Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Boże Dziecię. Część 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Boże Dziecię. Część 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część Trze­cia.

WE LWO­WIE.

NA­KŁA­DEM KA­RO­LA WIL­DA.

1858.

W DRU­KAR­NI ZA­KŁA­DU NA­RÓD. IM. OSSO­LIŃ­SKICH.

Pod bez­po­śred­nim za­rzą­dem W. Mo­niec­kie­go.

CZĘŚĆ TRZE­CIA.

I.

Zo­sta­wia­my wy­obraź­ni czy­tel­ni­ka to­wa­rzy­szyć na­sze­mu bo­ha­te­ro­wi w dłu­giej po­dró­ży, peł­nej przy­gód i męki, prze­by­wać z nim bo­le­sne ko­le­je tu­łac­twa, go­rzeć nie­ustan­nie owem ma­rze­niem, któ­re każ­dy z nas co­dzien­nie do sied­miu próśb pa­cie­rza w du­chu do­da­je, rzu­cać się na ów mur fa­ta­li­zmu i z roz­bi­tą pier­sią wra­cać, a wra­cać z pra­gnie­niem no­wych walk i za­pa­sów: my tym­cza­sem prze­sko­czy­my kil­ka lat tych walk i ma­rzeń każ­de­go z osob­na, a dal­szy wa­tek po­wie­ści po­dej­mu­je­my w chwi­li, w któ­rej wszyst­kie zna­jo­me nam oso­by z róż­nych dróg swo­ich scho­dzą się zno­wu na osta­tecz­ne roz­wią­za­nie swo­ich lo­sów. Czy uj­rzy­my je ta­kie­mi, ja­kie­mi po­że­gna­li­śmy? Wąt­pię. Zy­cie je­st­to wni­ka, a kto o kil­ka sze­re­gów na­przód się po­su­nie, zo­sta­wia za sobą wła­sna krew lub tru­py nie­przy­ja­cioł.

Prze­bież­my krót­ko naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia.

W kil­ka ty­go­dni po owej nie­szczę­snej ka­ta­stro­fie do­syć we­so­ło było na krzy­wej uli­cy. Pan Emil wpro­wa­dził się na­po­wrót do swe­go po­ko­iku, i fa­bry­ka­cji szu­wich­su zu­peł­nie za­nie­chał. Pił so­bie kawę po­obied­na jak daw­niej, a nowa ma­ter­ją ob­cią­gnię­te ka­na­pa i krze­sła oka­zy­wa­ły, ie szczę­śli­we­mu mał­żeń­stwu zkąd­ciś przy­by­ło fun­du­si­ku. Pani Emi­lo­wa nie tak czę­sto już gde­ra­ła, spra­wi­ła so­bie nowy cze­pek z pon­so­we­mi wstąż­ka­mi, i sa­lo­pę, pod­bi­ta far­bo­wa­ne­mi ko­ta­mi. Z każ­dym dniem ja­koś le­piej po­wo­dzi­ło się pań­stwu Emi­lo­stwu, a na­wet zgo­da mał­żeń­ska za­wi­ta­ła w ich dom przy schył­ku ży­cia, jak cie­płe pro­mie­nie mar­cin­ko­we­go słoń­ca.

Wy­żej jed­nak o kil­ka do­mów bar­dzo smut­no było na krzy­wej uli­cy. Śnieg po­za­dy­mał klom­by kwia­tów na dzie­dziń­cu, kil­ka krza­ków sta­ło sa­mot­nie, a ja­kiś swa­wol­ny chło­piec po­odła­my­wał im ga­łąz­ki i po­roz­rzu­cał po śnie­gu. Dwie iz­deb­ki w ofi­cyn­ce sta­ły próż­no, kart­ka przy­le­pio­na na bram­ce za­pra­sza­ła każ­de­go prze­cho­dzą­ce­go, że tu są bar­dzo ta­nio dwa po­ko­je do na­ję­cia; ale kto tyl­ko za­gląd­nął do nich, ru­szył ra­mio­na­mi i nio mó­wiąc ani sło­wa, od­cho­dził. Było bo­wiem coś nie­zwy­kłe­go w at­mos­fe­rze tych iz­de­bek. Za­strze­gło tu kil­ka my­śli roz­pacz­li­wych, kil­ka bo­le­snych ję­ków, kil­ka łez krwa­wych zo­sta­ło po daw­nych miesz­kań­cach. Ścia­ny brud­ne, wil­got­ne, pod­ło­ga prze­gni­ta, dwa okna, ja­kimś gwał­tow­nym ru­chem stłu­czo­ne, i pół fi­ran­ki, zo­sta­wio­nej w dru­gim po­ko­iku, zmię­tej i na pół roz­dar­tej, jak­by ja­kaś omdle­wa­ją­ca ręka za nia chwy­ci­ła… wszyst­ko to były nie­me po zo­sla­ło­ści po bied­nych miesz­kań­cach, któ­rych wy­pę­dzi­ła ztąd na­gle smut­na ja­kaś ka­ta­stro­fa. Róż­nie mó­wio­no o tych iz­deb­kach. Jed­ni utrzy­my­wa­li, że tu miesz­kał ja­kiś sta­ry pi­jak, a gdy pić nie miał za co, wszedł w urno­we z ja­kim­ciś pa­nem o wła­sna cór­kę… inni zno­wu opo­wia­da­li so­bie na ucho, że sta­ry mu­zy­kant zwar­jo­wał, wy­pę­dził cór­kę w świat, a sam gdzieś się ob­wie­sił. Były jesz­cze i inne wie­ści o pu­sto sto­ją­cych iz­deb­kach, a kto­kol­wiek coś z tych wie­ści za­sły­szał, ob­cho­dził z da­le­ka bia­ła kart­kę, przy­le­pio­ną na bram­ce.

Po kil­ku mie­sią­cach przy­szedł wre­ście ja­kiś szewc ubo­gi, zła­ko­mił się ta­nim czyn­szem, wniósł do iz­de­bek warsz­tat, dwa stoł­ki i wór ko­pyt. W wie­czór od­śpie­wał z chłop­cem: kto się w opie­kę pod­da Panu swe­mu, zjadł kwa­śne­go mle­ka z chle­bem i po­ło­żył się spać. Ale w nocy ktoś mu ko­py­ta po­roz­rzu­cał, ja­kaś zmo­ra przy­wa­li­ła go wzdłuż, aż się spo­cił, a gdy boży dzień na­stał, szewc po­zbie­rał swo­je ru­pie­cie i drap­nął so­bie zdrów aż za gró­dec­ką ro­gat­kę. Po szew­cu przy­szedł ja­kiś żyd i na­jął iz­deb­ki na skład skór su­ro­wych. Tyle tyl­ko wie­dzia­no o sta­rym Ruc­kim i o jego cór­ce na krzy­wej uli­cy. O ubo­gich snad­no się za­po­mi­na.

He­le­na po śmier­ci mat­ki opa­mię­ta­ła się i przy­szła do sie­bie. Cza­sem wy­da­rzy się że ja­kaś rzecz kosz­tow­na wy­su­nie się nam z ręki. Schy­li­my się, aby ją zdjąć, a wtem tuż przed nami otwo­rzy się prze­paść lub oba­czy­my po­czwa­rę – str­wo­że­ni ucie­ka­my od tego nie­przy­jem­ne­go wi­do­ku i rzecz tak kosz­tow­ną zo­sta­wia­my za sobą. Tak samo sta­ło się z mi­ło­ścią He­le­ny. Gdy o Le­onie po­my­śla­ła, za­raz sta­wa­ła jej przed oczy ko­na­ją­ca mat­ka, a bied­na dziew­czy­na lę­ka­ła się tej my­śli, bo wraz z nia przy­cho­dził wy­rzut su­mie­nia, że mat­kę za­bi­ła. Ta okrop­na ka­ta­stro­fa za­trzy­ma­ła ją na­gle sród ma­rzeń, ser­ce jej ochłó­dło, a pięk­ne po­etycz­ne świa­tło, któ­rem ży­cie swo­je odzia­ła, zsi­nia­ło w ja­kąś zim­ną, co­dzien­ną bar­wę. Spoj­rza­ła po świe­cie owym zim­nym, na­gle wy­trzeź­wio­nym wzro­kiem i zda­wa­ło się jej, że do­tąd ma­rzy­ła o ja­kiejś dzi­wacz­nej po­wie­ści, któ­rych tyle się na­czy­ta­ła, a te­raz sen jej prze­mi­nął i prze­bu­dzi­ła się uzdro­wio­na i we­so­ła. W świe­cie uczuć czas i wy­pad­ki inną mia­rą się mie­rzą, ni­że­li w ży­ciu rze­czy­wi­stem. Na co tu­taj kil­ka lat po­trze­ba, tam wy­star­czy jed­na chwi­la, a co tu­taj po­wo­li się wali, tam je­den sil­ny cios wszyst­ko na mia­zgę roz­tłu­cze. Smierć mat­ki ude­rzy­ła jak pio­run z ja­sne­go nie­ba w ma­rze­nia He­le­ny i po­dar­ła je na szma­ty. Nie bę­dzie­my się więc od­wo­ły­wać ani do nie­zba­da­nych ta­jem­nic ser­ca ludz­kie­go, ani do wy­jąt­ko­we­go uspo­so­bie­nia na­szej he­ro­iny, ani bę­dzie­my jej po­dej­rzy wać, że tyl­ko fan­ta­zją ko­cha­ła a nie ser­cem bo rzecz ja­sna jak słoń­ce, ie He­le­nie na dro­dze do Le­ona sta­nął trup mat­ki, i że tą dro­gą da­lej iść nie mo­gła.

Do tego oka­za­ło się, że w to­wa­rzy­stwie swo­jem mia­ła bar­dzo wie­le szcze­rych przy­ja­ció­łek, któ­re za­raz po ka­ta­stro­fie chwy­ci­ły ją mię­dzy sie­bie, roz­ry­wa­ły i tyle prze­róż­nych na­ga­da­ły jej rze­czy, że nie było na­wet i cza­su o Le­onie po­my­ślić. Im wię­cej w tem to­wa­rzy­stwie ba­wi­ła, im wię­cej oswa­ja­ła się z drob­nost­ko­wą ko­niecz­no­ścią, któ­ra wszyst­kie go­dzi­ny dnia jej za­bie­ra­ła, tem wię­cej od­da­la­ła się od pierw­szych ma­rzeń swo­ich, o ja­kich każ­da z jej przy­ja­ció­łek umia­ła tyle z wła­sne­go ży­cia opo­wie­dzieć aby je po­tem wy­śmiać, i do woli na­cie­szyć się nie­mi, jak się cie­szy­my owe­mi nie­zgrab­ne­mi ob­raz­ka­mi, któ­re ma­lu­je­my na pierw­szych kar­tach ele­men­ta­rza. I tak po kil­ku ty­go­dniach zgu­biw­szy Le­ona z oczu, zgu­bi­ła go He­le­na z ser­ca i ru­mie­ni­ła się sama przed sobą, gdy so­bie przy­po­mnia­ła, co za dzi­wacz­ne my­śli la­ta­ły jej nie­gdyś po gło­wie. Po­wo­li scho­dzi­ły z jej biór­ka po­wie­ści pol­skie, w któ­rych nie­gdyś tak się ko­cha­ła, a ich miej­sce za­ję­ły ka­ry­ka­tu­ry Ga­var­nie­go, le dia­ble a Pa­ris i hu­mo­ry­stycz­nie il­lu­stro­wa­na po­dróż Par­to­ut.

W ża­łob­nym ubio­rze wy­glą­da­ła cud­nie, a gro­no zło­tej mło­dzie­ży okrą­ża­ło ją usta­wicz­nie. Bo też jak­by stwo­rzo­ną była do czar­ne­go ubio­ru. Jej twarz ścią­gła, bla­da, oko ciem­ne, bar­wy fi­joł­ko­wej, usta ostro wy­cię­te, czer­wo­ne, pięk­ne wy­pu­kłe czo­ło, po któ­rem jak nic pa­ję­czy­ny prze­su­wa­ło się wi­docz­nie pa­smo my­śli i uczuć bo­ga­tej du­szy – wszyst­ko to ude­rza­ło ja­kimś uro­kiem de­mo­nicz­nym, któ­ry po­ry­wał i przy­ku­wał szczę­śli­we ofia­ry.

Z po­mię­dzy przy­ja­ció­łek He­le­ny naj­wię­cej dla niej wy­la­ną była pan­na Ale­xan­dra, naj­star­sza cór­ka pana Kon­stan­te­go, a o po­cho­dze­niu ba­ro­na już ani mowy nie było. Owóż pan­na Ale­xan­dra wzię­ła na sie­bie, dzi­ką jesz­cze He­le­nę oswo­ić z wyż­szym świa­tem, na­pro­wa­dzić ją na dro­gę roz­sąd­ną, a mia­no­wi­cie wy­le­czyć ją z nie­po­trzeb­nej exal­ta­cji. I wy­bor­nie uda­ły się bie­głej na­uczy­ciel­ce pierw­sze lek­cje a jak­kol­wiek zbieg oko­licz­no­ści i uspo­so­bie­nie elew­ki wie­le jej po­mo­gły, nie moż­na jed­nak za­prze­czyć, że z praw­dzi­wie ma­cie­rzyń­ską tro­skli­wo­ścią po­czę­ła ją opro­wa­dzać po no­wych dro­gach ży­cia.

Cza­sa­mi tyl­ko za­sę­pi­ło się czo­ło He­le­ny, a gdy Ale­xan­dra te chmur­kę pro­jek­tem ja­kie­go świet­ne­go mar­ja­żu zmieść chcia­ła, od­zy­wa­ła się He­le­na:

– Wie­rzaj mi Ole­siu, że nad­to zdro­wo za­pa­tru­je się te­raz na świat, i wsty­dzę się mo­ich ma­rzeń dzie­cin­nych. Wiem, że ży­cie jest nud­ne, że je ko­niecz­nie po­trze­ba czemś wy­peł­nić. Nie­gdyś ma­rzy­łam o ja­kichś po­świę­ce­niach, mama mó­wi­ła mi o łzach i cier­pie­niach, a dzi­siaj zda­je się mi, że to ży­cie da się za­rów­no wy­peł­nić róż­ne­mi drob­nost­ka­mi, ja­kich nam na­sze to­wa­rzy­stwo do­star­cza. Mimo to, wie­rzaj mi, cza­sa­mi nie wiem, cze­go pra­gnę. Świat ma tyle po­wa­bu dla mnie, tyle roz­ko­szy, a prze­cież chcia­ła­bym, aby ja­kiś wiel­ki szla­chet­ny czło­wiek, z du­szą go­rą­cą i z ser­cem ogni­stem spo­czął pier­wej w mo­ich obię­ciach,… aby sko­nał u mo­jej pier­si a twarz swo­ją na­tchnio­ną ja­kaś pięk­na my­ślą wy­ci­snął na niem ser­cu… wte­dy z tym ob­ra­zem w du­szy by­ła­bym spo­koj­na i we­so­łą po­szła­bym w świat z uśmie­chem, z pra­gnie­niem uży­wać i ba­wić się!…

Na to Ale­xan­dra par­sk­nę­ła od śmie­chu, a He­le­na za­ru­mie­ni­ła się i rzu­ci­ła się jej na szy­ję, obie­cu­jąc że po­dob­nych an­dro­nów nig­dy pleść nie bę­dzie.

– He­le­ne, wo­ła­ła pan­na Ale­xan­dra trzy­ma­jąc się za boki, vous etes sau­va­ge et cru­el­le com­me un ti­gre!

Być śmiesz­nym w oczach rów­nych so­bie, to zbrod­nia. Le­piej wszyst­ko, le­piej ży­cie po­świę­cić, tyl­ko nie być śmiesz­nym! He­le­na od­pę­dza­ła od się­bie mary daw­nych snów swo­ich, aby nie być śmiesz­ną. Oj­ciec He­le­ny, któ­ry w du­chu sam so­bie tę nie­szczę­sną ka­ta­stro­fę przy­pi­sy­wał, rad był temu, że He­le­na o Le­onie nig­dy nie wspo­mnia­ła, a oszo­ło­mio­ny jej suk­ce­sem ma­rzył o ja­kimś księ­ciu udziel­nym rze­szy nie­miec­kiej albo przy­najm­niej o tro­nie w Mo­nac­co, o któ­rem pań­stwie dow­cip­ny Du­mas ja­dąc pod­czas ulew­ne­go desz­czu po­wie­dział, że nig­dy by się nie był spo­dzie­wał, aby w tak ma­łym kra­ju tak wiel­ki deszcz pa­dał. Jed­nak­że do do­pię­cia swo­ich za­mia­rów po­trze­ba było wdow­co­wi wiel­kie­go domu, a na­de­wszyst­ko go­spo­dy­ni, któ­ra­by taki dom urzą­dzić i god­nie pro­wa­dzić mo­gła. Uzna­jąc ma­cie­rzyń­skie przy­wią­za­nie pan­ny Ale­xan­dry do He­le­ny, jako też i jej ta­lent pro­wa­dze­nia domu na wiel­ka sto­pę, za­pro­po­no­wał jej razu jed­ne­go prze­chadz­kę do oł­ta­rza, co tez czter­dzie­sto­let­nia pan­na po krót­kim na­my­śle przy­ję­ła. Pan Kon­stan­ty krę­cił z razu no­sem, ale przy­ci­śnio­ny przez li­chwia­rzy ze­zwo­lił wresz­cie na ten zwią­zek.

I wiel­ka ztąd ra­dość była w obu spo­krew­nio­nych so­bie do­mach, o po­cho­dze­niu ba­ro­na nikt ani wspo­mniał; był on już naj­zu­peł­niej­szem fait ac­com­pli. Ba­ron przy po­mo­cy ta­kiej to­wa­rzysz­ki oka­zał te­raz co może. Peł­ną gar­ścią sy­pał pie­nią­dze, zgry­wał się na­umyśl­nie w kar­ty, aby dać świa­tu po­znać swo­je za­so­by, jeź­dził po za­gra­nicz­nych ką­pie­lach, sło­wem ba­ron, któ­ry nie­gdyś w domu szczę­dził każ­dy kraj­car, żył ską­po, a na­wet brud­no, któ­ry z Hersz­kiem ra­cho­wał się o każ­de pół­graj­ca­ra i nie­raz żyda do łez zmu­sił, ten sam ba­ron roz­rzu­cał dzi­siaj z naj­więk­szą roz­ko­szą pie­niądz, nad­szar­pał ma­jąt­ku, aby tyl­ko w hie­rar­chji spo­łecz­nej wy­żej się wci­snąć, aby o je­den krok sta­nąć da­lej. Była to ja­kaś sza­lo­na gra w lo­ter­ją, ba­ron sta­wiał wy­so­ko, bo też szło mu o wiel­ki los.

Co się w ta­kim ra­zie z ser­cem He­le­ny sta­ło, ła­two od­gad­nąć. Pro­wa­dzo­no ją z jed­ne­go sa­lo­nu w dru­gi, z jed­nej za­ba­wy do in­nych roz­ry­wek, z jed­nych ką­piel do dru­gich, po­cząw­szy od Ma­rien­ba­du aż do go­rą­cych źró­deł w gó­rach Py­re­nej­skich, w któ­rych ką­pa­ła się pani Na­po­le­ono­wa. He­le­na nie mia­ła cza­su wej­rzeć w sie­bie, prze­cud­ne pa­no­ra­ma roz­wi­ja­ło się przed jej oczy­ma, pa­trzy­ła na wszyst­ko iw koń­cu całe jej ży­cie skon­cen­tro­wa­ło się ja­koś w oku, a każ­de wra­że­nie ustrzę­gło tam, ni­żej do ser­ca nig­dy nie we­szło. Wy­ład­nia­ła, sta­ła się dow­cip­ną i roz­mow­ną. Mat­ka mó­wi­ła jej nie­gdyś, że ży­cie skła­da się z łez i ofiar, a ona te­raz szła od kwiat­ka do kwiat­ka, la­ta­ła jak mo­tyl, ba­wi­ła się, śmia­ła. Je­że­li za­pra­gnę­ła wes­tchnień i przy­gód ja­kich mi­ło­snych, po­trze­bo­wa­ła tyl­ko ści­snąć pro­mie­nie oka w mniej­sze ogni­sko, rzu­cić je komu mi­mo­cho­dem, a wzdy­cha­ją­cy Ado­nis już stał przy jej boku i bła­gał wza­jem­no­ści. Ale He­le­na śmia­ła się w ów­czas tym śmie­chem iron­ji, któ­ry Ado­ni­sa stu­dzien­ną wodą ob­le­wał, i try­um­fo­wa­ła, czu­jąc po­tę­gę swo­ich wdzię­ków. W Wis­ba­den za­ko­chał się w niej ja­kiś mło­dy Fran­cuz, a gdy nic zna­lazł wza­jem­no­ści, siadł so­bie zdrów do ro­uge – noir a prze­graw­szy całą for­tun­kę, pu­ścił so­bie kulę przez lewe oko w sam śro­dek mó­zgu. Rot­mistrz od Hu­za­rów, pre­zen­tu­jąc się pod jej bal­ko­nem, za­jeź­dził trzy arab­skie kla­cze, a w bra­ku tych­że wy­kradł z roz­pa­czy pierw­szą wo­dwi­list­kę z te­atru w Dreź­nie i z nią w świat po­go­nił. Wie­le po­dob­nych suk­ce­sów mia­ła He­le­na, a na to wszyst­ko pa­trzy­ła spo­koj­nie i zim­no z bal­ko­nu pierw­sze­go pię­tra.

Była to szcze­gól­na, fe­no­me­nal­na ko­bie­ta, a kto nie­znał pierw­szych dzie­jów jej ser­ca, nie­mógł jej te­raz od­gad­nąć. Ona była dla nie­go za­gad­ką, bo przy po­zor­nem bo­gac­twie uczuć była zim­ną, ko­kie­tu­ją­cą isto­tą. A była to prze­cież na­mięt­na du­sza zwich­nio­na tyl­ko z swo­ich ko­lei, któ­ra szał zmy­sło­wy wzię­ła te­raz za ży­cie i wszel­kich głęb­szych uczuć wy­rze­kła się na za­wsze.

Z dni naj­pierw­szej mło­do­ści po­zo­sta­ły jej tyl­ko spa­zmy, na któ­re od cza­su do cza­su za­pa­da­ła. Wte­dy pa­trząc w po­wie­trze, wy­cią­ga­ła ręce, jak­by ko­goś do ser­ca przy­ci­snąć chcia­ła. Zda­wa­ło się, że kil­ka mar z daw­nych ma­rzeń błą­ka­ło się "po jej du­szy i w chwi­lach cho­ro­by sta­wa­ły jej przed oczy­ma. Cza­sa­mi na­wet pra­gnę­ła tych spa­zmów, a cho­ciaż bu­dzi­ła się z nich za­pła­ka­na i drzą­ca, wspo­mi­na­ła jed­nak o nich z ja­kąś ta­jem­ną roz­ko­szą.

Taką była He­le­na w kil­ka lat po owej nie­szczę­snej ka­ta­stro­fie. Sto­sun­ki i czas zro­bi­ły ją taką, inną być nie mo­gła.

Do uzu­peł­nie­nia opi­su tej no­wej sy­tu­acji, w ja­kiej znaj­du­je­my oso­by na­szej po­wie­ści, po trze­ba nam jesz­cze wspo­mnąć o Ka­to­nie i o Pro­spe­rze.

Na kil­ka ty­go­dni przed śmier­cią ba­ro­no­wej zje­cha­ła się mło­dzież na uni­wer­sy­tet do sto­li­cy. Ka­ton prze­biegł okiem nowy za­stęp mło­dzie­ży i po­znał, że rolę tro­chę od­mie­nić po­trze­ba. Z Dio­ge­ne­sa prze­szedł na skrom­nie lecz po­rząd­nie ubra­ne­go czło­wie­ka, a nie wi­dząc w sys­te­ma­tycz­nej na­uce pręd­kich dla sie­bie ko­rzy­ści, za­wie­sił pra­wo na koł­ku i po­czął mło­dzież zbie­rać w kół­ko li­te­rac­kie. Na­pi­sał na­wet kil­ka ar­ty­ku­li­ków, ale wy­pad­ki ów­cze­sne prze­rwa­ły mu kar­je­rę. Był czas od­zna­cze­nia się. Ka­ton w płó­cien­nej blu­zie prze­bie­gał uli­ce gru­pu­jąc wko­ło sie­bie wy­rob­ni­ków, i wy­kła­da­jąc im pra­wo do pra­cy. Tym­cza­sem zmie­ni­ły się rze­czy. Ka­ton, któ­ry nig­dy nie grze­szył zbyt­nią od­wa­gą czmych­nął gdzieś bez wie­ści, oto­czyw­szy się au­re­olą ofia­ry. Do­pie­ro w kil­ka lat za­wi­tał do Lwo­wa, mó­wiąc wie­le o Pa­ry­żu, Lon­dy­nie, Al­gie­ryi i Ka­li­for­nii.

Nie­tak tra­gicz­ne, ale nie mniej awan­tur­ni­cze były losy Pro­spe­ra. On już przy­był do Lwo­wa skoń­czo­nym czło­wie­kiem. Szko­ły za­nie­chał zu­peł­nie, bo pan Ni­ce­for wy­szedł­szy z po­ses­sji ku­pił ład­ną wio­skę, a pani Ni­ce­fo­ro­wa była w kul­mi­na­cji swe­go szczę­ścia. Pro­sper więc, jako syn oby­wa­tel­ski mógł świet­ną zro­bić par tje i dóm Ar­bu­zo­wi­czów do her­bo­wych pod­nieść god­no­ści.

W tym celu przy­je­chał nasz Pro­spe­rek do Lwo­wa z koń­mi i służ­bą jak na syna oby­wa­tel­skie­go przy­sta­ło. Po­trze­ba jed­nak było czemś się od­zna­czyć, aby wejść w wyż­sze to­wa­rzy­stwo. Po­sta­rał się o fem­me en­tre­te­nue, dla któ­rej na­jął trzy po­ko­je na pierw­szem pię­trze. I uda­ło się mu na­ro­bić tem wie­le ha­ła­su, bo ów l'ange de­chue był w sa­mej rze­czy aniel­skie­go po­cho­dze­nia. Po­tem ko­niecz­nem ak­ce­so­rium czło­wie­ka di­styn­gu­ją­ce­go się na­stą­pi­ły ko­ni­ki, praw­dzi­we ta­ran­ty, ja­kich w mie­ście dru­gich nie było. Nie bę­dzie­my już wy­mie­niać in­nych drob­no­stek, któ­re ge­nial­nie wy­stu­djo­wał Pro­spe­rek i któ­re­mi oto­czył się jak lal­ka no­rym­ber­ska. Miał on to nie­zbi­te prze­ko­na­nie, iż pie­niądz­mi wszyst­kie­go w świe­cie do­ko­nać moż­na. Pie­nią­dze to był u nie­co pierw­szy i ostat­ni ar­ty­kuł wiarv. I na­wet do­tąd wszyst­ko zda­wa­ło się mu pro­spe­ro­wać. Nowi jego to­wa­rzy­sze uwa­ża­jąc go za swe­go ban­kie­ra, to­le­ro­wa­li go mię­dzy sobą, ale gdy spo­strze­gli, że pysz­ny par­we­niusz sta­wia się z nimi na rów­ni, ukar­to­wa­li wy­ru­go­wać in­tru­za. Pierw­szą szla­chet­ną bro­nią w ta­kim ra­zie sa po­je­dyn­ki. Zdol­ni szer­mie­rze, jed­ni po dru­gich po­czę­li Pro­spe­ra ob­ra­żać i wy­zy­wać. Pro­sper po­cił się ze stra­chu, sta­wał drzą­cy i bla­dy, rą­bał się i strze­lał, bo cóż ro­bić, był to pierw­szy chrzest wiel­kie­go świa­ta. Roz­po­czę­ły się jego cier­pie­nia. Pie­niądz nie za­wsze skut­ko­wał. Wpro­wa­dzo­no go tu i tam, ale w to­wa­rzy­stwie zna­lazł się zno­wu ja­kiś fa­tal­ny hra­bia, u któ­re­go pan Ni­ce­for eko­no­mo­wał, a roz­ma­wia­jąc z Pro­spe­rem, za­py­tał zło­śli­wie o dzi­siej­szą służ­bę ojca.

Pro­sper upa­dał i pod­no­sił się jak Wy­trwa­ły żoł­nierz i usta­wicz­nie pu­kał do drzwi wiel­kie­go świa­ta aby w jego od­ra­dza­ją­cej at­mos­fe­rze z gą­sie­ni­cy prze­mie­nić się w mo­tyl­ka. Ale sród tej ro­bo­ty za­sko­czy­ły go wy­pad­ki kra­ju. W pierw­szym sza­le po­peł­nił Pro­sper ten błąd fa­tal­ny, że na ja­kimś sa­lo­nie na­zwał się sy­nem ludu, i po­ku­sił się o ja­kaś rącz­kę ary­sto­kra­tycz­ną. Do­staw­szy od­ko­sza, po­znał że zbłą­dził, chciał się oczy­ścić, po­da­jąc się za człon­ka do to­wa­rzy­stwa więk­szych po­sia­da­czy zie­mi.Ale syn ludu do­stał i tam od­ko­sza, a bied­ny Pro­spe­rek mało nie pękł z bo­le­ści.

Od­wró­ci­ła się kar­ta dzie­jo­wa, po­czę­ły się ofia­ry. Z dwo­ma ko­sza­mi w kie­sze­ni, u swo­ich i nie­swo­ich skom­pro­mi­to­wa­ny i wszę­dzie ode­pchnię­ty, zdo­był się Pro­spe­rek na wiel­kie uczu­cie, za­pra­gnął być ofia­ra, aby pod jej au­re­olą wy­stą­pić zno­wu do ata­ku. Wa­łę­sał się więc sa­mo­pas po uli­cach, za­cze­piał lu­dzi, pe­ro­ro­wał gło­śno, ale na nie­szczę­ście nikt go ja­koś nie sły­szał, nikt nie prze­śla­do­wał. Wresz­cie od­wa­żył się na wiel­ki krok – wszedł do kan­ce­lar­ji, mó­wił z miną ta­jem­ni­czą, że nad­zwy­czaj­ne sto­sun­ki po­wo­łu­ją go za gra­ni­cę…. a urzęd­nik na to­tal­ne jego nie­szczę­ście po­dał mu z ni­skim ukło­nem pasz­port jako czło­wie­ko­wi lo­jal­ne­mu.

Pro­sper­ko­wi ser­ce pę­ka­ło z zło­ści, ale nie było in­nej rady. Po­trze­ba było wstyd swój gdzieś za­grze­bać da­le­ko od lu­dzi, ob­myć się z bru­dów eko­nom­skich i z au­re­olą wo­ja­że­ra po­wró­cić zno­wu na stra­co­ne swo­je sta­no­wi­sko.

Ta­kim był nasz Pro­sper gdy po kil­ku la­tach nie­byt­no­ści w kra­ju wra­ca wła­śnie do na­stę­pu­ją­ce­go roz­dzia­łu na­szej po­wie­ści.

II.

Przed wie­deń­ska ka­wiar­nią stał męż­czy­zna w sza­rym pa­le­to­cie, cha­pe­au cla­que na gło­wie, gru­bych, nie­mi­łych ry­sów twa­rzy, i dmu­chał przed sie­bie kłę­by dymu z ame­ry­kań­skie­go cy­ga­ra. Wiatr je­sien­ny sze­le­ścił w su­chych li­ściach lip i kasz­ta­nów, po wa­łach snu­ły się roje męż­czyzn, uży­wa­ją­cych pięk­ne­go dnia je­sie­ni.

Uli­cą od an­giel­skie­go ho­te­lu zbli­żał się do ka­wiar­ni ni­ski, czar­nych wło­sów wo­ja­żer, któ­ry jak wi­dać świe­żo co był z wozu pocz­to­we­go ze­sko­czył. Mi­mo­to był ubra­ny bar­dzo sta­ran­nie, miał na so­bie ciem­ny, sze­ro­ki bur­nus, z pod któ­re­go wy­glą­da­ła tasz­ka po­dróż­na z an­giel­skiej skó­ry. Wło­sy miał kę­dzie­rza­we, sta­ran­nie za­cze­sa­ne i roz­dzie­lo­ne pro­stą li­nią aż po koł­nierz tu­żur­ka z an­go­ry. Rysy jego twa­rzy i cały wy­raz zdra­dza­ły coś or­jen­tal­ne­go, moż­na go było wziąć za po­dróż­ne­go ko­mi­san­ta ja­kie­goś han­dlo­we­go domu.

Gdy się po­dróż­ny do ka­wiar­ni przy­bli­żył, za­wo­łał na­gle cha­pe­au cla­que:

– Pro­sper!

– Ka­ton! od­po­wie­dział po­dróż­ny.

I przy­stą­pi­li obaj szkol­ni to­wa­rzy­sze do sie­bie, i po­da­li so­bie ręce, nie wyj­mu­jąc wszak­że z ust cy­ga­rów.

– Jak­że ci tam po­szła emi­grant­ka? ozwał się Pro­sper.

– Dja­bel­nie na­la­ło się mi za kark, od­po­wie­dział Ka­ton po­łknąw­szy peł­ną gębę dymu.

– Cóż za­mie­rzasz ro­bić?

– Naj­przód chciał­bym się z tobą roz­mó­wić. Pro­sper ob­ma­cał mi­mo­wo­li swój pu­gi­la­res.

– Nie, nie Pro­sper­ciu, rzekł na to Ka­ton wy­pusz­cza­jąc dym no­sem, nie my­śla­łem tym ra­zem o two­im pu­gi­la­re­sie… Ale po­wiedz mi, czy przy­jeż­dżasz czy od­jeż­dżasz?

– Przy­jeż­dżam i od­jeż­dżam.

Dwóch męż­czyzn wy­szło z ka­wiar­ni i sta­nę­li przed roz­ma­wia­ją­cy­mi.

– Ja jej nie poj­mu­ję, nic ro­zu­miem, mó­wił bla­dy wy­smu­kły męż­czy­zna, za­kła­da­jąc ręce w kie­sze­nie pal­to­tu, wie­rzaj mi, ja jej nie­ro­zu­miem. Cza­sa­mi zda­je się mi, że ta ko­bie­ta zie­je ogniem naj­pięk­niej­szych uczuć, a gdy się do niej zbli­żysz, uczu­jesz zim­no, strasz­ne zim­no…

– Boś ty po­eta, ko­cha­ny Mi­cha­siu, od­parł sze­ro­ko­bar­czy­sty jego to­wa­rzysz, ona ko­bie­ta jak każ­da i kwi­ta.

Bla­dy po­eta wes­tchnął i za­ma­rzył.

– Po­win­na­by już nad­je­chać, szep­nął po chwi­li… żeby nie ten prze­klę­ty rot­mistrz L.

Pro­sper zbli­żył się do Ka­to­na i wska­zał na sto­ją­cych przed nimi.

– Toż nie­po­zna­jesz Mi­cha­sia i Na­łę­cza, od­parł Ka­ton, po­etę i rę­ba­cza?

Pro­sper ob­ró­cił się ple­cy­ma do mó­wią­cych, jak­by nie chciał się z nimi przy­wi­tać.

– Bied­ny Mi­chaś, mó­wił da­lej Ka­ton, dwaj bra­cia po­szli na Wę­gry, ma­ją­te­czek sprze­da­no, zo­sta­ło się mu coś jak­by nic.. a na do­bi­tek tego wszyst­kie­go robi wier­sze i ko­cha się w He­le­nie, któ­ra na nie­go pa­trzeć nio chce.

– W ja­kiej He­le­nie?

– Za­raz zo­ba­czysz ją – ot tam na rogu wa­łów.

I w sa­mej rze­czy nad­je­chał ele­ganc­ki ekwi­pa żyk, dwie damy opie­ra­ły się gło­wa­mi o je­dwab­ne obi­cie, a koło nich krót­kim ga­lo­pem je­chał rot­mistrz wę­gier­skie­go au­to­ra­men­tu z su­mia­ste­mi wą­sa­mi, roz­ma­wiał z nie­miec­ka a klął z wę­gier­ska ze aż miło. Je­chał po stro­nie młod­szej damy.

– Otoż ta młod­sza, He­le­na ba­ro­nów­na, mó­wił Ka­ton.

Pro­sper do­był lor­net­ki, a wło­żyw­szy ją w oko przy­pa­try­wał się ja­dą­cym.

– Patrz, jak­by mnie drę­czyć chcia­ła! wes­tchnął bla­dy po­eta.

– Ani drę­czyć ani nic, Mi­cha­siu, mó­wił Na­łęcz, jak cię ko­cham, ona na­wet nie spoj­rza­ła na cie­bie.

– Z da­le­ka już mnie fi­xo­wa­ła, szep­nął z wes­tchnie­niem ele­gi­sta.

– Śmiej się z tego!

Ka­ton szarp­nął Pro­spe­ra za połę.

– Czy sły­szysz, jak rę­bacz po­etę po­cie­sza?

– Da­li­bóg, przy­stoj­na dziew­czy­na…. czy bo­ga­ta?

– Ba­ro­nów­na!…

– A cóż ten hu­zar zna­czy?

– Ma ro­mans z ma­co­chą a przed świa­tem ma­sku­je i sma­li cho­lew­ki do pan­ny… À pro­pos, a cóż się sta­ło z two­ją Lolą, fa zło­to­wło­są ru­sał­ką.., – Po­rzu­ci­łem jak wszyst­ko, co się sprzy­krzy…

– Wal­na była dziew­czy­na, co się zo­wie!

– C'est un ca­pi­tal, quin em­port rien.

– Ou! mó­wisz jak Rot­szyld!

– Je­stem uczniem Wo­łow­skie­go i Smi­tha…

– Tam do kata, wy­kie­ro­wa­łeś się…

– Trze­ba prze­cież czemś hyc na świe­cie.

– Wła­śnie i ja o tem my­ślę… do­kąd je­dziesz?

– Do mo­ich sta­rych.

– Żyją jesz­cze?

– Żyją… chcę wła­śnie upo­rząd­ko­wać mój ma­ją­tek, wziąć go na sie­bie, a sta­rych pchnąć gdzieś w kąt… bo wi­dzisz, my już inni lu­dzie…

– Roz­sąd­nie mó­wisz… Ry­chło przy­je­dziesz?

– Tyl­ko sta­rych gdzie po­dzie­je.

– Bę­dzie­my mie­li z sobą wie­le do po­mó­wie­nia.

I uści­ska­li się szkol­ni przy­ja­cie­le da­le­ko ser­decz­niej jak na wstę­pie; bo i cy­ga­ra wy­ję­li z ust i wza­jem­nie po­ca­ło­wa­li się. Bied­ny Mi­chaś nie po­znał Pro­spe­ra, stał i mie­szał rę­ka­mi w kie­sze­ni i cią­gle po­wta­rzał:

– Ja jej nie poj­mu­ję, nie ro­zu­miem…

A to­wa­rzysz jego od­po­wia­dał mu na to:

– Śmiej się z tego i kwi­ta.

Tym­cza­sem ude­rzy­ła dwu­na­sta go­dzi­na, ozwa­ła się trąb­ka a dłu­gi wóz pocz­to­wy po­wiózł Pro­spe­ra na ro­gat­kę gró­dec­ką.

Czte­ry mile od Lwo­wa leży pięk­na wieś, Cud­na na­zwa­na. Tę wieś ku­pił był pan Ni­ce­for za bez­cen, bo zmia­na sto­sun­ków spo­łecz­nych zna­gli­ła po­sia­da­cza tej­że do wy­zu­cia się z ma­jąt­ku ro­dzin­ne­go. Wiel­ki dwór, sta­wia­ny z ce­gły, o pysz­nym gan­ku za­miesz­kał te­raz daw­ny słu­ga Sie­lec­ki i roz­parł się w nim z wszel­kie­mi wła­ś­co­wo­ścia­mi do­rob­kie­wi­cza. Nie­był to jed­nak do­rob­kie­wicz któ­ry juz u celu swe­go sta­nął i świe­ci­deł­ka­mi się oto­czył, ale za­wzię­ty go­spo­darz, któ­ry nad ze­bra­nie gro­sza dla swe­go ko­cha­ne­go je­dy­na­ka, ni­cze­go wię­cej na świe­cie nie pra­gnął. Otoż i dom jego no­sił to pięt­no na so­bie. W ogrom­nej sali sta­ły sprzę­ty go­spo­dar­skie, po ką­tach le­ża­ły kupy zbo­ża i ko­ni­czy­ny, w przy­bocz­nych po­ko­jach urzą­dzo­no tym­cza­sem spi­żar­nią i ma­ga­zyn mąki.

Sam pan Ni­ce­for w krót­kim ko­żusz­ku i li­sią czap­ką na gło­wie, z ha­rap­ni­kiem pod pa­chą stał na gan­ku i całą dło­nią roz­cie­rał po dłu­gich bu­tach ja­kąś tłu­stość, któ­rą mu zona wła­śnie co po­da­ła. Pa ni Ar­bu­zo­wi­czo­wa sta­ła przy nim z próż­ną łyż­ką w jed­nej ręce, a dru­gą po­pra­wia­ła na gło­wie chust­kę, ufar­bo­wa­ną w sza­fra­nie. Przez otwar­te okna wi­dać było pu­ste ścia­ny dwo­ru, a do­mo­wy pa­tron, ś. An­zelm, znikł gdzieś bez wie­ści. Wy­rzu­co­no go na strych, gdzie le­żał twa­rzą do zie­mi, z usta­mi za­ci­snię­te­mi, ale ni­ko­mu nie czy­nił żad­ne­go wy­rzu­tu. Pań­stwo Ar­bu­zo­wi­cze po­sta­rze­li się, po­si­wie­li, on był jesz­cze gru­by jak becz­ka, a ona su­cha jak za­wsze. Sta­do gęsi gę­ga­ło na dzie­dziń­cu a dwa ogrom­ne psy rwa­ły się na łań­cu­chu.

Pan Ni­ce­for strzep­nął pal­ce, roz­tarł resz­tę tłu­sto­ści mię­dzy rę­ko­ma a wy­pro­sto­waw­szy się rzekł do żony:

– Dzie­sięć lat nie mia­łem już ta­kie­go snu. Tfe, tfe… sen mara, a Bóg wia­ra!

– A cóż tam zno­wu? za­py­ta­ła mał­żon­ka.

– Świę­ty An­zelm przy­śnił mi się…

– Masz babo re­du­ty, ty już zno­wu z św. An­zel­mem.

– Bo też ko­cha­siu, tak żywo stał przedem­ną jak­bym na to te­raz pa­trzał.

– Cóż ci tak szcze­gól­ne­go po­wie­dział?

.- Nic nie mó­wił ko­cha­siu, nic nie mó­wił jak cię ko­cham… tyl­ko wziął swój pa­sto­rał w obie ręce, zła­mał jak słom­kę i rzu­cił na mnie!

– To­bie za­wsze przy­wi­du­ją się ja­kieś głup­stwa… Pro­spe­ra tyl­ko co nie­wi­dać. Zda­je się mi, że te­raz gdy Pro­sper bę­dzie z nami, usta­ną szcze­ka­nia lu­dzi…

– Za­pew­nie ko­cha­siu…

– Oże­ni się z jaka wiel­ką, bo­ga­tą pa­nią, a pań­stwo Krucz­kow­scy nie będą wię­cej no­sem krę­cić… Wi­dzia­łeś jak ze­szłej nie­dzie­li w Jam­ni­kach oglą­da­li wszy­scy przy ko­ście­le na­szą dryn­dul­ke żół­tą i śmia­li się. „ a ja po­my­śla­łam so­bie: Śmiej­cie się śmiej­cie, nie­chno mój Pro­sper przy­je­dzie, a oże­ni się, przy­ja­dę wte­dy z sy­no­wą w wie­deń­skiej ka­re­cie z her­bem na drzwicz­kach… Wte­dy będą mnie wszy­scy szu­kać, za­pra­szać, a ja nad­mę się jak pani Krucz­kow­ska, a może na­wet i po fran­cu­sku za­ga­dam… bo wi­dzisz w ka­re­cie z her­bem to moż­na cu­dów do­ka­zać… A wy­goń tam gęsi z obo­ry, Na­st­ka!… żeby cię ja­sny pio­run… pa­si­brzuch, flą­dra… pa­trzaj-no, krzyk­nę­ła pi­skli­wym gło­sem in­tra pa­ren­te­sim pani Ar­bu­zo­wi­czo­wa…

– A prę­dzej­że ny­gu­sie, za­wtó­ro­wał pan Ni­ce­for.

– Bo to wi­dzisz mój Nik­ciu, mó­wi­ła da­lej mał­żon­ka, i ty mu­sisz in­a­czej wte­dy wy­glą­dać, gdy sy­no­wa nam przy­bę­dzie. Ona cię na­zwie ta­tuń­cio, a cza­sem i w rękę po­ca­łu­je, a to prze­cież bę­dzie pań­skie dziec­ko, więc trze­ba ja­koś wy­glą­dać sta­tecz­nie, nie kląć tak jak ty umiesz, bo to pań­skie uszy ob­ra­ża, a dla mnie mu­sisz być tak­że grzecz­nym, pa­rob­ków nie bić, bo od tego jest eko­nom… Na­st­ka! że­byś' nogi po­ła­ma­ła, flą­dro, szel­mo, łaj­dacz­ko! Gęsi na obo­rze, kop­ci­dy­mie!…

– Patrz, patrz, krzyk­nął pan Ni­ce­for, jak ten szel­ma Pe­tro tam mysz­ku­je! he, zło­dzie­ju! kry­mi­na­li­sto! Żeby już pręd­ko Pro­sper wziął ode­mnie to go­spo­dar­stwo, abym na moje sta­re lata mógł so­bie spo­cząć!

– No, no, już nie dłu­go tego, od­pocz­nie­my so­bie. Wy­rę­czą nas syn i sy­no­wa, a my bę­dzie­my so­bie spo­koj­nie sie­dzieć w cie­płym po­ko­ju, nogi na dy­wa­nie, bę­dzie­my roz­ma­wiać z go­ść­mi, któ­rzy do Pro­spe­ra zjeż­dżać się będą… a co to beda za go­ście! Sami pa­no­wie! I ty na­bie­rzesz przy nich po­lo­ru, bo co do mnie, umiem się ubrać i ga­dać jak hra­bi­na, a na­wet i usta sznu­ro­wać po­tra­fię.

– Da­ruj ko­cha­siu, nie moge dłu­żej wy­trzy­mać… mu­szę tego Pe­tra po­rząd­nie wy­gar­bo­wać…. patrz, stoi, i nic nie robi…

Rze­kł­szy to, roz­wi­nął ha­rap­nik a do­padł­szy pa­rob­ka po­czął go na wszyst­kie czte­ry stro­ny okła­dać.

Gęsi krzy­cza­ły w nie­bo­gło­sy, ko­gu­ty pia­ły z prze­stra­chu a psy dar­ły się na łań­cu­chach wy­jąc prze­raź­li­wie. Do tej okrop­nej, or­ka­nicz­nej pie­śni wmie­szał się głos trąb­ki pocz­to­wej, a upra­gnio­ny gość za­wi­tał wre­ście w pro­gi ro­dzin­ne.

Szczę­śli­wy oj­ciec do­koń­czył okrą­głej sum­ki plag, zwi­nął ha­rap­nik i klnąc wszyst­kich na czem świat stoi, otarł siwe ob­wi­słe wąsy, a do­ma­wia­jąc ostat­nich słów prze­kleń­stwa, ser­decz­nie swe­go je­dy­na­ka uca­ło­wał.

Przez kil­ka dni opły­wał ko­cha­ny syn w roz­ko­szach na ło­nie ro­dzi­ciel­skiem. Co­dzien­nie sta­ła na sto­le gęś pie­czo­na, lub pie­czeń hu­zar­ska. Były to dwa naj­ulu­bień­sze w ro­dzie Ar­bu­zo­wi­czów przy­sma­ki. Pro­sper zja­dał jed­no i dru­gie, nie wie­le roz­ma­wiał, tyl­ko ob­cho­dził go­spo­dar­stwo i cie­ka­wie wy­py­ty­wał się o naj­drob­niej­sze do­cho­dy.

W ty­dzień po­tem, zjadł­szy obia­dek i za­pa­liw­szy so­bie cy­ga­ro, roz­parł się w krze­śle i po­czął z ro­dzi­ca­mi po­obied­ni roz­ho­wo­rek.

– Wczo­raj wspo­mnia­ła mi mat­ka coś o oże­nie­niu się, mó­wił strze­pu­jąc po­piół z cy­ga­ra.

– A cóż ko­cha­ny Pro­spe­rze, al­boż nie czas? dwa­dzie­ścia sześć lat… rze­kła Ar­bu­zo­wi­czo­wa.

– To praw­da, dla tego chciał­bym z wami po­mó­wić.

– Już praw­dę po­wie­dziaw­szy, obo­je wzdy­cha­my do tego dzień i noc. Wie­le mamy od złych lu­dzi do cier­pie­nia, na­zy­wa­ją nas eko­no­ma­mi, ojca kop­ci-dy­mem a na­wet i go­rzej, a mnie… bo cóż złość ludz­ka nie wy­my­śli?… A prze­cież gdy się oże­nisz z jaką oby­wa­tel­ką, jak lu­dzie oba­czą na ka­re­cie herb, i mnie przy sy­no­wej…

– Mat­ka mó­wisz słusz­nie, od­po­wie­dział Pro­sper, wiem do­brze, ile nam nasz daw­ny stan szko­dzi…

– Oho ho, i ja o tem już daw­no wie­dzia­łam i za­wsze mó­wi­łam do ojca: Nik­ciu, Pro­sper­ka trze­ba z pań­ska wy­cho­wać, dać mu pań­ską edu­ka­cję, nie szczę­dzić pie­nię­dzy, a on po­tem wpro­wa­dzi nas mię­dzy pa­nów, a wte­dy będą nas sa­do­wić na ka­na­pie…

– Wi­dzisz Pro­spe­rze jak ja po psie­mu żyję i pra­cu­ję, a to wszyst­ko dla cie­bie, do­dał pan Ni­ce­for.

– Ja to do­brze poj­mu­ję, mó­wił Pro­sper, i sta­ra­niem mo­jem za­wsze było ocie­rać się o pa­nów, a na­wet dzi­siaj mam na­dzie­ję że się i oże­nić do­brze moge.

– Dzię­ki Bogu I Dał­by Bóg! Tej chwi­li tyl­ko pra­gnie­my I za­wo­ła­ło na raz szczę­śli­we mał­żeń­stwo.

– Ale tu za­cho­dzi­ły­by nie­któ­re trud­no­ści…. mó­wił Pro­sper.

– Co, może pie­nię­dzy… za­wo­łał sta­ry Arbu-zo­wicz… mam jesz­cze coś, mam…

– Nie tak o pie­nią­dze tu cho­dzi…

– O cóż wiec?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: