Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Boski Bach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Boski Bach - ebook

Ebook bez dołączonej płyty muzycznej.

Ta niewielka książeczka nie jest ani popularyzatorskim brykiem na temat „życia i twórczości”, ani uczonym, muzykologicznym przyczynkiem do wiedzy o lipskim mistrzu. To żywy, chwilami polemiczny esej, próba dokopania się do samego jądra muzycznej treści jego sztuki. Podpatrzony w czterech najbardziej charakterystycznych obliczach – buntownik, pocieszyciel, tragik, mistyk – jawi się tu Bach, wbrew obiegowym poglądom, jako artysta spełniony, podziwiany, świadomy wagi swych dokonań, gotów uczynić wszystko, co należy, by potomność widziała go tym, kim widział siebie sam. Skromny (na pytanie „jak pan to wszystko osiągnął?”, odpowiadał „od początku bardzo dużo pracowałem, każdy, kto by tyle pracował, osiągnąłby tyle, co ja”), wyzbyty zazdrości i zawiści, ciekawy osiągnięć rywali, uczył się od wszystkich, chłonął i w końcu ogarnął wszystkie głosy świata.

Słowo „Boski” w tytule książki nie jest pustym komplementem. Piotr Wierzbicki nie waha się przypisywać wręcz boskość Bachowskiemu panowaniu nad materią myśli, przeżyć, dźwięków.

Kategoria: Sztuka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61967-76-7
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I
Twarz Bacha

Oto i on: Jan Sebastian Bach na portrecie E. G. Haussmanna. Jest rok 1746. Bach ma lat 61, pozostały mu jeszcze cztery. Tęgi facet w peruce spogląda niby ku mnie, ale właściwie to tak trochę ponad moją głową, wyżej i dalej. W prawej dłoni kartka z nutami. Zostały już należycie odczytane: to organowy kanon przedstawiony właśnie Towarzystwu Nauk Muzycznych z okazji przystąpienia do tego ekskluzywnego gremium. Gdzieś między ledwie wyczuwalnym przymarszczeniem brwi, a ustami nawykłymi zdaje się raczej do uśmiechu błąka się gest ironii, odmowy, zamknięcia w sobie, niby jakieś „proszę, patrzcie, i tak niewiele się dowiecie”. Wpatruję się w twarz dość banalną, niecharakterystyczną, pospolitą, a zarazem dziwnie nieprzystępną i próbuję, jeśli nie wydrzeć stamtąd choćby strzępu domniemanej tajemnicy, to przynajmniej wysupłać i potwierdzić prawdę o starym Bachu, na przekór pewnym mitom narosłym wokół Mistrza, a uporczywym i nad wyraz chwytliwym. Cóż więc uderza mnie w tej pozie i w tej minie, przyłapanych przez surowego portrecistę w najkrótszej spośród chwil?

Patrzę i konstatuję: spokój, równowaga, żeby nie powiedzieć poczucie spełnienia, satysfakcji, sytości. To nie twarz zgorzkniałego staruszka, samotnika w szponach tępych i głuchych zwierzchników, geniusza skazanego na tworzenie dla ciemnej parafiańskiej gawiedzi. I zgadza się, i tak się właśnie przedstawiają sprawy: Bachowi się powiodło, ma już teraz w dorobku imponującą karierę kompozytora, kapelmistrza, wirtuoza klawesynu i organów, również grupę znakomitych uczniów, wśród których trzej jego synowie – Wilhelm Friedemann, Karol Filip Emanuel i Jan Chrystian – stanowić będą wkrótce muzyczną awangardę nowych czasów, zyskał sławę i uznanie. Imponująca kolekcja tytułów i zaszczytów: Kapelmistrz Księcia von Anhalt-Köthen, Nadworny Kompozytor Króla Polski i Elektora Saksonii, Kantor Szkoły Świętego Tomasza i Dyrektor Muzyczny czterech lipskich kościołów, Dyrektor Collegium Musicum w Lipsku, członek Towarzystwa Nauk Muzycznych... Rozsypuje się jak domek z kart – a kto wątpi, niech zajrzy do prezentującej najnowsze ustalenia badaczy monumentalnej źródłowej pracy Christopha Wolffa^() – zadomowiony solidnie w naszych głowach wizerunek kompozytora niedocenianego, nierozumianego, marnującego się na swej ostatniej posadzie. Ten Lipsk, w którym miał spędzić ostatnie dwadzieścia siedem lat życia, dał mu jedno z najznakomitszych, najbardziej prestiżowych stanowisk w niemieckim życiu muzycznym. Trzeba było dostarczać kantaty na niedziele i święta. Ale to nie miało nic wspólnego z użytkowym wyrobnictwem: kantata stanowiła w luterańskim nabożeństwie przerwę, antrakt, czas przeznaczony na słuchanie. Luter, sam kompozytor i muzyki wielki entuzjasta, zadbał o to, żeby w kościołach ozdobą nabożeństwa stała się wydzielona część artystyczna i choć materiał tematyczny tej muzyki (libretta) musiał, co oczywiste, współgrać z kalendarzem liturgicznym, to na okładkach partytur Bach pisał zawsze „Concerto” (a nie „kantata”). Że nie miał publiki godnej choćby w najmniejszym stopniu tych koncertów, że perły sypały się przed wieprze... Policzmy tych, którzy tam, w kościele Świętego Tomasza, siedząc w ławach, słuchali popisów kantora: jego własna rodzina, z żoną, Anną Magdaleną, profesjonalną sopranistką, i synami, wschodzącymi gwiazdami nowego muzycznego pokolenia, jego prywatni uczniowie, biegli w sztuce kompozycji i grze na instrumentach klawiszowych, profesorowie Szkoły, mecenasi sztuk, bywalcy kawiarniani, młodzież szkolna, nad której muzyczną edukacją pieczę sprawował on sam w ramach swych podstawowych obowiązków. Że byli tam też zwykli parafianie... Tylko że ci „zwykli parafianie” nie przyszli z lasu: każdy z nich właśnie tu, w tym kościele, w każdą niedzielę, w każde święto chciał czy nie chciał słuchał od dziecka dobrej niemieckiej muzyki. Bach nie rzucał pereł przed wieprze. Miał publikę wcale nie gorszą od tej, przed którą sto lat później wypadło grać Chopinowi w paryskim salonie i w sali Pleyela, wypełnionej dobranym towarzystwem. Że wolno wątpić, czy, siedząc tam w ławach i słuchając, potrafili pojąć całą wielkość Bacha... Świat nie jest doskonały. Chopin też pod koniec życia liczył raz z przyjacielem – na palcach! – tych, co naprawdę zrozumieli jego sztukę.

Wybałuszam ślepia i znajduję: wewnętrzna harmonia. Tylko że jakby czymś zmącona, naddatkiem dobrego samopoczucia, odrobinką bezczelności czy wręcz pychy. Te trzymane w ręku nuty przeznaczone do oficjalnej prezentacji... Czy Bach tu się troszkę nie puszy? Czy aby nie pozuje na ważniaka? Jest coś na rzeczy. Bach wie, kim jest. Skromny, tolerancyjny, uczynny w życiu codziennym, wyzbyty zupełnie zazdrości i zawiści, ma świadomość bycia artystą wybranym. Pryska jak przekłuty balon wizja „bożego człowieka”, naturszczyka, rzemiechy, co to dopiero prawnukowie zdołali odkryć jego wielkość. Nie musieli. Bach odkrył ją wcześniej. Gdy teraz pozuje do portretu, na cztery lata przed chwilą, w której ma nastąpić kres, już od dawna nie musi dostarczać nowych kantat, zdążył ich skomponować dość na wszystkie potrzeby kalendarza, są gotowe obie pasje, Janowa i Mateuszowa, do pierwszego cyklu preludiów i fug na klawikord bądź klawesyn we wszystkich tonacjach – Das wohltemperierte Klavier – doszlusował już drugi, bliźniaczy, dobiegła końca seria publikacji wybranych dzieł na instrumenty klawiszowe, od partit po Wariacje Goldbergowskie, Bach już nic nie musi. Zdarzy mu się rok później jeszcze jedna przygoda, spotkanie z monarchą, co zaowocuje sławnym muzycznym podarunkiem, ale poza tym nie będzie już początków, jest czas zbierania. Bach pragnie zwieńczyć swe dzieło. Chce, by go zapamiętano i widziano tym, kim – w swym pojęciu – był najbardziej: pierwszym pośród żywych mistrzem fugi, sztuki godzenia rozgadanych, rozbrykanych głosów. Dwa wielkie dzieła, nad którymi pracuje od lat, mają ostatecznie potwierdzić ten kunszt. I o ile pierwszemu z nich, „Kunst der Fuge”, nie dane zostało tu odegrać większej roli, bowiem pewne wcześniejsze kompozycje, bardziej bezpośrednie i przejmujące, wypełniają to zadanie aż z naddatkiem, o tyle, montując (ze swych dzieł dawniejszych) Mszę h-moll, wykazał się zdumiewającą intuicją: to nie kantaty, dostępne wciąż w swej masie głównie znawcom, i nie pasje, niezrównane w potędze inwencji i wyrazu, jednak przypisane określonej dacie w kalendarzu, lecz właśnie ona, opublikowana w progu XIX wieku i od razu ogłoszona największym muzycznym dziełem wszystkich czasów, stanowi dziś najszerzej dostępne świadectwo jego prymatu w muzyce kościelnej wielkich form. Bach nie lęka się spoglądać ku potomnym. Zadbał o przyszłość.

Rzucam okiem i stwierdzam: powaga. Bach jest dorosły. Sześćdziesiąt jeden lat... Mozart, Schubert, Mendelssohn, Chopin nie mieli tyle szczęścia. Ale coś więcej: widzę mężczyznę dojrzałego, artystę, któremu dane zostało nie tylko spełnić się w służbie sztuce oraz Bogu, ale i doświadczyć wszystkich utrapień i radości ofiarowywanych przez życie w warunkach pokoju. Dwa udane małżeństwa, duma z synów, którym zapewnił wykształcenie i w których profesjonalną edukację zaangażował serce i czas, komponując specjalnie dla nich proste a piękne ćwiczenia, po dziś dzień nieprześcigniony elementarz wykonawczej biegłości, rozumienia muzyki, formowania smaku. Któż inny zdołał doświadczyć aż tyle? Haydn i Mozart pożenienie z idiotkami... Schubert beznadziejnie nieszczęśliwy... Beethoven wiecznie sam jak palec... Chopin, który znalazł namiastkę rodziny w obcym domu, gdzie szybko odstawiono go od łóżka, a w końcu pokazano drzwi... Brahms, co z młodzieńca przemienił się od razu w starca... Żyli nie całkiem. On żyje całkiem. Także śmiercią. Z Bachowego potomstwa więcej niż połowa umiera w dzieciństwie. On sam w wieku lat dziewięciu traci matkę, ojca rok później. Jest cudownym dzieckiem. Jednak inaczej niż Mozart, Mendelssohn, Chopin, wychuchane maminsynki, nie w salonowych popisach manifestuje swój geniusz, lecz w zajadłym samouctwie, nieposkromionym głodzie wiedzy, imperatywie morderczej pracy. Ma piętnaście lat, gdy podejmuje najważniejszą decyzję w swej karierze, by, zamiast, idąc w ślady ojca, zostać najprościej w świecie miejskim grajkiem (co by oznaczało utknięcie już w tym miejscu na zawsze), udać się w podróż, ukończyć prestiżową szkołę, mierzyć wyżej. No i spogląda sobie teraz na ten świat z życzliwą, odrobinę senną ciekawością.

Natężam wzrok i odkrywam: żadnych ekstrawagancji bądź odchyleń. Twarz bez śladów melancholii, depresji, nerwicy, psychopatii, cierpienia. Bach jest normalny. Chopin nie jest normalny: straszliwe kompleksy, na zdjęciu z roku 1849 obraz niewymownej udręki. Beethoven nie jest normalny: na portretach facet w amoku. Wagner nie jest normalny: w małym człowieku przyczajony wielki diabeł. Nie jest normalny Szostakowicz, schowany za okularami przed samym sobą. Chopinowski Polonez – Fantazja to owoc duchowej gorączki. Obsesja wydała Wielką Fugę Beethovena. Kwartety Szostakowicza mają za budulec ból. Obraz się układa: kompozycje Bacha nie maja śladu bólów, cierpień, melancholii, obsesji, amoków. To właśnie miał chyba na myśli Światosław Richter, gdy raz przyszła mu ochota zagrać w V Koncercie brandenburskim i powiedział: Muszę czasem wracać do Bacha. Dla higieny.

Wpatruję się w tę twarz i nie mogę oprzeć się wrażeniu: Pan Inżynier, Pan inżynier Bach! Żadnych śladów natchnień, wzlotów, porywów, twórczych udręk, czy rozterek. Fachman. Konkretny, rzeczowy, obiektywny. Nie ku sobie zwrócony, lecz ku światu. Że jak tak można o artyście... Że „szkiełko i oko” nie wypichcą nigdy dzieła sztuki... Że jeśli już, to w trybie luźnej, pustej metafory... Otóż można, nawet trzeba w znaczeniu prawie że dosłownym. A cóż to za osiemnastolatek siedzi rozparty w powozie mknącym z Weimaru do Armstandt i z powrotem do Weimaru z Armstandt, by tam gościa powitano, ugoszczono, sowicie, zgodnie z umową, opłacono za to tylko, by przedstawił swoją opinię o nowych organach w kościele? Nie kto inny: młodziutki Bach, muzyk książęcy zatrudniony na posadzie lokaja. A któryż to z niemieckich mistrzów zyskał wśród współczesnych sławę jako kompozytor, jeszcze większą jako wirtuoz, a największą, i to od młodzieńczych lat, jako majster od organów, znawca ich konstrukcji, niedościgniony ekspert od przyjmowania nowych bądź wyremontowanych instrumentów? Właśnie on. Więc inżynier „złota rączka”, co prawda nie „magister inżynier”. Ktoś powie: toż to po prostu jego drugi fach, poboczne zajęcie zarobkowe. Tylko że zawzięta ciekawość, z którą od dziecka podgląda mechaniczny warsztat organistów, sygnalizuje coś więcej: całą jego postawę wobec sztuki. To ta ciekawość każe mu i za młodu, i w latach dojrzałości studiować dzieła mistrzów niemieckich, włoskich, francuskich, również starego Palestrinę. Dokładnie na odwrót niż sto lat później Chopin, który, pożegnawszy w pierwszych etiudach (tych naszkicowanych bądź wręcz już gotowych w Warszawie) styl sentymentalny oraz instrumentalną manierę brillant, nie podlegał już żadnym obcym wpływom, a muzykę współczesną miał za nic, i niż dwieście lat później pewni kompozytorzy – nowatorzy, tworzący przeciw poprzednikom, wręcz na złość, chłonie wszystko, jest otwarty na wszystkie style, może z wyjątkiem owych – jak się wyrażał – „ślicznych piosenek”, których słuchał czasem dla rozrywki, lecz bez większych złudzeń, w operze. To ta ciekawość sprawia, że zwykł jest czasem zaglądać po latach do swych własnych wcześniejszych dzieł, po czym dokonywać ich gruntownej rewizji: niemal każde spośród tych najpowszechniej dziś znanych, od zbioru organowych preludiów chorałowych, poprzez poszczególne pozycje Das wohltemperierte Klavier po sonaty i partity na skrzypce solo, ma dawniejszą wersję udokumentowaną w zachowanych rękopisach. Zagalopowany w majsterkowiczostwie, zapisuje alternatywne rozwiązania w partyturach cudzych (!) kompozycji. Jest muzyki znawcą, pasjonatem. Pytany już w ostatnich latach, gdzie tajemnica jego osiągnięć w tym fachu, odpowiada: od początku bardzo pracowałem, każdy, kto by tyle pracował, osiągnąłby to wszystko co ja. No, wolno mieć pewne wątpliwości. Musi być przecież jeszcze to coś: dar talentu, inwencji, wewnętrznej siły odpowiedzialnej za przebłyski natchnienia. Skrywa to przede mną Pan Inżynier. Majsterkowiczostwo zręcznie przesłania ów intymny świat, którego istnienia się domyślam: nie negując tajemnicy, bierze ją surowo na dystans. Pan Inżynier nad sytuacją panuje. Dobrotliwie popatruje sobie z góry. Również na siebie. I racja. Bachowska fuga, jego sztuki produkt flagowy, to coś więcej niż plecionka głosów osnuta na jakimś „taramtam-tam-tam”: to także styl bycia, wyrażania się, komunikowania się ze światem, sposób na życie po prostu. Bachowska fuga poskramia artystyczny egocentryzm, bierze w ryzy artystyczną euforię, kładzie tamę wystawianiu na pokaz własnej duszy. Z bachowskiej fugi nie może się urodzić autoportret. Rozmowa jest jej żywiołem, duchowa równowaga fundamentem, a w tym już głowa Pana Inżyniera, by ten cały bałagan ogarnąć i nadać mu przejrzystość kryształu.

Wpatruję się w twarz na portrecie E. G. Haussmanna i wątpię, czy zdołam z niej wyczytać coś więcej. Pora, by przemówił teraz do mnie sam Bach.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

------------------------------------------------------------------------

^() Christoph Wolff, Jan Sebastian Bach – muzyk i uczony, Lokomobila, Warszawa 2011
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: