według ich matki – wciąż grzmiała na temat „praw zwykłego człowieka”. „A przecież – myślał sobie Augustus – trudno o kogoś bardziej zwykłego ode mnie”. „Mam swoje prawa – oznajmił teraz rezolutnie – które zostały srodze pogwałcone” – dodał z emfazą. Słyszał wcześniej, jak Lionel („zarozumialec” według Phyllis) mówił tak w związku z jakąś dziewczyną, w której się głupio zadurzył.

– Och, na miłość boską! – jęknął ojciec. – Nie rób z siebie Edmunda Dantesa.

– Kogo?

– Ty chyba w ogóle nie myślisz – rzekł ojciec. – Każdy, kto ma choć uncję zdrowego rozsądku, przewidziałby, co może nastąpić.

– Myślałem, ale tylko o tym, że bardzo chciałbym wiedzieć, co jest po drugiej stronie – odparł Augustus.

– Ciekawe, ileż to razy takie podejście stanowiło preludium do katastrofy? – rzucił pan Swift w przestrzeń.

– I co zobaczyłeś po tej drugiej stronie? – spytała pani Swift, nie mogąc powściągnąć ciekawości.

– No cóż – odrzekł Augustus, przesuwając językiem gruszkowy drops spod jednego policzka pod drugi, aby zyskać na czasie.

– Czy nie była to przypadkiem peruka pani Brewster? – zapytał pan Swift głosem, jakiego używał zwykle na sali sądowej; jego ton sugerował, że zna już odpowiedź.

– Skąd miałem wiedzieć, że ona nosi perukę? To mogła być czyjakolwiek peruka. Mogła tam sobie po prostu leżeć. Skąd miałem wiedzieć, że pani Brewster jest łysa? Ty nosisz perukę, a nie jesteś łysy.

– W sądzie. Noszę perukę w sądzie – podkreślił ze zniecierpliwieniem pan Swift.

– Nie przypuszczam, abyś się domyślał, dokąd ten pies ją zawlókł? – zwróciła się do syna pani Swift.

Ten właśnie moment wybrał sobie Jock, wciąż noszący ślady wspomnianej zielonej farby, aby wpaść do pokoju z radosnym ujadaniem. Pani Swift…

– O, bogowie – jęknął Teddy, upuszczając książkę na podłogę.

Izzie skradła mu życie. Jak mogła zrobić coś podobnego? (Incydent z farbą rzeczywiście zdarzył się nie z jego winy). Przywłaszczyła sobie jego życie i przeinaczyła je, zmieniając Teddy’ego w całkiem innego chłopca, głuptasa z głupim, potwornie głupim psem, terierem rasy West Highland o niedbale naszkicowanym pyszczku i oczkach jak czarne paciorki. Książka była ilustrowana prymitywnymi rysuneczkami, co tylko pogarszało sprawę. Sam Augustus okazał się umorusanym, źle wychowanym uczniakiem w przyklejonej do potylicy czapce z daszkiem, z opadającym na oczy kosmykiem włosów i wystającą z kieszeni procą. Książka miała twardą okładkę w kolorze zielonym. Wytłoczone w niej złocone litery głosiły: „Przygody Augustusa, spisane przez Delphie Fox”, tak bowiem brzmiał pseudonim literacki Izzie. Wewnątrz znajdowała się dedykacja: „Dla mojego bratanka Teddy’ego – mojego drogiego Augustusa”. Co za brednie!

Najbardziej wyprowadziło go jednak z równowagi co innego. Oto Izzie nie tylko dała mu do towarzystwa niewłaściwej rasy psa, ale na domiar złego przypomniała o tragicznej stracie Trixie, która odeszła tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Teddy’emu do głowy by nie przyszło, że suczka umrze przed nim, cierpiał więc niewymownie z żalu i niedowierzania. Gdy po zakończeniu pierwszego semestru wrócił do domu ze szkoły, już jej nie było – spoczęła pod jabłoniami obok Bosmana.

– Staraliśmy się utrzymać ją przy życiu do twojego powrotu, chłopcze – poinformował go Hugh. – Zwyczajnie nie dała rady.

Teddy sądził, że nigdy nie przeboleje śmierci Trixie, i może istotnie jej nie przebolał. Tyle że kilka tygodni po premierze Przygód Augustusa Izzie zjawiła się u nich z kolejnym podarkiem, szczeniaczkiem rasy West Highland z imieniem „Jock” wygrawerowanym na kosztownej obróżce. Teddy ze wszystkich sił starał się nie polubić psiaka; uważał, że byłoby to nie tylko sprzeniewierzenie się pamięci ukochanej Trixie, lecz także sygnał, że zaakceptował koszmarną fabularyzację swojego życia. Naturalnie zadanie to okazało się ponad jego siły i nowy piesek wkrótce odnalazł drogę do najpilniej strzeżonych komnat jego serca.

Augustus miał jednak w ten czy inny sposób prześladować Teddy’ego aż do końca życia.

Do pokoju zajrzała Ursula, podniosła książkę z podłogi i zaczęła czytać na głos: – „»To chyba Augustus?« – szepnęła panna Slee do ucha pana Swifta. Szept był teatralny, z rodzaju tych, które każą siedzącym wokół odwracać głowy z zainteresowaniem”.

Co właściwie ukształtowało Teddy’ego? Na pewno nie „siniaki, ślimaki i psiaki”, tylko liczne, następujące po sobie pokolenia Beresfordów i Toddów, których losy zbiegły się w końcu w kulminacyjnym punkcie pewnej chłodnej jesiennej nocy, gdy ojciec chwycił złotą cumę włosów jego matki i nie puścił, dopóki nie doholował ich obojga do odległego brzegu (posługiwali się licznymi eufemizmami na opisanie wiadomego aktu). Gdy potem leżeli niby para rozbitków w swoim małżeńskim łożu, każde czuło się nieco oszołomione nieoczekiwanym zapałem drugiego. Wreszcie Hugh odchrząknął i szepnął: „Wypłynęliśmy na szerokie wody, co?”. Sylvie nic nie odpowiedziała, czuła bowiem, że wyczerpali zasób marynistycznych metafor.

Lecz ziarno piasku trafiło do muszli (jej własna metafora) i poczęła się w niej tworzyć perła, którą był Edward Beresford Todd. Rósł i rósł, aż ujrzał światło dzienne w przededniu Wielkiej Wojny. Potem godzinami leżał spokojnie w swoim wózeczku, za całe towarzystwo mając dyndającego pod budką srebrnego zajączka.

Matka Teddy’ego była wspaniała niczym lwica. Stąpała miękko po domu, czuwając nad bezpieczeństwem rodziny. Ojciec natomiast stanowił pewną zagadkę; dzień w dzień znikał w nieznanym Teddy’emu miejscu (zwanym „bankiem”), później przepadł na dłużej w innym, jeszcze bardziej odległym (zwanym „wojną”). Siostry kochały Teddy’ego, kołysały go, podrzucały do góry i obsypywały pocałunkami. Brat drwił sobie z niego, kiedy przyjeżdżał do domu na wakacje. Większość czasu spędzał bowiem w szkole, gdzie wpajano mu stoicyzm konieczny do tego, by przeżyć. Natomiast matka przytulała policzek do policzka Teddy’ego i szeptała: „Z nich wszystkich ty jesteś mi najbliższy”. Wiedział, że matka mówi prawdę, i serdecznie żałował swojego rodzeństwa. („Jaka to ulga – myślała Sylvie – poznać nareszcie, czym jest prawdziwa miłość!”).

Co do jednego miał przynajmniej pewność: byli razem szczęśliwi. Z czasem zrozumiał, że to nie takie proste. Szczęście, podobnie jak samo życie, okazało się kruche niczym szkielet ptaka i równie nietrwałe jak dzwonki leśne, lecz dopóki trwało, Fox Corner można było uznać za zrealizowane marzenie o Arkadii.1980

Dzieci Adama

– Mamusiu, jestem głodny!

Viola była zbyt pochłonięta widokiem morza, aby zareagować na tę skargę. Nieznośnie upalne popołudnie dobiegało końca. „Dzień na plaży!” – entuzjastycznie oznajmił z rana Dominic. Trochę zbyt entuzjastycznie, jakby wypad nad morze mógł wywołać transcendentną przemianę w ich życiu. Nie było dnia, aby nie wpadał na taki czy inny genialny pomysł. Większość z nich wiązała się dla Violi z jakimś utrapieniem. („Idę o zakład, że Dominicowi udaje się uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy jeszcze przed śniadaniem!” – śmiała się z podziwem Dorothy, jakby to było coś godnego pochwały). Zdaniem Violi świat by skorzystał, gdyby ludzie mieli mniej genialnych pomysłów. Skończyła dwadzieścia osiem lat i zdążyła się zmęczyć życiem. Uważała, że dwadzieścia osiem lat to wyjątkowo nieciekawy wiek: nie była młoda, lecz najwyraźniej nikt nie traktował jej jak osoby dorosłej. Ludzie stale nią dyrygowali, co doprowadzało ją do szału. Jedyną faktyczną władzę zdawała się sprawować nad dziećmi, a i tę ograniczały niekończące się negocjacje.

Aby pokonać pięć mil, pożyczyli od Dorothy furgonetkę, która popsuła się (oczywiście) o milę od plaży.

Kierowca przejeżdżający tamtędy przypadkowo – starszy, mizernie wyglądający człowiek w wiekowym morrisie minorze kombi – zatrzymał się koło nich, pochylił nad maską, zrobił coś banalnie prostego i – abrakadabra! – furgonetka ożyła. Okazał się miejscowym farmerem, zresztą ich sąsiadem. Zarówno on, jak i morris minor byli w lepszej formie, niżby się mogło wydawać. Dzieci go rozpoznały, ale w żaden sposób nie dały tego po sobie poznać, otumanione spiekotą i podobnie jak ich rodzice przygnębione faktem, że furgonetka Dorothy popsuła się trzeci raz w ciągu miesiąca.

– Tak czy inaczej trzeba ją będzie odstawić do warsztatu – powiedział farmer. – Ta naprawa jest tylko tymczasowa.

Dominic, zawsze skory do pomocy, zaserwował mu mądrość godną jakiegoś guru:

– Człowieku, wszystko jest tymczasowe.

Farmerowi przemknęły przez myśl obrazy majestatycznych gór i gwiazd na nieboskłonie, nawet oblicze samego Boga. Nie był jednak w nastroju do dyskusji. Ich widok wyraźnie go rozbawił – obszarpane dzieci (à la wiktoriańska biedota) siedzące z posępnymi minami na poboczu obok matki, rozczochranej młodej Madonny ubranej jak na bal przebierańców.

Strój stylizowany na cygański – wiejska chustka na głowie, martensy, długa welurowa spódnica, haftowany indyjski kaftan naszywany lusterkami – Viola narzuciła na siebie w pośpiechu, bez żadnego zastanowienia. Nie pomyślała, że jadą na plażę i że z każdą godziną będzie jej coraz bardziej gorąco. Tyle wysiłku kosztowało ją przygotowanie niezbędnego ekwipunku na wyprawę – prowiantu, ręczników, kostiumów kąpielowych, dodatkowego prowiantu, dodatkowych ręczników, ubrań na zmianę, wiaderek, łopatek, prowiantu na zapas, ubrań na zapas, siatek do łowienia ryb, mniejszej piłki, napojów na zapas, większej piłki, kremu do opalania, kapeluszy, wilgotnej flaneli w foliowej torebce, koca do siedzenia – że ostatecznie sama ubrała się w to, co wpadło jej w ręce.

– Ładny mamy dzień – zauważył staruszek, uchylając tweedowej czapki.

– Tak? – odmruknęła Viola.

Tymczasem kompletnie niezaradna, jeśli chodzi o mechanikę samochodową, głowa ich rodziny odgrywała rolę świętego szaleńca – a może po prostu szaleńca – pląsając po jezdni na podobieństwo królewskiego błazna. Dominic miał na sobie wielobarwny ufarbowany domową metodą podkoszulek i połatane dżinsy, które wcale nie potrzebowały łatania – coś, co doprowadzało Violę do białej gorączki, jako że ona musiała te łaty naszywać. Jeśli chodzi o styl, cała rodzina prezentowała się wyjątkowo niemodnie, nawet farmer był tego świadomy. W swoim czasie poznał oblicze młodzieżowego buntu dzięki okolicznym wyrostkom, zakolczykowanym i paradującym w łachmanach pospinanych agrafkami, oraz młodocianym hedonistom, którzy po nich nastali, poprzebieranym za piratów, banitów i rojalistów z czasów angielskiej wojny domowej. Farmer, kiedy był w ich wieku, ubierał się tak samo jak jego ojciec i nie poświęcał większej uwagi swojemu wyglądowi.

„Byliśmy dziećmi lat sześćdziesiątych – lubiła później mawiać Viola, jakby sam ten fakt czynił ją interesującą. – Dziećmi kwiatami!”, mimo że gdy lata sześćdziesiąte dobiegały końca, ona wciąż paradowała w schludnym szarym mundurku szkoły kwakrów, a jedyne kwiaty w jej włosach miały postać dziecinnego wianuszka ze stokrotek zerwanych na skraju szkolnego boiska do lacrosse.

Teraz zapaliła własnoręcznie skręconego cienkiego papierosa, snując ponure rozważania nad złą karmą, która najwyraźniej przypadła jej w udziale. Zaciągnęła się głęboko, po czym we wzruszającym przypływie macierzyńskiej odpowiedzialności zadarła do góry podbródek, aby wydmuchać dym ponad głowami dzieci. Gdy pierwszy raz zaszła w ciążę – z Sunnym – nie miała pojęcia, co ją czeka. Nie była pewna, czy wcześniej widziała choćby jednego niemowlaka, i wyobrażała sobie, że opieka nad nim będzie przypominała zajmowanie się kotem, w najgorszym razie szczeniakiem. (Okazało się, że dziecko nie przypominało ani jednego, ani drugiego). Gdy rok później ponownie zaszła w ciążę, tym razem z Bertie, mogła za to winić jedynie własną inercję.

– Zbawco! – rozpromienił się Dominic, gdy silnik wreszcie rozkaszlał się i ożył. Padł na kolana przed farmerem z dłońmi złożonymi nad głową jak do modlitwy i czołem dotknął asfaltu.

Viola zastanawiała się, czy łyknął kwas. Czasami trudno było to wyczuć, w zasadzie całe jego życie zdawało się jednym niekończącym się odlotem. Albo był na haju, albo właśnie miał doła.

Dopiero gdy ten etap życia dobiegł końca, Viola zdała sobie sprawę, że ojciec jej dzieci cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną. Na termin „choroba afektywna dwubiegunowa” było jeszcze za wcześnie – zanim go wymyślono, Dominic od dawna nie żył. „Tak to jest, jak się wejdzie pod pociąg” – rzucała lekceważąco Viola na spotkaniach swojej kobiecej grupy wsparcia w Leeds. Na wydziale studiów feministycznych tamtejszego uniwersytetu robiła zaocznie magisterkę z „postkontrkulturowego feminizmu”. („Jakiego?” – zdumiał się Teddy). W latach osiemdziesiątych północ kraju była wylęgarnią buntowników.

– Szczerzył się do mnie jak przygłup – zwierzył się żonie farmer po powrocie do domu. – W dodatku to taki z wyższych sfer. Można by się spodziewać, że bogaci będą mieli więcej oleju w głowie.

– Nie mają go więcej od innych – zauważyła roztropnie jego małżonka.

– Miałem ochotę przywieźć ich tutaj, nakarmić jajkami na szynce i porządnie wyszorować.

– Pewnie byli z tej komuny. Biedne dzieciaczki.

Kilka tygodni wcześniej „dzieciaczki” stanęły na progu jej domu. W pierwszej chwili wzięła je za żebrzących Cyganów i chciała przepędzić. Zorientowawszy się, że to dzieci z sąsiedniej farmy, zaprosiła je do środka, poczęstowała mlekiem i ciastem, a na koniec pozwoliła nakarmić gęsi oraz zwiedzić dojarnię krów rasy Red Devon.

– Słyszałem, że zażywają tam narkotyki i tańczą nago w świetle księżyca – rzekł farmer. (Święta prawda, choć rozrywki te nie były nawet w połowie tak ekscytujące, jak by się mogło wydawać).

Odjeżdżając, farmer nawet nie spojrzał na Bertie, która wciąż siedziała na poboczu i machała grzecznie za oddalającym się morrisem minorem.

Żałowała, że ten miły człowiek nie zabrał jej ze sobą. Wcześniej ciekawość zawiodła ją pod bramę jego gospodarstwa. Przez szpary między sztachetami podziwiała zadbane pola, krowy o lśniącej sierści i puszyste białe owce, które wyglądały, jakby właśnie wyszły z kąpieli. Widziała też samego farmera w znoszonym filcowym kapeluszu, jeżdżącego po tych zadbanych polach czerwonym traktorem jak z kreskówki.

Razem z Sunnym zawędrowali bez wiedzy rodziców aż do domu na farmie. Tam gospodyni poczęstowała ich ciastem i mlekiem, nazywając „biednymi kruszynkami”. Pokazała im, jak się doi te duże czerwone krowy (a to ci heca!), i dała im jeszcze ciepłe mleko, które wypili na stojąco w dojarni. Potem pozwoliła im nakarmić duże białe gęsi, które podniecone gęgały i kręciły się wokół. Zaśmiewali się z tego do łez. Wszystko było wspaniale do momentu, gdy nadciągnęła Viola, groźna niczym chmura gradowa, żeby ich zabrać do domu, i na widok gęsi straciła dech. Z jakiegoś tajemniczego powodu nie cierpiała gęsi.

Bertie zdołała wówczas ukryć w dłoni piórko, które zabrała ze sobą jako talizman. Wizyta na farmie miała dla niej posmak bajki i bardzo żałowała, że nie może odnaleźć drogi powrotnej do tego magicznego miejsca. Albo pojechać tam wiekowym morrisem minorem.

– Strasznie głodny, mamusiu!

– Ciągle jesteś głodny – odparła lekko Viola, starając się na własnym przykładzie pokazać, że nie można ciągle biadolić. – Spróbuj powiedzieć: „Mamo, jestem głodny. Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? Bardzo proszę”. Co sobie pomyśli Pan Kindersztuba?

Pan Kindersztuba, kimkolwiek był, stanowił przekleństwo Sunny’ego, zwłaszcza jeśli chodzi o jedzenie.

Wszystko, co chłopiec mówił, brzmiało jak skarga. Viola pomyślała, że nie mogła mu wybrać mniej odpowiedniego imienia¹⁴. Wciąż usiłowała wykrzesać z niego choć odrobinę radości. „Rozchmurz się!” – powtarzała, rozczapierzając palce u rąk i rozciągając wargi w sztucznym uśmiechu. Gdy chodziła do szkoły w Yorku i brała udział w zajęciach kółka teatralnego, ich nauczycielka robiła tak samo. Dziewczynki z kółka uważały to za dziwactwo, lecz po latach Viola doceniła wartość zachowywania pozorów wesołości w sytuacjach, gdy człowiekowi wcale nie jest do śmiechu. Po pierwsze, uśmiechem łatwiej było osiągnąć to, czego się chciało. Po drugie, matka pogodnego dziecka nie miała stale ochoty go udusić. Sama co prawda nie stosowała się do tej zasady. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz promiennie się uśmiechała – o ile w ogóle kiedykolwiek jej się to zdarzyło.

– Jestem głodny – powtórzył z uporem Sunny.

Zezłoszczony obnażał zęby w naprawdę wstrętny sposób. Kiedy się rozkręcił, potrafił także ugryźć. Viola wciąż miała dreszcze na wspomnienie ubiegłorocznych odwiedzin u swojego ojca. Wybrali się tam, żeby świętować urodziny Sunny’ego. Bez Dominica, rzecz jasna, rodzina to nie była jego bajka. „Rodzina to nie jego »bajka«? – zdziwił się jej ojciec. – Jak to? Przecież sam ma rodzinę. Ciebie. Dzieci. Że nie wspomnę o innych krewnych”. Dominic był „skłócony” z rodzicami – coś, czego Teddy nie był w stanie pojąć.

– Myślałam o bardziej tradycyjnych rzeczach. Rodzinne wizyty to nie jego bajka – odparła Viola. (Owszem, nadużywała słowa „bajka”). Gdyby Dominic nie był ojcem jej dzieci, mogłaby go podziwiać za łatwość, z jaką potrafił się rozgrzeszać z różnych obowiązków, zasłaniając się swoim prawem do samorealizacji.

Sunny był bliski wybuchu już wtedy, gdy dziadek pomagał mu zdmuchiwać świeczki na torcie. Viola upiekła ten tort rano w ojcowskiej kuchni, a następnie na wierzchu ułożyła napis z kolorowych okrągłych cukierków: „Wszystkiego najlepszego, Sunny”. Literki były krzywe, więc ojciec myślał, że to Bertie ozdobiła tort.

– Kiedy wreszcie zjemy tort? – zawodził Sunny.

Ledwo ścierpiał (wszyscy ledwo ścierpieli) obiad złożony z zapychającej zapiekanki z pełnoziarnistego makaronu z żółtym serem przyrządzonej przez Violę. Jego zdaniem ta potrawa nie nadawała się na urodzinową ucztę. Poza tym to miał być jego tort.

– Panu Kindersztubie nie spodobałby się ten ton – stwierdziła Viola.

– Komu? – zdziwił się Teddy.

Odniósł wrażenie, że Pan Kindersztuba to jedyny autorytet w tej rodzinie.

Viola pokroiła tort i podsunęła kawałek Sunny’emu, który bez żadnego zrozumiałego dla niej powodu rzucił się na nią jak wąż i ugryzł ją w przedramię. Niewiele myśląc, spoliczkowała go. Wstrząs sprawił, że chłopiec zamilkł. Sekunda zmieniła się w wieczność. Wszyscy zebrani wstrzymali oddech w oczekiwaniu na wybuch histerycznego wrzasku. Nie musieli długo czekać.

– No przecież zrobił mi krzywdę – broniła się Viola, widząc minę ojca.

– Na litość boską, on ma dopiero pięć lat.

– Musi się nauczyć panować nad sobą.

– Ty też – zauważył ojciec i wziął na ręce Bertie, jakby chciał ją obronić przed potencjalnym aktem przemocy ze strony matki.

– Czego się spodziewałeś? – zwróciła się ostro Viola do Sunny’ego. Starannie ukrywała wstyd i skruchę na myśl o własnym godnym ubolewania wyskoku.

Wrzask zamienił się w wycie, gorące łzy bólu i wściekłości płynęły po umazanej czekoladą buzi. Viola objęła Sunny’ego i podniosła z krzesła, lecz jego ciało zesztywniało jak kawał drewna, tak że nie dawał się przytulić. Odstawiła więc go na podłogę, a on natychmiast ją kopnął.

– Nie możesz kopać i gryźć innych i uważać, że ominą cię konsekwencje – oznajmiła, drętwa niczym staroświecka niania, żadnym gestem nie zdradzając, jakie emocje się w niej kotłują. Miała wrażenie, że wije się w niej jakiś demon. Demon ten często przemawiał jej spierzchłymi wargami głosem Drętwej Niani, której płochliwie ustępował miejsca Pan Kindersztuba.

– A właśnie że mogę! – ryknął Sunny.

– Nie, nie możesz – odrzekła ze spokojem Drętwa Niania – ponieważ wtedy przyjdzie zły pan policjant, zabierze cię do więzienia i zamknie na wiele lat za kratami.

– Violu! – krzyknął jej ojciec. – Na litość boską, weź się w garść! To tylko dziecko. – Podał Sunny’emu rękę, mówiąc: – Chodź, poszukamy czegoś słodkiego.

Zawsze był w domu głosem rozsądku. A raczej Głosem Rozsądku – w wyobraźni Viola przydawała mu cechy starotestamentowego Boga. Stale słyszała jego komentarze gdzieś z tyłu głowy i z uporem nie chciała w nich rozpoznać szeptu własnego niespokojnego sumienia.

Pozostawiona sama przy stole Viola wybuchnęła płaczem. Dlaczego wszystko zawsze się tak kończyło? I dlaczego to znów była jej wina? Nikogo nie obchodziło, jak ona się czuje. Jej na przykład nikt nie piekł tortów urodzinowych, w każdym razie nie ostatnio. Dawniej robił to ojciec, lecz Viola bez entuzjazmu patrzyła na domowe wypieki. Marzyła o tortach widywanych na wystawach U Betty i U Terry’ego, dwóch cukierni tkwiących naprzeciwko siebie po obu stronach placu św. Heleny niczym skłóceni małżonkowie.

Na swoje pięćdziesiąte urodziny Viola zamówiła tort w cukierni U Betty, Terry bowiem już dawno opuścił plac boju. Przez biały wierzch biegł delikatny wrzosowy napis: „Wszystkiego najlepszego z okazji 50. urodzin, Violu”. Musiała to zrobić sama, gdyż pomimo niezawoalowanych aluzji Bertie nie zdołała pojąć, jak ważne jest dla matki świętowanie półwiecza własnych urodzin. Viola przeżyła swoją matkę o ponad trzy lata – wcale nie pragnęła wygrać w tej konkurencji. Przez ten czas matka zdążyła się zmienić w wyblakłe wspomnienie, którego nie sposób było ożywić. Im bardziej Viola ją zapominała, tym bardziej za nią tęskniła.

Nie powiedziała nikomu o tym torcie i sama zjadła cały. Zajęło jej to wiele tygodni, a pod koniec był całkiem nieświeży. Biedna Viola!

Pozbierała kolorowe cukierki z tortu Sunny’ego. Wszystkie, nie tylko te pomarańczowe, pochodziły z fabryki na drugim końcu miasta. Viola była tam kiedyś z wycieczką szkolną i widziała wielobarwne mieszanki obracające się w czymś, co przypominało betoniarki, tyle że wykonane z błyszczącej miedzi. Na koniec zwiedzania każdy dostał za darmo pudełko czekoladek. Te, które dostała Viola, nigdy nie zostały zjedzone, ponieważ po powrocie do domu cisnęła nimi w ojca. Szybko zapomniała, dlaczego to zrobiła. Pewnie dlatego, że nie był jej matką.

Odniosła brudne naczynia do kuchni i wstawiła je do zlewu. Przez okno widziała całą trójkę w ogrodzie. Oglądali żonkile. („Są ich tam miliony!” – oznajmił później Sunny z wielkim ożywieniem). Viola patrzyła na dzieci klęczące wśród kwiatów; ich twarzyczki aż lśniły wśród tego morza złota. Sunny i Bertie śmiali się i wesoło gawędzili z jej ojcem. Na ten widok ogarnął ją nieznośny smutek. Poczuła się tak, jakby przez całe życie patrzyła przez szybę na cudze szczęście.

– Jestem głodny! – wrzasnął Sunny.

Viola, której skupiony wzrok tonął w morzu, zupełnie jakby była latarnikiem wypatrującym tonącego statku, sięgnęła za siebie do plecaka i szperała przez chwilę na oślep w jego czeluściach, po czym wyciągnęła papierową torbę z niedojedzonymi kanapkami – grubymi pajdami domowego żytniego chleba na zakwasie przełożonymi wegetariańskim pasztetem i podwiędłymi plasterkami ogórka. Sunny wściekł się, widząc ponownie nieapetyczną przekąskę.

– Nie chcę tego! – krzyknął i cisnął w nią kanapką. Fatalnie rzucał do celu i kanapka zniknęła w pysku mile zaskoczonego labradora, który akurat tamtędy przebiegał.

– Słucham? – spytała Viola tonem, który sugerował coś całkiem przeciwnego.

– Chcę coś dobrego – jęczał Sunny. – Nigdy nie dajesz nam nic dobrego.

– Kto ładnie nie prosi, ten nie zasługuje na smakołyki – mruknęła Viola.

„Labrador nie prosił, a dostał” – pomyślał Sunny.

Wszystko wskazywało na to, że Drętwa Niania zabrała się z nimi na plażę. Viola podała kanapkę Bertie, która kopała dołki w piasku, ta zaś odparła: „Dziękuję, mamusiu”, ponieważ dobrze wiedziała, że kiedy zachowuje się układnie, matka jest dla niej miła. „Bardzo proszę” – rzuciła Viola. Sunny aż zgrzytnął zębami na ten pokaz dobrych manier, odgrywany jedynie po to – co do tego nie miał wątpliwości – aby wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. Tak samo było, gdy grali w „Szczęśliwą rodzinkę” (był jeszcze za mały, aby pojąć ironię tej sytuacji): jeśli za każdym razem nie powiedziało się „proszę” oraz „dziękuję”, traciło się Pana Myszkę albo Panią Rudzikową, nawet jeśli zwyczajnie się zapomniało. „Nienawidzę cię” – mruknął pod adresem Violi. Dlaczego nigdy nie była dla niego dobra? „Dobry” było dla Sunny’ego słowem wytrychem. Pewnego dnia jego słownik miał się poszerzyć, lecz na razie ten jeden przymiotnik załatwiał sprawę. – Nienawidzę cię – powtórzył, bardziej do siebie niż do matki.

– Tra-la-la – odpowiedziała. – Obawiam się, że nic nie słyszę.

Sunny głęboko zaczerpnął powietrza i wrzasnął, ile sił w płucach: – Nienawidzę cię! – Ludzie na plaży zaczęli się na nich oglądać.

– Mam wrażenie, że ci w morzu nie dosłyszeli – stwierdziła Viola tonem, który budził w Sunnym mordercze instynkty. Udawała, że nic jej nie wzrusza. Lodowaty sarkazm matki był śmiercionośną bronią, z którą nie umiał walczyć. W jego sercu wzbierała burza. Jeszcze chwila i eksploduje. Matka miałaby nauczkę.

„Poddaj się, Sunny – myślała Bertie. – Nigdy z nią nie wygrasz. Przenigdy”. Kopała dalej spokojnie. Jedną ręką operowała łopatką na krótkim trzonku, w drugiej ściskała kanapkę, której nie zamierzała zjeść. Przez jakiś czas cierpliwie drążyła dołek w piasku, po czym przeniosła się kawałek dalej i zaczęła drążyć nowy, jakby miała w głowie jakiś precyzyjny plan, chociaż w istocie dotyczył on tylko wykopania przed zachodem słońca tylu dołków, ile się tylko da.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Robert Baden-Powell, Skauting dla chłopców, przekład Stanisława Kapiszewskiego (wszystkie przypisy w tekście pochodzą od tłumaczki).

2. Charles Dickens, Wielkie nadzieje, przekład Karoliny Beylin.

3. Emily Dickinson, Przetnij wpół Skowronka – znajdziesz Śpiew, przekład Stanisława Barańczaka.

4. Percy Bysshe Shelley, Do skowronka, przekład Ludmiły Marjańskiej.

5. Gerard Manley Hopkins, Skowronek w klatce, przekład Stanisława Barańczaka.

6. Gerard Manley Hopkins, Morze i skowronek, przekład Stanisława Barańczaka.

7. Femme séduisante (franc.) – kusicielka.

8. William Szekspir, Makbet, przekład Leona Ulricha.

9. William Blake, Wróżby niewinności, przekład Zygmunta Kubiaka.

10. W języku angielskim wymawiane w ten sam sposób słowo fanny to wulgarne określenie kobiecych genitaliów.

11. Mikado, czyli jeden dzień w Titipu, operetka w dwóch aktach W.S. Gilberta i A. Sullivana, przekład Adolfa Kitschmana.

12. Emmeline Pethick-Lawrence (1867–1954), brytyjska aktywistka walcząca o prawa kobiet.

13. Robert Baden-Powell, Skauting dla chłopców, przekład Stanisława Kapiszewskiego.

14. Sunny (ang.) – o charakterze: pogodny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: