Burza w mózgu - ebook
Burza w mózgu - ebook
Burza w mózgu to opowieść żony o umierającym na raka mózgu mężu, Wojciechu Szawule, młodym, pełnym życia i humoru aktorze Kabaretu pod Wyrwigroszem. O pierwszych niepokojach, diagnozie, zmianach zachodzących w nim samym, w ich relacji, w ich domu. O uczuciach. W końcu o godzeniu się z odejściem.
Ewa Szawul urodziła się i mieszka w Krakowie. Ukończyła Pedagogikę Kulturalno-Oświatową i Studium Literacko-Artystyczne na UJ. Jest autorką m.in. sztuki Light my fire!, która w roku 2005 otrzymała II nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Stowarzyszenia DRAMA na Polską Sztukę Współczesną oraz kilku odcinków serialu komediowego Klinika pod Wyrwigroszem.
Koncertem na dwa basy i altówkę zadebiutowała jako powieściopisarka. Książka została nagrodzona w ogólnopolskim konkursie literackim "Dziennik polskiej Bridget Jones" Wydawnictwa Zysk i S-ka.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-372-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
czerwiec 1997
Nigdy bym się nie spodziewała takiego obrotu spraw. Po prostu pewnego poranka W. wrócił z trasy blady, półprzezroczysty, z podsiniałymi oczami. Zazwyczaj tak nie wyglądał, więc mnie wgniotło na moment w podłogę. Jeszcze przez chwilę byłam zupełnie normalna. Spokojna. Tak, jak można być o siódmej czterdzieści z rana przed kawą. Serce łopocze jak chorągiew, nie nadąża za ciałem, no a mózg śpi. Serce sobie, mózg sobie.
Nie skupiałabym się na tym błahym, codziennym w końcu fakcie, gdybym wiedziała, co za chwilę nastąpi. Otóż nie upłynęła minuta, a moje życie dokonało obrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Jakbym się przerzuciła z planety z marzeń i snów na taką rodem z piekła. Tego dnia piekielny ogień objął tylko moją głowę, jakby chciała zrozumieć, a może wyjść naprzeciw najświeższymwydarzeniom w głowie W. Otóż w głowie W. działo się coś bardzo niepokojącego, co spowodowało jego utratę przytomności oraz epileptyczne spazmy i wprawiło w osłupienie kolegów z kabaretu¹. W. jak zwykle zadziwił wszystkich. Początkowo koledzy nie do końca mu wierzyli. Wiadomo, W. jak to W. – stale się zgrywa, wygłupia, szokuje. Teraz też zaszokował, bez dwóch zdań.
W ciągu najbliższych dni nasze życie przeskoczyło na sąsiedni tor, znany z Chirurgów albo Doktora House’a. Patrzyliśmy na nie z boku z grymasem bezbrzeżnego zdumienia, gdy doktor J. albo K. wygłaszali kolejne opinie i obwieszczali głosem zmodulowanym do szeptu, że owszem, ten cień to guz, a guz to rak. Rak mózgu. Astrocytoma anaplasticum.
Ewa i Wojtek po ślubie, Kraków 1994KANAPA W KOLORZE BORDO
Zastygliśmy na czas jakiś. W tym czasie nasza świadomość przyswajała wieści, bo o zgodzie raczej nie było mowy. Problem w tym, że nie dało się nawet dyskutować, potargować, chyba że z Bogiem, co robiliśmy znacznie później, kiedy już informacja zajęła odpowiednią szufladkę i rozkwitła rozłożyście jak dalia.
W owym zastygnięciu bardzo pomagała kanapa, a właściwie narożnik w kolorze bordo, który dostaliśmy w prezencie ślubnym dwa lata wcześniej. Leżeliśmy całymi dniami. Z rzadka wysuwaliśmy jakąś myśl, potem zakopywaliśmy ją w ogródku pod balkonem. Akurat przekwitły hiacynty, było sporo miejsca na grządkach. Oglądaliśmy filmy. Pasjami. Jeden nakładał się na drugi, moglibyśmy stworzyć tysiące scenariuszowych kolaży, ale nie mieliśmy do tego głowy. Głowa była dla guza. Głowa W., ale i moja, bo nie potrafiłam myśleć o niczym innym.
– Podstawa to relaks – napominał niestrudzenie przyjaciel W. – J., doktor.
Kiedy W. spał, leżałam obok, próbując wyobrazić sobie tę magmę czyhającą na niego przez lata. Jak rosła, jak zajmowała tę czy inną przestrzeń. Jak to się ukrywała latami, bez śladu, bez najcichszego choćby sygnału dźwiękowego czy flary. Podstępnie i wrednie. A potem nagle hop! Ni stąd, ni zowąd, krwiożerczo dopadła strategicznego miejsca i hulaj dusza! A niech się W. telepie na tym parkingu przy stacji benzynowej. A niech sobie blednie, charczy, toczy pianę. A niech się dziwią ten i ów, co to za nowy dowcip W. szykuje, na pograniczu horroru, bo i o charakteryzację zadbał, i o efekty! A potem się cichutko wycofała do kącika na paluszkach z dłonią przy ustach. Ciii… Pozostawiła w W. wielką niewiedzę o tym, co mianowicie się dzieje, i obłąkańczy wręcz niepokój w pozostałych członkach kabaretu, którzy mimo twórczych umysłów takiego numeru nie wygłówkowaliby za nic!
W. spał, a ja myślałam o guzie, bo wtedy mogłam. Inaczej pewnie by się W. domyślił i na przykład przejąłby się jeszcze dodatkowo tym moim niepokojem, jakby swojego nie miał dość. Spał i oddychał miarowo, za nic nie chciałam go budzić. Nie ma to jak sen w paskudnych czasach, żaden narkotyk mu nie dorówna, żadna lufka. Marzyłam nieraz, że kiedy W. się obudzi, okaże się, że cała sprawa z rakiem była ściemą, wytworem skwaszonej wyobraźni. Czasem przecież, kiedy się budzimy, problemy ulegają samozniszczeniu, pryskają jak mydlane bańki, może więc i guz?
Niestety, świat trwał bezlitośnie tak, jak się obrócił.CIEŃ
Trzeba zrobić rezonans – powiedział doktor J., były harcerz.
Rezonans robi się w Warszawie. Ponoć jest jeszcze jeden aparat w Katowicach, ale to trup. Nie można robić badania na trupie. To zbyt niebezpieczne. Można się na przykład zarazić. Oddechem trupim. I smakiem.
Takie to były czasy. Rezonans na wagę złota, miliony tysięcy godzin oczekiwania na termin, jeśli się nie poszpera w kieszeni.
Kiedy robi się rezonans, trzeba wziąć kontrast. A po kontraście pozostaje lekko metaliczny posmak. Potem się leży w rękawie długim jak krecia nora. Wsuwają tam delikwenta jak Baba-Jaga Jasia na łopacie. I się leży. Godzinę, dwie, czasem dłużej. A nad głową słychać miarowy stukot młotka. Tłucze rytmicznie, z różnym natężeniem. I nie można się poruszyć, bo zdjęcia wychodzą zamglone i trzeba powtórzyć sekwencję. Kolejne pół godziny kaloryferowego stukotu. Rezonansowa mantra dla cierpliwych, dla tych, co nie mają wyjścia z racji cienia.
Cień okazał się groźny. Nie do końca zidentyfikowany, ale konieczny do usunięcia. Jak się usuwa cienie?
Podczas operacji oczywiście. Oczywiście pod warunkiem że jest jak operować, bo czasem nie można. Najlepiej, jeśli guz jest otorbiony – guz W. taki nie był. Wydawał się mackowaty raczej, wielopalczasty. Rozpościerał się pazernie na zdjęciach, zagarniał ten czy ów ośrodek mózgu, sprawdzając, jak ten ośrodek poradzi sobie z cieniem. Cóż, nie radził sobie najlepiej. Na przykład tasował słowa. Albo wywoływał drętwienie dłoni. Potem odpuszczał, cofając znienacka mackę, i przez chwilę wszystko było okej.
Operacja nie uśmiechała się nikomu, a już zwłaszcza W. Nie miał tego w planach, przynajmniej przez najbliższe pięciolecie. Nowy spektakl – owszem, zakręcony frymuśnie skecz – jak najbardziej, wszystko to drzemało w zapiskach, gotowe do wdrożenia. Ale operacja?! A już w czasie wakacji, to doprawdy!… Niemniej trzeba było działać, jak mówili lekarze. Takie cienie nie wróżą dobrze. Trzymanie ich w głowie jeszcze nikomu nic dobrego nie przyniosło. Wszystko inne zdecydowanie należy w głowie zachowywać, choćby wiedzę czy angielskie słówka – takie rzeczy się przydają, ale nie guz.
Poza tym podczas operacji pobierze się wycinek i wtedy na pewno wszystko będzie jasne. Co to jest mianowicie (choć już nie: dlaczego) i co z tym zrobić w przyszłości (zasuszyć, zachować na pamiątkę dla nauki czy sztuki, ewentualnie dziarsko pokonać statystyki, wyzdrowieć i siedząc w fotelu, pokazywać wnukom).
Wojtek, Kabaret pod Wyrwigroszem
Koledzy z kabaretu nie do końca uwierzyli W. Patrzyli na niego jak sroka w kość, gdy przekazywał informacje (sam nie do końca przekonany, czy to nie sen jakiś z pogranicza absurdu). Ł. rzucał wystrzępione pokątnie żarty, M. toczył wzrokiem jak kręglarską kulą z uśmiechem włożonym w podwójny nawias, K. chrząkał, no a dziewczyny tkwiły w częściowym szoku, zmuszającym do gwałtownych przeskoków na tematy sąsiednie. Zwłaszcza A., która ratowała W. ogarniętego gwałtowną drżączką na parkingu przy stacji benzynowej i dotąd miała na rękach wyżłobienia. Potem w nocy obudziłam się z pląsającym swobodnie sercem, które próbowało się wydostać przez różową koszulkę na prześcieradło, bo mi się przypomniało, jak tego samego roku w styczniu włamywacze wdarli się do naszego mieszkania, splądrowali puste niemal kąty i wywołali we mnie niejasne przeczucie grozy, nie tylko z włamaniem związane. Kiedy kilka dni później stłukliśmy wówczas z W. do spółki wielkie lustro w przedpokoju, byłam niemal pewna: oto idzie złe, oto wiedzie nas na potępienie i dużo siły oraz zaciskania pięści będzie nas kosztować, by się złemu nie oddać, by mu napluć w twarz i je zmyślnie wyszydzić. Ale nie powiedziałam słowa. Patrzyłam, jak W. śpi z ufnością wypisaną na twarzy, jak trzepocze rzęsami we śnie jakimś, który krąży mu po głowie (obok guza).
I tak się kręciłam na łóżku w różowej koszulce do samego rana.WAKACJE W INGOLSTADT
Rodzice W. na szczęście nie wpadli w bezruch tak jak my, a wręcz przeciwnie. Jakby dokonała się transfuzja – nasza energia zasiliła ich żyły, i się rozpędzili, skrupulatnym działaniem zapełniali każdą chwilę. Od dawna przeczuwałam, że czas ma właściwości gumopodobne. Dni (i noce) bywają zadziwiająco elastyczne, niekoniecznie zgodnie z naszymi preferencjami. Można je napakować działaniami jak wagony węglem. No więc tak to się stało z rodzicami W. Poruszyli niebo i ziemię oraz wpływowych przyjaciół i ustalili, że jeśli operacja, to tylko w Ingolstadt, niedaleko Monachium.
Zgodnie na to przystaliśmy, my nie mieliśmy żadnych pomysłów. A rezygnacja z obecnego wątku narzuconego przez życie nie wchodziła w grę.
Okazało się, że pojedziemy wszyscy: mama W., jego ojciec i oczywiście my. Gdy samochód nabrał tempa i chabrowo zalśniło od pól, uwierzyliśmy przez moment, że wyjeżdżamy na wakacje. Zwłaszcza W. Urlop z obojgiem rodziców nie przydarzył mu się od dzieciństwa. Rodzice W. rozeszli się dawno temu, wakacje zatem rozdzielano precyzyjnie na dwoje, trochę tu, trochę tam, z tym i owym. A teraz, proszę, tak nagle – gremialnie, uroczyście, parami!
Podróż była długa, ale przyjemna. W pewnym momencie zmieniły się okoliczności językowe oraz szosa – auto sunęło gładko, bez wstrząsów i zakłóceń, dając nadzieję, że tak samo potoczy się dalsze nasze życie. Równo ostrzyżone pola tonęły w słońcu rozlanym po horyzoncie jak jajko na patelni. A my siedzieliśmy wtuleni w siebie, przejęci i przerażeni zarazem, nie wiedząc, co mianowicie szykuje nam los oraz w jakich kondycjach (konfiguracjach) odbędziemy podróż powrotną. W. musiał myśleć najusilniej. Patrzyłam w niego jak urzeczona, rejestrując najdrobniejsze zmiany. Niczym szpieg. Musiałam potem wszystko donieść lekarzowi, każdy objaw mógł przecież coś znaczyć, przechylić szalę w tę czy inną stronę, zostawić jakiś ślad na drzewie, żeby było wiadomo, którędy wracać. Nafaszerowani obawami jak wielkanocny indyk, dotarliśmy na miejsce.
Szpital był zielony do bólu. Ściany, szafki, podłoga, fotele w palarni (dym trochę poszarzał atmosferę), napisy, broszurki, talerze… Pielęgniarki nosiły zielone fartuszki i mówiły z perfekcyjnym chrobotem, jakby chciały powyłamywać sobie zęby. Każda chrobotała przy tym odmiennie – jak się okazało, szpital był instytucją międzynarodową. Lekarz W. był Słowakiem, siostra oddziałowa – Hiszpanką, a sąsiad z pokoju – niemieckim oficerem w stanie spoczynku.
Zainstalowaliśmy W. w pokoju i poszliśmy poznać lekarza. Był wielki, głośny i dużo się śmiał. Jakby te masakry, które wykonywał na co dzień, nie były jego udziałem, ani trochę. Mówił mieszaniną słowacko-polską, wplatając czasem zwinnie niczym hafciarka słówko niemieckie lub też lekarski slang. Na przykład guza nazywał tumorem. Przyswoiliśmy nazwę w sekundę. Tumor brzmiał mniej złowrogo, jakoś tak rubasznie nawet, żartobliwie. Może ten tumor nie taki straszny. Ot, tumor jak tumor. Wytniemy tu i tam i będzie po sprawie!
Dzień przed operacją był strasznie dziwny. W. wyglądał blado i niepewnie, trochę jak przed premierą. Czy udźwignie, da z siebie wszystko? Czy dostanie brawa, a może nawet owacje na stojąco? No i co powiedzą krytycy? Kiedy się odwróciłam, by zerknąć, jak W. rozmywa się za oddziałową szybą, spłynęła na mnie jakaś jasność, jasnowidzenie czy gnoza. On nie mógł przecież tak po prostu zniknąć. Nie mógł się zdematerializować, zredukować, prysnąć w eter. To się nie mieściło w granicach rozsądku.
Chciałam siedzieć na bloku operacyjnym i tak jak to bywa w amerykańskich filmach, śledzić ciężko przesuwające się wskazówki zegara przy wejściu, ale nie było mi to dane. Strategiczne godziny spędziłam, buszując z rodzicami W. po uporządkowanych niemieckich sklepach, wyposażonych obficie w instrukcje obsługi, kodeksy zachowań i zakazy spożycia. Nie wiem, czy pomysł był lepszy, czy gorszy, pewnie nie miało to większego znaczenia. I tak nas nie było w tym sklepie, nie byłoby nas równie dotkliwie w każdym innym miejscu. Myśli przybrały postać insektów i próbowały się wślizgnąć przez kratkę wentylacyjną lub przeniknąć jak fale radiowe do sali operacyjnej, gdzie właśnie nachalnie, za pomocą wiertła, usiłowano się wedrzeć do czaszki W.
Po wywierceniu precyzyjnego kółka (studzienka kanalizacyjna) Słowak i spółka wkładali w nie różne narzędzia, by wyciąć guz (oczyścić) oraz wydłubać macki (przeczesać okolicę w poszukiwaniu złoczyńców). Musieli przy tym zadbać, by wszystkie istotne informacje pozostały w głowie W., żeby po obudzeniu potrafił rozpoznać siebie w świecie oraz swoje miejsce na ziemi. Żeby mógł dotknąć dłonią ogolonej głowy i stwierdzić, czy uczestniczył w horrorze science fiction klasy B, czy może wybudził się właśnie z futurystycznego koszmaru. Istniała obawa, że nie wymówi słowa. Oraz że prawa ręka będzie mu zwisać z barku jak gałązka.
Nic takiego się szczęśliwie nie stało. W. mówił, choć używał roszad i podchodów, a prawa ręka spisywała się znakomicie. Tak powiedział doktor, zagradzając nam wejście na odział intensywnej terapii. Ordnung przede wszystkim, emocje trzeba trzymać w ryzach jak należy. Minę miał nietęgą, co początkowo wzbudziło w nas niepokój, a zarazem skłoniło do zwiększenia mobilizacji w celu wejścia na salę szturmem. Szybko jednak wyjaśniliśmy nieporozumienie – ze Słowakiem zawsze się dogadasz, to nie to co Chińczyk czy, dajmy na to, Indianin z plemienia Hopi.
– Doba okrągło – rzucił lakonicznie.
Chciał jeszcze coś dodać, ale język zawiązał mu się w supeł, więc wypuścił tylko kilka luźnych słów w medycznym slangu, które miały nas uspokoić, że oto nic złego się nie rozgrywa w kuluarach. Słowak skłaniał ku nam empatycznie swe potężne ciało. Mimo asymilacji z niemiecką ziemią słowiańskie serce biło w nim z siłą akordu.
Zobaczyliśmy W. na drugi dzień o tej samej porze. Był blady i zniesmaczony. Czuł w ustach, nosie tudzież w wielu innych miejscach syntetyczny smak rurek. Do zasad, o których mówił Słowak, należało trzymanie delikwenta po operacji pod ścisłym nadzorem – bardziej niż pielęgniarce ufano przyrządom.
– Leżę, usiłuję powiedzieć siostrze po angielsku, żeby mi wyjęła rurkę z gardła – relacjonował W. z małymi przerwami na tasowanie w mózgu właściwych znaczeń. – Już cały szczęśliwy, że zrozumiała, uśmiecham się do niej, na ile rura pozwala, a ta nachyla się nade mną i zaczyna mnie golić!
Trzeba przyznać, robotę wykonała perfekcyjnie. Ani jednego zacięcia czy podrażnienia. W miejscach pod rurkami i rurkami nieobjętych.
Operacja mózgu nie zakładała widać żadnych ulg higienicznych.
Dzień później zaplątał się w tę okolicę miejscowy kapelan. Długo uśmiechał się ku nam od progu, jawnie ignorowany przez oficera. Jako że przed operacją W. nie zdążył się pojednać z Bogiem, postanowił, że spróbuje teraz. Zdecydowanie było za co dziękować, poza tym opieka Boża w poważnej chorobie jest wskazana, a czasem wręcz nieodzowna. Pozwolili mi obaj pozostać – wprawdzie nie znałam angielskiego, ale jeśli chodzi o mężowską mowę ciała, byłam niezastąpiona.
Okazałam się zupełnie niepotrzebna. Jak tylko W. przebrnął przez pierwsze angielskie zdanie, przerwała się tama. Mówił jak nawiedzony, zaskoczony wypuszczał słowa kątem ust i spoglądał na nie jak na uwolnione ptaki, tak lekko szybowały pod sufitem. Musiało go to uwieść. Od miesiąca nie mówił tak płynnie, a po angielsku chyba nigdy. Potem się dowiedzieliśmy, że języki obce lokuje się w pamięci, nie w ośrodku, który odpowiada za ojczystą mowę – stąd nieobecność luk, blokad i fiksacji. Ksiądz słuchał skupiony, wsparty na prawej dłoni, jakby nie pojmował cudu, którego właśnie doświadczyliśmy w tak doskonale realnych okolicznościach. Potem powiedział parę słów od siebie. Gdyby widział aurę, z pewnością zobaczyłby tysiące tęczowych kolorów wymykających się z na wpół ogolonej czupryny W. To była najbardziej duchowa spowiedź świata.
Tuż po pionizacji okazało się, że W. chodzi sztywno jak Terminator. Przez chwilę gościł w nas niepokój, w końcu kręgosłup to podstawa, ciała i życia czasami, ale sprawa okazała się dalece nieneurologiczna. Najpierw W. poczuł ogromny ból w okolicach nerek, co skłoniło nas do bezowocnej konsultacji z katalońską pielęgniarką i owocnej z naszym Słowakiem. Okazało się, że W. odstawiono gwałtownie środki przeciwbólowe – słusznie, jeśli chodzi o głowę, która nie bolała ani trochę, za to nieroztropnie w przypadku bólów towarzyszących. Na przykład takie „pocewnikowe” zapalenie pęcherza boli jak cholera. Powoduje również sztywność i niemożność wykonania półobrotu, więc człowiek nie może się nawet zorientować, czy ktoś nie czai się za nim bezszelestnie…
Być może do niczego takiego by nie doszło, gdyby jedną z rurek wyjęto odrobinkę wcześniej, na przykład tuż po wybudzeniu delikwenta, skoro był z nim jak najlepszy (choć może nie lingwistycznie) kontakt.
Wojtek po operacji w Ingolstadt, w ręku niemiecka gazeta, 1997TRZYSTA KROKÓW DO KLINIKI
Resztę wakacji w Ingolstadt spędziliśmy na spacerach po budynku szpitala.
Pierwsza trasa zawierała jedną prostą, druga – kilka schodków wte i wewte – aby przetestować intensywność zawrotów głowy (śladowe) i zakres ewentualnych skoków ciśnienia (symboliczne). Następna była bardziej skomplikowana – piętro niżej, do palarni. Nie żebym tak straszliwie potrzebowała powdychać (W. tym bardziej, wdychanie tymczasem zupełnie wypadło mu z planów), ale żeby zobaczyć, jak ustawia pionki „dusza towarzystwa” – gościu o wyglądzie i chropawym głosie kierowcy tira, w obowiązkowympodkoszulku z napisem „DIESEL”. Chcieliśmy myśleć, że ma kilkaidentycznych, lekko spranych ceglastych podkoszulków z trudem zasłaniających pępek piwosza. Bo odkąd przybyliśmy do szpitala (mijał piąty dzień), gościu wyglądał identycznie, jakby go wykreowali wirtualnie i usadzili pośrodku kanapy, między chudą blondynką o rzęsach kapiących smołą a dredowatym wyrostkiem, który odpalał papierosa od papierosa, zamiast zaciągać się tlenem (aparat tlenowy wystawał nieśmiało z kieszeni). Diesel pozdrawiał nas radośnie gestem za każdym razem, gdy przyłączaliśmy się do gromadki, i cierpliwie znosił nasze milczenie – widać wcale mu nie przeszkadzało, mania prześladowcza nie była objawem choroby, którą tu leczył. On i blondynka gadali na przemian, splatając słowa z drutu kolczastego w szorstki warkocz.
Nasz pensjonat, w którym zakotwiczyliśmy z rodzicami W., dzieliło od kliniki zaledwie trzysta kroków. Ostatniego dnia niemal je przebiegłam, tak się cieszyłam, że wszystko nareszcie się kończy (umysł lubi sobie czasem nakłamać, nakonfabulować, upoić się endorfinami bez umiaru). Kończył się z pewnością jakiś etap. Z głowy udało się usunąć większą część guza – ile zostało w mackach, nikt nie próbował dochodzić, to nie był ten czas ani miejsce. Resztę guza (tę w mackach) miała zabić radioterapia, ale tylko w razie potrzeby. Na tę informację (morderstwo czy zaniechanie?) musieliśmy poczekać. Nie ma tak: hop-siup i królik z kapelusza. Wyniki histopatologii miały przyjść pocztą do domu za dwa–trzy tygodnie.
Wojtek z ojcem po operacji w Niemczech, 1997
Radość w chwili owej była tak wielka, że przestaliśmy myśleć o losie i jego ewentualnych zapętleniach – tak się czuje człowiek, który umknął śmierci (wraz z człowiekiem towarzyszącym). Każdy dzień (mimo bólu nerek) W. witał z szerokim uśmiechem, wpatrzony w rozszalałe za oknem drzewa i niebo w intensywnym kolorze blue. Kiedy jednak zerknęło się na niego znienacka, widać było w jego spojrzeniu coś zupełnie nowego, jakiś „piąty element”, dodatek wzbogacający wartość egzemplarza. Potrzebowałam całych lat, żeby zrozumieć, że taka neurooperacja zmienia psyche człowieka na zawsze, zostawia ślad głęboki na pięść, niezdolny do zabliźnienia. Intensywnie myślałam, leżąc przed snem i bezwiednie wodząc wzrokiem po pensjonatowych freskach, dlaczego nam się to wszystko przydarzyło, co los (Bóg?) chciał nam przez to powiedzieć oraz czy rzeczywiście ciężkie choroby oraz doświadczenia pojawiają się w życiu człowieka, żeby je zmodyfikować, pchnąć na właściwy tor, a może dać nauczkę. Bo nie da się ukryć, że żyliśmy dotąd bez większych trosk, bezmyślnie nawet, przyjmując słodycz świata, jakby nam się słusznie należała.
Ludzki mózg ma cudowną właściwość zapominania, toteż w miarę oddalania się od kliniki (dwieście, dwieście dwadzieścia kroków) odrzucaliśmy nieprzyjemne wspomnienia jak zeschłe kwiaty. Zawiesiliśmy informację o histopatologii w kopiach roboczych, a na margines, który wycięto wraz z guzem, postanowiliśmy demonstracyjnie nie zwracać uwagi. Na przykład ojciec W. przekrzykiwał takie chwile dowcipami. Im większa łamigłówka słowna wypływała z ust W., tym hałaśliwszy i rubaszniejszy był dowcip wypowiadany przez ojca. Mama z kolei dopowiadała – czasem trafnie – maskując zakłopotanie łatą słowną bądź dźwiękami (ho, ho, hm, tralala). Ja wpatrywałam się w W. jak najęta i próbowałam odczytać jego myśli telepatycznie. Wychodziło mi coraz lepiej. Im bliżej byliśmy polskiej granicy, tym łatwiej rozplątywałam kołtuny. Im dłużej trzymaliśmy się za ręce, tym wszystko wydawało się łatwiejsze. Ot, taki cud na małą skalę. Długo chodziliśmy po domu, oglądając kąty, jakbyśmy go nie widzieli całą epokę. Wszystko było na swoim miejscu, tak jak zostawiliśmy. Świat nie przepoczwarzył się ani trochę, za to my owszem. Teraz trzeba się było sprawnie przystosować. To, że zastaliśmy w kuchennym kącie długonogiego pająka, postanowiliśmy uznać za dobrą wróżbę. W. schwytał go i wypuścił przez okno. Szczęściem należy się dzielić jak niczym innym.KORYTARZE DLA MRÓWEK
Lato rozkwitało, a my z nim, coraz zuchwalej. Rana się goiła – i ta na głowie, i ta w środku, duchowa, nienamacalna, wydziergana niepokojem jak makatka. Chodziliśmy na spacery do wypożyczalni kaset, gotowaliśmy obiadki i prostowaliśmy mrówcze korytarze, by mrówki (nieoficjalne domowe zwierzątka) zawracały z powrotem na balkon, zamiast lądować w cukierniczce. Taka to pasja nam się wykluła przedziwna, niemal hobby. Zamiast hodowania patyczaków na przykład czy dokarmiania piwnicznych kotów.
Żyliśmy we dwójkę, satelitowani z doskoku przez rodzinę W. i przyjaciół. Urządziliśmy sobie elegancki mikrokosmos, z racji kłopotów nazewniczych W. stworzyliśmy własny język, częstokroć niezrozumiały dla postronnych. Dobrze nam z tym było. Nie pachniało tu chorobą, lecz tajemnicą.
Nasza żarłoczność filmowa przekroczyła granice. Wchłanialiśmy do pięciu filmów dziennie, z przerwami na życie. Pewnego popołudnia oglądaliśmy dość wciągający thriller naładowany symboliką po brzegi Po drugiej scenie zorientowałam się, że widzieliśmy go jakiś rok wcześniej. Spojrzałam więc znacząco na W. i wcisnęłam „stop” na pilocie.
– Czekaj – zaniepokoił się W. – Przecież to dobre.
W. zawsze lubił żartować, wprowadzać w błąd, wykoślawiać. Dlatego i to wzięłam za zmyłkę. Parsknęłam pod nosem i zaczęłam przebierać w pozostałych kasetach.
– Dlaczego wyłączyłaś? – dziwił się W. nadal, co mnie jednak zaniepokoiło.
Niepokój zakradał się do mnie zazwyczaj od strony stóp. Najpierw czułam go w piętach, potem kąsał naczyńka włoskowate w okolicach palców, a w końcu solidną falą przepływał przez organizm w okolice serca i mózgu.
Ugryzłam się w język, choć powinnam była przyznać otwarcie, że widzieliśmy ten film w zeszłym roku i że po sekwencjach wstępnych z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku mogę opowiedzieć całą historię, wskazać zabiegi narracyjne oraz ewolucje postaci (wstrząsające czasem i pokraczne).
Włączyłam film i zasiadłam na fotelu jakoś nienaturalnie stężała – każdy mięsień napięty, gotowy wycisnąć dwukreślne „c”, policzki ciepłe jak świeże bułeczki i dziwaczna sprężystość ciała (mogłabym wykonać skomplikowane wygięcie, mostek ze stania, może nawet pętlę). Scena po scenie orientowałam się, że W. ni w ząb filmu nie pamięta. Albo już rok temu jego mózg funkcjonował niezdrowo, albo w trakcie operacji jakiś lancet czy skalpel skubnął nieco ośrodek pamięci i wymazał ten czy inny epizod, szczęśliwie tylko fabularny. Ciekawe było jednak, czy pojawią się inne zajścia, może na przykład postaci zapomniane albo zdarzenia z naszego wspólnego życia. Piaski, po których stąpałam, wcale nie znieruchomiały. Nadal grzęzłam po łokcie, choć na razie mogłam się bez trudu wyswobodzić.
W naszą relację z W. wkradło się jednak pierwsze kłamstwo, niedomówienie, zakrzywienie. Nic nie powiedziałam, nie dałam mu odczuć, że film widzieliśmy, komentowaliśmy i przeżywaliśmy kiedyś tam, innego wieczora, w słynnym „przed”.
Wojtek na plaży w Dębkach, na rok przed chorobąSIEKIERCZYNA LAND
Wybierając się do świata, wygoliliśmy W. głowę na zero – częściowe wylinienie nie wyglądało dobrze. Zwłaszcza gdy w centrum łysiny rozkwitała – jak wypalona podkową – półokrągła blizna. W. był absurdalnie dumny ze swojej szramy – mężczyźni tak właśnie mają. Czy to blizna z walki wręcz, czy wynikła z głębszej przyczyny, wzbudza respekt wśród miejscowych rzezimieszków tudzież członków subkultur. Przekonaliśmy się o tym osobiście, bo różni tacy omijali nas szerokim łukiem nawet w nocy w ciemnych zaułkach. W. czuł się nieustraszony. Tak jak się można czuć na krawędzi życia. Potem zostaje w człowieku pewna hardość i niewidzialna bariera, jak ogrodzenie pod napięciem. Nie czułam tego, bo zmieściłam się w środku, za to pewnie czuli inni.
Na przykład pozostali członkowie Wyrwigrosza. Gdy zjechaliśmy do Siekierczyny, powitaniom nie było końca. Wszystko rozplanowane, być może przećwiczone dokładnie przed lustrem – jeden weselszy od drugiego, jeden od drugiego głośniejszy. Ależ to były wakacje! Jasne, słoneczne, jakby pogoda dostosowywała się do ogólnej wesołości, celebracji życia. Świat smakował i przynosił zapachy, wszystko wydawało się wyraźniejsze, jak wycinanka ze starannie powyrzynanymi brzegami. Czasem wieczorami siadałam przed domem i obwodziłam palcem góry w oddali, czubki drzew oraz chmury rozmazane wysoko na niebie. Zamiast modlitwy. Ciało pętał niepokój o to, co mianowicie będzie, co przyniesie przyszłość i czy W. uśmiechnie się kiedyś z wyrazem beztroski, jaki zapamiętałam ze zdjęcia paszportowego z zeszłego roku.
Po dniu, może dwóch, pozostali z kabaretu przyzwyczaili się do W., uznali go na powrót za swego. Ten czy ów wyciągał go na pogawędki, co i jak było. Na przykład Ł. Długo wpatrywał się w W. uważnie, ni to z uśmiechem, ni z wyczekiwaniem – sporo w tej twarzy było.
Męska część Kabaretu pod Wyrwigroszem, od lewej: Wojtek Szawul, Łukasz Rybarski, Krzysztof Stawowy, Maurycy Polaski.
– Nie, ale stary, powiedz po kolei. Przyjechaliście, badania i potem co?
– No, operacja – rzucił lakonicznie W., jak to miał w zwyczaju, odkąd język zaczął przyhamowywać znienacka na zakrętach.
– I mówili ci, jak to będzie, co zrobią po kolei?
– „Przed” nie. Ale „po” opisali mniej więcej.
– No i…? – Ł. przebierał palcami po stole, zgarniając ten czy ów okruszek. Co któryś pakował sobie na język.
– No, wycięli… podkówkę. – W. wypluł to słowo nie bez trudu. – Potem wywiercili otwory i wycięli kość wiertarką. Wyjęli ją, no wiesz… jak klocek, żeby się dostać do środka…
– Stary! – Ł. wykonywał na krześle niemal jogiczne pozycje. Z porów skóry buchała adrenalina w postaci mikroskopijnych wulkanów, niewidocznych gołym okiem.
– Wydłubali guza i włożyli kość z powrotem. Trochę nierówno się zrosła. – W. obwiódł palcami podkówkę, zachęcając Ł. do tego samego.
Przez chwilę macali powierzchnię głowy W. naznaczoną niewielką wypukłością pod skórą.
– Jest nierówno – przyznał Ł. – ale gładko. No i włosy tutaj nie rosną…
Ogólnie W. bagatelizował kwestię. Ot, życie, nowa jego odsłona! Operacja, podkówka, twarda niemiecka dłoń na skórze. Co było gadać, lepiej to zamienić w żart. W końcu wszystko ma swoją zwichniętą stronę, w krzywym zwierciadle da się rzecz zobaczyć i przeżyć ponownie jakby bezpieczniej, bo z oddalenia.
Tego lata nauczyłam się kłamać. Jakoś tak samo z siebie wyszło. Graliśmy w mafię, która to gra towarzyska jak nic innego skłania delikwenta do kłamania. Zwłaszcza gdy notorycznie wybiera się go do mafii – takie to już moje zezowate szczęście, że w chwilach kiedy bym wolała bardziej społecznie, gremialnie, los wybiera mi rolę odmieńca. Tak więc grałam i dopóki gra trwała, kłamałam jak z nut, zaskakując W. oraz zgromadzonych aktorów. No bo jak to tak bezwstydnie pokonywać w oszustwach profesjonalistów?! Ni powieka mi nie drgnęła, ni głos nie zadrżał. Jak to było możliwe? Być może otoczenie wyzwoliło we mnie demona? Tak to sobie lubili tłumaczyć, patrząc na mnie podejrzliwie, jakby mnie nie widzieli wcześniej i rozpoznawali właśnie jako niezidentyfikowany obiekt na niebie.
Warsztaty kabaretowe owocowały towarzysko, troszkę mniej twórczo. Wieczór II powstawał w bólach, wszystko odciągało od pracy. No bo lato, wszak pracować latem trudniej, gdy otoczenie drażni zmysły i skłania do rozłożenia się w hamaku na części pierwsze. Dużo zabawniej było nam poza sceną niż na scenie. Numery ciągnęły się jak podmiejska kolejka, brakowało im sensu i wigoru. Mimo to, cudem jakimś, tuż przed wyjazdem do Krakowa, dzień albo dwa, program się zapętlił i odpuścił. Czasem nie trzeba ponaglać, wszystko i tak urodzi się o czasie, jakby spłynęło z gór albo nawet z nieba.
Zaraz po powrocie okazało się, że histopatologia wypadła nad wyraz dobrze. Kiedy coś dzieje się dobrze nad wyraz, pozostaje pewien margines niepokoju – w marginesie tym gnieżdżą się psychozy i natręctwa – bo otóż przecież zawsze mogła zaistnieć pomyłka. Byliśmy jednak z W. mało doświadczeni przez życie, więc odrzuciliśmy błyskiem wszystkie uczucia towarzyszące. Istotne było jedno. Guz okazał się niezłośliwy. Słaba „dwójka”² nie przewidywała konieczności naświetlań ni podawania trujących substancji. Pozostawało czekać na wrześniowy rezonans – i wróżyć z fusów, czy pozytywna energia nas otacza, czy może gęsta od mroku. Tymczasem powietrze było czyste, a dni słoneczne. No, ale to przecież wciąż było lato.ODROCZENIE
Na pierwszy rezonans po operacji jechaliśmy w milczeniu. Pociąg kołatał rytmicznie, ani trochę nie nastrajając nas sennie. W. udawał, że słucha muzyki, ja udawałam, że czytam książkę, zerkając – w granicach przyzwoitości – na W., czy aby nerwy nie wiążą mu w głowie supłów zaburzających fale alfa. Wizja ataku padaczkowego majaczyła podprogowo, straszyli nas nim wszyscy lekarze. Atakiem oraz aurą, która wcale nie miała być nieziemskim przeżyciem ni jasnowidzeniem, ale pewnym głęboko wsobnym odczuciem przeżywanym indywidualnie. Ani W., ani tym bardziej ja nie mieliśmy zatem narzędzi czy też wiedzy do zdiagnozowania tejże aury. Ograniczaliśmy się do wspólnie przeżywanego spauzowania, gdy W. odczuwał cokolwiek innego niż zazwyczaj.
Miesiąc przed tym wyjazdem pewien lekarz – dobry człowiek – zaordynował W. różowe tabletki, które miały owe fatamorgany wyciszyć. Udało się. Lęki tudzież spauzowania były znikome, nagle okazało się, że to nie aura – ta pozostała wciąż poza zakresem percepcji W.. Być może nawet nigdy już nie miał doświadczyć ani jej, ani tym bardziej zapowiadanego przez nią ataku.
Ale teraz jechał na badanie. Na czczo i bez różowej tabletki, mogło więc wydarzyć się wszystko, wszak są rzeczy, które trudno przeskoczyć nawet zdrowemu, a co dopiero takiemu, któremu uporczywie dłubano w mózgu zaledwie trzy miesiące wcześniej.
Przewracając programowo kartki książki (przeczytałabym siedem rozdziałów, gdybym tylko mogła), dotrwałam do stacji Warszawa Centralna w stanie tylko pozornie niezmienionym, gdyż nerwy moje ukryte głęboko w ciele powiewały w strzępkach jak potraktowane kosiarką. Nie chciałam się domyślać, jak wyglądały nerwy W., byłam zajęta ukrywaniem obaw i robieniem dobrej miny. Bo oto trzeba było wsiąść do tramwaju i dojechać do przychodni. Następnie uiścić stosowną opłatę za badanie oraz kontrast i zaprowadzić W. przed gabinet. A kiedy W. wywołano po nazwisku – kopnąć go solidnie w półdupek na szczęście, zdławić gałgan kręcący się w gardle jak kula ziemska oraz odprowadzić W. wzrokiem. A potem czekać, co nie było czynnością łatwą. I gdybym była mądra wtedy (a nie po szkodzie), połknęłabym różową tabletkę i pozwoliła nerwom na choćby skromną regenerację, która mogłaby się zacząć znacznie wcześniej niż po godzinie z hakiem, kiedy to W. ponownie zwizualizował się w drzwiach gabinetu.
Szczęśliwie opis miał być chwilę potem – tak traktują człowieka, kiedy słono zapłaci. Jedną kawę oraz sok z marchwi później otrzymaliśmy więc opis, nawet dość jasny, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Czarno na białym donoszono, że źle nie jest, bo nie ma wznowy. Ptaszki w naszych głowach zaczęły trele na nowo i podróż powrotna wyglądała już zupełnie inaczej.ŻYCIE PO WOJNIE
Po pierwszym rezonansie życie zaczęło normalnieć. Zwłaszcza gdy doktor Słowak odfaksował po przesłanych fotkach. Wszystko rzeczywiście (nie tylko na papierze) wyglądało znakomicie. Lepiej mogłoby wyglądać tylko wówczas, gdyby guz był otorbiony, jednakże gwiaździak W. otorbiony nie był, więc zawsze pozostawał margines niepokoju. Ale tymczasem nic mrocznego nie odrastało w głowie W. i istniała szansa, że wraz z pewną częścią zdrowej tkanki, którą W. musiał pieczołowicie rehabilitować, usunięto cały guz. Margines ten miał ochronić W. przed dalszymi perturbacjami.
Stopniowo wracaliśmy do pracy, co dla W. łatwe nie było, a i dla mnie, jak się okazało, również. Otóż mój niepokój narastał wprost proporcjonalnie do odległości dzielącej mnie od W. Walczyłam z tym różnymi metodami. Na przykład wyobrażałam sobie, co W. robi po kolei od wstania z łóżka, poprzez czynności toaletowe, śniadaniowe i rehabilitacyjne. Około południa zabierał się do nauki tekstów do kabaretu. Premiera³ za pasem, a W. wciąż miał problemy z mówieniem. Czasem słowa zlewały mu się w gęstą masę, jak smugi farby na malarskiej palecie, jeden koniec nachodził na drugi, więc ciężko było cokolwiek zrozumieć. Szybko odkryliśmy, że różowe tabletki pomagają i na to. Lekarz zapisał W. słabą dawkę na stałe, dopóki nie pozbędzie się lęku przed życiem, który u niego akurat, inaczej niż u większości wrażliwców, pojawił się dopiero po operacji guza mózgu. Jakby ten guz zabrał mu całe zaufanie do świata, otwartość, niewinność i co tam jeszcze. Ot, taki skutek uboczny, o którym nie mówią neurochirurdzy, bo trudno to udokumentować na kliszy.
Wojtek jako Guard, z Markiem Walczakiem w serialu polsko-australijskim W krainie władcy smoków
Tak więc gdy niepokój ustępował i W. zaczynał wierzyć, że się tym razem nie pomyli, mógł w spokoju ducha uczyć się słów na pamięć. Kiedy już się wyuczył, obawa, że coś przekręci, była mniejsza. Ośrodek pamięci nie sąsiadował z uszkodzonym, istniała więc szansa, że jeśli tylko W. się nie zdenerwuje, to wypowie swój tekst do końca, a może nawet całkowicie się na nim skupi i zabawi się nim razem z publiką. Tak się potem działo wielokrotnie, choć początki łatwe nie były. Scena wyczerpywała wręcz oszałamiająco, wyczerpywały oczekiwania widzów względem W. oraz W. względem siebie, żeby owych widzów nie zawieść. Niełatwy to był zawód dla człowieka pozbawionego paru klepek, W. bardzo lubił sobie z tego żartować, w końcu z czegoś musiał, zwłaszcza gdy zdarzyło mu się jednak splątać ze sobą jakieś słowa i zaburzyć porządek faktów.
Popołudniami w pracy bywałam spokojniejsza, bo najczęściej W. uczestniczył w próbach, a więc był pod kontrolą. Gdyby cokolwiek miało być nie tak z samopoczuciem (aura nadal błyszczała nam nad czołami jak pochodnia, bo lekarze testowali napadowość W. oraz ewentualny brak napadowości), zapewne migiem bym się o tym dowiedziała. Sprawiliśmy sobie z W. dwie komórki. W przypadku poważnej choroby jednej z osób druga otrzymywała abonament w cenie zaledwie symbolicznej. Tak to telefonia wychodziła ludziom naprzeciw, przewidując całkiem rozsądnie, że w razie choroby uzależnienie od komórki pojawi się prędzej czy później na mur-beton.
Większą część dnia, między jedną imprezą a drugą (w przybytku kultury, w którym wówczas pracowałam), zajmowałam się powstrzymywaniem od telefonów do W. A jeśli dzwoniłam, to chytrze – pod pretekstem. W. mógłby się przecież zaniepokoić, że tak się o niego martwię, a niepokój nikomu na dobre nie wychodzi. Wiadomo, jak może być po takiej operacji – raz lepiej, raz gorzej, jak na huśtawce, czasem człowiek czuje się po prostu słabo, choć W. do słabeuszy nie należał. Ostatecznie postanowiłam się z regularną pracą rozstać, choćby na czas jakiś – do wyjaśnienia. Nie precyzowałam, jak by to wyjaśnienie miało wyglądać, ale gdzieś tam w środku wiedziałam. Tak lub nie. Biała karta albo czarna. Orzełek albo reszka.
Pod koniec roku kabaret został zaproszony do udziału w benefisie Iwony Bielskiej. Wydarzenie to, jak się potem okazało, miało całkowicie odmienić Wyrwigrosza, pchnąć go na szerokie wody, z których już nie tak łatwo spłynąć, trzeba by zrobić coś oszałamiająco nieciekawego, żenującego nawet. Odkąd członkowie składu usłyszeli o tej propozycji, nie wiedzieli, co ze sobą począć, gdzie się podziać i jakie akrobacje humorystyczne wykonać, by dać się zauważyć podczas takiego wieczoru, by wyryć swoje artystyczne credo w świadomości obecnych (tuzów tu nie brakowało – dziennikarzy i Bardzo Ważnych Osób, od Których Wiele Zależy). Zdecydowali się wreszcie na Koncert parodii, który to w Wieczorze II był hiciorem, jakich mało, tyle że trzeba było rzecz stosownie przetworzyć na okoliczność benefisu. Dwoili się i troili, mnożyli inspiracje humorystyczne i prześcigali się w absurdach – i się udało: złożyli program tak, że publice powinny były pospadaćkapcie, a w spazmach śmiechu miała z trudem łapać oddech. To był taki czas, jaki z rzadka się zdarza, gdy wszystko zaczyna toczyć się gładko, jak po wypolerowanej powierzchni bez żadnej grudki czy rysy. Ptaki śpiewają od samego rana, dni są zawsze słoneczne i ogólnie rzecz biorąc, dusza śpiewa. Taki to był właśnie czas dla kabaretu – znakomity na właściwy początek. Wszyscy oni gdzieś tam to czuli, te promieniste fale w duszy, co jednak przy okazji budziło dodatkowe szturchy niepokoju. A jeśli to nie tak? A jeśli to jakaś zmyłka?
Stąd właśnie, nerwowo przebierając nogami czy dłońmi, z niepewnymi uśmiechami czekali w foyer teatru na swoją kolej. Ł. chodził wte i wewte, M. dowcipkował, wykoślawiając twarz w gumowych grymasach, K. podśpiewywał i powtarzał tekst pod nosem, dziewczyny coś tam gdzieś robiły w garderobie, tymczasem W. siedział i toczył słowa tuż przy moim uchu, usiłując – jako że przydzielono mu w Koncercie parodii rolę konferansjera – sprostać zadaniu bez zająknięć, absurdalnych przekształceń tego czy owego słowa oraz zacięć. Brwi W. tańczyły salsę z figurami, trudno było podążyć za nimi wzrokiem, na czole raz po raz pojawiał się lekki szron – to nie był pot, ale nadzwyczajna jakaś wilgotność umysłu. Nie wiem, czy zdarzało się często, by człowiek z gwiaździakiem drugiego stopnia decydował się na tak potężny wysiłek umysłowy, wzmocniony dwukreślnie stresem. Bałam się o W., kiedy na niego patrzyłam, mięłam w głowie (i wyrzucałam do kosza) obrazki, w których mdlał na scenie, padał w epileptycznych pląsach lub też zacinał się jak cyborg z zaburzonym mechanizmem w okolicach skroniowych. Na twarzy mej rozpościerał się uśmiech niczym fototapeta przedstawiająca Hawaje, ewentualnie skromniejszy wycinek z palmą. Nie mogłam dać po sobie poznać, że się boję, niepokoję, odczuwam choćby ślad niepewności. Taka to była gra. Musiałam być ostoją, żeby W. miał się na kim wesprzeć, skąd czerpać wiarę, która jak wiadomo, różne czyni cuda. Tak więc cała nakręcałam się od środka, jakbym była ruską lalką na baterie – mocna, twarda, działająca na przekór niedostatkom, cud socjalistycznej techniki. Raz na czas jakiś ściskałam rękę W., dodając mu otuchy, a gdy już wystrzelił na scenę (musiał tam być pierwszy), spijałam każde słowo, które wtaczało się na usta W. nie bez trudu.
Dał z siebie wszystko, jestem pewna, że nikt nie zauważył zająknięcia, delikatnego przesunięcia na torze, gdyż zaraz po nim wybuchła salwa śmiechu wywołana dowcipem. Oczywiście oblał mnie żar od stóp do samej głowy, aż mi skręcone włosy zafalowały przy uszach. Zamknęłam oczy i słuchałam tylko, co będzie dalej. Ale dalej już poszło gładko. To był jeden moment, jedno wahnięcie, jeden zgrzyt między słowami, które W. udało się spleść jak choinkowy łańcuch. Podobał się, ludzie grzmieli z rozbawienia, taki był przy tym wszystkim komiczny, chociaż wiedziałam, że z racji napięcia nabawił się już zakwasów. Numer trwał dalej, wszystko było pięknie jak w marzeniach – jakby wylądowali w krainie ze snów, pełnej sukcesów, tęczy i owacji na stojąco. W tej właśnie atmosferze W. wykonał ostatni akord podsumowujący konferansjerkę i cały skład wystrzelił ponownie do foyer.
Ledwie wyszli, M. rzucił się na W., wymawiając mu pomyłkę, jakby go jakiś zły duch opętał. To mówił, to podszydzał, doprawdy nieelegancko i tak, jak mówić nie należy absolutnie do nikogo, szczególnie do chorego mózgowo. Zwłaszcza że zgrzyt pozostał przez postronnych niezauważony, a całość wypadła wyśmienicie wręcz, szampańsko, i to bez najmniejszej przesady. M. wypluł jeszcze kilka słów, po czym zamilkł, sam chyba zdziwiony monologiem, tym bardziej że aktorzy tej sceny (W. oraz ja) nie odzywaliśmy się ani słowem, patrząc na M. jak na zadziwiający okaz z paleolitu odkryty w jakiejś grocie. Chyba się zorientował, że się deczko zapędził, że nerwy poniosły go hen, na mongolskie stepy albo nawet dalej.
– Przepraszam – powiedział tymczasem W. – Nie chciałem.
Popatrzyłam na W., potem na M., a potem, jakby mnie jakieś tsunami ogarnęło, stumetrowa fala wstąpiła we mnie znienacka.
Poczekałam, aż W. odejdzie na bok zamówić colę, i dopadłam M., wrzepiając się w jego rękaw jak harpia (być może zostawiłam mu tam nawet krwawy ślad, z moich pazurów ciekła krew, a z ust sączyła się piana).
– Odbiło ci? – wysyczałam. – Przecież on jest chory!
M. stał i patrzył, teraz on totalnie zszokowany, bo nie spodziewał się po mnie takiego zagrania. Zazwyczaj byłam tylko i się uśmiechałam. Czasem zaśmiałam się z jego dowcipu, poza tym stanowiłam tło.
– I w ogóle po co? Czy coś zepsuł? Zepsuł numer? – ciągnęłam nieustępliwie.
– Pomylił się – powiedział M. tonem naburmuszonego sześciolatka.
– No i co z tego?! – rzuciłam, ściszając gwałtownie głos, bo W. zbliżał się do nas miarowo z dwiema szklankami coli.
– Mogliśmy wypaść lepiej – burknął, wyswobodził rękaw i obrażony odszedł na bok.
Tego wieczoru nie zrozumiał, ale potem chyba tak, bo coś w jego sarkazmie, coś w ironii jakby się omsknęło, zamgliło. A może po prostu postanowił się więcej nie konfrontować. Tak jest zazwyczaj bezpieczniej.
Był to jedyny przykry moment tego szampańskiego wieczoru. Może czasem czegoś takiego potrzeba do odbicia, po to, żeby odczuć w pełni szczęście oraz satysfakcję, na którą się lata pracowało (idąc po trupach niemal, przedzierając się przez chaszcze pułapek). Tego wieczoru kabaret wspiął się wreszcie na podium, rozpoczęła się ostra walka, by zdobytą pozycję utrzymać.