Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bura i szał - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
17 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bura i szał - ebook

Mroczna i piękna historia szaleństwa opowiedziana przez Aleksandrę Zielińską!

Nowa powieść autorki Przypadku Alicji, głośnego debiutu nominowanego do Nagrody Conrada.

Pewnej nocy małą wioską wstrząsa burza, jakiej nie było od lat. W strugach deszczu idzie Bura, dziewczyna, o której wszyscy zapomnieli: niebezpieczna, chora i nadwrażliwa. Bura niesie ze sobą tajemnicę, cały czas żyje w lęku i niespodziewanie wraca do domu rodzinnego, by rozliczyć się z przeszłością. Za Burą nadchodzi szał.

Aleksandra Zielińska (ur. w 1989 roku w Sandomierzu) – absolwentka farmacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończyła kurs scenariopisarstwa dla pisarzy w Warszawskiej Szkole Filmowej. Studiuje grafikę na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Pisarka, tłumaczka, ilustratorka, recenzentka „Grabarza Polskiego” i „Dzikiej Bandy”. Publikowała w licznych czasopismach i antologiach. Jej utwory były tłumaczone na język czeski, niemiecki oraz ukraiński. Debiutowała powieścią Przypadek Alicji (W.A.B., 2014).

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3311-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

14.1 Rorschach

Proszę, Bura, weź to i powiedz, co widzisz.

– Widzę, że ktoś rozlał atrament na białej planszy, ale nie widzę, w jaki sposób to ma rozwiązać moje problemy. Magiczny?

– To test, który kiedyś był bardzo popularny, teraz bardziej stanowi punkt wyjścia do rozmowy, ale naprawdę pomaga wygrzebać to, co sama zdołałaś ukryć, nawet przed sobą.

– Dlaczego zatem nie zaczęliśmy terapii od tych szarych obrazków, tylko wyjmujesz je na ostatnim spotkaniu? Oszczędzilibyśmy pieniędzy, leków i przygód, ja, ty, Darek, wszyscy.

– Oboje wiemy, że przestałem być twoim terapeutą już jakiś czas temu. No, Bura, weź pierwszą planszę i powiedz, co widzisz.

– Widzę kawałek grubego papieru o wysokiej gramaturze, ściślej: ten kawałek papieru to prostokąt o bokach długości około dwudziestu i dwudziestu pięciu centymetrów. Uśmiechasz się, a ja przecież studiowałam matematykę, wszędzie widzę cyfry i liczby, wszędzie cyfr i liczb szukam. Wiesz, że jeśli odpowiednio się je ułoży, zawsze dadzą wzór? Jeśli chcesz zobaczyć, dajmy na to, numer siedemdziesiąt siedem, to zobaczysz go wszędzie, gdzie tylko będziesz szukał. Zawsze szukam liczby siedemnaście, liczba siedemnaście zwraca uwagę na pewne rzeczy. Wiesz, że urodziłam się siedemnastego dnia w roku? Dobrze, już wracam do tematu, nie lubisz liczenia, ale to matematyka stworzyła psychoterapeutów, ośmielę się rzec, że stworzyła nawet wszystkich humanistów, bo jeśli nie rozumiesz matematyki, to twoim jedynym wyjściem są studia humanistyczne.

– Dlaczego ludzie uczą się matematyki? Tylko po to, by uczyć matematyki innych. Bura, też znam parę ciętych ripost.

– Przepraszam, to głupi żart, opowiadam go mojej siostrze, ale moja siostra za wiele z niego nie rozumie, bo zamiast matury ma dziecko. W odpowiedzi słyszę, że jestem w gorszej sytuacji, bo zamiast zdrowego rozsądku mam lekową sieczkę w głowie. Jestem szalona, przyznaj.

– Nie przyznam się do niczego bez mojego adwokata. No, Bura, plansza.

– Opowiem ci o planszach, jeśli i ty opowiesz mi coś na koniec. Wiesz, jak lubię bajki. Dobrze, szara plama atramentu, która przypomina mi motyla, ale motyla nocnego, ćmę. Mówili na mnie czasem „ćma”, jeszcze na wsi, jeszcze w domu, bo ciągnęło mnie do ognia w piecu, jak matkę ciągnęło do rzeki. Ta ćma z obrazka ma czworo oczu, noszę okulary, więc się zgadza.

– Ćma to wciąż motyl.

– Ale szary.1. Burza

Jeden grób, dwa ciała, pomyślała Lulu, a powinny być przecież trzy, prawda?

Złe myśli, niedobre, na pewno nie na taki wieczór, gdy świat drżał w posadach. Za oknem huczała burza, i to nie byle jaka burza, bo jedna z tych pierwszych wiosennych, gdy niebo pęka i wylewa z gardła wszystko, co zdążyło uzbierać się przez zimę. Bębniły krople deszczu, o dach stukały kulki gradu albo ostatnie zamarznięte płatki śniegu. Trzeszczały drzewa, to wiatr wirował naokoło, trząsł gałęziami, zdzierał te ledwo zarysowane zalążki liści czy pąków. Nawet sam dom lekko przechylał się w rytm podmuchów. Wiało w kominie.

Lulu słuchała tego wszystkiego z niepokojem. Najchętniej jak kwoka przykryłaby sobą całe obejście, razem z ogrodem i polami za stodołą. Przecież tego się od niej oczekiwało, tego się wymagało od młodych, zaradnych pań domu. Tyle było do zrobienia! A Lulu lubiła mieć wszystko uporządkowane, denerwował ją jakikolwiek chaos, burza za ścianą przyprawiała o palpitacje. Boże, jak jutro będzie wyglądało podwórko, znów nawieje wszelkiego śmiecia, który ukrywał się pod śniegiem do błogosławionych roztopów. Deszcz rozpuści ziemię, ogród napuchnie błotem i już nie da rady spacerować suchą nogą.

Na samą myśl o tym, co grad zrobi z ruiną domu rodzinnego za płotem, Lulu aż wstrzymała oddech.

– W porządku? – Staszek nawet nie podniósł głowy znad laptopa. Pobieżne zainteresowanie, jakie wykazał, to wszystko, na co go było stać. Siedział przy stole w jadalni ze słuchawkami na uszach, zgarbiony nad ekranem, aby nikt przypadkiem nie podpatrzył, co też robił. Lulu doskonale wiedziała, co robi. Grał w sieciową strzelankę, oglądał serial albo porno. Choć to ostatnie było najmniej prawdopodobne, obok bawiło się dziecko, Staszek w takich sytuacjach zwykł zachowywać przyzwoitość. Zresztą mogła go dyskretnie podejrzeć, mogli się siłować wzrokiem, bawić w całe to przeginanie szyj, odwracanie ekranu. Mogli, ale już im się nie chciało. Ostatnie tygodnie przyniosły więcej złego niż dobrego, trzeba odpocząć, nawet jeśli ten spokój, który nastał, to spokój pozorowany i na chwilę.

Dziecko, mała Ania, próbowało układać puzzle. A właściwie na siłę łączyło niedopasowane do siebie kawałki, nie można wymagać zbyt wiele od czterolatki, a szczególnie mało rozgarniętej czterolatki. Trzeba znieść Myszkę Miki z nogą w miejscu nosa, Kaczora Donalda z nosem tej właśnie Myszki zamiast dzioba.

Cztery lata. Lulu pamięta, jak miała cztery lata. Wtedy świat był jeszcze prosty, czarno-biały, rozpięty między bajkami do śniadania i wieczorynkami, każdy znał swoje miejsce, rozkład dnia wytyczała wędrówka słońca po niebie, chodziło się spać z kurami.

Wszystko w normie, nawet ja i Bura, przeklęta Bura, która do teraz nie daje spokoju.

– Wyłącz, kochanie, komputer, bo zaraz pierdolnie piorun i tyle go będziemy mieli.

Staszek nie odpowiedział, poczerwieniał lekko, coraz bardziej upodobniając się do świni. Wszystko przez ten nadmiar tłuszczu na policzkach, zamiast oczu małe szparki i bonusowy podbródek. Wystarczało zdenerwowanie, podniecenie czy po prostu upał, a całość kraśnieje, rumieni się i spływa kroplami potu. W dniu ślubu Lulu była pewna, że sobie z tym poradzi, tak jak do tej pory radziła sobie z każdą rzeczą, jaka stawała na jej drodze. Nic się nie oparło mocy Lulu. Dom lśnił nieustannie, kurz nie miał szans opaść na parkiet, pracowały wilgotne szmatki, szczotki, miotły i odkurzacz. Każdy bibelot stał na swoim miejscu i niechby tylko ktoś spróbował coś przesunąć, gniew Lulu nie znał granic. Wszystko poddawało się bez problemu, dziecko, ogród, ziemia. Wszystko. Tylko ta sprawa z cmentarzem. I Staszek. I matka. I gdyby tak naprawdę zacząć skrobać tę doskonałą powierzchnię, wkrótce znalazłoby się ogniska ropy, gotowe wybuchnąć i skazić rodzinę jak z obrazka.

Przy Staszku nie wyszło i wychodzić nie chciało. Nie udało się zmienić kształtu, poprawić sylwetki czy chociaż nauczyć pracowitości. Nic. Odkąd podpięli się pod internet, Staszek rozleniwił się na potęgę, ledwo wychodził do pracy, do pobliskiej fabryki, gdzie anodował tłoki, do obrabiania pola trzeba było wypychać go siłą. Dobrze, że sukcesywnie sprzedawali ojcowiznę, obsiewali coraz mniejsze kawałki, niedługo skończy się na przydomowym ogródku. Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej. Lulu pamiętała, jak całą rodziną wychodzili rano w pole, zanim największe upały parzyły skórę na plecach. Plewiło się rzędy ziemniaków, przerywało buraki, układało góry świeżo ściętej trawy, żadnych wymówek, żadna wymówka nie przychodziła do głowy. W nagrodę wieczorem ojciec przynosił jabłka, dla Lulu czerwone i napęczniałe jak dwie zaciśnięte pięści, dla Bury obite i sparszywiałe.

A teraz? Porządek przecież być musi, myśli Lulu. Jeśli nie miało się kontroli nad otoczeniem, to jak można mieć kontrolę nad własnym życiem.

Dlatego kwestia cmentarza była tak ważna.

Deszcz bębnił w szyby, spływał strumieniami, rozpryskiwał powierzchnię kałuż. Zwariować można od tego, ciężko się skupić. Lulu zacisnęła palce na książce kucharskiej, którą trzymała na kolanach. Strona z potrawami z jajek pomięła się w pięści.

Jeden grób, dwa ciała, a powinny być trzy. Trzeba rozwiązać moją sprawę, bo niedomknięte rozdziały życia lubią wracać i mścić się po latach. Ile tygodni już mija? Można policzyć na palcach. Mało, dużo, trudno określić. Policja na początku interesuje się mocno, w końcu zapał stygnie, w Polskę idą listy i zdjęcia, wpisują mnie na wielką listę, najpierw poszukiwanych, potem zaginionych. Myślą, że taka dziewczyna jak ja na pewno ucieka w świat, zostawiając za sobą spalone mosty, akurat w tym wypadku dosłownie. Albo odkłada leki, zostaje maskotką krakowskich meneli, taką Królową pod Mostem. Może daje się zgwałcić i wrzucić do Wisły. Nie wiadomo. Na nic ogłoszenia, plakaty, ulotki. Policjanci na chwilę przyjeżdżają, węszą, przepytują wszystkich, przepytują lekarza, który szpikował mnie garściami kolorowych tabletek. W końcu zaczynają szukać gdzie indziej, ale niczego nie znajdują, mnie nie znajdują, dokumenty sprawy składa się do grubych teczek, zamyka w archiwum i pozostają tam, dopóki nie wypłynie nowy ślad, na przykład zaginione ciało z dna Wisły. Lulu myśli, że już na pewno nie wrócę.

Przez chwilę było jej nawet trochę smutno, przecież przez tyle lat zdążyła się do siostry przyzwyczaić, ale z drugiej strony do utraty również. Człowiek zawsze się zaadaptuje. Pomału zapominało się rzeczy, których nie chciało się pamiętać, i tylko dzięki temu dało się pozostać przy zdrowych zmysłach. Lulu na przykład wymazała obraz Staszka z małą Przywrą na rękach, ledwie żywą, wydartą z samego dna rzeki, z objęć szalonej siostry, półsiostry. Wyjęła sobie z głowy matkę, położoną udarem w łóżku, i kolejny pogrzeb w tak krótkim czasie. Trumna za trumną. W końcu wróci porządek, pocieszała się, patrząc na jajeczne przepisy w książce, która należała do matki.

Nie ma już mnie z tym całym chaosem, jaki noszę w głowie. Z kolorowymi blistrami leków, które trzeba brać w określonej kolejności, o odpowiednich porach, bo inaczej poprzestawia się w głowie i wrócą złe dni i noce. Pośmiewisko całej wsi, Lulu na pewno pamięta, odwieczny problem rodziców.

Ale rodziców już nie ma. Leżą, ostatnie miejsce zostało dla Bury, obok ojca, którego nienawidziła, obok matki, dla której była obojętna.

Walnął grzmot, na moment ciemność za oknem rozbłysła, niebo przedarła błyskawica. Blisko, może nad jeziorem albo jeszcze bliżej, w samym sercu rzeki w lesie za polami. Niedługo siądzie prąd, to normalne, a zanim pogotowie energetyczne przyjedzie z miasta, miną wieki, a świece zdążą się wypalić. Staszek nerwowo wypiął ładowarkę z gniazdka, starczy mu jeszcze na parę godzin zabawy. Mała Ania wsadziła palec do ust, Lulu skrzywiła wargi. Oby dziecko nie odziedziczyło problemów z głową po ciotce. Takie zaklęcie.

Gdzieś w korytarzu zaszurało. To pies jakimś cudem dostał się do domu i umierał ze strachu, zagrzebany w stosie butów, parasoli i wszystkiego, co trzyma się za drzwiami. Co to za obrońca, wystarczyło, że daleko zagrzmiało, a już szukał schronienia. Głupi, przecież jak przyszedłby koniec świata, to nie pomogłyby nawet najgłębsze piwnice. Koty to inna sprawa, koty rozbiegły się po okolicy i z lubością gapiły w górę. Takie wiosenne nawałnice są idealne na marcową miłość.

Zrobimy to po cichu, planowała Lulu. Bez bawienia się w puste trumny, urny, symboliczne pochówki, po prostu pewnego dnia zamówi się nową tablicę nagrobną z imionami rodziców i linijką dla tej trzeciej. Co uznają za datę śmierci? Co podadzą? I czy to będzie jedyny nagrobek z taką datą? Jeszcze ładne epitafium, takie głębokie, z rodziną w tle. Sąsiedzi trochę poplotkują, bo zawsze plotkowali, ale szybko zapomną, znajdą nowy temat do rozmów, nowego wioskowego wariata, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały. Bo na razie ta nieszczęsna sprawa wciąż jest podnoszona pod sklepem, pod kościołem, przy pracy w polu. Coraz rzadziej i ciszej, ale wciąż. Lulu tylko kiwała głową w odpowiedzi i zmieniała temat, można przecież porozmawiać o zbiorach, o mszy za strażaków, o młynarzu, który chrzci mąkę, o wszystkim, co nie dotyczyło klątwy. Tak, Lulu uważała, że ta rodzina jest przeklęta, choć nigdy nie mówiła o tym głośno, po co, wystarczy, że inni tak robią. Trzeba ukrócić te bajki, niechaj wraca porządek, cisza i spokój, trupy trzeba zakopywać tam, gdzie ich miejsce.

Wiatr rósł w siłę. Dziwne, okolica należała raczej do spokojnych. Mała wioska wciśnięta w widły Wisły i Sanu, z dala od cywilizacji, parę godzin drogi od znienawidzonego Krakowa, jakiekolwiek huragany – to nie tutaj. A jednak. Jęczały wyginane drzewa, tylko tego brakowało, żeby któreś nie wytrzymało i zwaliło się na dom.

Nagle coś uderzyło w okno w jadalni, koło Staszka. Teraz wszyscy krzyknęli, mała Ania wykrzywiła buzię w podkówkę i zaczęła płakać, z jej nosa popłynął śluz. Pies w korytarzu zatrząsł się cały, ochronny stos przykrył go szczelniej.

– Co to, do kurwy? – zapytał Staszek, ale nawet nie wstał z krzesła. Wprawnym ruchem pokręcił palcami po klawiaturze, żeby pochować kompromitujące okna, i zamknął laptopa.

Jak zwykle Lulu musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Minęła płaczące dziecko, które wyciągało dłonie i krzykiem próbowało zwrócić na siebie uwagę. Podeptała kawałki źle dopasowanych puzzli, potknęła się o klocki Lego. W duchu miała ochotę wszystkie te zabawki wynieść do ogrodu i spalić z badylami. Później, później.

Deszcz tłukł z góry, kałuże łączyły się w potoki, które płynęły podwórkiem.

Lulu dotknęła szyby. Pod palcami czuła pajęczynę pęknięć. Coś uderzyło tak mocno, że szkło rozeszło się jak lód na jeziorze. Trzeba będzie wymienić.

Co to? Co to za dziwy? Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Kawałek gałęzi czy kule gradu?

Po zewnętrznej stronie szyby krople deszczu barwiły się na czerwono, jak barwić się może woda zmieszana z krwią.

– Co to, Lulu?

Poczuła za plecami Staszka. Oboje zbliżyli twarze do okna, widzieli swoje odbicia, zniekształcone siatką popękanych zmarszczek. Lulu próbowała wzrokiem przebić ciemność, ale tym razem brakło pioruna w okolicy, jedynym źródłem światła była latarnia za płotem, przy drodze. Za daleko.

Wtedy walnęło znowu, niemal w to samo miejsce. I zagadka się rozwiązała.

– Ptaki – powiedział obojętnie Staszek. – Ptaki.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

W szybę uderzył wróbel, dziobem trafił niemal w sam środek już istniejącego pęknięcia. Dziób skrzywił się pod dziwnym kątem, podobnie jak kark ptaka, ale trwało to tylko chwilę. Martwe ciało zsunęło się z okna na parapet, deszcz zmył czerwony ślad.

– To od wiatru.

– Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wiatru. – Lulu nawet nie czuła, że tak zabawnie się powtarza. Całe zdarzenie odstawało od rzeczywistości, nie wiedziała, co zrobić. Porządek wymykał się z rąk. Nieżywe ptactwo dało się jeszcze jakoś ogarnąć, koty często podrzucały truchła na werandzie, pies uwielbiał obgryzać kacze czy kurze głowy. Na wsi do pewnych rzeczy – chcąc nie chcąc – musi się przywyknąć.

Lulu czuła, że coś jest nie tak. Żaden wiatr nie ma tyle siły, by zabijać, pomyślała, po czym przez głowę zaczęły przelatywać jej te wszystkie imiona, jakie nadawano huraganom. Kwestia siły to kwestia subiektywna, wystarczy zapytać ludzi, którym poszarpało domy.

– Mamo! – Mała Ania nagle przypomniała o swoim istnieniu. Przyturlała się do rodziców, wczepiła w nogę ojca, zostawiając śluz na nogawce spodni, kto wie, może z tego wszystkiego popuściła w majtki, w obliczu strachu fizjologia przejmuje kontrolę nad ciałem. Staszek miał ochotę strzepnąć to kruche ciałko. Przez chwilę widział je wymalowane na ścianie, jak wiatr wymalował kwiaty wróblami na szybach. Szybko odpędził tę myśl, spokój, przecież to tylko ta Bura miała źle w głowie. Nikt z nas.

Nikt z nas, ona.

Wtedy Lulu coś dostrzegła. Nie tylko drzewa w ogrodzie tak trzeszczały, nie tylko jabłonki w sadzie przyginały się do ziemi, dochodziło jeszcze skrzypienie, dobrze wszystkim znane.

– Zamknąłeś drzwi od stodoły?

Staszek westchnął, ale nikt tego nie usłyszał. Mała Ania w jego ramionach zagłuszała wszelkie oznaki niezadowolenia.

– Wydaje mi się, że zamykałem.

– Wydaje ci się?

– Nie wiem, Lulu, burza zerwała się szybko, ledwie udało mi się przymknąć kurnik i wpuścić psa.

Oczywiście, pies najważniejszy.

– Tak się składa, że drzwi są otwarte i właśnie malowniczo łopoczą na wietrze. Cud, że jeszcze ich nie urwało. Jako że cudom nie ma co zawierzać, idź, proszę, i się tym zajmij, zanim coś spieprzy się na poważnie.

Staszek wstał, nie dbając o Anię, która wypadła mu z rąk i znowu się rozwrzeszczała. Czasem późno w nocy martwił się, że niezależnie od ich starań wychowają kolejną małą wariatkę, skażone geny. Zero szans.

– Widzisz, jaka rozpierducha jest za oknem? Chcesz mnie tam wysłać?

– Owszem. – Lulu złożyła ręce na małych piersiach, jej rysy stwardniały. W takich chwilach wcale nie wyglądała na te swoje dwadzieścia kilka lat, przypominała matkę, świętej i świeżej jeszcze pamięci. Zawsze chciała być jak ona i proszę bardzo, udało się. Gardziła mężem, gardziła dzieckiem, doskonale.

Nic dziwnego, że przewraca mi się w głowie przez taką rodzinę.

– Lulu, daj spokój.

– Jesteś wystarczająco ciężki, wiatr cię nie rozsmaruje na szybie.

Trzasnęły drzwi, mała Ania wsadziła palec do nosa.

Kiepski żartowniś z tej Lulu.

Staszek przeklinał na czym świat stoi. Na zewnątrz rozgrywała się istna apokalipsa, urywało głowę, waliło żabami, strach się ruszyć, bo wiatr porwie i uniesie daleko, hen, w górę rzeki, za sady. Nawet pies ani myślał pomóc, wystawił tylko mokry nos i wielkie przerażone oczy, gdy zamykały się drzwi.

Stał na schodach, pod dachem ganku, ale deszcz dostawał się i tutaj, zacinało pod różnymi kątami. Gdzieś daleko znów grzmotnęło, ale słabiej, dom nie zatrząsł się w posadach, ale Staszek już tak.

Nie zabrał parasola. Bo chciał zostawić Lulu po męsku – szybko, z trzaśnięciem drzwi, niech ma wyrzuty sumienia. Niepewnym pozostawało, czy Lulu potrafi wykrzesać z siebie jakieś głębsze emocje. Zresztą na wsi z parasolem się nie chodzi, bo człowiek z pokorą przyjmuje wszystko, co dały zarówno ziemia, jak i niebo. Toż to grzech osłaniać się od deszczu jesienią, jeśli wiosną wznosisz ręce w górę, prosząc, aby sadzonki nie uschły. Bać się trzeba tylko powodzi, Staszek pamiętał tę historię sprzed lat, o mężczyźnie, który wyszedł na spotkanie nadchodzącej fali, żeby tę falę zatrzymać. Woda zamknęła się nad jego szaloną głową, poniosła martwe ciało na próg domu i dom ten przeklęła. A był to niedoszły ojciec Lulu, pierwszy, co miał jej matkę.

Zresztą zaraz by ten parasol Staszkowi wyrwało. O, choćby uwiesiło na tym orzechu w rogu ogrodu, co to przy każdej burzy groził przywaleniem werandy. Teraz też miotał gałęziami, odpędzając niewidoczne ataki wiatru albo duchy. Zdałoby się wziąć kalosze, adidasy przemokną, zapadną się w błoto, zgubią po drodze. Bo trzeba przeciąć całe podwórze, żeby dotrzeć do stodoły. A tam rzeczywiście drzwi tłukły o ścianę, zaraz pękną zawiasy, puszczą śruby i wszystko się rozpierdoli. Nie, o nie.

Wciągnął powietrze, skulił ramiona, narzucił kaptur i zanurzył się prosto w ścianę deszczu. W moment całe ubranie nasiąkło, coraz większym ciężarem ciągnąc w dół. But zapadł się w dziurę między płytami, do której Staszek podchodził już od jesieni, teraz ma za swoje. Zachlupotało, skarpetka cała mokra, ale but utrzymał się na stopie. W przeciwnym wypadku szukać jak igły w stogu siana, jak kropli w morzu.

Dopadł dachu przy kurniku, pierwszy i ostatni przystanek w drodze do stodoły. Z okapu lały się strugi deszczówki, trzeba wciągać brzuch, żeby bardziej nie zmoknąć, tak tu ciasno i wąsko. Warto by coś z tym zrobić, poprawić, ojciec Lulu wszystko kleił, naprawiał i udoskonalał. Ale nie wyszło mu to na dobre, skoro gryzie ziemię, zawsze ryzykował, myślał, że jest niezniszczalny, ale dla piły wszyscy jesteśmy równie śmiertelni.

W ciemności zaświeciła para oczu, Staszek wrzasnął.

Na szczęście nikt nie widział, nikt nie słyszał, nie ma się czego wstydzić. To tylko kot schronił się na orzechu, w załomie gałęzi, ani kropla go nie dosięgnie. Skurczybyk, co to potrafi się ustawić i teraz straszy po nocy. Niebo znów rozdarła błyskawica, w chłodnym blasku Staszek dostrzegł coś, po czym zebrało mu się na wymioty. Ledwie utrzymał kolację w brzuchu.

Z kociego pyszczka zwisały strzępy wróbla, który roztrzaskał się o okno.

Kot zeskoczył na ziemię i pobiegł w mrok, w pola. Naokoło rozległy się miauknięcia, z dachu kurnika, wciąż z orzechowego pnia, z ogrodu i ziemi niczyjej za stodołą. Jezu, trzeba to wytrzebić, bo przyjdą nocą i nas zeżrą, ile ich jest – nie wiadomo, trudno zachować porządek. Staszek nie lubił kotów, wolał psy.

Stodoła jakby zakołysała się. Szybciej, szybciej, ponaglała.

Latarnia przy drodze zamigotała, zaraz ją szlag trafi i wszystko spowije ciemność, bo przez taką nawałnicę światło księżyca nie ma szansy się przebić. Staszek rzucił okiem na bramę, jeszcze tego brakowało, żeby była otwarta. Na szczęście nie, pamiętał, że zamykał, bo obok w krzakach przystanął na papierosa. Tak żeby Lulu nie widziała. Lulu nie pochwalała wydawania pieniędzy na takie rozrywki.

No nic. Staszek wziął głęboki oddech i wybiegł w noc, prosto na drzwi. Krople deszczu zmusiły go do przymknięcia powiek, nic nie widać, nic nie słychać, tylko ten chlupot i bulgot wody wszędzie. Ziemia wszystkiego nie wchłonie, będzie powódź jak nic, jak co roku, znów zbierze krwawe żniwo, znów zabierze kogoś ze sobą, jak lata temu.

– Kurwa!

Wrota uderzyły go w ramię. Ledwo utrzymał równowagę, po omacku szukał oparcia, zahaczył dłonią o deski. Szybko, do środka. Poczuł pod stopami klepisko, stały grunt, wprawdzie mokry, bo zdążyło napadać do środka, ale przynajmniej żadne ruchome piaski nie usiłowały go wessać. Ciągnął drzwi z całych sił. Zaraz i jego porwie wiatr, wygarnie z kąta stodoły i wyrzuci w niebo, hen, prosto do Kansas.

Zablokował jedno skrzydło, spróbował przyciągnąć drugie. Wydawało się, że minęły godziny, zanim oba trafiły na swoje miejsce, a skobel opadł na zasuwę. Drzwi zaryglowane. Cisza. Deszcz walił po swojemu, ale na szczęście na zewnątrz. Jeszcze chwila, zanim przyjdzie wracać, może trochę się uspokoi, po co od razu wychodzić.

Staszek tupnął kilka razy, na klepisku zostały mokre ślady. Zaczął trząść się z zimna, nic miłego. Po takim przemoknięciu choroba murowana, ale może to dobrze, Lulu dałaby mu spokój na parę dni. Za to dziecko spokoju nie da, za nic. O Jezu, to dziecko. Kłopotliwe, przeszkadza, psuje, burzy.

Zastanawiał się przez chwilę, jak ja nazywam małą Anię. Było to wieki temu, gdy nie myślałam wcale o studiach, o całym tym Krakowie, bo nawet z braniem leków nie mogłam sobie poradzić. A potem wszystko się odwróciło.

Staszek pewnie dziwi się, że pamięta takie rzeczy, że w ogóle o mnie myśli. Kojarzę mu się z rzeką, jak nasza matka, z tym złym dniem, gdy córka oglądała brzuchy ryb z dna rzeki.

Przywra, myślę. Tak mówię, gdy Lulu nie słyszy.

Coś trzeszczało w trzewiach stodoły. Nie ma powodów do obaw, na wsi nigdy nie panuje całkowita cisza, tu nawet trawa rośnie głośno. To pewnie deski pod wpływem wiatru, dołożyć trzeba jeszcze siano i słomę na wypadek, gdyby nie wszystkie ptaki zdążyły do kurnika. I rzecz jasna koty, przeklęte koty.

Stodoła należała do nich, takie niepisane prawo. Staszek nie lubił tu przebywać, dlatego mało dbał o porządek, mało dbał o cokolwiek poza trutkami – te rozkładał metodycznie i często. A nuż któryś kot skusiłby się na niedotrutą mysz i upieką się dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz też gdzieś odezwało się miauknięcie.

Idzie wiosna, zaczną się kotłować w sianie, rozmnażać bez opamiętania. Zeżrą wszystko.

Gdzieś za plecami Staszka przebiegł miękko kot. Paranoja. Wystarczyło tylko obrócić głowę, a trafia się na jasne oczy z pionową źrenicą. Ciężko wytrzymać takie spojrzenie, więc Staszek mocniej naciągnął kaptur na głowę i ruszył z powrotem, a te szatańskie stworzenia niech tu zostaną, aż się uduszą na amen.

Zatrzymał się znów pod kurnikiem. Tym razem łatwiej nie było. Piorun uderzył blisko, gdzieś w jezioro albo bagno, może rozdarł drzewo w lesie. W każdym razie za blisko – coś musiało strzelić w transformatorach. Zapanowała ciemność tak głęboka, że nawet kropli deszczu nie szło rozróżnić. I jeszcze wiatr przybrał na sile.

– Kurwa. – Staszek kręcił się bezradnie. Takiego huraganu dawno nie było, ba, w życiu nie widział podobnej zawieruchy. W duchu cieszył się, że ma lekką nadwagę, choćby nawet szarpało, jest bezpieczny. Za to coraz poważniej martwił się o dach. Blacha jęczała na krokwiach. Podobnie ze stodołą, choć ciężki eternit powinien się utrzymać. Zatruwa płuca, rozsiewa raka na lewo i prawo, ale przynajmniej jest wytrzymały.

Na starym domu teściów nie było widać jeszcze zbyt wielu dziur, ale to kwestia czasu. Rano wystarczy zrobić obchód i ocenić zniszczenia. I trzeba będzie te dziury łatać, zapychać, nie wiadomo po co, dla kogo. Wszak w tej ruinie już nikt nie zamieszka. Chyba że szczury czy kuny, może sowy albo koty, a nasze wyrzuty sumienia na pewno.

Do domu, do Lulu, szybko.

Zamarł w pół kroku. Brama otwarta, a przecież zamknął. Pogasły lampy, ale na drodze widać jakąś sylwetkę. Niemożliwe.

Pamięta mnie jak przez mgłę. Dużo czasu wprawdzie nie minęło od tamtego zamieszania, ale nigdy nikomu specjalnie nie zapadam w pamięć. Jak element tła, bonusowe nieszczęście, którym trzeba się zaopiekować. Mam trochę źle w głowie, jak ten mały Leszek – wiejska legenda, chłopczyk z wodogłowiem, co nie dożył jedenastych urodzin. Łykam tabletki. Staszek pamięta kolorowe buteleczki, stały w szafce nad zlewem. Gdy odwiedzał Lulu, lubił przeglądać ich zawartość. Jedne na zwidy, inne na sen. Raz ukradł parę i zapił z kolegami alkoholem, rzygali pół nocy, a żadnych zwidów nie uświadczyli.

Pamięta mnie z wesela z Lulu. Ledwie zjadłam obiad i już zniknęłam, bałam się ludzi, nieważne – obcych czy z rodziny, wszyscy krzywdzili jednakowo. Gdy byłam dzieckiem, śmiali się, podkradali okulary i rzucali we mnie kamieniami, Staszek też rzucał. Przestał przez Lulu i fakt, że zaczęli dorastać. Wtedy pojawiły się ciekawsze rozrywki niż stuknięta dziewczyna. O moich lepszych dniach, gdy czułam się dobrze, jakoś wolał zapomnieć. Czarno-białe osądy są przecież łatwiejsze.

Wiatr zerwał mu kaptur, woda ciekła po głowie, przesiąkała przez bluzę, spływała strużką po plecach. Ale nie ruszył się z miejsca, stał i patrzył.

Pamięta, że jestem nieładna, o, jak ćma. Nie, że brzydka – nieładna, takie dziewczyny wtapiają się w ścianę, jak nie chcesz, nie zauważysz. Mimikra. Blondynka? Nie. Prędzej szarawa, włosy mysie, zebrane w koński ogon, lekka nadwaga, plecy zgarbione od roboty w polu albo ślęczenia nad książką, okulary w plastikowej oprawce. Wybrakowany pierworodny syn, którym nigdy nie byłam, czego ojciec nigdy nie mógł wybaczyć. Matce wybaczył, mnie nie mógł, niezbadane są wyroki rodzicielskie.

Teraz w strugach deszczu stoi zupełnie ktoś inny.

Staszek był niemal pewien. Wstrzymał oddech.

Wróciłam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: