Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
12,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bunt - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WŁ. ST. REY­Y­MONT

BUNT

BAŚŃ

NA­KŁAD GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

WAR­SZA­WA – KRA­KÓW – LU­BLIN – ŁÓD?

PO­ZNAŃ – WIL­NO-ZA­KO­PA­NE

– Po­li­czy­my się te­raz, so­ba­ko!–za­krzy­cza­ła trium-lu­ją­co i, za­pę­dziw­szy Rexa do kąta, jęła go bić po­grze­ba­czem, za­ja­dle wy­po­mi­na­jąc po każ­dem ude­rze­niu: – To za pie­czeń! To za wczo­raj­szą kieł­ba­sę! To za in­dycz­ki! – Pies wił się i, skam­ląc bła­gal­nie, li­zał ją po no­gach. – A te­raz masz za jam­ni­ki, że­byś za­pa­mię­tał, cha­mie je­den, że pań­skich pie­sków ru­szać nie wol­no. A te­raz, żeby cię już raz dja­bli wzię­li!

I trza­snę­ła go przez łeb tak po­tęż­nie, aż pies za­wył, rzu­cił się na nią z kła­mi, prze­wró­cił na śro­dek kuch­ni i uciekł. Wy­bie­gła za nim z prze­raź­li­wym wrza­skiem po­msto­wań.

Ale Rex już był prze­padł w po­bli­skiej gę­stwi­nie bzów i aka­cji, a cho­ciaż sro­dze po­ra­nio­ny i le­d­wie dy­szą­cy, czoł­gał się ostat­ka­mi sił w dal­sze, bez­piecz­niej­sze miej­sce, gdy od stro­ny kuch­ni roz­nio­sły się zno­wu krzy­ki.

Go­spo­dy­ni, przy­trzy­mu­jąc za ku­dły Nie­mo­wę, pra­ła go nie­mi­ło­sier­nie.

– Ty pod­ły bę­kar­cie! Gor­szyś od tego par­szy­we­go psa. Be­be­chy z cie­bie wy­pusz­czę, ty ob­mier­z­ły zło­dzie­ju. Z ła­ski daję ci żreć, a ty jesz­cze krad­niesz!

Ry­cza­ła, że i chło­pak wy­dzie­rał się w nie­bo­glo­sy, na­próż­no usi­łu­jąc się wy­rwać z jej że­ła­znych pa­zu­rów, po­wstał taki gwałt, aż za­trwo­ży­ło się całe dwor­skie po­dwó­rze. Psy łań­cu­cho­we jęły szar­pać się i sko­wy­czeć. Roz­g­da­ka­ły się wy­stra­cha­ne kur­ni­ki. Per­licz­ki z wrza­skiem ucie­ka­ły na da­chy, a go­łę­bie po­kry­ły się w drze­wach nad stud­nią. Wzbu­rzo­ne in­do­ry, na­stro­szyw­szy ko­ra­le i ogo­ny, roz­gul­go­ta­ły się, groź­nie dep­cąc w miej­scu. Pa­wie przy­le­cia­ły z pod gan­ku i, roz­to­czyw­szy tę­czę swo­ich piór, za­no­si­ły się wzgar­dli­we­mi gło­sa­mi. Przy­bie­gła z po­ko­jów sama dzie­dzicz­ka, pa­nicz z fu­zyj­ką, pa­nien­ki z lal­ka­mi na rę­kach i dwa rude jam­ni­ki, wier­cą­ce się żmi­jo­wa­to.

Pu­ści­ła go wresz­cie, da­jąc fol­gę ob­fi­tym łzom i na­rze­ka­niom.

Nie­mo­wa sko­czył w za­ro­śla i jak kło­da zwa­lił się obok Rexa.

Le­że­li obaj bez sił i pra­wie bez pa­mię­ci, – jed­na­ko zbi­ci i jed­na­ko nie­szczę­śli­wi.

Słoń­ce do­grze­wa­ło i cie­pły wiatr prze­wie­wał gąsz­cze, a szmer li­ści i brzę­ki owa­dów gra­ły tak słod­ko i upa­ja­ją­co, że obaj za­snę­li. I obaj jesz­cze przez sen jak­by się skar­ży­li na swo­je krzyw­dy, chli­piąc i skam­ląc zci­cha i ża­ło­śnie. Wsu­nął się bez szme­ru czar­ny, ogrom­ny kot, przy­ja­ciel daw­nych lat Rexa i, ob­wą­chaw­szy go, przy­tu­lił się do jego boku i mru­czał współ­czu­ją­co. A póź­niej kil­ka wron spły­nę­ło na ni­skie ga­łę­zie aka­cji, jęły świ­dro­wać mrocz­ne gąsz­cze i, ostrząc dzio­by, opusz­cza­ły się co­raz ni­żej i co­raz zu­chwa­lej.

– Jesz­cze nie zde­chłem… wark­nął Rex, pod­no­sząc na nią nie­na­wist­ne oczy i, ob­li­zaw­szy skrwa­wio­ną i za­pła­ka­ną twarz Nie­mo­wy, obu­dził go szarp­nię­ciem.

– Chodź­my ztąd, wy­pa­trzą nas,–za­ją­kał chło­pak, ro­zu­mie­li się do­sko­na­le.

– Po­cze­kam wie­czo­ra! Go­to­wi mnie do­bić, nie obro­nię się.

– A to cię uszlach­to­wa­ła! Po­ża­lił się Nie­mo­wa nad przy­ja­cie­lem i gar­ścią tra­wy wy­tarł mu boki i za­ro­pia­łe śle­pia. Rex po­ję­ki­wał z wdzięcz­no­ści.

– Spędź te pod­łe dzio­by – wark­nął do kota. – Te śmier­dzie­le, to gor­sze na­wet od lu­dzi.

– Prze­pro­wa­dzę cię do obo­ry, znam miej­sce pod żło­ba­mi,–pro­po­no­wał Nie­mo­wa.

– Po­łu­dnie za­raz i te owczar­skie sko­wyr­ki mogą mnie upo­lo­wać, a sił nie mam. Pić mi się chce… pić…

– Zo­ba­czę, czy nie­ma ni­ko­go przy wo­dzie,–oznaj­mił tro­skli­wie kot.

– Leż­ta, przy­nio­sę wody.

Ja­koż, przy­nió­sł­szy w ja­kiejś sko­ru­pie, pod­ty­kał ją przy­ja­cie­lo­wi.

– Ale go­łąb­ki toś mi po­wy­bie­rał, – zwró­cił się do kota.

– Wy­brał je ko­wa­lo­wy Ję­drek, wi­dzia­ła Ma­cio­ra, niech ci za­świad­czy. To zbój, on i wró­ble z pod bo­cia­nie­go gniaz­da po­wy­bie­rał; na­wet sro­kom nie da­ro­wał, za co mnie sta­ra tak na­pa­dła, że le­d­wie ucie­kłem. Zło­dziej, a te­raz za sło­wi­cze­mi gniaz­da­mi wy­pa­tru­je. Już pa­pu­ga krzy­cza­ła na nie­go.

– A ty się koło pa­pu­gi nie kręć!–wark­nął ostrze­ga­ją­co Rex.

– Ję­drek ko­wa­lo­wy! Cze­kaj­że, hyc­lu I Spę­dzę gęsi z pola i może ci co przy­nio­sę z obia­du. Po­cze­kaj na mniel – za­świ­stał na pal­cach tak prze­raź­li­wie, aż wy­stra­szo­ne wro­ny ucie­kły do par­ku.

I kot się wy­nió­si, ostroż­nie, bo­ka­mi, prze­bie­ra­jąc się w stro­nę kuch­ni.

Wła­śnie za­dzwo­ni­li na po­łu­dnie i dwor­skie po­dwó­rze za­czą­io się na­peł­niać gwa­rem gło­sów zwie­rzę­cych i czło­wie­czych, tur­ko­tem wo­zów i cięż­kiem stą­pa­niem stad spę­dza­nych. Za­skrzy­pia­ły stu­dzien­ne żó­ra­wie. Świ­nie po chle­wach za­kwi­cza­ły nie­cier­pli­wie. Ja­skół­ki roz­świe­go­ta­ły się na chwi­lę i po­mil­kły, a po­tem wszyst­kie gło­sy jak­by spło­nę­ły w ogniach słoń­ca i roz­sy­pa­ły się w omdle­wa­ją­cej ci­cho­ści upal­ne­go po­łu­dnia.

Rex, li­żąc swo­ją ranę, czu­wał, bo strzygł usza­mi, cza­sem pod­no­sił łeb, nie­kie­dy po­cią­gał noz­drza­mi, a chwi­la­mi, po­ję­ku­jąc zci­cha, za­czy­nał za­sy­piać.

Słoń­ce gra­ło swój hymn po­łu­dnio­wy: roz­pa­lo­ne po­wie­trze roz­dr­ga­ło się mu­zy­ką pło­mie­ni, że wszyst­kie gło­sy przy­ro­dy, a była ich nie­skoń­czo­ność, spły­nę­ły w tę zło­tą sym­fon­ję świa­tła. Wszyst­ko było dźwię­kiem, bar­wą i za­ra­zem ja­kimś wid­mo­wym za­ry­sem. Po­łu­dni­ca z ja­strzę­biem na gło­wie prze­pły­wa­ła nad zie­mia­mi, a gdzie tknę­ły jej zło­ci­ste sza­ty, tam wy­sy­cha­ło wszyst­ko na proch, a gdzie osy­pa­ły się jej żół­te niby kwia­ty sza­le­ju, spoj­rze­nia, tam śmierć zbie­ra­ła ob­fi­te żni­wo: tam na­gle ja­kiś ptak spa­dał z ga­łę­zi, drze­wa wię­dły, owa­dy pa­da­ły mar­twe, a na­wet stru­mie­nie mdla­ły w spie­ko­cie. Na­wet Rex za­drżał i, sku­liw­szy się, przy­warł łbem do wil­got­nej zie­mi i traw chtod nych. Prze­pły­nę­ła, za nią roz­snu­ły się trwoż­ne krzy­ki stwo­rze­nia i po­sęp­ne bruz­dy cie­niów, ra­dlą­ce sło­necz­ne świa­tło­ści.

A pies w bo­le­snej drzem­ce dał się owład­nąć wspo­mnie­niom. W tej nę­dzy przy­no­si­ły za­po­mnie­nie ja­śnie­nia mi­nio­nych cza­sów. Tych cza­sów, kie­dy żył we dwo­rze jako nie­od­stęp­ny to­wa­rzysz wszyst­kich. Kie­dy się roz­wa­lał na dy­wa­nach, i był ko­cha­nym i piesz­czo­nym. Pan ka­zał, – to mor­do­wał ro­dzo­ne­go bra­ta – psa; pan ka­zał, – to i czło­wie­ka roz­dzie­rał. Prze­cież na wil­ki cha­dzał w po­je­dyn­kę. Sam je­den po­tra­fił dzi­ki po­ru­szyć z ba­jo­rów. Na jego grzmią­cy głos wszyst­ko drża­ło w po­dwó­rzach, w par­ku i na po­lach. Na­wet byki ucie­ka­ły przed jego kła­mi. I jak się to sta­ło? I jak się to sta­ło, że te­raz jest bez­pań­skim nę­dza­rzem? I żyje we wzgar­dzie, nę­dzy, opusz­cze­niu i musi kraść nędz­ne ochła­py? Nie mogł po­jąć. Ta­kie żale za­tar­ga­ły mu wnętrz­no­ści jak­by że­la­zne­mi pa­zu­ra­mi, że pod­niósł się na­gle, sprę­żył i za­wył roz­pacz­li­wie. Ogrom­ny był, pło­wy, po­dob­ny do lwa, i mimo za­pad­nię­tych bo­ków i ran na grzbie­cie, groź­ny jesz­cze i po­tęż­ny. Za­to­czył prze­krwa­wio­ne­mi ocza­mi, wy­szcze­rzył kły i, nie­zwa­ża­jąc na ból, ru­szył zu­chwa­le do dwo­ru, pod wy­so­ką ko­lum­na­dę, go­to­wy na każ­dą wal­kę, byle się jeno do­stać do pana i po­skar­żyć. Ale pu­sto było i drzwi do sie­ni sta­ły wy­war­te. Ru­szył śmia­ło do wnę­trza domu, za­wa­hał się chwi­lę, po­cią­gnął noz­drza­mi i po­szedł am­fi­la­dą po­ko­jów. Prze­cho­dził je­den za dru­gim, przy­sta­wał w każ­dym i, ob­wą­chu­jąc, oglą­dał. Wlókł się co­raz wol­niej, jak­by pod cię­ża­rem wspo­mnień. Ty­sią­ce roz­pierz­chłych za­pa­chów wskrze­sza­ło w nim pa­mięć daw­no po mar­tych dni. Ja­kieś do­ga­sa­ją­ce dźwię­ki, ja­kieś tchnie­nia zmar­twia­łe, ja­kieś od­bi­cia wid­mo­we lu­dzi błą­ka­ły się po ogrom­nych, po­sęp­nych po­ko­jach. Każ­dy sprzęt opo­wia­dał mu dłu­gą hi­stor­ję, że zno­wu czuł i wie­dział co się tu­taj dzia­ło. W jed­nym z po­ko­jów za­lśni­ły bro­nie po­roz­wie­sza­ne na ścia­nach, spiął się do nich i wśród zwie­trza­łych pro­chów i zbroi po­czuł swo­je­go pana. Pa­mięć wy­rzu­ca­ła z ciem­nych jam co­raz żyw­sze ob­ra­zy. Roz­cią­gnął się przed wy­sty­głym ko­mi­nem na pu­szy­stej, bia­łej niedź­wie­dziej skó­rze. Po­czuł cie­pło ognia i piesz­czą­cą dłoń pana na grzbie­cie, za­sko­wy­czał z roz­ko­szy i mla­snął ję­zy­kiem, żeby go po­li­zać – nie było ni­ko­go; za oknem ćwier­ka­ły pta­ki, gra­ło słon­ce i szem­ra­ły drze­wa. Uciekł do są­sied­niej sali, mrocz­nej i pu­stej, mu­chy brzę­cza­ły poza przy­mknię­te­mi okien­ni­ca­mi. Ol­brzy­mie zwier­cia­dła przy­sła­nia­ły kre­py. Po­wie­trze było prze­ję­te stę­chli­zną i czemś, co mu przy­po­mi­na­ło za­pa­chy bi­ją­ce z otwar­tych ko­ścio­łów. Spe­ne­tro­wał śro­dek sali i skur­czył się trwoż­nie, wio­nę­ło ja­kimś tru­pim cią­giem. Nie mógł po­jąć. Za­dy­go­tał i z nie­po­ko­jem wo­dził śle­pia­mi po ścia­nach, z któ­rych spo­glą­da­ły ja­kieś wiel­kie po­sta­cie o nie­ru­cho­mych oczach. Przy­padł do zie­mi, bo zda­ły się pa­trzeć tak su­ro­wo, że strach nim za­tar­gał. Wy­my­kał się bo­kiem, pod ścia­na­mi, gdy na­raz zo­ba­czył swo­je­go pana, – sie­dział mię­dzy okna­mi z du­żym psim łbem na ko­la­nach. Za­war­czał za­zdro­śnie, ale, przy czoł­ga wszy się do nie­go, jął ci­cho skam­lać i bić ogo­nem. Pan ani się po­ru­szył, ni za­wo­łał na nie­go.

Rex od­sko­czył jak­by w oba­wie ude­rze­nia, lecz po chwih zno­wu przy­padł mu do nóg i, wpi­ja­jąc się w nie go prze­łza­wio­ne­mi śle­pia­mi, wy­zna­wał ję­kli­wym, po­rwa­nym sko­wy­tem wszyst­kie swo­je nę­dze i nie­szczę­ścia.

Sza­ra­wy cień ode­rwał się jak­by z por­tre­tu, – cień chwiej­ny w bez­kształ­cie, roz­wia­ny i drga­ją­cy za­rys spły­wał ku nie­mu, ale Rexa prze­ję­ła na­gła trwo­ga, zje­żył grzbiet i, szczę­ka­jąc kła­mi, co­fał się ze sko­wy­tem dzi­kiej zgro­zy. Dłu­go po­tem dy­szał w są­sied­nim po­ko­ju, nie śmie­jąc się po­ru­szyć, jak­by zmar­twia­ły z oba­wy i nie­prze­par­tej po­trze­by zo­ba­cze­nia jesz­cze raz swo­je­go pana. Nie od­wa­żył się jed­nak zaj­rzeć do sali, tyl­ko po­cią­gnąw­szy noz­drza­mi, sku­lił ogon pod sie­bie i prze­mknął się do ma­łych po­ko­jów za­to­pio­nych w słoń­cu. I tam było pu­sto.

Przez otwar­te okna gra­ły me­io­dje par­ku i świa­tła. Tknął no­sem po­roz­rzu­ca­ne za­baw­ki, po­li­zał piesz­czo­tli­wie to i owo, a na­sy­ciw­szy się ko­cha­ne­mi za­pa­cha­mi, po­szedł na wiel­ką te­ra­sę, przy­sło­nię­tą na­mio­tem kwit­ną­cych róż i po­wo­jów.

Le­żał tam słod­ki cień prze­sia­ny pła­ta­mi słoń­ca… i po ką­tach, w skó­rza­nych pra­wiecz­nych fo­te­lach roz­kosz­ny, ko­ją­cy chłód.

Snop bi­ją­cej wody mi­go­tał i skrzył się przed te­ra­są.-

– Rexl Rexl–za­krzy­cza­ła ra­do­śnie pa­pu­ga ze zło­tej ob­rę­czy.

– Szu­ka­łem cię!–wark­nął, sa­do­wiąc się w fo­te­lu, jak kie­dyś. Od­daw­na żyli w wiel­kiej przy­jaź­ni. Spły­nę­ła na po­ręcz i, bi­jąc skrzy­dła­mi, za­czę­ła mu krzy­kli­wie roz­po­wia­dać prze­róż­ne no­wi­ny. Nim zdą­żył się sprzed nią wy­znać, wpa­dły z uja­da­niem jam­ni­ki, a za nie­mi dzie­dzicz­ka, pa­nicz z fu­zyj­ką i cała chma­ra.

– Ucie­kaj! Ucie­kaj!–za­tka­ła trwoż­nie pa­pu­ga.

ByJo już za­póź­no. Do­pa­dła go roz­gnie­wa­na dzie­dzicz­ka i wrza­snę­ła:

– Po­szoł woni Precz mi, ty obrzy­dliw­czel Wstręt­ne psi­skol Precz!

i wraz po­czuł w no­gach kły jam­ni­ków, a na grzbie­cie bo­le­śne i cięż­kie razy.

Roz­sro­żo­ny znie­wa­gą i bó­lem, zgar­nął pod sie­bie nędz­ne psia­ki, szar­piąc je nie­mi­ło­sier­nie i już nie ba­cząc na krzy­ki, na stru­mie­nie wody, ni na gra­dy ki­jów.

Ucie­kaj! Ucie­kaj! Rex! Rexl–za­no­si­ła się nie­ustan­nie pa­pu­ga.

Otrzą­snął się wresz­cie z na­pa­stli­wej zgrai i lwim sko­kiem wy­do­był się przed te­ra­sę na traw­ni­ki, ale, nim do­się­gnął gąsz­czów, huk­nął strzał i jak­by garść gry­zą­ce­go żwi­ru trza­snę­ła go w lewy bok. Pod okrut­nym cio­sem za­rył łbem w tra­wę, lecz, ze­braw­szy ostat­ki sił, ci­snął się pod ni­skie świer­ki, gdy zno­wu gruch­nął strzał. Osy­pa­ły się ga­łąz­ki, niby zie­lo­ne łzy spły­wa­jąc mar­two na nie­go. Nie cze­ka­jąc na wię­cej, prze­czoł­gał się przez park w po­dwó­rze, pod obo­ry i wci­snąw­szy się do budy, padł zmro­czo­ny bó­lem. Sta­ry Kru­czek od­stą­pił mu bar­ło­gu, jeno, tar­ga­jąc się na łań­cu­chu, za­wył jak­by przy­zy­wa­jąc na po­moc.

– O wil­ki wście­kłe, nie lu­dzie!–bia­dał Nie­mo­wa, któ­ry, do­wie­dziaw­szy się od srok co się sta­ło, przy­le­ciał ra­to­wać przy­ja­cie­la. Ob­lał go wodą i pod­su­nął mu mle­ka.

– Pij bra­ciel Wy­do­iłem kro­wę dla cie­bie,–pro­sił, ostroż­nie ob­ma­cu­jąc mu boki.

– We dwo­rze mnie po­bi­li, we dwo­rze!–skam­lał ża­ło­śnie, trzę­sąc się z zim­na i bólu.

Chło­pak ob­tu­lił go wor­ka­mi jak dziec­ko, ugła­skał i za­po­wie­dział Krucz­ko­wi:

– A zrób mu jaką krzyw­dę, to cię ubi­ję jak psa! 1 po­le­ciał do swo­ich gęsi.

1 szły cięż­kie dnie, w któ­rych Rex wa­żył się po­mię­dzy ży­ciem i śmier­cią, – żar­ły go rany, żar­ło go bez­li­to­śnie słoń­ce, tra­pi­ły mu­chy i do­bi­ja­ły żale opusz­cze­nia.

Do­pie­ro noce da­wa­ły świę­tą ła­skę chło­du i ulgi. Nie­mo­wa przy­la­ty­wał z wodą i ja­dłem, dłu­gie go­dzi­ny prze­pła­ku­jąc nad wspól­ną dolą. Do­wie­dział się bo­wiem, że Rexa szu­ka­ją, żeby go za­bić, a jego mie­li wy­pę­dzić ze dwo­ru.

– Hul­nę do sta­wu i już, co mi tara!–po­sta­na­wiał chło­pak – Ale cie­bie mi żal, sie­ro­to! Mu­sisz ucie­kać we świat! 1 co ty po­czniesz? – roz­pa­czał nad nim.

– Niech tyl­ko wy­zdro­wie­ję! – stę­kał po­li­zu­jąc go z wdzięcz­no­ści.

– Nie wy­da­my go! – war­czał groź­nie Kru­czek, dzie­lą­cy się z nim nie tyl­ko le­go­wi­skiem, ale i każ­dą mi­ską otrzy­ma­nej stra­wy i tem, co był upo­lo­wał wol-nemi no­ca­mi.

A przy­tem, całe po­dwó­rze sprzy­się­gło się ota­czać go ta­jem­ni­cą przed ludź­mi.

Nie­mo­wa bo­wiem za­po­wie­dział, że każ­de­mu, choć­by to na­wet były wierz­cho­we ogie­ry, po­prze­trą­ca ku­la­sy, je­śli­by zdra­dzi­li Rexa. Więc też li­zał się z ran po­wo­li, w spo­ko­ju i oto­czo­ny po­wszech­ną życz­li­wo­ścią. Na­wet owczar­skie sko­wyr­ki za­po­mnia­ły mu daw­nych bo­jów o wy­żli­ce, i ukrad­kiem od­wie­dza­ły. Co rano sta­da, wy­cho­dzą­ce na pa­szę, rzu­ca­ły mu ry­kli­we po­zdro­wie­nia. Nie­kie­dy w po­łu­dnie, po­wra­ca­jąc od stud­ni, jaki ro­ga­ty łeb po­chy­lał się przed budą. Ko­nie rża­ły ci­cho, wę­sząc ostroż­nie w jego stro­nę. Za­się nie­fra­so­bli­we źre­bię­ta, nie zna­ją­ce jesz­cze bata, fi­glo­wa­ły, chwy­ta­jąc go za uszy mięk­kie­mi, cie­płe­mi war­ga­mi. Za­wsze wy­stra­cha­ne owce roz­be­ki­wa­ły się nad jego dolą. A ma­cio­ry wy­bie­ra­ły so­bie miej­sce pod obo­rą i, uwa­liw­szy się na słoń­cu, da­wa­ły wy­mio­na na pa­stwę pro­się­tom i, po­stę­ku­jąc pod ude­rze­nia­mi ich za­pal­czy­wych łbów, spo­glą­da­ły w Rexa mar­twe­mi, sza­re­mi oczka­mi, po­kwi­ku­jąc mu róż­no­ści. Nie­raz też sły­szał no­ca­mi przez ścia­ny obo­ry, jak woły, prze­żu­wa­jąc i gla­miąc mo­kre­mi gę­ba­mi, wśród wy­rze­kań na pra­cę, baty i głód, wspo­mi­na­ły o nim,

A już naj­wię­cej ser­ca po­ka­zy­wał osieł, ży­ją­cy na ła­ska­wym chle­bie. Sta­ry był i mą­dry jak świat, oparś­za­ły, brud­ny, za­wsze uty­tła­ny w bło­cie i po­pie­le, bity przez wszyst­kich, po­gar­dza­ny ogól­nie, wy­śmie­wa­ny po­wszech­nie i ze­wsząd wy­pę­dza­ny. Pa­stwi­li się nad nim za­rów­no lu­dzie jak i zwie­rzę­ta.

Zna­jo­mość była daw­na, z cza­sów kie­dy wo­ził pa­ni­cza, Rex obu pil­no­wał i we trzech uga­nia­li się po po­lach w se­kre­cie przed dzie­dzi­cem.

Ośli­sko przy­ła­zi­ło co­dzien­nie, wy­sta­jąc pod budą ze spusz­czo­nym łbem i ob­wi­śnię­te­mi usza­mi, a skar­żąc się tak roz­dzie­ra­ją­cym gło­sem, że Kru­czek wył z prze­ra­że­nia, zaś Nie­mo­wa ki­jem go przy­ci­szał i od­pę­dzał. Obi­ty, spo­nie­wie­ra­ny, po­wra­cał jed­nak upo­rczy­wie, nie ' prze­sta­jąc swo­ich la­men­ta­cji.

1 skrzy­dla­ci zaj­mo­wa­li się żar­li­wie Re­xem, bo co­dzien­nie na wszyst­kich pło­tach od­pra­wo­wa­ły się na jego in­ten­cję swar­li­we aka­dem­je peł­ne gda­kań, gul­go­tań, pi­sków i wrza­wy. A na­wet jed­na z ko­ko­szek, ośmie­lo­na ła­ska­wo­ścią Krucz­ka, za­kwa­te­ro­wa­ła się ze swo­im dro­bia­zgiem przy Re­xie, krze­ko­rząc mu nie­ustan­nie o zale-tac­ti swo­ich dzie­ci. Tyl­ko pa­wie, dum­ne jak za­wsze, trzy­ma­ły się zda­le­ka i wzgar­dli­wie, a wro­ny rów­nież we­dle wro­dzo­ne­go zwy­cza­ju ob­ser­wo­wa­ły z da­chów budę, cier­pli­wie wy­cze­ku­jąc – na wszel­ki wy­pa­dek.

Nie do­cze­ka­ły się jed­nak, bo­wiem Rex zdro­wiał, tyl­ko, że co­dzień był ja­kiś chmur­niej­szy i bar­dziej w so­bie za­mknię­ty. Przy­tła­cza­ły go ja­kieś roz­wa­ża­nia, dziw­ne czu­cia i zwi­dze­nia. Za­czy­nał pa­trzeć na świat z głę­bin swo­jej nę­dzy i sie­roc­twa. Daw­niej, nie trosz­czył się tem, co się dzia­ło poza dwo­rem: czuł jak jego pan, i pra­wie po ludz­ku od­no­sił się do wszel­kie­go stwo­rze­nia.

Ist­nia­ły, żeby je du­sić, pę­dzać, za­ba­wiać się nie­mi. Sto­sow­nie do pań­skie­go roz­ka­zu. Prze­gra­dza­ła go od nich nie­zgłę­bio­na prze­paść pra­wie ludz­kie­go by­to­wa­nia. Wy­pę­dzo­no go ze dwo­ru i ze­pchnię­to na dno nie­do­li. Co­raz po­tęż­niej od­czu­wał swo­ją krzyw­dę. To była nie­za­go­jo­na rana, przez któ­rą są­czy­ło się do ser­ca pra­gnie­nie dzi­kiej po­msty na czło­wie­ku. W ta­kich chwi­lach był­by roz­ry­wał kła­mi na­wet ich szcze­nię­ta, za któ­re­mi nie­gdyś prze­pa­dał, i z roz­ko­szą żło­pał ich krew go­rą­cą. 1 w te dłu­gie noce cho­ro­by, w te jesz­cze dłuż­sze, bez­sen­ne dnie, roz­wa­żał jak ich do­się­gnąć swo­ją ze­mstą.

1 tak się za­pa­mię­ty­wał w nie­na­wi­ści, że wszyst­ko, co mu za­śmier­dzia­ło czło­wie­kiem, bu­dzi­ło w nim nie­wy­po­wie­dzia­ną ob­mier­z­łość i za­ra­zem co­raz więk­szą zgro­zę. Bo­wiem w tych roz­wa­ża­niach ja­wi­ła mu się ca ia po­tę­ga czło­wie­ka. Ol­brzy­mia­ła w nim do szczy­tu prze­ra­że­nia. Jak­że wziąć po­mstę z hu­ra­ga­nu? Jak­że się nie dać pio­ru­nom? Jak­że uchwy­cić kła­mi bły­ska­wi­ce? Cio­sy bez­sil­nej roz­pa­czy prze­szy­wa­ły go jak­by no­ża­mi. Prze­cież ten dwu­no­gi nie­po­dziel­nie pa­no­wał nad świa­tem. Pod jego okrut­ną wła­dzą żyło wszel­kie stwo­rze­nie. Śmierć i ży­cie w jego wła­da­niu. On mo­cen wszyst­ko! Stwór­ca i za­ra­zem kat wszyst­kie­go.

Do­pie­ro te­raz po­czuł tę strasz­li­wą praw­dę. I każ­da chwi­la ją po­twier­dza­ła. Przy­ku­ty nie­mo­cą do bar­ło­gu, sta­wał się czu­ją­cem wi­dze­niem wszyst­kie­go, co się sta­wa­ło do­ko­ła. Nie uszedł jego ser­ca ża­den krzyk, żad­na skar­ga i krzyw­da żad­na. Zwłasz­cza noce prze­sy­co­ne były nie­usta­ją­cym la­men­tem: zdu­szo­ne po­ry­ki wo­łów ża­li­ły się na trud śmier­tel­ny, na okrwa­wio­ne ki­ja­mi boki, na gło­dy. Ska­to­wa­ne ko­nie rża­ły dłu­go i bo­le­śnie. Tę­sk­no­ta krów za po­rwa­ne­mi cie­lę­ta­mi wy­bu­cha­ła dłu­gim, nie­utu­lo­nym ry­kiem.

1 z owczarń i z chle­wów i z kur­ni­ków zry­wa­ły się raz po raz dzi­kie wrza­wy skarg i śmier­tel­nych stra­chów. Skar­ży­ła się splu­ga­wio­na zie­mia, ję­cza­ły prze­kleń­stwa­mi wy­rą­by­wa­ne lasy, bu­rzy­ły się gwał­co­ne w swo­im bie­gu wody. I ze­wsząd – od pól i od chat – ca­łym świa­tem nio­sły się pra­wiecz­ne, nig­dy nie­milk­ną­ce po­gło­sy krzywd, gwał­tów i śmier­ci. Wszyst­ka zie­mia i po­wie­trze były prze­ję­te czło­wie­czem okru­cień­stwem. Na pi­ra­mi­dzie tru­pów umac­niał tron swo­jej po­tę­gi. Ni zwal­czyć go, ni uciec przed nim – jak nie ucie­cze przed śmier­cią.

Za­wrzał w so­bie war­ko­tem wście­kło­ści oce­anu, bi­ją­ce­go bez­sil­nie w gra­ni­ty. Któ­re­goś rana, kie­dy za kwi­cza­ły roz­pacz­li­wie wie­prze ła­do­wa­ne na wozy rzez… nic­że, wark­nął bo­le­śnie do­tknię­ty.

– Zno­wu mor­du­ją na­szych bra­ci.

– Świ­nia mi nie brat – to mię­so, – szczek­nął Kru­czek. – Zło­dzie­je, sami je ze­żrą.

Rex zwi­nął się jak­by pod ude­rze­niem ka­mie­nia i onie­miał.

A kie­dy póź­niej żyd wy­no­sił z obo­ry roz­be­cza­ne cie­lę­ta, Kru­czek smut­nie za­war­czał.

– W nocy zdu­si­łem w polu jed­no na spół­kę z ku­la­sem, ale ode­bra­ły nam ko­niar­ki.

– Z wil­kiem spół­kę trzy­masz, z ta­kim zbó­jeml

– Każ­dy mi brat, przy któ­rym moge się po­ży­wić.

– To­byś i ro­dzo­ne­mu nie prze­pu­ścił?

– Głód nie ma śle­piów i wszyst­ko mu do­bre, co jeno wpad­nie w pa­zu­ry.

Z prze­ra­ża­ją­cym ry­kiem przy­le­ciał osieł i zwa­lił się w gno­jów­kę.

– To pań­skie szcze­nię ob­la­ło go taką wodą, że mu spa­li­ła skó­rę.

Osieł ta­rzał się z okrop­nym, ża­ło­snym ry­kiem. Nad­le­cia­ła za nim kupa chło­pa­ków z pa­ni­czem na cze­le, i da­lej­że się za­ba­wiać i bić w nie­go ka­mie­nia­mi, a pod­ci­nać ba­ta­mi. Wrzask po­szedł na całe po­dwó­rze, aż przy­le­ciał z ki­jem wło­darz, chło­pa­ków roz­pę­dził i ko­pa­niem przy­mu­szał osła do po­wsta­nia.

Rex, za­po­mniaw­szy o nie­bez­pie­czeń­stwie, wy­su­nął się z budy i za­war­czał.

– Rexl – wy­krzyk­nął pa­nicz. – To mama cię chy­bi­ła. Za­gryzł moje jam­ni­ki – za­pła­kał.

– Tus mi, ptasz­ku! – Już ja ci za­pła­cę za pani czai–wrza­snął wło­darz, rzu­ca­jąc się na nie­go z ki­jem. Rex jęk­nął pod cio­sem i, po­de­rwa­ny na­głą wście­kło­ścią, ci­snął się w nie­go, po­chwy­cił kła­mi za pier­si i szarp­nął tak po­tęż­nie, że, wy­rwaw­szy mu ka­wał ubra­nia wraz ze skó­rą, upadł na zie­mię.

Nie­przy­tom­ny wło­darz zwa­lił się do gno­jów­ki, a pa­nicz z krzy­kiem ucie­kał.

Pies sko­czył w naj­ciem­niej­szy kąt budy i za­grze­bał się w sło­mę.

– Wy­wle­ką cię i za­bi­ją. Ucie­kaj, – skam­łał Kru­czek, tar­ga­jąc się na łań­cu­chu.

Nie było in­nej rady. Prze­do­stał się do pu­stej obo­ry, pod żło­by, gdzie była dziu­ra wy­ła­ma­na w mu­rze do sadu. Za­wlókł się w gę­ste ma­li­ny, pra­wie nie poj­mu­jąc, co się z nim sta­ło. Po­sły­szał lu­dzi zbie­ga­ją­cych się do ra­to­wa­nia wło­da­rza i sko­ro go do­szły wy­cia ka­to­wa­ne­go nie­win­nie Krucz­ka, po­sta­no­wił ucie­kać w pola. Ale sad był ogro­dzo­ny gę­stym ży­wo­pło­tem i wy­so­ką, dru­cia­ną siat­ką, zaś przy je­dy­nej za­mknię­tej bra­mie krę­cił się ogrod­ni­czek, z któ­rym miał sta­re po­ra­chun­ki. Wci­snął się głę­biej w rzę­dy wy­bu­ja­łych ma­lin–wy­cze­ki­wać oka­zji wy­mknię­cia się na wol­ność. Trwo­ga nim pod­rzu­ca­ła, na­wet nie mogł spać, pa­li­ły go nie­za­go­jo­ne jesz­cze rany i prze­szka­dza­ły psz­czel­ne brzę­ki i kłó­tli­we świer­go­ta­nia wró­bli, spa­da­ją­cych ca­łe­mi ban­da­mi na słod­kie, źra­te owo­ce..

– Służ panu wier­nie, to ci za to… za­gra!–Po­sły­szał nad sobą głos ogrod­nicz­ka, za­sko­wy­czał bła­gal­nie, czoł­ga­jąc mu się do nóg. |

– Nie bój się! 1 na co ci to przy­szło! Ga­nia­ją I cię jak wście­kłe­go psa! A ro­ze­rwa­łeś mi por­t­ki, ba­czysz? Chcia­łem się tyl­ko przyj­rzeć pa­pu­dze! – Przy­kuc­nął przed nim, głasz­cząc go do­bro­tli­wie. Rex po­ło­żył mu gło­wę na ko­la­nach z uf­no­ścią.

– Wi­dzisz, głu­pi, jak ci za­pła­ci­li za służ­bę. Bra­kło dzie­dzi­ca, to i fora ze dwo­ra. Za­wsześ na mnie war­czał, nie da­łeś do­stą­pić do dwo­ru! A kto ci dał go­łę­bia? A kto ci mło­de wro­ny pod­rzu­cił pod świer­ka­mi? – Wy­ma­wiał, ale bra­mę otwo­rzył. – A pil­nuj się, żeby cię dzie­dzicz­ka nie upo­lo­wa­ła!

Rex po­le­ciał w pola szu­kać swe­go przy­ja­cie­la. Nie­mo­wa pasł gęsi na pa­stwi­sku pod la­sem, sie­dział z no­ga­mi w stru­mie­niu, przy­gry­wa­jąc so­bie na fu­jar­ce. Sta­do bia­łych, czu­ba­tych gęsi bo­bro­wa­ło na brze­gu rzecz­ki, peł­nej pło­wych kieł­bi­ków i pło­tek. Wierz­by da­wa­ły luby cień, las po­gwa­rzał, śpie­wa­ły pta­ki, a tak do­grze­wa­ło słoń­ce, że słod­ka sen­ność przej­mo­wa­ła do ko­ści.

Nie­mo­wa wie­dział już o wszyst­kiem; roz­po­wie­dzia­ły mu sro­ki.

– A co te­raz? Że­byś to był już wy­go­jo­ny! – tro­skał się po­czci­wie chło­pak.

– Krzep­ki­mi Nie prze­mo­głem to wło­da­rza?

– Kat to był dla wszyst­kich. Po­nie­śli go do cha­łu­py, nie mógł ustać na ku­la­sach.

– To do­pie­ro pierw­szy… Wark­nął za­wzię­cie.

– Na ba­gnach jest buda, dzie­dzic z niej strze­lał cie­trze­wie, tam mógł­byś się schro­nić! I wło­darz się tam nie prze­drze, ba­jo­ry głę­bo­kie, a kład­ki po­gni­ły…

– Mu­chy, że nikt nie wy­trzy­ma. Po­lo­wa­łem tam na mło­de kacz­ki z dzie­dzi­cem.

A w sta­rym sza­ła­sie wę­gla­rzy w le­sie? Nikt

0 nim nie wie, jeno, że tam czę­sto się chro­ni ku­las i jego sta­do..,

– Ku­las! To ja mu spra­wi­łem go­leń, jak się ci­snął na mo­je­go pana… ten mi nie strasz­ny… z suką jej po­mio­tem cięż­sza spra­wa…

– Chroń się w ba­gnach, nie­ma wy­bo­ru, a tyle tam wod­ne­go ptac­twa, że i wy­ży­wić się bę­dzie łac­no. Wi­dzia­łem w ko­ni­czy­nie mło­de za­jącz­ki…

– A mo­że­by po­szu­kać gdzie służ­by? – wy­stą­pił nie­spo­dzia­nie Rex.

Po wsiach te­raz przed­nó­wek, nie rzu­cą ci na­wet zgni­łe­go ziem­nia­ka i jesz­cze wy­szczu­ją, libo hyc­lo­wi wy­da­dzą! Niem­cy na ko­lon­jach, teby cię przy­ję­ły, zna­ją się na pań­skich psach, ale­by cię po­tem sprze­da­ły do mia­sta, a jak­byś się nie zdał na han­del, lo cię upa­są i zje­dzą. Po­wia­da­li o tem we dwo­rze. Ta­kie świ­nie nie prze­bie­ra­ją w ja­dle. Naj­gor­sze, że wło­darz ci nie da­ru­je, a i dzie­dzicz­ka też ci nie prze­pu­ści. Będą na cie­bie po­lo­wa­li…

– A będą!…… – wark­nął z re­zy­gna­cją i, roz­cią­gnąw­szy się nad wodą, za­snął.

Nie­mo­wa, ro­ze­braw­szy się do naga, po­szedł szu­kać ra­ków.

– Za­nio­sę go­spo­dy­ni z kopę, to się udo­bru­cha. Roz­my­ślał, za­pusz­cza­jąc ręce w pod­mok­nię­te ko­rze­nie olch, w głę­bo­kie jamy pod brze­giem i pod ka­mie­nie, le­żą­ce na dnie wody. Ło­wił spraw­nie, nie spusz­cza­jąc z uwa­gi wron, któ­re, spły­nąw­szy ci­chut­ko – z lasu nad wodę, niby to piły, przy­su­wa­jąc się pod­stęp­nie ku gą­się­to­ni, bro­dzą­cym po pły­ci­znach.

– Hale, za­chcia­ło się wam fry­ka­sów! – Spadł ua nie skrzek wraz z gar­ścią bło­ta, że, nic nie wskó­raw­szy, po­nio­sły się ni­sko, pe­ne­tru­jąc wśród zbóż za gniaz­da­mi. A sko­ro słoń­ce się zni­ży­ło i po­wiał chłód, Nie­mo­wa za­czął spę­dzać gęsi do kupy.

– Rex, pod wierz­bą są moje po­ko­je – wska­zał nad wodą sta­re, ro­so­cha­te drze­wo, wy­no­szą­ce się w górę niby na po­skrę­ca­nych pal­cach, po­mię­dzy nie­mi czer­nia­ła dziu­ra, wy­ście­ła­na ta­ta­ra­kiem. – Noc­leg pew­ny! do­rzu­cił, za­bie­ra­jąc się do domu.

Pies po­zo­stał sam, nie wie­dząc, co po­cząć ze sobą. Prze­mo­gło jed­nak przy­zwy­cza­je­nie i pu­ścił się na prze­łaj do dro­gi, wio­dą­cej do dwo­ru. Jak­by na ostrze­że­nie, prze­jeż­dżał wła­śnie wo­lant, za­przę­żo­ny w siw­ki: dzie­dzicz­ka je­cha­ła z cór­ka­mi, a pa­nicz z ko­zła pod­ci­nał ba­tem ko­nie. Prze­pro­wa­dził ją za­wzię­te-mi śle­pia­mi, szczę­ka­jąc kła­mi, a po­tem, okrą­żyw­szy park po­la­mi, do­tarł pod po­dwó­rze, do roz­wa­lo­ne­go bro­gu i tam się przy­cza­ił. Ja­ko­by u wrót za­war­te­go raju się po­czuł. Żar­ła go tę­sk­no­ta i raz po raz już się prę­żył do sko­ku w po­dwó­rze, ale strach ści­snął go niby pę­tlą, że tar­gał się w so­bie, mo­co­wał i le­żał ci­cho w miej­scu.

Słoń­ce już za­cho­dzi­ło. Świat spły­nął zło­tem i pur­pu­rą, Sta­ła się ogrom­na ci­sza. Szły z pa­stwisk sta­da i ścią­ga­no z ro­bót. Nad sze­ro­ką dro­gą roz­wle­kła się smu­ga zło­ta­we­go pyłu, z któ­re­go bu­cha­ły tę­sk­ne poy­ki­wa­nia krów, głu­che po­mru­ki spra­co­wa­nych wo­łów, rże­nia koni, świ­sty ba­tów, su­che ło­mo­ty ki­jów i siar­czy­ste prze­kleń­stwa. Z kwi­kiem prze­le­cia­ło sta­do Świn, roz­trą­ca­jąc wszyst­kich po dro­dze. Zie­mia za­dud­ni­ła pod ko­py­ta­mi pę­dzą­cych źre­ba­ków. Wozy wlo­kły się zwol­na, gru­cho­cąc po ka­mie­niach. Po­tem sta­da owiec, prze­py­cha­jąc się i głu­pa­wo po­be­ku­jąc, ci­snę­ły się, oga­nia­ne przez psy. A wresz­cie cią­gnę­ła ja­ło­wi­zną, bry­ka­jąc, swy­wo­ląc i wła­żąc po dro­dze w zbo­że, pra­na za to ba­ta­mi pa­stu­chów.

Prze­wa­li­ło się, wszyst­ko; zmierzch po­sy­pał świal jak­by do­ga­sa­ją­cem za­rze­wiem, w po­dwó­rzu za­czy­na­ło przy­ci­chać, lu­dzie się roz­cho­dzi­li, po cha­łu­pach wy­bły­ski­wa­ły świa­teł­ka, spusz­czo­ne z łań­cu­chów psy sza­la­ły z ra­do­ści. Wte­dy Rex, nie mo­gąc się już po­wstrzy­mać, wsu­nął się w po­dwó­rze; wy­mi­nął obo­ry, po­czuw­szy za­pach do­jo­ne­go mle­ka, wy­mi­nął staj­nie i wo­lar­nie, okrą­żył zda­la chle­wy i przy­padł w gąsz­czach na­prze­ciw kuch­ni. Biły z niej ta­kie za­pa­chy, że głód mu skrę­cał wnętrz­no­ści. Nie­mo­wa sie­dział na pro­gu z mi­chą mię­dzy ko­la­na­mi, oto­czo­ny całą zgra­ją łań­cu­cho­wych. Głos go­spo­dy­ni raz po raz wy­dzie­rał się przea drzwi uchy­lo­ne.

Na­raz za­skrzy­pia­ły żwi­ry pod­jaz­du i roz­le­gły się koń­skie par­ska­nia.

– Dzie­dzicz­ka! Nic tu po mnie!–Sko­czył zna-jo­mem przej­ściem do par­ku, obok kur­ni­ka i po­trą­cił Ru­de­go, któ­ry ci­chuś­ko pod­ko­py­wał się do ko­ko­szek. Lis uciekł, ostrze­ga­jąc krót­kim szcze­kiem noc­nych dra­pież­ni­ków. Ja­koż mi­gnę­ły bia­łe pod­brzu­sza ła­sic, umy­ka­ją­cych na drze­wa; tchórz prze­wiał po zrę­bach drwa-Ini, a kuna z kur­cza­kiem w zę­bach dala sza­lo­ne­go susa na dach. Za­hu­cza­ły sowy i po­wstał taki po­płoch, że zja­wił się czar­ny kot z gorz­kie­mi wy­mów­ka­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: