Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bonavia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bonavia - ebook

Książka Bonavia serbskiego pisarza Dragana Velikicia (ur. 1953), znanego już w Polsce autora powieści Casus Brema i Lufcik, to wielowątkowa, kunsztownie zbudowana i wyciszona proza o życiowych wyborach, poszukiwaniu dla siebie miejsca w świecie i trudnych relacjach między bliskimi osobami. Opowiadając o losach kilkorga mieszkańców dawnej Jugosławii i dzisiejszej Serbii, autor prowadzi czytelnika do Belgradu, Budapesztu, Wiednia i San Francisco. Nie unika odniesień historycznych i politycznych, ale mówi przede wszystkim o sprawach międzyludzkich: o powstawaniu i rozpadzie związków, o niespodziewanych spotkaniach, mijaniu się i odchodzeniu, o potrzebie uczuć i o bolesnej niemożności ich zaspokojenia.

Bonavia to nazwa starego i wytwornego hotelu w Rijece, który odegrał ważną rolę w rodzinnej i osobistej historii Dragana Velikicia. Bona via, czyli „dobrej drogi”, to też życzenie kierowane do tych, którzy wyruszają na wędrówkę, i do tych, którzy odchodzą.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03392-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Znowu na miejscu zbrodni, pomyślała. Jakież to byłoby piekło, gdyby myśli były widzialne. Siedzi obok niego. Zadumana i nieobecna.

Taksówka wjechała w stromą ulicę Mikó, w kierunku Baszty. Dopiero co rozkwitłe korony drzew, wbrew niezwykle ciepłemu kwietniowemu słońcu, pielęgnowały poranny chłód.

– Tutaj kiedyś mieszkał Sándor Márai. – Przeszyty jej spojrzeniem, natychmiast pożałował wypowiedzianych słów.

– Dlaczego miałoby to być dla mnie istotne? Sándor Márai? Kto to?

– Pisarz węgierski…

– A ja myślałam, że japoński.

– Ale jesteś dowcipna! Dwa lata temu dałem ci jego dziennik… Nie, to już będą całe trzy…

– Pamiętam, straszna nuda. Właśnie tak, jak lubisz. Każdego pierwszego kolejnego miesiąca znajdujesz sobie nowe schronienie. Samemu nic nie zbudujesz. Cały ty!

– Nie przesadzaj – bronił się machinalnie, wcale nie uważając, że przesadza.

Taksówka przejechała rampę i skręciła w prawo, a zaraz potem w lewo. Szpaler zadbanych fasad niskich domów z pelargoniami w oknach. Za oknem suną restauracje, kawiarnie, sklepy z pamiątkami. Z głębi szerokich bram wyłaniają się podwórka. Marko siedzi obok kierowcy, pochłania spojrzeniem każdy detal. Marija wyczuwa podniecenie. Zawsze jest taki, dokądkolwiek podróżują. Wie też, co Marko wtedy myśli: jak by było dobrze schować się w marzeniach. Otulić się plątaniną magii i banału. Trwać w niej, bez początku i bez końca.

Bajkowy widok zaspanej wioski rozmywa się nagle, gdy docierają do placu. Taksówka zatacza koło i zatrzymują się obok pięknego budynku. Na przedłużeniu placu Katedralnego, dokładnie na wprost, w białym świetle rozpościera się bezkresny Peszt.

– Dawne Ministerstwo Finansów – wypowiedział te słowa wprawdzie półgłosem, ale nie mógł powstrzymać się przed demonstracją wiedzy. Tylko się uśmiechnęła. Wiedział, że mu wybaczyła. Że zawładnął nią entuzjazm spowodowany nadejściem długo oczekiwanego momentu. Rozejrzała się po placu. Rozpoznał na jej twarzy zadowolenie. To była znowu Marija sprzed sześciu lat – ta, którą poznał w kolejce przed węgierską ambasadą w Belgradzie. Widząc jej spojrzenie, zwrócone ku głębi ulicy po drugiej stronie placu, z trudem powstrzymał się przed słowami: Tam na końcu jest kawiarnia Miró. Pamiętasz?

Jak mogłaby nie pamiętać? Spotkali się w parne wrześniowe popołudnie na placu Vörösmartyego, w kawiarni Gerbeaud. Odprowadziła przyjaciółkę na lot do Ameryki, wróciła do hotelowego pokoju i zapadła się w fotel. Całe życie zatrzymało się w ciężkiej guli, która rosła w gardle. Chciała płakać, ale nie mogła. Duszny, tani apartament w pobliżu dworca Keleti, na który przyjechała trzy dni wcześniej. On zapamiętał nie tylko nazwę hotelu, ulicę i numer, ale nawet twarz recepcjonisty, w jakich godzinach podawane jest śniadanie, małą ławkę w windzie, kolor ręcznika, witryny pobliskich sklepów i tablicę z rozkładem jazdy na przystanku tramwajowym. Poinformował ją o tym z uśmiechem zwycięzcy, uśmiechem, który mówił, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć, że ubezpieczył każdy krok, ochronił się przed niewiadomym, które czyha na nieprzygotowanych i nieostrożnych. Na ulicy czuje się najpewniej; pomiędzy pętlami tras tramwajowych, w chwilach wariackich przesiadek i nagłych decyzji, żeby przejść właśnie tędy i napić się piwa w restauracji, do której ktoś dla niej zupełnie nieistotny przychodził nie wiadomo kiedy. Co za niewiarygodny typ! Tak inny od tamtych, z którymi trwoniła młodość bez żadnych rozlicz§eń, jak to się zwykle dzieje w młodości, a czego on w rzeczywistości nigdy nie doświadczył. I nie w tym tkwi problem, ale w nieskrywanej dumie i zadowoleniu, w prawie nieporównywalnym szczęściu, z jakim pokonywał przestrzeń, która miała być samym życiem. Wyczuła to już pierwszego dnia, a jednak spędziła z nim tyle lat w nadziei, że ich związek przetrwa próby, często trudne do wyobrażenia.

Ministerstwo Finansów, powtórzyła w myślach, obserwując, jak on płaci taksówkarzowi i w pośpiechu wyjmuje rzeczy z bagażnika. Czoło zroszone potem, jakby ciągle był dokądś spóźniony. Jest przekonana, że on ten moment też zapamięta. Przypomni jej kiedyś o grubym człowieku w rozchełstanej koszuli. O tak, ta scena już znalazła dla siebie lukę w jutrzejszym dniu. Ciągle to robił, obsesyjnie zajmował się głupstwami, które stanowią treść natychmiastowego zapominania. Nie tylko o nich pamiętał, ale troszczył się o nie, podlewał jak rzadkie rośliny. Zaplótł sieć z farmazonów i banałów, zaplątał się w niej, a ona z czasem stawała się coraz gęstsza i bardziej nieprzebyta. Ogrodnik niewykorzystanych możliwości.

W imperialnym, kamiennym holu nie mógł oprzeć się potrzebie zauważenia, że na szerokiej, owalnej klatce schodowej hotelu Kulturinnov brakuje czerwonego dywanu.

– Może oddali do czyszczenia? – odpowiedziała Marija.

– Nie wierzę. Nie nosi się dwudziestometrowego rulonu do pralni dywanów.

Zatrzymała się nagle. On też stanął z walizką w jednej i jej torbą w drugiej ręce.

– Marko, czy w tym momencie naprawdę mamy zgadywać, co się stało z dywanem? Nie widzisz tego piękna? – powiedziała i podniosła dłoń w kierunku wysokich, secesyjnych okien, które wyglądały na podwórze ogrodzone z każdej strony murem. – Czasami poważnie myślę, że ciebie nic nie potrafi poruszyć.

– Problem, kochanie, polega na tym, że mnie tyle rzeczy porusza, że jestem już zupełnie wyczerpany tymi silnymi wzruszeniami – próbował zażartować.

– Poruszają cię wyłącznie głupoty.

Bezsilnie westchnęła i zaczęła wchodzić po schodach w kierunku wejścia do hotelu na pierwszym piętrze. W długim korytarzu, za kontuarem, czekały dwie recepcjonistki w strojach służbowych. Pracowały tam od czasów, kiedy jedno z pięter tego budynku zostało przerobione na hotel, prawdopodobnie gdzieś na początku lat sześćdziesiątych minionego wieku. To mogła wywnioskować z wyglądu mebli, ze starannie utrzymywanej kruchości, konserwowanej systematycznym czyszczeniem. Wypowiedziała tę uwagę w myślach głosem Marka. I nie była zła, wręcz przeciwnie, zawsze gdy odkrywała w sobie jakieś zdanie stworzone niby w jego głowie, ogarniała ją nieoczekiwana błogość. Od czasu do czasu pytała siebie, czy to oznacza pogodzenie się z istniejącym stanem rzeczy. Rezygnację? Oczywiście, że nie. Wciąż poruszał każdą strunę jej jestestwa. To spełnienie, które dzięki niemu czuła, zapewne nazywa się szczęściem – stan upojenia, w którym kocha się każdy widok, a to, co pojawia się w zasięgu wzroku, promieniuje spokojem i radością, które szerzą się na wszystkie strony. To prawda, wciąż jakimiś głupstwami psuł momenty, w których należało jedynie milczeć i oddychać. Przechwalał się rzeczami, które każdy normalny by przemilczał. Z tych bezmyślnych nieporozumień wyłaniał się Marko, cały z banału, niestabilna konstrukcja potykająca się w łańcuchach małomiasteczkowych problemów. Po napadach złości i wściekłości zawsze jednak przychodziły fale miłości i wymazywały wszystkie nieporozumienia i każdą wątpliwość, czy to on jest tą właściwą osobą. Właściwą osobą? Co by to miało znaczyć? Nonsens. Marko wypełniał ją po brzegi.

Pracownice w recepcji jednocześnie uśmiechnęły się do gości. Marija podeszła do okna. Tutaj, na placu, którego nazwy nigdy nie udało jej się zapamiętać, pocałowali się tamtej gorącej wrześniowej nocy. Wyszli z kawiarni Miró. Szła obok niego, jak w jakimś upojeniu. Ciężar paskudnego dnia, kiedy to odprowadzała przyjaciółkę na samolot, samotność i nuda hotelowego pokoju, do którego wróciła, pustka i bezruch, w których znalazła się jej dusza, wszystko nagle zniknęło.

Zaczęło się zupełnie niepozornie, tego samego dnia, od nieoczekiwanego dzwonka telefonu. Belgradzki numer, nieznany – zastanawia się kilka chwil, czy powinna odebrać, i w końcu to robi. Strumień słów wypowiadanych miłym głosem. Powoli z jej świadomości wyłania się obraz człowieka, który stał za nią w kolejce w ambasadzie Węgier. Tak, tak, pamięta. Ale skąd ma jej numer? Z formularza, który trzymała w ręku? Zaśmiała się. Gdzie jest teraz? W Budapeszcie. Nie zna nazwy ulicy, ale wie, że jest blisko dworca Keleti. Czy napije się z nim kawy? Gdzie on jest? Też w Budapeszcie. Zastanawia się przez chwilę. Tak, wie, gdzie jest ulica Váci. Jak? Vörösmarty tér. Nie pamięta nazwy. Spojrzała na zegarek. Dobrze, o piątej, na placu, koło Gerbeaud. Vörös… jak pan powiedział? Vörösmarty tér.

W drodze do Gerbeaud, w trakcie krótkiej jazdy taksówką – bo zgodnie z przyzwyczajeniem wzięła taksówkę, nie wnikając w objaśnienia i rady na temat trasy prowadzącej do celu, którymi zasypał ją na koniec rozmowy – Marija poczuła podniecenie, jakie wywołuje długo oczekiwane zaproszenie od kogoś, kto jest bardziej niż bliski. Oczywiście, pojawienie się człowieka znanego jedynie z kolejki przed ambasadą było zaledwie kołem ratunkowym rzuconym w wir pewnego okropnego dnia, który należało czym prędzej oddalić od teraźniejszości, zepchnąć w przepaść zapomnienia.

Dostrzegła go, kiedy tylko wysiadła z taksówki i skierowała się w boczną uliczkę, prowadzącą, jak powiedział kierowca, do Gerbeaud.

– Wiedziałem, że tutaj pani wysiądzie, dalej wstęp mają tylko piesi – powiedział, podając jej rękę.

– Ze wszystkich części miasta dojeżdża się do tego miejsca?

– Można też dojść od Dunaju, ale byłem jakoś dziwnie przekonany, że przyjedzie pani od tej strony. Wiedziałem, że weźmie pani taksówkę.

– Skąd pan wiedział?

– Ignorowała pani moje próby wytłumaczenia, jak dojechać metrem.

– W nieznanym mieście? Proszę mnie nie rozśmieszać. Z trudem odnajduję się w Belgradzie.

– Ale miasto najlepiej się poznaje, przemierzając je tramwajem, autobusem, metrem…

– Tłumaczę panu, że nawet Belgradu nie udało mi się dobrze poznać, chociaż żyję tam od urodzenia. Poza tym Budapesztu nawet nie chcę poznawać. A przynajmniej nie tym razem.

– Nie miałem na myśli zwiedzania…

O czym my rozmawiamy, pomyślała. Trzeba było zostać w hotelu. Zaraz go spławię.

Nie tylko jednak go nie spławiła, ale po wypitej w Gerbeaud kawie z trudem doczekała jego propozycji, by pójść na kolację do restauracji Miró w Budzie. Dyskretnie napomknął, że w pobliżu, po drugiej stronie ulicy, jest przystanek autobusu numer 16, który zawiezie ich najkrótszą drogą na główny budapeszteński plac. Wspomniał też nazwę placu. Zaśmiała się w myślach. Najkrótsza droga? Czy on zwariował? Rzuciła, że codziennie jeździ szesnastką z Karaburmy¹, gdzie mieszka, do centrum miasta. I od razu, zdziwiona, zastanowiła się nad wypowiedzianym przez siebie zdaniem. To jej się wcześniej nie zdarzało. Takie tematy zwyczajnie dla niej nie istniały. Pamiętanie linii transportu miejskiego, adresów hoteli, zatrzymywanie się co trzeci krok, wspominanie i udzielanie rad. Co za człowiek! Coś ją jednak w nim pociąga, to pewne. Z godziny na godzinę czuła coraz większą bliskość z tym mężczyzną, który wygłaszając nieistotne na pozór uwagi, budował pewien wyższy poziom, odkrywał związki tam, gdzie były niewidoczne dla przypadkowego obserwatora.

Po drodze do Budy, podczas piętnastominutowej jazdy autobusem numer 16, Marija dowiaduje się, że jej nowy znajomy, Marko Kapetanović, nie ma w gruncie rzeczy żadnego zawodu. Rozpoczęte studia medyczne, przejście na filozofię, magisterium na literaturze powszechnej. To mało ważne fakty. Znacznie ważniejsze jest to, że gdzieś, „dokładnie za tym placem”, znajduje się punkt naprawy maszyn do pisania. Tak, przez pewien czas mieszkał w Budapeszcie. To wszystko. Nie mówi dlaczego, kiedy i z kim. Serwuje za to dziwaczną informację, że jego wujek prowadził punkt naprawy maszyn do pisania przy ulicy 29 Listopada.

– Przynajmniej dwa razy dziennie mijała pani tamto miejsce, to jest tuż obok restauracji Bled.

– Słucham?

– Szesnastka przejeżdża tamtędy.

– A tak, rzeczywiście.

– Dokładnie przed tym punktem jest przystanek autobusowy.

– Interesujące. Czy wujek przyjeżdżał do Budapesztu, żeby przyjrzeć się konkurencji?

– Nie przyjechał ani razu, nie znosił podróży.

W tym momencie ona widzi, jak jego twarz rozciąga się w szerokim uśmiechu. Wślizguje się w ten uśmiech. Są razem zaledwie od dwóch godzin, a czuje, jakby minęło już wiele dni.

– Może jeszcze coś o wujku?

– Książki można by o nim pisać. Ciocia z wujkiem mnie wychowali. Matka umarła przy porodzie. Ojciec wyjechał do Austrii. Nie widywałem go częściej niż co cztery lata.

W pewnym sensie Marko dorastał w domu dla lalek. Wciąż nosi to w sobie. Wędrowny teatr. Wspomina, jak jego wujek krzyczał na przedmioty. Kiedy dokądś się spieszył, a przedmioty go nie słuchały, bo na przykład guzik na rękawie koszuli nie chciał się zapiąć albo na sznurówkach zrobił się supeł, on dyskutował, wariował, rzucał tym, co znalazł obok siebie. I wtedy jakiś drugi głos, wbrew niej, mówi, że gdy była mała, to chowała po kieszeniach wykorzystane bilety do kina.

Marko rzuca jej porozumiewawcze spojrzenie.

– Też to robiłem. Zbierałem nie tylko bilety, ale i każdy papierek, który wpadł mi w ręce. Dzisiaj także z trudem przychodzi mi pozbywanie się opakowań. Długo nie jestem w stanie wyrzucić pudełka po butach.

– Dlaczego nie weźmie pan torby? Po co pudełko, z którym tak trudno jest się panu rozstać?

Znowu gadam głupoty. Jak dotarłam do tego wykładu o opakowaniach?

Autobus powoli zbliżał się do celu ich podróży, pokonując wzniesienia w pobliżu wejścia do Baszty.

– Wysiadamy na następnym, chodźmy do drzwi.

Nalegał, żeby wysiedli przednimi drzwiami – rozpracowanie tej zagadki zostawiła sobie na następny raz. I od razu uśmiechnęła się do siebie. Trudno będzie o następny raz.

Na placu koło kościoła gęsty tłum zbiera się wokół chłopca, którego wyrazu twarzy nie sposób odgadnąć. Przed nim, na chodniku, na skrawku zielonego materiału leżą trzy pudełka zapałek. Pochylony, ze znawstwem zamienia je miejscami. Kulka znika pod jednym z pudełek. Obok chłopca stoją jeszcze dwaj jemu podobni. Zdaje się, że o coś się spierają. Ich ofiara, Japończyk, niebawem gubi portfel z dziesięcioma tysiącami forintów. Sytuacja wygląda na łatwą do rozszyfrowania, ale nowa ofiara, następny turysta, decyduje się przystąpić do gry.

– W Belgradzie to już od lat nie przechodzi – komentuje Marko. – Ale tutaj kantują. A w Wiedniu jeszcze bardziej.

– Oni też muszą z czegoś żyć – mówi Marija.

– Z oszustwa?

– Gdyby uliczni naciągacze byli jedynymi, którzy oszukują, to żylibyśmy w raju.

– Nie rozumiem takiego tłumaczenia. Czy wie pani, że w Wiedniu podwoiła się liczba oszustw, odkąd Rumunia i Bułgaria znalazły się w strefie Schengen? Naciągacze są wszędzie. A w metrze kryje się cała armia kieszonkowców.

– Bardzo mi ich żal – mówi Marija, uśmiechając się.

– Pani jest lewaczką?

– Raczej logiczką. Wszystko sprowadza się do zwykłej wymiany kapitału. Kto komu zagląda do domu? Czy widział pan kiedyś ludzi wyrzuconych z pociągu przez jakiegoś idiotę w mundurze, który ma ochotę na nadużywanie władzy?

– Mnie to pani mówi? Podróżuję tymi trasami od ponad dziesięciu lat i dobrze wiem, o czym pani myśli.

– Czemu więc tak troszczy się pan o tych żyjących wewnątrz Schengen? Niech przynajmniej spłacają długi. Grzech się dziedziczy. Nie można go ot tak wymazać.

– Jakieś zasady muszą istnieć.

– Problem właśnie polega na tym, że istnieją jedynie jakieś zasady. Skoro istnieją tylko „jakieś zasady”, to nic dziwnego, że mamy naciągaczy i kieszonkowców, całą menażerię stanowiącą o tej przestrzeni, którą pan tak dobrze zna. A co pan właściwie robi w tej przestrzeni?

– Piszę książkę o wędrówkach po Europie Wschodniej.

– Jaki to gatunek?

– Praktyczne rady, jak uniknąć nieprzyjemności.

– Żartuje pan?

– Ani trochę.

– Pan naprawdę myśli, że nieprzyjemności można uniknąć? Jakich nieprzyjemności? Drobnej kradzieży?

– Wiedziała pani, że na węgierskich i ukraińskich drogach urzędują fałszywi policjanci? W Budapeszcie przed hotelem zatrzymują obcokrajowców, podają się za kogoś, kim nie są, legitymują ich i…

– Jasne, słyszałam tę historię sto razy. Ale co z tego? Zapobiegnie pan udawaniu kogoś innego? Nie wierzę.

– Skoro w każdym zagranicznym przewodniku jest lista porad i ostrzeżeń…

– Jak uniknąć osób, które podają się za kogoś innego?

– Co w tym złego?

– Nie złego, ale bezsensownego. I co, zaczął pan od nich, od tych drobnych oszustów, których działalność jest skutkiem kłamstw na znacznie wyższym poziomie.

– Wiedziałem, że pani jest lewaczką.

– A jak pan sobie wyobraża stworzenie świata bez nieprzyjemności? Nie chciałabym żyć w takim uporządkowanym świecie.

– Przesadza pani. Może wrócimy na plac?

– Po co?

– Żeby i pani mogła spróbować zgadnąć, gdzie jest kulka.

– Słuchaj, kolego – powiedziała, zatrzymując się na chwilę, by sprawdzić, jaką reakcję wywoła przejście na ty. Marko zaśmiał się i złapał ją za rękę. – Dobrze wiem, że ta kulka to oszustwo. Ale wszędzie dookoła nas są takie kulki. Kiedy pójdziesz do banku, żeby otworzyć rachunek, kiedy obiecują ci zyski z ubezpieczenia, kiedy idziesz głosować – cóż to innego, jeśli nie kulki ukryte w rękawie? Nie jestem przeciwna porządkowi, ale nie znoszę hipokryzji. Wyczyścimy ulice z kieszonkowców, żeby kontynuować zabawę z kulką na wyższym szczeblu. Z powodu kulki ty i ja sterczymy przed ambasadami. Ta cholerna wiza jest kulką, którą próbujemy złowić.

– Ty byś zlikwidowała kulkę?

– Na początek przestałabym się okłamywać, że ona występuje tylko na ulicy. Ta kulka jest zaledwie ostatnia w szeregu. Kiedy nie będzie jej w administracji, w międzynarodowych porozumieniach, w polityce wyższego szczebla, nie będzie jej też na ulicy.

– Wierzę, że masz rację, tyle że trzeba zaczekać na to parę tysięcy lat. Możemy ten czas spędzić na jedzeniu kolacji.

– Miró – zauważa Marija, zobaczywszy na rogu lokal z szerokim, zadaszonym ogródkiem. – Wspaniałe miejsce. Rzeczywiście, dobrze znasz to miasto.

Usiedli przy samym oknie, ale szyba była podniesiona, więc praktycznie znajdowali się na placu.

– Jak długo zostajesz w Budapeszcie? – pyta Marko.

– Jutro wracam.

– Szkoda. Mógłbym ci pokazać miasto.

– Nie przyjechałam jako turystka. Odprowadzałam przyjaciółkę na poranny lot do Ameryki.

– Cóż to za przyjaciółka, której trzeba towarzyszyć aż do Budapesztu?

– Chodzi raczej o rodzaj rozstania.

– To znaczy?

– Znaczy… – Broda Marii zadrżała ledwo zauważalnie, dziewczyna czeka więc moment, żeby odzyskać równowagę. – Znaczy, że to jedna z tych, którzy odchodzą na zawsze. Oprócz moralnego wsparcia potrzebowała też pomocy przy walizkach. A i ja może wykorzystałam przy tym okazję, żeby ruszyć się z państwa-więzienia. A ty? Jak jest z tobą?

– Ja towarzyszę sam sobie.

Marija zaśmiała się.

– Prawidłowo, towarzyszyć sobie.

Zamówili butelkę białego wina i lazanię.

– Opowiedz mi teraz, jak wygląda takie towarzyszenie.

– Musisz sama ze sobą bawić się kulką, dopóki ci się nie znudzi. I zawsze udaje ci się odgadnąć.

– Pytam poważnie.

– Poważnie odpowiadam.

– Dobrze, Marko…

Jego imię, wypowiedziane przez nią nosowym głosem, na chwilę zakołysało całą scenerią. Uderzenie bliskości. Antyczny chór zapowiada to, co się wydarzy. Co to może być? Bo opowieść istnieje, niezapisana, ale istnieje. W niewartych zaufania horoskopach, których jest tak wiele i które tak się różnią. Ale na ten tydzień są jednogłośne: Miłość – w czwartek znajomość, która może przerodzić się w związek.

Pojawia się dopiero pewna zapowiedź. Tego, co jutro, za miesiąc. Za rok. Do końca świata i czasu. Chwila słodkiego niepokoju przed nieznanym. Powoli opuszczają się wiszące mosty, otwierają się bramy. Z bocznych ulic wyłaniają się nieznane fizjonomie, bohaterowie jakiejś przeszłości, która równie dobrze może być też przeszłością Marka, z osadem z długów i sekretnych inwestycji, z namiętnościami i rozkoszami, obietnicami i zdradami. Potężny rewizor zwany Czasem wszystko to uzna za nieistniejące, zniweluje i wyretuszuje, wrzuci kulkę pod pudełko czyjegoś przyszłego, wspólnego życia. A oni, w ogródku restauracji Miró, wciąż jeszcze kołyszą się jak statki w przystaniach, w zatoce przyzwyczajeń i względów, na pozycjach jedynie pozornie nieruchomych. Nocą, nie wiadomo kiedy i dlaczego, dojdzie do nagłego powstania antycyklonu, temperatura zacznie rosnąć, zapowiadając stabilny i piękny okres. A wtedy wszystko będzie możliwe, także zmiana przystani.

– Słuchasz mnie? Dokąd odpłynąłeś?

– Towarzyszę sobie – mówi, uśmiechając się.

Marko przygląda się tej miłej twarzy o ledwo widocznych zmarszczkach. Dopiero teraz zacznie się wypełniać przeszłość, która do dzisiaj była jedynie białą kartką. Powieki zaczynają ciemnieć, a źrenice mętnieją za silnymi dioptriami. Niezależnie od tego, jak będzie, pełen jest cichej radości. Mądrość zmroku. Bez zwątpienia w nowy poranek. Powiedział jej coś o tym, jak to jest towarzyszyć sobie. Odparła żartem, szybko przyswajając usłyszaną tymczasem nowinę, że w Austrii Marko ma nie tylko ojca, ale też pięcioletniego syna. Nie dostał nic w zamian. Pochyleni nad szachownicą, każde ze swoją taktyką, tutaj, za stołem w Café Miró w Budapeszcie. To dopiero początek wstępu. A może wymyśla to sobie? Na dzisiejsze popołudnie miał jeszcze przynajmniej dwa scenariusze. Rozpoczął od najmniej rokującego: że młoda kobieta z kolejki przed ambasadą Węgier jest akurat w Budapeszcie. Jeśli tak, szansa na to, że jest sama i że zgodzi się na spotkanie była niewielka. A właśnie to się zdarzyło. Było dla niego oczywiste, że do spotkania by nie doszło, gdyby nie tamto bolesne rozstanie. Ale to nieważne. Ona jest teraz tutaj, raczej nie z ciekawości, lecz z potrzeby wypełnienia pustki, która ją przepełniła po wylocie przyjaciółki do Ameryki. Z drugiej strony, nie wolno też umniejszać roli ciekawości. I wrażenia, jakie wywarł, bez którego nie przyjęłaby propozycji, by z Gerbeaud przenieśli się do Miró. Obiecujący rym: ze zgiełkliwego Gerbeaud do spokojnego Miró.

Byli w tym czasie wyjęci z codzienności, wiedzieli o tym oboje. Goście w czyimś przedstawieniu, gotowi, by przeczuć bieg zdarzeń, które w innych okolicznościach mają swój ciężar i sprawiają, by wzięto je pod uwagę. Jakaś inna pamięć wiedzie ich poprzez grę, która konsekwentnie się rozwija. Widać już pierwsze pęknięcia na ścianach ich codziennego życia, linie, drogowskazy prowadzące do nowych figur wyrzeźbionych w ziemi. Albo może oni tylko wyobrażają sobie, że coś widzą, tak jak wędkarz, który wpatruje się w wodę, próbując wyczuć położenie ryb w ciemnych odmętach.

Długie, letnie zmierzchanie spowalnia czas. Uliczna światłość na tle wciąż jeszcze jasnego nieba wydłuża intermedium rozgrywające się między dwiema nieznanymi sobie osobami. To ten moment, w którym się czuje, że cała przebyta droga miała sens, bo w końcu dochodzi do spotkania, które trudności i problemy codzienności odkłada ad acta – wreszcie pojawia się ktoś, kto nowym rozdaniem kart może odmienić grę. Przeszłość oddzielona grubą kreską, długi odpisane. Z ciemności nieistnienia wynurzyła się bliska dusza, dla której miejsce zawsze pozostawało puste. Obecność innych nie zmniejszała jej nieobecności. Każde wypowiedziane słowo albo przemilczana myśl, zostawiające swój ślad w ruchu ręki, uśmiechu, intonacji, mruganiu oczu, trafia do celu, krzyżówka bardzo szybko się uzupełnia i nie ma przeszkody mogącej zatrzymać zbliżanie się do siebie dwóch istnień, które się rozpoznały. Takie relacje nazywa się chemią. Zapomina się tylko, że podobne spotkania zdarzały się już wcześniej, a wszystkie rozgrzewane były żarem niepowtarzalności. Ten schemat stanowi kolejną zapowiedź.

Jakaż to konstelacja rysuje się przed nami wczesnym wrześniowym wieczorem? On, w pozie startowej, dokonuje jeszcze jednej próby, aby zapewnić swojemu życiu mocną konstrukcję, wyznaczyć kres latom dryfowania. Ona znajduje się u kresu związku, który rozpada się pod wpływem tymczasowych rozstań, ale wciąż trwa i utrzymuje się dzięki dziesięcioletniej grawitacji wspólnego życia. Oto czas, w którym jedno pomaga drugiemu ukryć przeszłość za zasłoną.

Marynarze przed nowym lądem. Spiskowcy, którzy się w sobie zakochują. Teraz – obserwowany przez lunetę z odpowiedniego oddalenia, w wyobrażonym uścisku otwartego morza, gdzie wszystkie ewentualności są równoprawne – ląd rośnie. I niewykluczone, że to nawet nie wyspa, ale cały kontynent, na którym rozwinie się jeszcze jedna cywilizacja. Każdy widzi to na swój sposób. Są zaledwie na początku i oddychają pełną piersią. Przeczucie bez trudu znajduje dla siebie schronienie, w którym może przybrać każdą postać. Wolna myśl, w końcu niezakotwiczona do dna poprzedniego życia. Odpływa. Oddala się od przystani. Na początku powoli i niepewnie, potem szybciej i z większą beztroską, niesiona silnymi prądami nowego początku. Żywi się zmęczeniem minionego życia, determinacją, by zmienić współrzędne geograficzne.

Jeszcze jeden rejs mocno uwarunkowany doświadczeniem poprzednich. Żeglowanie po starych trasach, które dopiero będą modyfikowane. Nie po to, by ubezpieczyć trwającą już wyprawę, ale by stworzyć dodatek do przyszłego doświadczenia, kiedy znowu będą sami, z rozpostartymi żaglami, w wiele obiecującym bezkresie.

Wtedy o tym nie myślą. Bo nie myśli się o tym, gdy na jakiś czas zapomina się o przeszłości. Istnieje jedynie pragnienie, by zmienić kierunek. I opary fałszu. Później oczom ukazują się błędy – skały, które ciężko opłynąć. Czego tam nie ma, ile starych pozycji na nowych mapach! Coraz dłuższa lista niezapłaconych rachunków. Albumy, w których jest więcej pustych miejsc niż fotografii. Spalona przeszłość. Popiół, zdmuchnięty dawno temu, opada na nową scenografię. Ślady trwają. Recykling to podstawa każdego początku.

I znowu są tutaj, w tym samym miejscu, pięć lat później. Hotel Kulturinnov. Opuszczone podwórko. Kościelna cisza. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy świętowali pierwszą rocznicę spotkania.

– Pokój jeszcze nie jest gotowy. Zostawimy rzeczy w recepcji i wrócimy za godzinę. – Przebudził ją głos Marka.

– Tak się cieszę. Uwielbiam tu być. – Wychyliła się przez okno i popatrzyła na podwórko. – Pewnie za rok kupi to miejsce jakaś gruba ryba, przestylizuje wszystko za duże pieniądze i jedna noc będzie kosztować pięćset euro.

– Przespacerujemy się?

– Oczywiście, kochanie. – Złapała go za rękę i pocałowała w policzek. – Naprawdę się cieszę – powtórzyła. – Może będzie lepiej, jeśli pójdziesz sam na promocję. Chciałabym odpocząć, żeby wieczorem być w formie. O której jest kolacja?

1. Karaburma – oddalona od centrum dzielnica Belgradu. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: