Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bum! - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bum! - ebook

Najnowszą powieść Mo Yana, najbardziej znanego na świecie chińskiego pisarza i laureata zeszłorocznej Nagrody Nobla, krytycy porównywali do dzieł europejskich mistrzów mrocznego i absurdalnego humoru - Güntera Grassa czy Witolda Gombrowicza.

Luo Xiaotong, główny bohater, jest nowicjuszem w klasztorze. Opowiada staremu mnichowi o swoim traumatycznym dzieciństwie i trudach okresu dorastania. Według niego światem rządzą chciwość, seks i władza. Tego nauczył się obserwując właściciela ziemskiego i kochanka swojej matki Lao Lana, który bezlitośnie wyzyskiwał mieszkańców wioski dzięki wprowadzeniu monopolu na produkcję mięsa. Od tej pory mięso nieodłącznie kojarzy się małemu Luo z władzą i pożądaniem, zaś wszystkie stworzenia zamieszkujące Ziemię dzieli na mięsożerców i tych, którzy pozwalają się zjadać.

Mo Yan, laureat Literackiej Nagrody Nobla 2012, naprawdę nazywa się Guan Moye, a jego pseudonim oznacza „Ten, który nie mówi”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-221-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp W obronie godności powieści

Mniej więcej dwa lata temu powstające wtedy czasopismo „Przegląd powieści” zwróciło się do mnie z prośbą o napisanie jakiegoś aforyzmu. Nie mogąc się z tego wykręcić, ostatecznie skreśliłem dla nich następujące śmiałe słowa: „Długość, gęstość oraz trudność to wyznaczniki powieści – w nich też kryje się godność tego wielkiego gatunku literackiego”.

Mówiąc o długości, mam naturalnie na myśli objętość książki. Jeśli nie przekracza ona dwustu tysięcy chińskich znaków, tekstowi brakować będzie należytego majestatu. Podobnie jak lampart: choć śmiały i groźny, zręczny oraz nieustraszony, nie imponuje jednak rozmiarami i to nie jego nazywamy królem zwierząt. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wiele niedługich powieści przewyższa siłą wyrazu i treścią niektóre obszerne tomiszcza. Część z nich należy wręcz do kanonu literatury. Jednakże te krótkie, misterne utwory pozbawione są majestatycznego piękna prozy toczącej się niczym wody wielkiej wezbranej rzeki. Powieść, czyli po chińsku „długi utwór”, musi z założenia być długa – inaczej co z niej za powieść? Oczywiście napisanie takiego tekstu nie jest proste. Często też słyszymy apele o skracanie powieści. Ja tymczasem nawołuję do czegoś przeciwnego: wydłużajmy je właśnie! Rzecz jasna, nie ma to polegać na pustym namnażanie epizodów i słów; chodzi raczej o podskórną atmosferę utworu, o wielkość zamysłu artystycznego. Budowniczowie, którzy konstruowali misterne pałacyki południowych Chin, którzy usypywali sztuczne pagórki i stawiali na nich filigranowe pawiloniki, byli wspaniali, lecz chyba nie potrafiliby wznosić budowli na skalę Zakazanego Miasta czy piramid, a tym bardziej nie stworzyliby konstrukcji na miarę Wielkiego Muru. Podobnie jak na wojnie: ktoś może się doskonale sprawdzić w dowodzeniu jednym oddziałem, ale jeśli postawić go na czele batalionu czy armii, całkowicie się pogubi. Dowódca to dowódca, a głównodowodzący to głównodowodzący. Dodać można, że najlepsi generałowie to przeważnie wcale nie ci, którzy pięli się w górę stopień po stopniu od szeregowca. Oczywiście nie należy zbytnio upraszczać i twierdzić, że ten, kto pisze długie powieści, od razu zasługuje na porównanie z głównodowodzącym, ten zaś, kto pisze krótko, to tylko dowódca niższego stopnia. Ale metafory nigdy nie są precyzyjne, więc proszę o pobłażliwość.

Pisarz specjalizujący się w pełnowymiarowych powieściach niekoniecznie musi mieć za sobą drogę wiodącą od opowiadania i noweli. Wielu wspaniałych powieściopisarzy, jak Cao Xuejin czy Luo Guanzhong, od samego początku tworzyło dzieła zakrojone na wielką skalę. Moim zdaniem to, czy ktoś jest w stanie napisać powieść – i to dobrą powieść – zależy przede wszystkim od tego, czy ma on serce do tego typu twórczości. Taki ktoś to osoba, w której wnętrzu kryją się przepastne otchłanie, wielkie łańcuchy górskie, majestatyczne pejzaże – osoba zdolna objąć umysłem cały świat. Tak zwany talent literacki jest właśnie zewnętrznym wyrazem ukrytych w głowie rozpadlin, szczytów górskich i rozległych krajobrazów. Udręka, wrażliwość, wielka ambicja, ogromna wyobraźnia i nieugięty duch, zdolność do postrzegania całości przez pryzmat drobnego elementu – oto cechy osoby o „powieściowym sercu”.

Udręka, ambicja, wyobraźnia, duch, zrozumienie – tych cech nie trzeba chyba wyjaśniać. Chciałbym jednak zatrzymać się na chwilę przy wrażliwości. W ostatnich latach słowo to stało się modnym banałem, podobnie jak kiedyś mówiło się o „ekstremizmie”. Oczywiście wrażliwość to cecha pozytywna, trzeba jednak, by nie działała ona na zasadzie, że najpierw zjem sobie pysznego pieczonego ptaszka, a zaraz potem innemu opatrzę złamane skrzydełko. Nie chodzi o uschematyzowaną, grającą na emocjach wrażliwość, jak w sowieckich filmach wojennych czy kinie hollywoodzkim. Nie chodzi o to, żeby całe społeczeństwo przejmowało się losem jednej chorej pandy, zupełnie nie dostrzegając rzeszy ludzi, którzy czekają w domach na śmierć, bo nie mają pieniędzy na opiekę lekarską. Wrażliwość to nie tylko nadstawianie drugiego policzka, nie tylko szlachetne i godne zachowanie w obliczu przeciwności losu, nie tylko omdlewanie (lub krzyczenie „olaboga, mdleję!”) na widok krwi, a już na pewno nie unikanie widoku zła i brudu. Najbardziej klasycznym dziełem mówiącym o wrażliwości i litości jest Pismo Święte, a przecież nie brak w nim scen opisujących rozlew krwi czy kalectwo. Również buddyzm jest religią opierającą się na tych dwóch cechach, lecz istnieje w nim piekło i kary, od których jeży się włos na głowie. Gdyby wrażliwość miała polegać na ukrywaniu ludzkiej nikczemności i plugawości, niczym nie różniłaby się od hipokryzji. Powieść Kwiaty śliwy w złotym wazonie cieszy się złą sławą, lecz wnikliwi krytycy twierdzą, że jest ona właśnie dziełem pełnym wrażliwości. Rzecz w tym, że chodzi o wrażliwość pojmowaną na sposób chiński, wrażliwość osadzoną w chińskiej, nie zachodniej, filozofii i religii. Powieść to gatunek literacki obejmujący swym ogromem wszystko – jest w nim miejsce na owieczki i ptaszki, ale także na lwy i krokodyle. Nie można powiedzieć, że te ostatnie pozbawione są wrażliwości, bo lew pożarł owcę, a krokodyl połknął ptaka. Nie można mówić, że lew i krokodyl są okrutne, ponieważ mają instynkt łowcy, a złapanie ofiary sprawia im przyjemność. Świat składający się jedynie z owiec i ptaków byłby światem niepełnym – tak samo powieść, która przedstawia wyłącznie ludzi dobrych, nie jest powieścią pełnowartościową. Przecież nawet owce zjadają trawę, a ptaki żywią się robakami; nawet dobry człowiek miewa nikczemne myśli. Patrząc z nieco szerszej perspektywy, zarówno człowiek dobry, jak i zły zasługują na współczucie. Małostkowa litość współczuje jedynie tym dobrym, lecz wielka litość żałuje zarówno dobrego, jak i złego.

Skonstruowanie historii pełnej cierpienia nie jest dla wytrawnego pisarza żadnym wyzwaniem, lecz to poczucie nieuchronności losu, którego może doświadczyć jedynie ktoś mający za sobą ciężkie doświadczenia, ta wrażliwość oparta na niedającej się przezwyciężyć ludzkiej słabości – tego nie odda się dzięki samemu talentowi literackiemu. Opisy polityki, wojny, katastrof naturalnych, chorób, wypadków oraz innych zewnętrznych czynników, które przysparzają cierpienia, zrzucanie coraz to nowych nieszczęść na biednego, lecz szlachetnego bohatera, rzucenie kaczątka na pożarcie łasicy – wszystko to triki rodem z wyciskaczy łez, a ich celem jest manipulacja emocjami. Nie ma w tym jednak prawdziwej wrażliwości, a już na pewno litości. Twórczość polegająca jedynie na przedstawianiu ran, które zadają mi inni – nie zaś tych, które ja zadaję im – to twórczość pozbawiona wrażliwości, wręcz haniebna. Tylko mierząc się z ludzką nikczemnością, tylko zgłębiając własną słabość, tylko opisując nieszczęścia powodowane niemożliwymi do pokonania słabościami i przypadłościami ludzkiej natury, docieramy do prawdziwej tragedii, odnajdujemy głębię i siłę, które przyprawiają nas o ból duszy i pozwalają tę duszę zrozumieć – to właśnie jest prawdziwa wrażliwość.

Na tym powinienem zakończyć temat, ale mam wrażenie, że należy dodać coś więcej. Pozwólcie więc, że powołam się na artykuł, który opublikował po przejściu na emeryturę redaktor naczelny pewnego wieczornego dziennika – osoba poważana, o nieskazitelnym charakterze, wywodząca się z rodziny rewolucyjnej; może rzuci on nowe światło na zagadnienie wrażliwości i litości. Tekst nosi tytuł Masakra, o której nie mogę zapomnieć i przytaczam go tu w całości:

Wojna, czy to w Chinach, czy gdzie indziej, teraz czy w dawnych czasach, zawsze jest okrutna. Gadanie o humanitaryzmie w sytuacji, kiedy wokół szaleje wojenna zawierucha, to zwyczajne pustosłowie. Odnosi się to zwłaszcza do tych szczególnych okoliczności, gdy nieprzyjacielskie strony ścierają się w bitwie. Poniżej chciałbym opisać scenę masakry wroga, której nie zapomnę do śmierci. Być może zaszokuje ona dzisiejszą młodzież, dorastającą w epoce pokoju, lecz w tamtych czasach takie sytuacje były dla mnie czymś zupełnie normalnym. Mimo to ten jeden epizod w nieodwracalny sposób zapadł mi w pamięć.

W lipcu 1945 roku, w przeddzień japońskiej kapitulacji, dowódcy batalionu 152 uparcie niepoddającej się armii Kuomintangu nadarzyła się znakomita okazja do niespodziewanego ataku na miasteczko Yingde, gdzie stacjonował nasz oddział armii komunistycznej. Zostaliśmy wyparci i zmuszeni do odwrotu w pobliskie góry. Przed ewakuacją pochwyciliśmy jednak czterech nieprzyjacielskich zwiadowców (czyli szpiegów Kuomintangu). Jeden z nich podawał się za miejscowego doktora. Zasłoniliśmy im oczy czarnymi przepaskami, aby nie widzieli, którędy przeprowadzamy odwrót. Związaliśmy im też ręce i powiązaliśmy ich parcianym sznurem. Sytuacja była napięta: zewsząd spodziewaliśmy się wroga, a tu na dodatek musieliśmy ciągnąć za sobą tych czterech. Potrzebni nam byli jak kula u nogi. Gdyby doszło do wymiany ognia, pewnie od razu by uciekli. Wu Qiang, dowódca oddziału, kazał zatem podoficerowi imieniem Zheng Weiling dokonać egzekucji.

Zheng Weiling rozważył przelotnie rozstrzelanie, ale raz, że musielibyśmy zmarnować na to pociski, dwa – moglibyśmy przyciągnąć kryjącego się w pobliżu nieprzyjaciela. Postanowił więc, że jeńcy zostaną zadźgani bagnetami. Był to męczący, a przy tym niezwykle okrutny sposób. Jednak Zheng Weiling uznał go jedynie za „drobny zabieg medyczny”. Kiedy reszta oddziału wycofywała się na południe jakiejś uliczki po wschodniej stronie miasteczka, wezwał pierwszego szpiega i kazał mu położyć się na brzuchu, po czym rozprawił się z nim za pomocą motyki oraz bagnetu.

Była to ostatnia okazja, by wydobyć od więźniów jakieś informacje. Zacząłem więc ostro przepytywać jednego z nich, żądając natychmiastowej odpowiedzi. On jednak usłyszał już bolesny krzyk swego towarzysza, który poszedł „na pierwszy ogień”. Zaczął się trząść i nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wpadłem w złość i wymierzyłem mu ostry policzek. Drugi szpieg również zaczął krzyczeć jak wariat, rzucać się i szarpać, aż w końcu padł na ziemię. Tymczasem Zhang Weiling dalej robił swoje, aż w końcu rozprawił się z całą czwórką. Nigdy wcześniej nie widziałem tego rodzaju przemocy, lecz z pozoru zupełnie mnie to nie poruszyło – widać wśród okrutnych i krwawych zmagań z nieprzyjacielem nabawiłem się już znieczulicy.

Kilkadziesiąt lat później spytałem Zheng Weilinga, ilu zabił nieprzyjaciół. Odparł, że z górą stu. Okazało się, że kiedyś dokonał egzekucji sześciu innych szpiegów za pomocą japońskiego bagnetu, ale to już inna historia.

Dopiero po przeczytaniu tego tekstu dotarło do mnie, jak zakłamane i pełne hipokryzji są te wszystkie stare powieści i filmy wojenne. Autor powyższego artykułu, dobrze znany w literackim światku południowych Chin, w późniejszych latach życia uważany był za dobrotliwego staruszka, kierownika dbającego o dobro pracowników. Cieszył się nieposzlakowaną reputacją. Przypuszczam, że opisany przez niego Zheng Weiling również nie był krwiożerczym potworem – ale prawdą jest, że w tej specyficznej sytuacji, jaką stanowi wojna, obaj zabijali bez mrugnięcia okiem. Czy mamy jednak prawo ich potępiać? Zheng Weiling, który uśmiercił ponad sto osób, na pewno dostał w swoim czasie masę orderów i uważany był za bohatera – czy jednak wolno nam twierdzić, że był człowiekiem pozbawionym „wrażliwości”? Widać zatem, że wrażliwość jest czymś warunkowym, że jest to niezwykle skomplikowane zagadnienie, a nie tylko jakiś wzniosły ideał intelektualistów.

Uparte przykładanie wagi do długości łatwo może zaowocować tym, że tekst stanie się mało przystępny. Przystępną prozę tworzyli na przykład Lu Xun, Shen Congwen, Aileen Chang, Wang Zengqi, Czechow, Borges. Oczywiście nie chcę sugerować, że pisarze ci nie byli wyśmienitymi czy wręcz wielkimi twórcami. Nie są to jednak autorzy na miarę Tołstoja, Dostojewskiego, Manna, Joyce’a czy Prousta, a w utworach ich brakuje tego właśnie majestatycznego, potoczystego rozmachu, który cechuje dzieła prawdziwie wielkie i który wyczuwalny jest w utworach wymienionych wyżej autorów – wydaje mi się, że jest to fakt niepodlegający dyskusji.

Coraz mniejsza objętość powieści ma związek z modą, z drukiem i wydaniem, z zyskiem, z niecierpliwością, jak również z piractwem. Tragedie wynikające z trudności życiowych (mam na myśli nie tylko problemy materialne, ale bardziej jeszcze te duchowe) oraz braków charakteru mogą stanowić inspirację prawdziwie wielkiej twórczości, natomiast pirackie nagrania inspirować mogą chyba jedynie do tworzenia (czasem nawet zręcznych) zabawek służących rozrywce, dalekich jednak od chińskiego doświadczenia życiowego i duchowości. Ktoś spyta: a komu w dzisiejszych czasach chciałoby się czytać takie długie powieścidła? Prawda jest taka, że jeśli ktoś chce czytać, to przeczyta choćby i najdłuższy utwór. Kto zaś nie chce, nie przeczyta nawet najkrótszego. Oczywiście to nie długość stanowi podstawowy czynnik przesądzający o oddaniu czytelnika. Sprawą pierwszorzędną jest poziom książki; książka, która poszczycić się może jedynie objętością, przypomina długie bandaże, którymi stare babuleńki krępowały sobie dawniej stopy – oczywiście, że nie ma w tym nic dobrego. Jeśli jednak mówimy o wspaniałym kawałku brokatu, na którym wyszyto na przykład dzieło klasy malowidła Święto Zmarłych na rzece, to przecież o jego znakomitości przesądza właśnie długość.

Nie chodzi o to, by powieść ciągnęła się jak makaron, jak prąd rzeki, jak głęboki wdech, jak wielka bańka mydlana, jak kluski, jak trzcina, jak papierowa wycinanka; jeśli coś jest długie, to dlatego, że musi takie być – niczym młody rosły chłopak albo nogi żurawia: gdyby były krótsze, nie byłyby sobą; ich długość jest dokładnie taka, jaka być powinna. Wielki Murze, dlaczego jesteś taki długi? Dlatego, że tego wymagały rzeki, wzgórza i szerokie pola, które osłania.

Mówiąc z kolei o gęstości, mam na myśli nagromadzenie scen, liczbę postaci, natężenie idei. Prąd wątku jest porywisty i gwałtowny, unosi ze sobą epizody i postaci, jest nieokiełznany, nie pozwala oderwać od książki oczu – nie jak w powieściach, które da się streścić w zaledwie kilku zdaniach.

Oczywiście w zagęszczeniu scen nie chodzi o zwyczajne następstwo epizodu za epizodem i lanie wody. Wspomnijmy chociażby „teorię góry lodowej” Hemingwaya.

Również w zagęszczeniu postaci nie chodzi naturalnie o to, by upchnąć je niczym sardynki w puszce, ale o to, by każda postać była żywa i niepowtarzalna. W dobrej powieści główny bohater powinien być odmalowany tak, by zasługiwał na wejście do kanonu bohaterów literackich, a nawet postacie drugoplanowe powinny sprawiać wrażenie ludzi z krwi i kości, nie zaś być dla autora jedynie narzędziem do rozwiązania trudności narracyjnych czy wypełnieniem tła.

Natężenie idei oznacza nagromadzenie idei wszelkiego rodzaju, ich kontrastów i wzajemnego przeplatania się. Jeśli dana powieść zawiera tylko tak zwane „poprawne” idee, tylko tak zwane dobro i szlachetność, tylko proste, obiektywne zestawienie zła z dobrem, to wartość takiego dzieła jest wątpliwa. Powieści o treściach postępowych mogą równie dobrze być pisane przez konserwatystów; powieści filozoficzne wcale nie muszą wychodzić spod pióra filozofów. Dobra powieść powinna być wielogłosowa, zawierać w sobie wiele sensów i znaczeń, a często też wymykać się założeniom autora. Granica między dobrem a złem, pięknem a brzydotą, miłością a nienawiścią powinna być rozmyta – bowiem dopiero na tej granicy pisarz może prawdziwie rozwinąć skrzydła.

Można też powiedzieć, że gęsta powieść to taka, którą mogą interpretować od nowa całe pokolenia czytelników. Mówiąc o interpretacji, mam na myśli oczywiście próbę przeniknięcia zamysłu autora. Urok literatury polega właśnie na tym, że można ją interpretować. Kiedy jednak subiektywny zamysł autora dokładnie pokrywa się z wrażeniami czytelnika, to być może mamy do czynienia z bestsellerem, lecz niekoniecznie z „wielką literaturą”.

Trudność powieści oznacza pierwotne założenie artystyczne. Założenie takie zawsze jest dla czytelnika czymś z gruntu obcym i wymaga od niego zastanowienia, wysiłku i trudu czytania, z jakim nie zetkniemy się w przypadku powieści, które łyka się gładko jednym tchem. Mówiąc o trudności, mam również na myśli skomplikowanie konstrukcji, trudność języka oraz trudność założenia ideologicznego.

Oczywiście wątek powieści można opowiedzieć prosto i bezpośrednio. W ten właśnie sposób piszą zazwyczaj autorzy nurtu realistycznego. Konstrukcja nie zawsze jednak dotyczy wyłącznie formy – czasem dotyka także treści. Stanowi wtedy ważny element artystycznego efektu i odbicie wyobraźni pisarza. Dobra struktura może uwypuklić sens powieści, a także go zmienić. Dobra struktura może rozszerzyć ramy historii, a także ją zdekonstruować. Kilka lat temu napisałem gdzieś, że „struktura powieści to polityka”. Jeśli chcecie zrozumieć, co mam na myśli, zajrzyjcie do mojej Krainy wódki lub Pieśni Rajskiego Czosnku. To, że nadal opłaca nam się pisać nowe powieści, gdy mamy już do dyspozycji dzieła wielkich powieściopisarzy z przeszłości, wynika w pewnym sensie z faktu, że wciąż jeszcze możemy popisywać się czymś nowym w zakresie struktury.

W trudności języka chodzi oczywiście o posługiwanie się językiem świeżym, charakterystycznym i niebanalnym. Mówiąc „niebanalny”, mam na myśli język wypracowany przez autora, nie zaś posługiwanie się dialektami lub kolokwializmami, które mają jedynie utrudnić lekturę. Oczywiście dialekty to dla języka kopalnia bogactw, jednak często popełnianym błędem jest ograniczanie się do stosowania ich wyłącznie w dialogach z nadzieją, że przydadzą pewnego indywidualizmu postaciom. Dopiero wtopiwszy słownictwo potoczne lub dialekty do języka samej narracji, możemy mówić o prawdziwym oswojeniu języka.

Długość, gęstość oraz trudność powieści nadają jej ciężar gatunkowy. Dobra powieść odżegnuje się od oportunizmu, jest niezręczna, otwarta, łączy w sobie ziarno i plewy, nie ma w niej nic całkowicie plugawego, ani całkowicie świetlanego, nie musi ona kokietować ani się mizdrzyć.

W dzisiejszych czasach wielu czytelników goni tylko za tym, co modne, i nie chce im się wysilać. Nie ma w tym oczywiście nic złego. Prawdziwej powieści trudno jest znaleźć rozumiejącego odbiorcę, ale tak przecież jest ze wszystkim. Wielkie powieści nie muszą wstrząsać posadami ziemi niczym przejście dinozaura, nie muszą też wyć niczym hieny, żeby wszyscy je słyszeli. Powinny być jak wieloryb, który przesuwa się wolno w głębinach oceanu, oddycha głośno i miarowo, łączy się w pary wśród skłębionych morskich bałwanów, rodzi się w strumieniach wody zmieszanej z krwią i trzyma się w bezpiecznej odległości od krążących stadami rekinów.

Powieść nie powinna poświęcać swojej godności tylko po to, by zadowolić nasze goniące za sensacją czasy. Nie powinno się skracać jej, ograniczać i upraszczać jedynie po to, by przypodobać się gustom pewnej grupy czytelników. Ona właśnie ma być taka długa, taka gęsta, taka trudna, a jak ktoś nie chce czytać, to niech nie czyta. I choć miałby mi pozostać tylko jeden jedyny czytelnik, i tak będę pisać w ten właśnie sposób.

Mo Yan

Wielki mnichu, w naszych stronach dzieci, które lubią się przechwalać i opowiadać bajki, nazywamy „działkami” – to jednak, co tu opowiem, stanowi od początku do końca najczystszą prawdę.Pierwszy wystrzał

Dziesięć lat temu, zimowy poranek; dziesięć lat temu w pewien zimowy poranek… Kiedy to było?

– Ile miałeś wtedy lat? – Wielki mnich Lan, który schodził całą ziemię i nigdy nie wiadomo było, gdzie go szukać, póki nie zatrzymał się tymczasowo w tej porzuconej świątynce, otwiera oczy i zadaje pytanie głosem, który wydaje się dobiegać z ciemnej jaskini.

Wzdrygam się mimowolnie, choć wokół panuje skwar i duchota siódmego miesiąca księżycowego.

– Był rok 1990, mistrzu, a ja miałem wtedy dziesięć lat – mruczę w odpowiedzi zmienionym głosem. Świątynka poświęcona jest Pięciu Bóstwom, i znajduje się w pół drogi pomiędzy dwoma średnimi, lecz tętniącymi życiem miastami. Mówi się, że ufundowali ją przodkowie sołtysa naszej wsi, Lao Lana. Choć położona jest przy samej drodze przelotowej, nie płoną w niej żadne kadzidełka i prawie nikt tu nie zagląda, a w powietrzu unosi się zapach starego kurzu. Otaczający ją mur dzieli na dwie części wyrwa, jakby wyżłobiona przez przechodzących górą ludzi. Leży w niej kobieta w zielonym kubraku z wpiętym w kok czerwonym kwiatem. Widzę jedynie jej dużą i jasną niczym ryżowe ciastko twarz oraz białą dłoń, którą podpiera brodę. Na palcu ma pierścionek, lśniący oślepiająco w blasku słońca. Jej widok przywodzi mi na myśl rezydencję wielkiego rodu Lan, który rządził przed wyzwoleniem w naszej wiosce – teraz przerobiono ją na szkołę podstawową. Miejscowe legendy głoszą, że o trzeciej straży nocnej często pojawia się tam taka właśnie kobieta i wrzeszczy przenikliwie, aż krew w człowieku cierpnie. Wielki mnich siedzi na przegniłej trzcinowej macie przed zaniedbanym posągiem jednego z Pięciu Bóstw, spokojny niczym pogrążony we śnie koń. Przesuwa w palcach fioletowoczerwone paciorki. Mnisie odzienie na jego grzbiecie wydaje się uszyte z rozmoczonego przez deszcz papieru ryżowego – przy każdym ruchu mam wrażenie, że zaraz rozejdzie się na kawałki. Jego uszy obsiadają muchy, lecz żadna nie siada na jego gładko wygolonej głowie ani błyszczącej twarzy. Na dziedzińcu rośnie ogromny miłorząb, którego gałęzie rozbrzmiewają ptasim śpiewem. Czasami słychać również miauczenie – to para dzikich kocurów, które sypiają w dziupli i polują na ukryte w liściach ptaki. Właśnie w tej chwili rozlega się dumne parsknięcie kota, potem bolesny świergot nieszczęsnej ofiary, potem zaś furkot spłoszonej chmary podrywającej się z drzewa. Nie tyle czuję, ile wyobrażam sobie, że czuję woń krwi – nie tyle widzę opadające na ziemię pióra i skrwawioną gałąź, ile wyobrażam sobie, że je widzę. Kocur przytrzymuje łapą broczącego krwią ptaszka i spogląda na pozbawioną ogona kotkę, jakby chciał się jej przypodobać. Kocica, nie mając ogona, wygląda jak kot, ale bardziej jeszcze jak tłusty zając. Czekam na kolejne pytania wielkiego mnicha, lecz jego powieki zamknęły się, nim jeszcze skończyłem odpowiadać na pierwsze. Mam wrażenie, jakby było ono tylko złudzeniem, podobnie jak jego otwarte oczy i bystre, przenikliwe spojrzenie. Mnich siedzi z półprzymkniętymi powiekami. Z jego wydatnego nosa wystaje kilka czarnych włosów, które poruszają się leciutko niczym ogon świerszcza. Kiedy tak na nie patrzę, przed oczami staje mi scena sprzed dziesięciu lat, kiedy sołtys Lan usiłował przyciąć sobie włosy za pomocą maleńkich nożyczek. Lao Lan to potomek wielkiego rodu, z którego wyszło w swoim czasie wiele znakomitych osobistości. Za dynastii Ming któryś z jego przodków przeszedł najwyższy poziom egzaminów urzędniczych. Ktoś inny za Qingów był członkiem Akademii Hanlin. Za Republiki pojawił się jakiś generał. A za komunistów cała masa kontrrewolucyjnych obszarników. Po zakończeniu walki klasowej nieliczni pozostali członkowie rodziny zaczęli powoli prostować karki, aż w końcu pojawił się Lao1 Lan, Lan Jizu – Kontynuujący Ród – który został naszym sołtysem. Ileż to razy, będąc dzieckiem, słyszałem, jak wzdycha ciężko:

– Ech, co pokolenie, to gorsze!

Słyszałem też narzekania starego Menga, który potrafił czytać i pisać:

– Ech, co krab, to gorszy od poprzedniego! A rodzinie Lan przestała sprzyjać fortuna.

Lao Meng za młodu pracował u Lanów jako wolarz, toteż na własne oczy widział zbytkowny tryb życia ówczesnych członków rodu. Często więc szydził z Lao Lana za jego plecami, mówiąc:

– Ty taki owaki! Daleko ci nawet do jednego włosa na fiutku dawnych Lanów!

Spod ciemnego sklepienia świątyni spływa leciutko szary farfocel kurzu, zupełnie jak listek topoli we wczesnowiosenny dzień, i opada na wygoloną głowę wielkiego mnicha. Za nim delikatnie spada kolejny, bliźniaczo podobny do pierwszego, i tak samo ląduje na mnisiej głowie niczym topolowa bazia, wydzielając ulotną woń starości i jakby drażniąc się uwodzicielsko. Na głowie mnicha widać dwanaście jasnych blizn symbolizujących buddyjskie zakazy. Ułożone są równo, jedna przy drugiej. Nadają jego czaszce wyjątkowo uroczysty wygląd. Jest to chluba prawdziwego mnicha, a jeśli i ja mam je kiedyś zyskać, mistrzu, to słuchaj, proszę, dalej mojej opowieści…

W naszym wielkim, krytym ceramiczną dachówką domu panowało takie zimno i wilgoć, że na ścianach utworzyła się warstwa szronu. Nawet powietrze, które wydychałem przez sen nad kołdrą, zmieniało się w biały szron przypominający drobną sól. Dom został ukończony dokładnie pierwszego dnia zimy – kiedy się wprowadzaliśmy, gips na ścianach nie zdążył jeszcze obeschnąć. Gdy matka wstawała z łóżka, wsuwałem głowę pod kołdrę, żeby schować się przed tnącym jak nóż zimnem. Odkąd ojciec odszedł, matka harowała zawzięcie i dzięki swemu poświęceniu, wrodzonemu sprytowi oraz wielu wyrzeczeniom w zaledwie pięć lat odłożyła dość pieniędzy, by postawić pięciopokojowy, kryty dachówką dom, największy i najpiękniejszy w całej wiosce. Gdy tylko padało jej imię, ludzie natychmiast rozpływali się w pochwałach i wyrazach podziwu, nie omieszkując zarazem obsmarować mojego ojca. Ten bowiem, kiedy miałem pięć lat, uciekł z niesławną w okolicy kobietą o imieniu Dzika Mulica i słuch o nich zaginął.

– Wszystkie relacje są nam z góry pisane. – Mruknięcie wielkiego mnicha dowodzi, że mimo zamkniętych oczu słucha on uważnie mojej opowieści. Kobieta w zieleni i z kwiatem we włosach dalej leży na brzuchu we wgłębieniu muru. Nie mogę oderwać od niej oczu, ale nie wiem, czy zdaje sobie z tego sprawę. Przed drzwiami świątyni przechadza się ogromny kocur ze szmaragdowozielonym ptaszkiem w zębach, niczym myśliwy obnoszący się ze zdobyczą. Mijając wejście, przystaje na chwilkę, przechyla głowę i zagląda do środka. Minę ma dokładnie taką, jak ciekawski uczniak…

Minęło pięć lat, a wciąż nie mieliśmy żadnych wiarygodnych wieści o ojcu i Dzikiej Mulicy, za to co raz to trafiały do nas najróżniejsze pogłoski, niczym stada bydła, które wyładowywano na naszej stacyjce z pociągów towarowych i wpędzano do wioski przy wtórze nawoływań handlarzy o pożółkłych oczach. Bydło sprzedawano do rzeźni – wioska nasza specjalizowała się bowiem w uboju – plotki zaś krążyły niczym natrętne stada szarych ptaków na niebie. Niektóre głosiły, że ojciec wyjechał z Dziką Mulicą na północny wschód, gdzie postawili sobie brzozowy domek w głębokim lesie. W domku wybudowali ogromny piec, a w piecu trzaskał wesoło ogień z sosnowych szczap. Na dachu zalegały grube czapy śniegu, ściany obwieszone były sznurami ostrych papryczek, z okapów zwieszały się lśniące, przejrzyste sople lodu. Ojciec i Dzika Mulica za dnia polowali i kopali korzenie, wieczorami zaś gotowali na palenisku sarninę. W mojej wyobraźni ich twarze przybierają od żaru ognia czerwony kolor, jakby natarli się barwnikiem. Inne plotki mówiły, że ojciec zabrał Dziką Mulicę do Mongolii Wewnętrznej. Za dnia, okryci ogromnymi mongolskimi chałatami, jeździli na wielkich rumakach i śpiewali dźwięczne pasterskie pieśni, wypasając krowy i owce na bezkresnej równinie; z nadejściem wieczoru wsuwali się do swojej jurty, rozpalali ognisko z wysuszonego nawozu, wieszali nad nim żelazny kociołek i dusili tłustą baraninę, której zapach drażnił powonienie – a potem zjadali ją, popijając gęstą herbatą z mlekiem. W mojej wyobraźni oczy Dzikiej Mulicy lśniły i skrzyły się w blasku ognia jak dwa czarne klejnoty. Jeszcze inna plotka głosiła, że udało im się przedostać za granicę do Korei Północnej, gdzie otworzyli restaurację w jakimś małym przygranicznym mieście. Za dnia lepili dla Koreańczyków pierogi i gnietli makaron, a wieczorem, po zamknięciu, gotowali w garnku tłuste mięso psa, otwierali butelkę wódki i jedli: każde po aromatycznej łapie, tak że zostawało im jeszcze po jednej na potem. Tak właśnie widziałem ich oczami wyobraźni: w jednej ręce psia łapa, w drugiej czarka z wódką, to popiją, to ugryzą, aż policzki pęczniały im niczym naoliwione skórzane piłeczki… Oczywiście myślałem również o tym, że kiedy już najedzą się i napiją, zaczną się obejmować i robić wiadomo co…

Usta mnicha drżą lekko. Rzuca mi przelotne spojrzenie, po czym parska głośnym śmiechem i natychmiast go tłumi, zupełnie jakby ktoś szybko a gwałtownie uderzył w gong – w powietrzu wibruje już tylko miedziany pogłos. Nagle wzdrygam się i doznaję zawrotu głowy. Nie mam pojęcia, czy ten dziwny śmiech miał zachęcić mnie do szczerości, czy też uciszyć. Po zastanowieniu uznaję, że przed wielkim mnichem należy mówić prawdę, toteż powinienem wyznać wszystko jak na spowiedzi. Kobieta w zieleni nadal leży w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, tylko że teraz wymyśliła sobie zabawę. Wypuszcza spomiędzy warg bańki śliny, które drżą i połyskują w słońcu. Próbuję wyobrazić sobie ich smak…

– Mów dalej…

Całowali się pokrytymi tłuszczem ustami i bekali przy tym coraz to, tak że zapach mięsa wypełniał całą jurtę, wypełniał drewnianą chatę w głębi lasu i restaurację w Korei. Potem zdejmowali z siebie nawzajem ubrania. Ciało ojca znałem bardzo dobrze – latem często brał mnie na barana i zabierał na pływanie w rzece – lecz ciało cioci Dzikiej Mulicy tylko mi kiedyś mignęło. Teraz widziałem je z całą wyrazistością. Było gładkie i w świetle lampy lśniło zielonkawo. Nawet taki dzieciak, jakim wtedy byłem, miał ochotę wyciągnąć palec i dotknąć choćby na próbę, a gdyby mnie nie uderzyła, to pomacałbym sobie porządnie. Jakie to mogło być uczucie? Czy jej skóra byłaby w dotyku lodowata czy gorąca? Naprawdę chciałem to wiedzieć – ale nie wiedziałem. Nie wiedziałem, lecz mój ojciec – owszem. Jego ręce nieustannie przesuwały się po ciele cioci Dzikiej Mulicy, po jej pośladkach i piersiach. Ojciec miał ciemne dłonie. Ich kontrast z jej białą skórą sprawiał, że miałem wrażenie, jakby były nieokrzesane, brutalne, jakby chciały wycisnąć z tych pośladków i piersi wodę. Ciocia Dzika Mulica jęczała, jej oczy i usta lśniły, oczy i usta ojca również. Obejmowali się mocno i tarzali po narzucie z niedźwiedziej skóry, przewracali na rozgrzanym kangu2, „smażyli placki” na drewnianej podłodze. Dotykali się nawzajem dłońmi, przyciskali się do siebie, miażdżąc usta, oplatali nogami, ocierali o siebie każdym centymetrem skóry… Pieścili się tak namiętnie, że wszystko robiło się gorące, naelektryzowane, a ich ciała zaczynały lśnić na niebiesko, niczym dwa splecione jadowite węże o połyskliwych łuskach. Ojciec zaciskał powieki i tylko dyszał ciężko, lecz ciocia Dzika Mulica krzyczała głośno, nieokiełznanie. Teraz oczywiście wiem, dlaczego to robiła, wtedy jednak byłem jeszcze zupełnie niewinny i nie rozumiałem tego, co dzieje się między mężczyzną a kobietą, nie wiedziałem, co to za zabawa, w którą się bawią. Słyszałem ochrypłe wołanie cioteczki:

– Kochany… Niech skonam… Niech teraz skonam…

Serce zabiło mi mocno – nie miałem pojęcia, co się dalej stanie. Nie bałem się tak naprawdę, czułem jednakże napięcie, niepokój, jakby ojciec i ciotka Dzika Mulica – a także ja, który przecież patrzyłem tylko z ukrycia – robili coś bardzo złego. Ujrzałem, jak ojciec opuszcza głowę i zatyka własnymi ustami usta cioci Dzikiej Mulicy, niemal całkowicie tłumiąc jej krzyk. Tylko przerywane fragmenty słów wyrywały się czasem z kącików jego ust…

Spoglądam ukradkiem na mnicha, żeby przekonać się, jaką reakcję budzi w nim mój graniczący z pornografią opis. Mnich siedzi niewzruszenie, może tylko twarz odrobinę mu się rumieni, lecz równie dobrze mogła taka być od początku. Przychodzi mi na myśl, że może powinienem na tym poprzestać, lecz z drugiej strony poznałem już marność i ulotność tego świata, toteż opowiadanie o własnych rodzicach niczym się dla mnie nie różni od opowiadania historii jakichś ludzi z zamierzchłych czasów…

Nie wiem, czy to zapach mięsa, czy też odgłosy wydawane przez ojca i ciotkę Dziką Mulicę, ale nagle z mroku wyłoniła się cała grupa dzieci. Zaczęły tłoczyć się dookoła jurty, przepychać pod drzwiami leśnej chatki i zaglądać do środka przez szpary, wypinając pupy. Dalej wyobrażałem sobie, że przyszły też wilki, cała sfora – pewnie przyciągnęła je woń mięsa. Na ich widok dzieci uciekły w popłochu. Małe, niezgrabne postaci potykały się w głębokim śniegu, pozostawiając za sobą wyraźne ślady. Wilki jednak usiadły pod jurtą i chciwie ostrzyły sobie kły. Martwiłem się, że rozedrą jurtę, że wyważą drzwi drewnianej chaty i pożrą ojca oraz ciocię Dziką Mulicę, lecz im chodziło o coś zupełnie innego. Siedziały tak dookoła niczym sfora wiernych psów gończych…

Za zniszczonym murem otaczającym dziedziniec światyni znajduje się szeroka szosa prowadząca do tętniącego życiem świata. Hen za ogrodzeniem przeciętym wyrwą po zwietrzałych cegłach i przełażących ludziach, hen za leżącą w wyrwie kobietą – w tej chwili rozczesuje akurat gęste włosy, a kwiat odłożyła na mur obok siebie. Ugięła szyję i zgarnęła pukle tak, że opadają jej na piersi, a potem zaczęła je gwałtownie czesać czerwonym grzebieniem. Jej ruchy są niemal wojownicze, aż serce ściska mi się ze współczucia dla tych pięknych włosów i kręci mnie w nosie, jakbym miał się rozpłakać. Myślę, że gdyby pozwoliła mi je rozczesać, zrobiłbym to najdelikatniej na świecie, z największą cierpliwością, nawet jednego włoska bym nie wyrwał, jakby mieszkały między nimi żuki i pająki, a ptaki wiły gniazda i wychowywały swoje małe. Mam wrażenie, że na jej twarzy widnieje wyraz irytacji, jaki pojawia się podczas czesania na twarzach większości kobiet o gęstych włosach. Właściwie jest to nie tyle irytacja, ile raczej duma. Uwolniony czesaniem mocny zapach jej włosów wyraźnie dociera do mojego nosa, aż kręci mi się w głowie, jakbym napił się starego, mocnego alkoholu – widzę pędzące w obie strony samochody. Przed moimi oczami przemyka ceglastoczerwony dźwig, unosząc wysoko żelazne ramię, niczym ogromny ruchomy obraz. Za nim przesuwają się dwadzieścia cztery lśniące czystością czołgi z długimi lufami, przypominające kształtem ogromne żółwie. Wygląda to jak rolka taśmy filmowej. Przemyka też, podskakując na wybojach, przemalowana na niebiesko ciężarówka z megafonem na dachu i zatkniętymi w szoferce kolorowymi flagami, na których miga mi wielka, biała kobieca twarz o wygiętych brwiach i jasnoczerwonych wargach. Na przyczepie stoi kilkanaście osób, wszystkie w niebieskich sportowych bluzach i czapkach bejsbolówkach. „Reprezentantka ludu, Wang Dehou – ciężka praca, nic na pokaz!” – śpiewają. Lecz kiedy dojeżdżają przed świątynię, skandowanie milknie i pięknie ustrojony samochód przejeżdża przed nami niczym ruchoma trumna. Za murem, dokładnie naprzeciwko nas, na wielkim polu po drugiej stronie drogi, stoi ogromna, warcząca koparka. Patrząc nad ogrodzeniem, dostrzegam pomarańczowoczerwony czubek maszyny oraz wznoszące się od czasu do czasu żelazne ramię i groźną koparę.

O, wielki mnichu, niczego nie będę przed tobą ukrywać, nie ma nic, czego nie mógłbym ci powiedzieć. W tamtych czasach miałem pstro w głowie i myślałem tylko o tym, żeby najeść się mięsa. Gdyby ktokolwiek dał mi dobrze wypieczony, tłuściutki barani udziec lub miskę tłustego boczku, bez wahania nazwałbym go ojcem albo padł na kolana i bił pokłony, albo jedno i drugie. Nawet teraz, po tylu latach, gdybyś udał się w moje rodzinne strony, na sam dźwięk mojego imienia – Luo Xiaotong – w oczach miejscowych pojawiłby się dziwny błysk, tak samo, jak na wspomnienie dygnitarza Lana. Skąd ten błysk? A stąd, że w ich głowach przesuwałyby się niczym w komiksie wspomnienia dawnych wydarzeń związanych ze mną i z mięsem oraz opowieści o trzecim synu rodziny Lan, który zjeździł pół świata, sypiał z setkami kobiet i w ogóle miał niezwykłe życie. Na głos nie powiedzieliby ani słowa, lecz w duszy wzdychaliby głęboko ach, ten uroczy, nieszczęsny, nieznośny, wspaniały, okropny… Ale w końcu zawsze był okrutnie łasy na mięso… I ten niemożliwy, niezwykły trzeci panicz Lan… Ten diabeł wcielony…

Być może gdybym dorastał gdzie indziej, nie miałbym tak wielkiego apetytu na mięso, ale że zrządzeniem losu urodziłem się w miejscu, które specjalizowało się w uboju, napatrzyłem się na mięso żywe i chodzące, jak również na takie, co już chodzić nie mogło; na mięso spływające krwią i na to wymyte już do czysta; na mięso wędzone w siarce i niewędzone; moczone w wodzie i niemoczone; zanurzane w formaldehydzie i niezanurzane – wieprzowina, wołowina, baranina, psina, do tego oślęcina, konina, wielbłądzina… Bezpańskie psy w naszej wiosce objadały się resztkami do tego stopnia, że nawet rzęsy miały tłuste, ja natomiast, nigdy nie mając dostępu do mięsa, chudy byłem jak patyk. Przyczyną, dla której przez pięć lat go nie tknąłem, nie było ubóstwo, lecz oszczędność matki. Przed odejściem ojca na ścianach naszego woka często zasychała gruba warstwa mięsnego tłuszczu, a w kącie pod ścianą zalegała sterta niedojedzonych kości. Ojciec przepadał za mięsem, zwłaszcza za wieprzowym łbem. Co kilka dni przynosił do domu tłustą świńską głowę o białych polikach i czerwonych uszach. Matka toczyła z nim o to nieustanne kłótnie, dochodziło nawet do rękoczynów. Matka była typową córką średniej klasy chłopskiej – od dziecka uczono ją ciężkiej pracy, oszczędnego gospodarowania, niefolgowania sobie w wydatkach, tego, że trzeba odkładać na budowę domu i kupno ziemi. Po reformie rolnej jej ojciec, zawsze uparty jak osioł, wykopał odkładane latami oszczędności i kupił od zrehabilitowanego wyrobnika Sun Gui pięć mu3 ziemi. Była to tak bezsensowna inwestycja, że rodzina matki przez całe lata musiała się za nią wstydzić, dziadek zaś, który usiłował płynąć pod prąd historii, stał się pośmiewiskiem wioski. Ojciec z kolei wywodził się z lumpenproletariackich. Przez całe dzieciństwo włóczył się za dziadkiem–obibokiem, od którego przejął beztroski stosunek do życia – lubił dobrze zjeść, ale pracować na to mu się nie chciało. Jego życiową zasadą było: dzisiaj jemy, a o jutro się nie martwimy. Jak można pożyć, to pożyć trzeba. Wnuki dziadka i własne doświadczenie życiowe sprawiły, że jeśli tylko ojciec miał w kieszeni jakiś grosz, natychmiast musiał go wydać – posiadanie jakichkolwiek pieniędzy spędzało mu sen z powiek. Często powtarzał matce, że wszystko w życiu to iluzja, tylko pełny brzuch jest faktem. Mówił, że jeśli wydasz pieniądze na nowe ubranie, to najprawdopodobniej ktoś zedrze ci je z grzbietu; jak postawisz za nie dom, to za kilkanaście lat ktoś ci go odbierze – najlepszym przykładem posiadłość rodu Lan: taka była wspaniała, a teraz urządzono w niej podstawówkę. Ołtarz przodków postawili sobie taki, że sam cesarz by się nie powstydził, a teraz ekipa produkcyjna zrobiła w nim warsztat do wyrobu klusek ziemniaczanych. Jak wymienisz pieniądze na złoto i srebro, pewnie przypłacisz to życiem – ale jeśli kupisz za nie mięso, które zaraz zjesz, nikt ci już go nie odbierze. Matka odpowiadała, że jak ktoś tylko się obżera, to nie pójdzie do nieba, lecz ojciec śmiał się z tego i mówił: „Bylebym mógł porządnie zjeść, to niebem mi będzie i chlew!”. A jeśli w niebie nie ma mięsa, to choćby sam Nefrytowy Cesarz zszedł na ziemię i go zapraszał, on i tak tam nie pójdzie. Byłem wtedy bardzo mały i nic sobie nie robiłem z kłótni rodziców – oni się sprzeczali, a ja jadłem. Kiedy się najadłem, szedłem w kąt podrzemać, jak ta kocica bez ogona, co tak wygodnie żyje sobie na dziedzińcu świątyni. Jednak po odejściu ojca matka zaczęła oszczędzać na swój pięciopokojowy dom z taką gorliwością, że niemal nie mieliśmy co do ust włożyć. Miałem nadzieję, kiedy budowa dobiegnie końca, nasza dieta ulegnie poprawie i na stół znowu wjedzie mięsko, którego długo sobie odmawialiśmy. Tymczasem oszczędność matki wzrosła tak, że nie było nawet porównania z czasami sprzed budowy! Wiedziałem, że w jej głowie lęgły się jeszcze ambitniejsze plany: kupić wielką furgonetkę, taką, jaką mieli Lanowie, najbogatsza rodzina w wiosce – marki Wyzwolenie, produkcji Pierwszej Fabryki Samochodów w Changchun, trawiastozieloną, z sześcioma wielkimi kołami, kwadratową szoferką, mocną karoserią, prawie jak czołg. Ja tymczasem wolałbym mieszkać w naszej starej, trzypokojowej chałupie krytej trzciną, gdyby tylko oznaczało to, że będę mógł jeść mięso; wolałbym rozbijać się po polnych drogach na rozklekotanym dwukołowym traktorze, jeśli tylko dostałbym mięso. Do licha z jej wielkim domem, do licha z jej wielką furgonetką i do licha z tym oszczędnym życiem, z którego była tak dumna, a przez które nie miałem co włożyć do ust! Im bardziej rosła moja uraza do matki, tym bardziej tęskniłem za szczęśliwymi czasami sprzed odejścia ojca. Dla tak żarłocznego chłopca, jakim byłem, szczęście oznaczało przede wszystkim nieograniczone spożycie mięsa – cóż dla mnie znaczyły kłótnie rodziców, a nawet ich wzajemna przemoc, skoro mogłem najadać się do woli? W ciągu pięciu lat usłyszałem pewnie ze dwieście różnych plotek dotyczących ojca i Dzikiej Mulicy, lecz tymi, które najbardziej utkwiły mi w głowie i do których raz za razem wracałem, były właśnie te trzy, związane z mięsem. Obraz ich dwojga objadających się mięsiwami stał mi przed oczami jak żywy, w nosie czułem upojną woń, w brzuchu mi burczało, a z ust ciekła mi ślina. Za każdym razem, kiedy o tym myślałem, w oczach stawały mi łzy. Często można mnie było zobaczyć, jak przesiadywałem samotnie pod ogromną wierzbą przy wejściu do wioski. Na mój widok wieśniacy wzdychali ciężko, a czasem ktoś szepnął: „Biedne dziecko!”. Wiedziałem, że mieli zupełnie mylne wyobrażenie o przyczynie moich łez, lecz nie mogłem powiedzieć im prawdy. Zresztą gdybym nawet wyznał, że płaczę, bo chce mi się mięsa, i tak by nie uwierzyli. Nie byliby w stanie pojąć, że jakiś chłopiec może aż do łez pragnąć mięsa…

Gdzieś w oddali rozlega się ciężki odgłos grzmotu, jakby z oddali nadjeżdżało wojsko. Kilka poznaczonych krwią ptasich piórek wlatuje do ciemnej świątyni niczym pokrzywdzone, szukające schronienia dzieci – wirują przed nami i opadają na posąg jednego z Pięciu Bóstw. Przypominają mi o rzezi, do której doszło niedawno na wielkim miłorzębie, i zwracają moją uwagę na wzmagający się wiatr. Niesie on zapachy ziemi i roślinności. W dusznej świątyni naraz robi się chłodno, a spod sufitu zaczyna się sypać więcej kłębków kurzu, które osiadają na głowie mnicha i na obsiadających jego uszy muchach. Muchy tkwią niewzruszenie na miejscu. Przyglądam im się uważnie przez kilka sekund i odkrywam, że zajęte są pocieraniem swoich lśniących oczu cieniutkimi odnóżami. Wszyscy tak narzekają na muchy, a to przecież takie zmyślne i zręczne stworzonka! Nie znam innego zwierzęcia, które potrafiłoby czyścić sobie oczy nóżkami i wyglądać przy tym tak wdzięcznie. Stojący na dziedzińcu stateczny miłorząb nagle zaczyna mocno szumieć. Wiatr jest już bardzo silny, mocy nabiera też unoszona przez niego woń – czuć w niej nie tylko zapach ziemi, ale również rozkładającej się padliny i stęchłych bajor. Ulewa jest tuż-tuż. Dziś wypada akurat siódmy dzień siódmego miesiąca księżycowego – dzień, kiedy według legendy spotykają się rozdzieleni przez Mleczną Drogę Wolarz i Tkaczka. Dwoje kochanków w rozkwicie młodości, którzy mogą jedynie spoglądać na siebie ponad dzielącą ich rzeką gwiazd – tylko raz w roku wolno im spotkać się na trzy dni. Co za udręka! Ich radość jest nieporównanie krótsza od czasu rozłąki. Pewnie przez te trzy dni w ogóle się od siebie nie odrywają – takie opinie słyszałem w dzieciństwie od dziewczyn ze wsi. Na pewno dużo też płaczą, dlatego o tej porze roku zawsze pada deszcz. Nawet gdyby przez trzy lata panowała susza, siódmego dnia siódmego miesiąca księżycowego musi padać! Jasny piorun rozświetla wnętrze świątyni. Na twarzy jednego z Pięciu Bóstw, Końskiego Bóstwa, pojawia się lubieżny uśmiech, który napełnia mnie strachem. Posąg ma postać konia o ludzkiej głowie i podobny jest nieco do wizerunku na tym słynnym francuskim alkoholu. Z belki nad rzeźbą zwisa rząd smacznie śpiących nietoperzy. Po niebie przetacza się grom. Jego odgłos dobiega gdzieś z bardzo daleka i brzmi, jak kilka obracających się naraz kół młyńskich. Potem znowu uderza oślepiający piorun, któremu towarzyszy ogłuszający huk. Z dziedzińca napływa woń spalenizny. Podrywam się przestraszony i niemal wyskakuję ze skóry. Wielki mnich nadal jednak siedzi spokojnie i bez ruchu. Na zewnątrz gromy przybierają na sile, walą jeden za drugim, deszcz leje jak z cebra, aż zacinające z ukosa krople wpadają do środka. Po dziedzińcu przetaczają się jakby zielone ogniste kule. Znad drzwi zwiesza się coś na kształt ogromnej, rozchwianej łapy o ostrych pazurach, która co raz to próbuje sięgnąć do środka i mnie złapać – bo oczywiście chodzi jej o mnie – wyciągnąć na zewnątrz, zabić i powiesić na drzewie, a na plecach powypisywać znaki w stylu pisma starożytnych dynastii, by ci, którzy potrafią je rozczytać, poznali moje zbrodnie. Mimowolnie przesuwam się tak, by znaleźć się za plecami mnicha. Nagle przypominam sobie o pięknej kobiecie, która leżała w wyłomie muru i czesała włosy. Nie został po niej ani ślad, tylko nawałnica atakuje strumieniami wody wyrwę w cegłach. Mam wrażenie, że deszcz musiał zmyć te kilka włosów, które wypadły podczas czesania, bo spływająca po dziedzińcu woda zdaje się wydzielać delikatną woń osmantusa… W tym momencie dobiega mnie głos mnicha:

– Mów dalej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: