Być rodzicem i nie skonać - ebook
Być rodzicem i nie skonać - ebook
Radosny bałagan jest lepszy niż smętny porządek!
Tom Hodgkinson, ojciec trojga dzieci, dzieli się swoim życiowym doświadczeniem. W poprzednich książkach pokazał, jak być leniwym i jak być wolnym. Teraz udowadnia, że wcale nie trzeba zapełniać dzieciom czasu od rana do wieczora, żeby wychować je na szczęśliwych i samodzielnych ludzi. Przeciwnie! Trzeba im dać święty spokój i dużo przestrzeni.
Autor pisze między innymi o niepotrzebnych zabawkach, bezsensownych wypadach rodzinnych i ogłupiających programach telewizyjnych. A także o alternatywnych formach edukacji i o tym, dlaczego warto jak najczęściej przebywać z przyjaciółmi, śmiać się i po prostu cieszyć się życiem, zamiast zamartwiać się kolejnymi problemami.
Hodgkinson nie byłby sobą, gdyby nie podparł się autorytetami. Nawiązuje do Locke'a, Rousseau i Lawrence'a, których poglądy na wychowanie okazują się zaskakująco aktualne. Przytacza też anegdoty z własnego życia rodzinnego. A wszystko to przedstawia z ogromnym poczuciem humoru i dystansem.
Ta książka jest nade wszystko zapisem moich niepowodzeń, klęsk i pomyłek. Przyjaciele śmiali się, kiedy mówiłem, że piszę poradnik wychowawczy: widzieli na własne oczy, jak się miotałem, gdy przyszło mi zajmować się maluchami. [...]
Antidotum na izolację jest proste - więcej przyjaciół, więcej zabawy, więcej imprez. W kupie weselej. Zauważyłem, że rodzicom jest tym łatwiej, im większa gromada otacza ich dzieci. Nie zawracają wtedy głowy. Dziecko w pojedynkę będzie marudzić: „Nuuudzi mi się". [...] Sprawy od razu mają się lepiej, kiedy dzieciaków jest dwójka. Jak zbierze się trójka lub więcej, właściwie znikają z oczu - i o to nam chodzi. Zostawiamy je w spokoju, a co więcej, one nas też.
fragment
Ta odkrywcza książka kwestionuje ortodoksyjne rodzicielstwo i zachęca do szukania własnych metod wychowawczych. Zgodnie z „leniwą" filozofią autora, opartą na idei D.H. Lawerence'a, im mniej robimy dla dzieci, tym lepiej.
„Parent Guide"
Rodzicielstwo z powrotem staje się frajdą!
Oliver James, psycholog
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-260-9 |
Rozmiar pliku: | 707 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zostawmy je w spokoju.
David H. Lawrence, Education of the People, 1918^(I)
Nic tak nie zagraża szczęśliwemu dzieciństwu, jak etyka pracy serwowana w nadmiarze. Pod jarzmem bezwzględnych, opętanych obsesją pracy rządów przytłaczająca ilość wymagań, klasówek, niezliczoność godzin lekcyjnych naznacza lata, które nasze pociechy mogłyby spędzać na zabawie i radosnym chłonięciu wiedzy. Wszechobecna komercja, której uosobieniem są sprzedawcy zabawek i gier komputerowych, okrada dzieci z wolnego czasu. Sytuację pogarszają jeszcze nadgorliwi rodzice, przez których dzieciństwo staje się okresem pełnym stresu i niezdrowego współzawodnictwa. Każdy dzień naszych dzieci wypełniają po brzegi zorganizowane przez dorosłych zajęcia dodatkowe: balet, judo, tenis, fortepian, kółka sportowe i plastyczne. W domu dostarczają rozrywki wielkie telewizory i komputery. A w przerwach dzieci przypięte pasami w ciasnych samochodach słuchają nagrań edukacyjnych. Ambitne matki zmuszają zdezorientowane dziesięciolatki do wysiadywania godzinami nad pracą domową, strasząc abstrakcyjną perspektywą „możliwości zatrudnienia”. Potem te same matki kupują swoim pociechom Nintendo Wii, absurdalnie drogie gadżety, które rzekomo wprowadzają element fizyczności do gier komputerowych. Tylko czekać, kiedy te zabiegane dzieciaki zaczną mieć własne BlackBerry.
Gdzie się podziała zabawa? Przypomina mi się rysunkowy dowcip z „New Yorkera”, przedstawiający dwóch malców w piaskownicy studiujących terminarze. Jeden mówi do drugiego: „Mogę umówić cię na nieplanowaną zabawę w następny czwartek o czwartej”.
Te wszystkie zajęcia czasowo i finansowo ogromnie obciążają zagonionych rodziców, którym i tak już trudno znaleźć choćby moment na leniuchowanie czy spontaniczną zabawę. Przykrym skutkiem ubocznym jest to, że dzieci nie potrafią same o siebie zadbać. Poddawane nieustannej stymulacji – przez instruktorów, za pomocą komputera albo telewizora – tracą zdolność samodzielnego organizowania sobie czasu. Zapominają, jak się bawić. Pamiętam, jak nasze najstarsze dziecko, ofiara nieustannego „nakręcania” przez swoich zatroskanych rodziców, w przypływach nudy krzyczało: „Potrzebuję… rozrywki!”. To porażające stwierdzenie, szczególnie w ustach pięciolatka. Co teraz? Co dalej? – zdają się pytać nasze przytłoczone nadmiarem bodźców dzieci. Gdzie się podziała ich wyobraźnia, ich inicjatywa?
Jest jednak wyjście z pułapki nadgorliwego rodzicielstwa. Proste rozwiązanie może uczynić je łatwiejszym i tańszym. Uprzyjemni życie waszym dzieciom i pomoże wychować je na szczęśliwych i samowystarczalnych ludzi, zdolnych pokierować własnym losem i uniezależnić się od surogatów mamusi. Nazywam tę metodę rodzicielstwem na luzie; jej mantra brzmi „dajmy im spokój”. Cytat z wydanego w 1918 roku eseju Davida H. Lawrence’a, Education of the People , ugruntował we mnie niezmiernie dobroczynne w skutkach odkrycie, że leniwy rodzic jest dobrym rodzicem: „Jak rozpocząć edukację dziecka? Pierwsza zasada: dajmy mu spokój. Druga zasada: dajmy mu spokój. Trzecia zasada: dajmy mu spokój. To wszystko, co na początek niezbędne”.
Zagonionym współczesnym rodzicom ta koncepcja może się wydać sprzeczna z intuicją: czyż nie mówiono im przecież, że mają robić więcej, a nie mniej? Nieustannie dręczy ich poczucie, że cokolwiek robią, wszystko jest nie tak, więc powinni starać się bardziej. Otóż nie. Problem w tym, że poświęcamy rodzicielstwu nie tyle za mało, ile właśnie za dużo czasu. Nasze ciągłe wtrącanie się nie pozwala dziecku samodzielnie dorastać i uczyć się po swojemu. Dziecko otoczone nadmierną opieką nie będzie umiało samo o siebie zadbać. Trzeba się wycofać, dać mu żyć. Witajcie w szkole biernego rodzicielstwa. Wszyscy na tym zyskują: rodzice mają mniej pracy, a dzieci przyjemniejsze życie codzienne, w dodatku stają się bardziej zaradne i niezależne.
Żeby było jasne: zdecydowanie nie jestem zwolennikiem zaniedbywania rodzicielskich obowiązków. Moje rodzicielskie wyluzowanie raz prawdopodobnie zaszło nieco za daleko, gdy, zamiast „sprawować nadzór rodzicielski” (jak to się dzisiaj nieelegancko nazywa), przysnąłem na kanapie przy płonącym kominku i obudził mnie wrzask malucha, który poparzył sobie opuszki palców, dotykając rozżarzonego metalu. Oczywiście nie chcemy, by nasze dzieci wyskakiwały przez okna czy chodziły w brudnych pieluszkach. Jest zasadnicza różnica między luźnym podejściem do rodzicielskich obowiązków a zaniedbywaniem ich.
Czyż jednak nie byłoby cudownie stworzyć dom, o który nie trzeba się nieustannie troszczyć? Obserwując dorastanie trójki naszych dzieci, doszedłem do przekonania, że im bardziej się je ignoruje, tym lepiej dla nich. Najstarszy syn był obiektem nadmiernej rodzicielskiej troski i do dziś sprawia najwięcej kłopotów. Średnia córka, którą nie zajmowaliśmy się aż tak intensywnie, jest bardziej zaradna. Nasz najmłodszy przyszedł na świat na podłodze w łazience i od początku musiał jakoś dawać sobie radę; z całej trójki to on chyba najlepiej potrafi się bawić. A na pewno jest najkomiczniejszy.
U dzieci cudowne jest to, że lubią mieć zajęcie. Rodzice z kolei lubią się lenić – to naturalne zatem, że gonią dzieciaki do roboty. Pomysł ten po części wprowadzono w życie w XIX wieku, kiedy w fabrykach zatrudniano nawet pięciolatki. To, że przez wtrącających się we wszystko liberałów współczesne prawo ogranicza możliwości zatrudniania nieletnich, nie powinno powstrzymać rodziców luzaków przed wykorzystywaniem własnego potomstwa.
Pamiętam, jak pewnego słonecznego popołudnia mój przyjaciel John odpoczywał w hamaku w naszym ogrodzie. Dzięki sprytnej perswazji zdołał namówić swoją czteroletnią córeczkę, by przyniosła tatusiowi piwo i papierosy. Może nie wszyscy wiedzą, że wiele można osiągnąć, nie ruszając się z miejsca. Samo powstrzymanie się od działania czasami wystarcza, by odbierające taką lekcję dzieciaki zaczęły być użyteczne. Podczas ostatnich ferii szkolnych nie wstawaliśmy z łóżka do dziesiątej albo i jedenastej. Mój brat był nawet lepszy. – Gratulacje! – oznajmił pewnego ranka, gdy ośmioletni syn wszedł do sypialni rodziców. – To nowy rekord: jest dwunasta!
Kiedy zostawia się dzieci same, nauczą się wstawać, robić sobie śniadanie i same się bawić.
Paradoksalnie rodzic na luzie jest rodzicem odpowiedzialnym, ponieważ istotą wychowywania na luzie jest szacunek dla dziecka i zaufanie do niego jako do drugiego człowieka. To nieodpowiedzialni rodzice powierzają opiekę nad swą latoroślą i jej edukację rozmaitym instytucjom – może to być opiekunka, szkoła, kółko zajęć pozalekcyjnych, klub sportowy, Teletubisie, Nasza Klasa, Simowie czy cokolwiek innego. Albo próbują narzucić dzieciom własną wizję świata, zamiast po prostu dać im święty spokój.
Kolejną wielką zaletą rodzicielstwa na luzie jest to, że zapobiega powstawaniu resentymentów u samych rodziców. Nie ma nic bardziej niszczącego i szkodliwego niż duszone w piersi pretensje. No bo jak to: rodzice zdobywają się na niezliczone wyrzeczenia, poświęcają się dzieciom bez reszty, odmawiają sobie wszystkiego – a bachory potem pakują się w narkotyki, fundując rodzinie koszmar w stylu Amy Winehouse czy Pete Doherty’ego. Dosyć tego, w świecie rodzicielstwa na luzie nie przewidziano miejsca dla męczenników. Nasze szczęście jest najważniejsze. I działa to w obie strony. Jak mi kiedyś powiedział o swoich dzieciach pewien taksówkarz: „Są szczęśliwe, gdy my jesteśmy szczęśliwi”. Nie ma co się męczyć. Cieszmy się życiem.
Rodzic na luzie to rodzic pracujący w domu. Kosztowne wyjazdy weekendowe? To nie dla nas: precz z hucpą i słono opłacanym kiczem plastikowych pałaców! Oraz z ogrodami zoologicznymi, parkami rozrywki i wypadami rodzinnymi w ogóle. My wolimy siąść na kanapie i cieszyć się tym, co jest: w zaciszu własnego podwórka robić samoloty z pudełek po owsiance. Nawet nie wiecie, drodzy tatusiowie, na ile sposobów można się bawić z dziećmi, nie wstając z kanapy i łapiąc się lub łaskocząc. Jedną z popularnych w naszym domu zabaw jest gra „miziaj-łapaj”: dziecko biegnie do mnie, wołając „miziaj!” albo „łapaj!”, a ja robię, co mi każe. Ubaw na całego.
Rodzic na luzie to rodzic oszczędny. Nie zaharowujemy się, więc nam się nie przelewa – ale skromne zasoby stymulują kreatywność. „Marnotrawstwo jest niepoetyckie, oszczędność inspiruje” – jak pisał wielki Gilbert K. Chesterton. Gdy z braku pieniędzy siedzimy w domu, dochodzi do głosu nasza naturalna fantazja. Zaczynamy coś robić, rysować. Wystarczy położyć na kuchennym stole stos kartek A4, zszywacz, nożyczki, kredki i klej, aby dzieci zadziwiły nas swoją pomysłowością. Po co komu iPady i inne cyfrowe głupoty. Bawmy się analogowo: to znacznie przyjemniejsze i o wiele tańsze. Powieśmy karmnik dla ptaków za kuchennym oknem. Zabawa nie musi być kosztowna.
Nie obchodzi nas status, kariera zawodowa ani to, jak nas widzą inni. Kto by dbał o takie bzdury! Chcemy móc cieszyć się życiem i dać naszym pociechom szczęśliwe dzieciństwo. Czyż rodzic może ofiarować dziecku więcej? Można to uznać za wielkie osiągnięcie, jeśli nasze odchowane dziecko mówi przyjaciołom, że dzieciństwo miało fajne. Lepiej, żeby dzieciak był szczęśliwy, niż żeby osiągał wyniki, ale potem w dorosłym życiu słono za nie płacił, latając do psychiatry.
Rodzic na luzie jest towarzyski. Doceniajmy przyjaciół. Z przyjaciółmi jest człowiekowi lżej. Jednym z mitów współczesnego społeczeństwa jest przekonanie, że „na tym świecie każdy musi radzić sobie sam”. Miotani rozterkami współcześni rodzice szukają porad w książkach, na stronach i forach internetowych, zamiast porozmawiać z przyjaciółmi czy sąsiadami. Staramy się wszystko robić sami, za wszelką cenę unikając proszenia innych o pomoc albo przyznawania się do słabości. Nie! Bądźmy słabi! Poddajmy się! Nie jesteśmy w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Obniżmy poprzeczkę. Poprośmy przyjaciół, by przyszli nam z pomocą. Zorganizujmy domowe przedszkole, w którym rodzice mogliby pogadać, a maluchy – pobawić się. Nie zwracajmy uwagi na dzieci. Jestem zachwycony pomysłami D.H. Lawrence’a, przekonującego, że opiekę nad potomstwem „należy powierzyć głupim, grubym kobietom, które nie będą się nimi przejmować , zostawmy dzieci w spokoju. Wyślijmy je na ulicę albo na podwórko i przestańmy się nimi interesować”. Nie szukajmy w nich gotowego do obróbki materiału na niewolnika przyszłego miejsca pracy. Pozwólmy im się bawić. I koniecznie zaprośmy przyjaciół. Życie jest o wiele łatwiejsze, gdy dzielimy się obowiązkami. Z przyjaciółmi jest weselej i pogodniej. Nie ma smutniejszego widoku niż samotny rodzic przeganiający dziecko przez plac zabaw i udający sam przed sobą, że też się dobrze bawi.
Dla mnie idealnym miejscem opieki nad dziećmi byłoby wielkie pole: z jednej strony stałby namiot, w którym podawano by lokalne piwo – to byłoby miejsce spotkań rodziców; po drugiej stronie, trochę dalej, bawiłyby się dzieci. Jedni nie przeszkadzaliby drugim. Trzeba zostawić dzieciom tyle swobody, ile tylko się da.
Jednak życie rodzica na luzie też bywa niełatwe. Dzieci nie zawsze akceptują nasz antykonsumpcyjny model. Domagają się rzeczy. Wkurzają człowieka. Bałaganią. Wrzeszczą i marudzą. Tymczasem matka i ojciec nie potrafią się zgodzić właściwie w żadnej kwestii, począwszy od koloru ścian, a na zachowaniu przy stole skończywszy – i to jest podstawa domowej polityki. Nie widać końca problemów. Czy będzie taką podłością, jeśli odmówimy dziecku zakupu iPoda Nano czy Nintendo Wii, ale za to damy mu na urodziny kłębek sznurka i poradnik Zrób to sam? Czy w szałasie, który dzieciaki wybudują na podwórku, trzeba zaraz zakładać szybkie łącze do internetu? Czy mamy brać nadgodziny, żeby na ferie mogły jechać na narty albo żeby chodziły w drogich adidasach? Czy marudziłbym mniej, gdybym pił mniej alkoholu? Czasami człowiek zaczyna wątpić we własne zasady. Zatem przez najbliższe tygodnie i miesiące będę wam w tej książeczce wykładał przyjazną (mam nadzieję) rodzicowi filozofię wychowania dziecka i co jakiś czas zaznaczał, że nie zawsze jest lekko. Przyznam się też do wielu własnych błędów wychowawczych. Jako podatny na wpadki chaotyczny obibok powinienem lojalnie uprzedzić, że nie należy mnie słuchać. Moi przyjaciele uważają nawet, że sam pomysł, bym komuś udzielał rodzicielskich porad, jest absurdalny.
Mając więc w pamięci to ostrzeżenie, ruszajmy dalej. Wyrzućmy spisy zasad, zapomnijmy, co mówią inni: rozkoszujmy się życiem rodzinnym ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.
Pracując nad tą książką, celowo unikałem lektury publikacji współczesnych guru od spraw wychowania, uważam bowiem, że właśnie ta nowa ortodoksja jest źródłem problemów. Sięgnąłem za to do pism dwóch największych filozofów z epok bardziej skłonnych do refleksji: Johna Locke’a z wieku XVII oraz Jana Jakuba Rousseau z XVIII. Wydaje mi się, że obydwaj dostarczają godnych podziwu przemyśleń na interesujący nas temat. Myśli o wychowaniu Locke’a opublikowano w roku 1693, zaś Emil, traktat Rousseau o naturalnej edukacji, ukazał się w 1762. Jego ideą było uchronić dziecko „od ciosu ludzkich opinii” i pozwolić, by wyrosło na swego rodzaju dziecię natury.
Ta książka jest nade wszystko zapisem moich własnych niepowodzeń, klęsk i pomyłek. Przyjaciele śmiali się, kiedy mówiłem, że piszę poradnik wychowawczy: widzieli na własne oczy, jak się miotałem, gdy mi przyszło zajmować się maluchami. Toteż nie staram się wyprodukować jakiegoś przemądrzalstwa; to raczej zbiór refleksji, których celem jest wywołanie dyskusji i umożliwienie rodzicom wypracowania własnego, wolnego od cudzych dyktatów podejścia do życia rodzinnego. Wiele różnych dróg prowadzi do celu. Negując narzuconą nam przez purytańskich przodków ciasną, monolityczną wizję życia, które powinno polegać jedynie na harówce i robieniu pieniędzy, otwieramy przed sobą miliony nowych dróg i wypadamy radośnie na otwartą przestrzeń, nareszcie wolni.
Tom Hodgkinson
North Devon, 2008Manifest rodziców na luzie
- Odrzucamy wizję rodzicielstwa jako ciężkiej pracy.
- Obiecujemy zostawić dzieci w spokoju.
- Odrzucamy wszechobecny konsumpcjonizm, atakujący dzieci od momentu narodzin.
- Czytamy dzieciom poezje i opowieści fantastyczne bez morału.
- Pijemy alkohol bez wyrzutów sumienia.
- Wyrzekamy się purytańskiego podejścia.
- Nie marnujemy pieniędzy na rodzinne wyjazdy i wakacje.
- Rodzic na luzie jest oszczędny.
- Rodzic na luzie jest kreatywny.
- Wylegujemy się w łóżku tak długo, jak chcemy.
- Staramy się nie wtrącać.
- Bawimy się na łonie natury.
- Wyrzucamy dzieciaki do ogrodu i zamykamy drzwi, żeby posprzątać mieszkanie.
- Oboje pracujemy jak najmniej, szczególnie, kiedy dzieci są małe.
- Cenimy czas bardziej niż pieniądze.
- Radosny bałagan jest lepszy niż smętny porządek.
- Precz ze szkołą!
- Nasz dom będzie pełen muzyki i zabawy.
- Do diabła z BHP!
- Bierzemy na siebie odpowiedzialność.
- Jest wiele dróg do celu.Rozdział 1 Przywróćmy wyzysk nieletnich!
Dzieci są znacznie mniej skłonne do bezczynności niż dorośli.
John Locke, Myśli o wychowaniu, 1693^(II)
Czy jest zajęty, czy bawi się, to mu wszystko jedno; zabawy jego są zajęciami, nie odczuwa tu zupełnie różnicy.
Jean-Jacques Rousseau, Emil, czyli o wychowaniu, 1762^(III)
Jakże często słyszy się, że dzieci to ciężar i brzemię; że opieka nad nimi to pożałowania godny, nieunikniony obowiązek i że trzeba je nieustannie zabawiać, doglądać, cackać się z nimi. Te mity rządzą naszym zachodnim modelem wychowania. Życie rodzinne jawi nam się jako źródło ograniczeń, postrzegamy je jako czaso- i pracochłonne, męczące i kosztowne. Stajemy się niewolnikami naszych małych tyranów. Wzdychamy, jęczymy i narzekamy, że brakuje nam pieniędzy.
Otóż jest prosty sposób, by odciążyć rodziców i zarazem pomóc dziecku odczuć, że odgrywa istotną rolę w domu i w społeczności. Zwrot „wyzysk nieletnich” ma pejoratywny wydźwięk: kojarzy się z małymi kominiarzami, rewolucją przemysłową, ciężką, niebezpieczną i słabo opłacaną pracą oraz wykorzystywaniem bezbronnych dzieci przez chciwych i tłustych właścicieli fabryk. Czas jednak pozbyć się tych przykrych skojarzeń i zagonić dzieci do prac domowych. Będą zachwycone!
Możemy zacząć od tego, że sami zaczniemy robić mniej. Dość już się nastaraliśmy jako dający z siebie wszystko, zaharowani rodzice. Powylegujmy się w łóżku i zobaczmy, co się stanie. Okaże się, że dziecko jest tym samodzielniejsze, im mniej dla niego robimy. Nie zapominajmy, że w tej książce zajmujemy się dwiema współzależnymi rzeczami: po pierwsze, ułatwiamy sobie życie, a po drugie, kształtujemy samodzielne dziecko, które potrafi zadbać o siebie i nie będzie w przyszłości błagać o opiekę pracodawcy czy innego zwierzchnika. Oto przykład: historia, jak zachował się niedawno nasz syn Arthur w związku z poranną herbatą. Zamiast jak automaty wyskoczyć z pościeli o wpół do siódmej rano i szykować śniadanie, postanowiliśmy podrzemać. Około godzimy dziewiątej nastąpił cud: drzwi się otworzyły i do sypialni wszedł siedmioletni synek z dwiema filiżankami herbaty. Fantastyczne! Malec najwyraźniej był zachwycony, mogąc wnieść wkład w prowadzenie domu – a my, rzecz jasna, byliśmy wniebowzięci. Gdybyśmy wstali wcześniej, nie mógłby wypełnić tego ważnego domowego zadania. To dzięki nam, dzięki temu, że byliśmy tak bezużyteczni, zrobił coś pożytecznego. Rodzicielska nadgorliwość, objawiająca się przerostem troski o dzieci, często, jak się przekonałem, może skutkować chronicznym brakiem ich samodzielności.
Dzieci, które są nieustannie obsługiwane, nie potrafią nic zrobić same. Czy zauważyliście, że to rodzice muszą wiedzieć, gdzie zostawiły swe zabawki? Taki mały tyran jęczy: „Gdzie jest mój tamagochi?” albo: „Nie mogę znaleźć skarpetek!”. Przez lekcję pianina jest w stanie przebrnąć, jeśli rodzic go nie odstępuje. Chce być prowadzony za rączkę – ale pretensje o to możemy mieć tylko do siebie. Posłuchajmy, co mówi D.H. Lawrence:
Pozwólcie nam na niezależność, niezależność i samodzielność od najwcześniejszego dzieciństwa. Pozwólcie każdemu dziecku, by robiło samo, co tylko może – niech się samo myje i ubiera, pastuje buty, czyści i składa swe ubranie, ceruje pończochy – niezależnie, czy to chłopiec, czy dziewczynka; niech samo łata ubranie i niech nauczy się je szyć i przerabiać jak najwcześniej. Dorośli są szczęśliwi, kiedy mają zajęcie; z dziećmi jest podobnie.
Im więcej prac porządkowych i napraw dziecko wykona samo, tym mniej będzie się musiał nimi zajmować dorosły. Swoją drogą to dość szokujące, gdy z tekstu napisanego w 1918 roku dowiadujemy się, jak bardzo my, dorośli, staliśmy się od tamtego czasu nieprzydatni. Który rodzic dziś sam ceruje ubrania? Zgodnie z obawami Lawrence’a, przez rozpieszczanie potomstwa i nadmierną troskę o nie wychowała się populacja „dorosłych dzieci”. Skoro my sami jesteśmy zależni, służalczy, niepraktyczni – co może czekać nasze dzieciaki?
Sytuacja nie jest beznadziejna, bo możemy się wspólnie uczyć. Sztuka życia domowego nie przepadła bezpowrotnie. Wspólnie z dziećmi możemy się uczyć takich prostych rzeczy, jak pieczenie chleba, robienie dżemów i przetworów. A dzieciaki uwielbiają ugniatać, mieszać i wylizywać miski. Nauczmy się dbać o siebie i uczmy dziecko, jak o siebie zadbać – zanim się obejrzymy, to ono będzie piec dla nas chleb.
Jak sprawić, żeby dzieci nam pomagały? Podobnie jak Rousseau, Lawrence gorliwie podkreśla, że nie powinniśmy wpajać dzieciom etyki pracy rozumianej jako nieuniknione cierpienie ani nakłaniać ich do pomocy, odwołując się do altruizmu czy współczucia dla rodziców. Jak pisze Lawrence, praca…
…nie służy „niesieniu pomocy”, ani służbie ludzkości z religijnych czy etycznych pobudek. Ani niemotywowanemu chciwością gromadzeniu bzdurnych dóbr. Jednostka pracuje dla własnej przyjemności i niezależności; głównie jednak po to, by odczuwać szczęście, płynące z dumy, jaką daje osobista niezależność, osobista wolność . By być wolni, musimy być samowystarczalni . Chcemy więc, by każde dziecko było zręczne – zręczne i fizycznie zdolne do przystosowania.
Nie bądźmy niewolnikami kaprysów bachora materialisty. Zamiast obżerać się słodyczami i popadać w stupor przed telewizorem czy monitorem komputera, dzieciak powinien pracować. Oto, jak patrzy na tę sprawę moja nowojorska przyjaciółka Heather, matka dwójki małych dzieci:
Osobiście uważam, że należy bardziej się przykładać do szkolenia dzieci w zakresie mieszania martini oraz wykonywania prac domowych. Jeśli Sam za mnie wystarczająco dużo poodkurza, dostaje 25 centów kieszonkowego. Zauważyłam, że nieźle mu idzie sprzątanie zakamarków. Z zadowoleniem stwierdzam też, że Clementine coraz lepiej sobie radzi z donoszeniem chrupek.
Przywróćmy więc wyzysk nieletnich! Całkiem serio uważam, że należy powyrzucać zmywarki. Zamiast nastawiać zmywarkę, cała rodzina powinna wspólnie zmywać po posiłkach: jedna osoba zmywa, druga wyciera, trzecia chowa do szafek. Zajmie to ledwie z dziesięć minut. Jak śpiewał Woody Guthrie, „gdy wszyscy razem ruszą do pracy, wszystko zrobimy w mig”. Wystarczy wrzucić do odtwarzacza płytę The Monkees, a cała impreza stanie się prawdziwą frajdą. Zmywarka bowiem – jak to bywa z maszynami w ogóle – zmienia zmywanie w udrękę, mimo że miała ułatwiać życie. Jeśli jej nie ma, dzieci uczą się pomagać, a co najważniejsze, wnoszą prawdziwy wkład w prace domowe. Stają się potrzebne, a dzięki temu mniej marudzą (więcej o tym trudnym zagadnieniu w następnym rozdziale). Marudzenie dzieci jest skutkiem ich poczucia, że są dla nas ciężarem i nie mają nic do zaoferowania. Tylko bezsilni marudzą. Pozwólmy więc, by były pożyteczne.
Należy pamiętać, że cała konstrukcja spisku, jakim jest industrialny kapitalizm, opiera się głównie na kształtowaniu ludzi niezdolnych do samodzielności. Niesamodzielni ludzie są zależni od innych – od fachowców, od maszyn, od pieniędzy. Kto nie potrafi radzić sobie sam – jeśli chodzi czy to o własną osobę, czy o rodzinę albo społeczność, do której należy – będzie szukać zaspokojenia potrzeb w gospodarce rynkowej. Tak więc, jeśli nadmiernie obsługujemy nasze dzieci, robimy z nich przyszłe dorosłe bachory, zależne od towarów i usług oferowanych przez innych.
W wykładzie Nauczanie języka ojczystego, wygłoszonym w 1978 roku w Indiach, wielki myśliciel Ivan Illich powiązał pieniądze z poczuciem bezużyteczności:
Odczucia jednostki względem własnych potrzeb są dziś przede wszystkim związane z rosnącym uczuciem niemocy: zaspakajanie potrzeb w środowisku zdominowanym przez towary jest możliwe tylko za pośrednictwem sklepów, czyli rynku.
Wydawanie pieniędzy stało się już odruchem, podobnie jak sięganie po komputerową myszkę, gdy czegoś nam potrzeba. Komputer był reklamowany jako urządzenie gwarantujące niezależność – a teraz się okazuje, że nie umiemy bez niego żyć. Byle awaria prądu albo połączenia z internetem pogrąża nas w poczuciu koszmarnej bezsilności. Uzależniliśmy się od rzeczy, które miały dać nam wolność. Z pieniędzmi jest tak samo.
Illich powiada, że winniśmy powrócić do „polegania na sobie i ufania innym . Tylko w świecie, w którym powie się wreszcie «dość» traktowaniu przyrody jak dołu czy kosza na odpadki, człowiek może zaprzestać pogoni za własną satysfakcją i z wahaniem skłaniać się ku afirmacji”.
„Takie jest życie” – wmawiamy sobie. Tymczasem to nie jest żadne „życie”, tylko jego żałosna parodia, sprowadzona do nędznej walki o byt.
Uwaga, kobiety: przestańcie harować – zacznijcie żyć! Matki za ciężko pracują. Nie dość, że są aktywne zawodowo, to jeszcze ciężko zasuwają w domu. Nadmiar pracy szkodzi ich własnemu zdrowiu i zdrowiu ich dzieci, które wyrastają na jednostki słabe i zależne, a przez to podatne na dobrowolne zniewolenie na rynku pracy.
Ludzie kompetentni, samowystarczalni i przedsiębiorczy – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – powinni odrzucić korporacyjne niewolnictwo, odzyskać kontrolę nad własnym życiem i zacząć pracować w domu, samemu coś produkując. W trakcie realizacji tego planu będą mogli także uczynić z własnych dzieci pożytecznych pomocników, dając im jednocześnie okazję do doskonalenia się w sztuce samowystarczalności. W ten sposób zamiast cierpieć pod ciężarem rodzicielstwa – zamiast, jak to ujmował Illich, „z wahaniem skłaniać się ku afirmacji”, odzyskujemy radość z bycia matką czy ojcem.
Gdy rodzic decyduje się po prostu cieszyć towarzystwem własnego potomka, tak zwana opieka nad dzieckiem przestaje być ciężarem. Mamy tu jednak problem lingwistyczny. Trzeba odrzucić zwrot „opieka nad dzieckiem”, który kojarzy się ze znojem oraz czymś, co należy oddelegować, powierzyć profesjonalistom; zamiast niego zacznijmy używać słowa „zabawa”. Określenie „opieka nad dzieckiem” sprowadza zabawę z maluchem do kategorii towaru, zmienia ją w coś, za co trzeba płacić. A takie przekonanie to tylko wytwór naszej wyobraźni. Wystarczy się mentalnie przeprogramować, by, jak mówi Rousseau:
Krzyk dzieci, dotąd uważany za nieznośny, stał się przyjemny; czyni on ojca i matkę niezbędniejszymi, droższymi sobie, zacieśnia między nimi węzły małżeństwa. Kiedy rodzina jest ożywiona i ruchliwa, troski domowe stają się najmilszym zajęciem żony i najsłodszą rozrywką męża.
Jeśli rodzice robią za dużo, sami się męczą i osłabiają własne dzieci. Oto, co dalej powiada Rousseau:
Kiedy zamiast lekceważyć sobie starania macierzyńskie kobieta doprowadza je do przesady: kiedy czyni z dziecka bożka; kiedy zwiększa i podsyca jego słabość, ażeby nie dać mu jej odczuć, i kiedy w nadziei wyjęcia go spod praw przyrody usuwa od niego wszelkie trudy i przykrości, nie bacząc, ile wypadków i niebezpieczeństw gromadzi w przyszłości nad jego głową w zamian za chwilowe usunięcie drobnych dolegliwości; nie bacząc, jak barbarzyńską pieczołowitością jest przedłużać słabość dzieciństwa na trudy ludzi dojrzałych.
Skupmy się nie na unikaniu bólu, ale na wzmocnieniu umiejętności radzenia sobie z nim. Niech się dzieciaki przewracają, niech sobie ścierają kolana, niech zmokną, niech się ubrudzą. Niech się wspinają po skałach. Niebezpieczeństwo jest w życiu niezbędne, tak samo jak ból i przyjemność. „Nurzajmy je w wodach Styksu!” – nawołuje Rousseau w Emilu. Książka jest opowieścią o wychowaniu fikcyjnego bohatera imieniem Emil, od narodzin po wiek nastoletni. Rousseau zamierzał nakłonić współczesne mu zamożne kobiety do zacieśnienia więzi ze swymi dziećmi. W owych czasach zwyczajem było bowiem powierzanie wykarmienia niemowlęcia mamkom, a wychowania dziecka – służącym, by matka mogła czym prędzej powrócić do uciech miejskiego życia. Rousseau był oburzony takim uchylaniem się od odpowiedzialności, choć jednocześnie przestrzegał przed nadmierną opiekuńczością wobec dzieci. Chciał, aby matki były „naturalne” – na przykład, by karmiły dzieci piersią. Książka zainicjowała w osiemnastowiecznym społeczeństwie francuskim modę na wychowywanie dzieci „à la Jean-Jacques”.
Ale i z tym nie ma lekko. Przede wszystkim dlatego, że funkcjonujemy w społeczeństwach o wiele bardziej skłonnych do nadopiekuńczości i niesamodzielności niż te, w których żyli Rousseau i Lawrence. Właśnie wróciłem z kuchni: poszedłem tam, by nakłonić dzieci do pochowania sztućców i talerzy. Owszem, w końcu mi się udało – ale nie obyło się bez teatralnego posapywania, powłóczenia nogami, dąsów, jęków, przenoszenia sztućców tak niezgrabnie, że w końcu spadały na podłogę, oraz okrzyków protestu (w rodzaju głośnych „aua!”). Ależ te dzieciaki marudzą! I ta nieustająca walka z nimi. Są rozbestwione. Zamiast wykorzystywać tę mizerną władzę, jaką dysponuję, muszę się nauczyć manipulować nimi tak, by same zaczęły pomagać. Rezygnacja z podziału na panów i niewolników jest tu najważniejsza, ponieważ jeśli próbujemy zmusić dzieci do słuchania rozkazów, w naturalny sposób się buntują. Jeśli polecenie zawiera słowo „proszę”, to jeszcze pogarsza sprawę: nasza rzekoma prośba i tak brzmi jak rozkaz, maskowany tylko pozorami dobrego wychowania. Musimy wykombinować, jak skłonić dzieci, by wykazały inicjatywę – żeby były jak te pięciolatki, które obserwują podróżnicy w afrykańskich wioskach, bebeszące ryby i strugające patyki. W gospodarce, w której pracuje się za pieniądze, a nie na zaspokojenie własnych potrzeb, dzieci są właściwie bezużyteczne do czasu podjęcia zatrudnienia; szkoła wypełnia im jedynie czas i daje podstawowe umiejętności, niezbędne po wtłoczeniu w żałosny kierat pracy zarobkowej.
Rodzic na luzie nie chce przygotowywać potomka do życia na jałowej i bezdusznej jak pustynia korporacyjnej posadzie: co to, to nie! Rodzic na luzie chce, żeby jego dziecko było śmiałe, samowystarczalne i nieustraszone, żeby miało odwagę pracować na własny rachunek – stąd nieustannie zachęca dziecko do aktywnego udziału w pracach domowych. Musimy traktować rodzinę jak swego rodzaju społeczność, grupę ludzi, którzy muszą koegzystować pod jednym dachem. Nie znaczy to jednak, że dziecko ma w niej tyle samo do powiedzenia co dorosły: dzieci mają się uczyć, a my musimy wziąć na siebie odpowiedzialność jako ich nauczyciele.
Nie krążmy nieustannie naokoło nich, pytając, czego chcą. Widuję matki, biegające naokoło dwulatków jak nadgorliwi francuscy kelnerzy, dopytujący się: „A może pan szanowny życzyłby sobie takiego soczku? Zechciałby pan szanowny skosztować?” – na co owe dwulatki wrzeszczą „nie!” i ciskają przedmiotami na prawo i lewo. To my mamy dyktować warunki, ale musimy stworzyć hierarchię, nie stosując przymusu. „Wspólne dobro” rodziny jest najważniejsze, tak jak bywało w średniowiecznych miastach. Źródłem wielu konfliktów we współczesnej rodzinie jest egoistyczne, oświeceniowe rozumienie indywidualności i wolności. Definiujemy wolność jako realizowanie własnych egoistycznych dążeń w konkurencji z egoistycznymi dążeniami innych. Filozofia oświecenia wykształciła społeczeństwo zadowolonych z siebie egoistów, gotowych realizować każdą zachciankę bez względu na konsekwencje. „Potrzebuję czasu dla siebie ”. „Jesteś tego warta”. „To bardzo ważne dla mnie”. „Muszę mieć trochę wolności”. Czyż to nie obrzydliwe? A przecież żyjemy wśród innych, powinniśmy dzielić z nimi radości i łamać z nimi nasz chleb. W tym nie zgadzam się z Rousseau, który chciał odizolować swego Emila od reszty świata. Emil najwyraźniej spędza okrągłą dobę ze swoim nauczycielem; mieszka z nim. My tymczasem musimy nauczyć się żyć w świecie i jednocześnie nie pozwolić mu się pognębić. Przez „świat” rozumiem tu to, co poza domem: konsumpcyjne społeczeństwo, rzeczywistość pracy zarobkowej, pieniądza i zakupów.
W dzisiejszych czasach ludzie tworzą sobie bezsensowne kolekcje pod hasłem „lubię/nie lubię” i nazywają to wolnością. To sprowadzenie wolnej woli do kategorii przedmiotów. Zamiast zachowywać się jak wolni ludzie i czuć, że żyjemy, redukujemy sami siebie do produktów. „Lubię: red bulla, «garbusy», Simpsonów, macintoshe, Arcade Fire; nie lubię: kwasu chlebowego, polonezów, Kiepskich, pecetów, Metalliki”. I co z tego? To z tego, że dzieci to podchwytują. Wydaje im się potem, że krzycząc „nienawidzę klusek!”, manifestują swoją niezależność. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce każdy domownik będzie siedział przy stole nad innym daniem i pieścił mózg ulubioną muzyką ze słuchawek własnego iPoda. Ludzie przestaną rozmawiać. Będą mieli własne telewizorki iTV. (Czy zauważyliście, jak genialny w swojej ohydzie jest prefiks „i”? Sugeruje możliwość osobistej kontroli nad rozrywką: to spełnienie samotniczych purytańskich ideałów!). To wszystko nie tak! Jako rzecze Trzeci Patriarcha Zen:
Ciągłe wpadanie w swe „lubię” – „nie lubię”
jest chorobliwym nałogiem umysłu.^(IV)
Za dużo z tym roboty i szkoda pieniędzy! I przyjemnościami, i przykrościami należy się dzielić. Słuchajmy tej samej muzyki.
Niech będzie zabawnie – najważniejsze, by zmienić pracę w przyjemność. Nawet niemiła praca jest lżejsza, jeśli wykonujemy ją wspólnie i gdy gra muzyka. Znajdowanie przyjemności w pracy jest naszym obowiązkiem: inaczej nasze dzieci wyrosną w przekonaniu, że praca to ciężar, którego nie da się uniknąć. Ich małe uszka usłyszą każde nasze żałosne westchnienie. „Tatuś tyra w swojej znienawidzonej pracy, żeby kupić dziecku różne badziewie, którym ma się ono zająć do czasu, aż samo zacznie tyrać we własnej znienawidzonej pracy, żeby zarobić na rachunki i spłatę kredytu za mieszkanie”.
Dlaczego nie pośpiewać przy zmywaniu? Zanim nastała epoka radia, wszyscy całymi dniami śpiewali. Ulice średniowiecznych miast wypełniał śpiew rzemieślników i kupców. Nawoływania dzisiejszych handlarzy ulicznych to echo tamtych czasów.
Śpiewajmy! Niech dziecko nie myśli, że praca jest cierpieniem. Żeby kapitalistom w przyszłości nie było łatwo wykorzystywać naszego potomka. Jeśli wychowuje się dzieci w przeświadczeniu, że praca to cierpienie, nie są zdziwione, gdy podjęcie własnej pracy okazuje się dla nich przykrym doświadczeniem. Z tego z kolei wynika, że ich pracodawcy nie muszą się specjalnie starać, żeby uprzyjemnić im życie. Jeśli jednak wpoimy dziecku przekonanie, że każda praca może być przyjemna, w naturalny sposób będzie ono iść własną drogą, zamiast milcząco i pokornie przyjmować to, co narzucają mu inni – a przecież, jak słusznie zauważył Jarvis Cocker:
jeśli nam przyszłość ma ktoś układać
to nawet szkoda o tym gadać.¹
Ogrodnictwo to jedno z zajęć dobitnie pokazujących, jak przyjemna, kreatywna i samokształcąca może być praca. Oto praca prawdziwie magiczna, pełna tajemnic, satysfakcjonująca, użyteczna, o walorach terapeutycznych i dobroczynna dla zdrowia. Każda rodzina powinna mieć jakiś ogródek – własny albo przynajmniej dostępny. Jeśli mieszkacie na dziesiątym piętrze w bloku, gdzie nie ma parapetów albo balkonu, załatwcie sobie działkę. Rousseau zaleca Emilowi ogrodnictwo; Anglik William Cobbet, wielki zwolennik i propagator samowystarczalności, w Rural Rides wychwala umiejętności swego syna w zakresie pielenia grządek. Niech dziecko wykopie dołek, wrzuci do niego fasolkę i patrzy, jak wyrasta z niej roślina, której owoce będą jego własnością.
Już Rousseau dostrzegał konieczność zatarcia granicy między pracą a zabawą:
Trzeba zawsze pamiętać, że wszystko to powinno być tylko zabawą, łatwym i swobodnym nadawaniem kierunku tym ruchom, których wymaga od nich przyroda; sztuką urozmaicania ich rozrywek czyniącą te rozrywki przyjemniejszymi, tak żeby żaden przymus nie zamieniał ich w pracę . Czy jest zajęty, czy bawi się, to mu wszystko jedno; zabawy jego są zajęciami, nie odczuwa tu zupełnie różnicy. Wszystko, co robi, robi z przejęciem, które śmieszy, i swobodą, która się podoba, wskazując zarazem rodzaj jego umysłu i sferę jego wiadomości. Czy nie jest to obrazem tego wieku, obrazem miłym i wdzięcznym, widzieć ładnego chłopca z okiem wesołym i żywym, z miną zadowoloną i pogodną, z twarzą otwartą i śmiejącą, który bawiąc się, robi rzeczy najpoważniejsze albo który zaprzątnięty jest głęboko najlekkomyślniejszymi zabawami?
Trzeba więc, gdy to możliwe, przekształcać w zabawę chowanie zabawek czy zmywanie – to bardzo ułatwi nam życie. Możemy urządzić dzieciakom konkurs, kto wsadzi więcej zabawek do pudełka. Niedawno zdałem sobie sprawę, jak nieskuteczne były techniki, które stosowałem poprzednio (krzyczenie „Ile razy wam mówiłem, ŻEBYŚCIE POSPRZĄTAŁY TEN CHOLERNY BAŁAGAN!” – albo grożenie, że powciągam odkurzaczem te ich wstrętne zabaweczki i wprowadzanie tej groźby w czyn). Bądźmy sprytni – można wiele osiągnąć bez wysiłku. Dziś potrafię wysłać wszystkie dzieciaki do łóżek, nie ruszając się z kanapy: po prostu robię im zawody. Mówię: „Kto będzie pierwszy na górze? Raz, dwa, trzy…” – a one za moment same wybiegają z salonu i pędzą po schodach na górę.
Rousseau zaleca jeszcze inną technikę manipulacji. Zamiast rozkazywać dziecku, by coś zrobiło, powiedzmy mu, że sami zamierzamy to zrobić i zapytajmy, czy nie chciałoby nam towarzyszyć. Dziś rano próbowałem i zadziałało. – Schodzę na śniadanie, Arthurze. Chcesz iść ze mną? – zapytałem. – Tak! – odpowiedział mój syn, biorąc mnie za rękę.
Dobrowolne i wspólne działanie musi zastąpić przymus i rządy twardej ręki. Tylko tak możemy uczynić nasze dzieci wolnymi, niezależnymi, świadomymi, odważnymi ludźmi, którzy będą mogli pokazać figę rządowi i wielkiemu biznesowi, nie godząc się na rolę ani panów, ani niewolników. Żeby tego dokonać, musimy jednak nauczyć się paru sztuczek.Tom Hodgkinson (ur. 1968) – angielski pisarz, od 1993 roku wydawca magazynu „The Idler”, w którym wychwala uroki próżniaczego życia. Pisał także do „The Sunday Telegraph”, „The Guardian” i „The Sunday Times”. Wraz z Matthew de Abaitua opublikował The Idler’s Companion: An Anthology of Lazy Literature (1997), a z Danem Kieranem The Book of Idle Pleasures (2008). Ogłosił serię przewrotnych poradników: Jak być leniwym (2004, W.A.B. 2008) oraz Jak być wolnym (2006, W.A.B. 2010). Mieszka z rodziną w hrabstwie Devon.