Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Być rodzicem i nie skonać - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Być rodzicem i nie skonać - ebook

 

Radosny bałagan jest lepszy niż smętny porządek!

Tom Hodgkinson, ojciec trojga dzieci, dzieli się swoim życiowym doświadczeniem. W poprzednich książkach pokazał, jak być leniwym i jak być wolnym. Teraz udowadnia, że wcale nie trzeba zapełniać dzieciom czasu od rana do wieczora, żeby wychować je na szczęśliwych i samodzielnych ludzi. Przeciwnie! Trzeba im dać święty spokój i dużo przestrzeni.

Autor pisze między innymi o niepotrzebnych zabawkach, bezsensownych wypadach rodzinnych i ogłupiających programach telewizyjnych. A także o alternatywnych formach edukacji i o tym, dlaczego warto jak najczęściej przebywać z przyjaciółmi, śmiać się i po prostu cieszyć się życiem, zamiast zamartwiać się kolejnymi problemami.

Hodgkinson nie byłby sobą, gdyby nie podparł się autorytetami. Nawiązuje do Locke'a, Rousseau i Lawrence'a, których poglądy na wychowanie okazują się zaskakująco aktualne. Przytacza też anegdoty z własnego życia rodzinnego. A wszystko to przedstawia z ogromnym poczuciem humoru i dystansem.

Ta książka jest nade wszystko zapisem moich niepowodzeń, klęsk i pomyłek. Przyjaciele śmiali się, kiedy mówiłem, że piszę poradnik wychowawczy: widzieli na własne oczy, jak się miotałem, gdy przyszło mi zajmować się maluchami. [...]

Antidotum na izolację jest proste - więcej przyjaciół, więcej zabawy, więcej imprez. W kupie weselej. Zauważyłem, że rodzicom jest tym łatwiej, im większa gromada otacza ich dzieci. Nie zawracają wtedy głowy. Dziecko w pojedynkę będzie marudzić: „Nuuudzi mi się". [...] Sprawy od razu mają się lepiej, kiedy dzieciaków jest dwójka. Jak zbierze się trójka lub więcej, właściwie znikają z oczu - i o to nam chodzi. Zostawiamy je w spokoju, a co więcej, one nas też.

fragment

 

Ta odkrywcza książka kwestionuje ortodoksyjne rodzicielstwo i zachęca do szukania własnych metod wychowawczych. Zgodnie z „leniwą" filozofią autora, opartą na idei D.H. Lawerence'a, im mniej robimy dla dzieci, tym lepiej.

„Parent Guide"

Rodzicielstwo z powrotem staje się frajdą!

Oliver James, psycholog

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-260-9
Rozmiar pliku: 707 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Zo­staw­my je w spo­ko­ju.

Da­vid H. Law­ren­ce, Edu­ca­tion of the Pe­ople, 1918^(I)

Nic tak nie za­gra­ża szczę­śli­we­mu dzie­ciń­stwu, jak ety­ka pra­cy ser­wo­wa­na w nad­mia­rze. Pod jarz­mem bez­względ­nych, opę­ta­nych ob­se­sją pra­cy rzą­dów przy­tła­cza­ją­ca ilość wy­ma­gań, kla­só­wek, nie­zli­czo­ność go­dzin lek­cyj­nych na­zna­cza lata, któ­re na­sze po­cie­chy mo­gły­by spę­dzać na za­ba­wie i ra­do­snym chło­nię­ciu wie­dzy. Wszech­obec­na ko­mer­cja, któ­rej uoso­bie­niem są sprze­daw­cy za­ba­wek i gier kom­pu­te­ro­wych, okra­da dzie­ci z wol­ne­go cza­su. Sy­tu­ację po­gar­sza­ją jesz­cze nad­gor­li­wi ro­dzi­ce, przez któ­rych dzie­ciń­stwo sta­je się okre­sem peł­nym stre­su i nie­zdro­we­go współ­za­wod­nic­twa. Każ­dy dzień na­szych dzie­ci wy­peł­nia­ją po brze­gi zor­ga­ni­zo­wa­ne przez do­ro­słych za­ję­cia do­dat­ko­we: ba­let, judo, te­nis, for­te­pian, kół­ka spor­to­we i pla­stycz­ne. W domu do­star­cza­ją roz­ryw­ki wiel­kie te­le­wi­zo­ry i kom­pu­te­ry. A w prze­rwach dzie­ci przy­pię­te pa­sa­mi w cia­snych sa­mo­cho­dach słu­cha­ją na­grań edu­ka­cyj­nych. Am­bit­ne mat­ki zmu­sza­ją zdez­o­rien­to­wa­ne dzie­się­cio­lat­ki do wy­sia­dy­wa­nia go­dzi­na­mi nad pra­cą do­mo­wą, stra­sząc abs­trak­cyj­ną per­spek­ty­wą „moż­li­wo­ści za­trud­nie­nia”. Po­tem te same mat­ki ku­pu­ją swo­im po­cie­chom Nin­ten­do Wii, ab­sur­dal­nie dro­gie ga­dże­ty, któ­re rze­ko­mo wpro­wa­dza­ją ele­ment fi­zycz­no­ści do gier kom­pu­te­ro­wych. Tyl­ko cze­kać, kie­dy te za­bie­ga­ne dzie­cia­ki za­czną mieć wła­sne Black­Ber­ry.

Gdzie się po­dzia­ła za­ba­wa? Przy­po­mi­na mi się ry­sun­ko­wy dow­cip z „New Yor­ke­ra”, przed­sta­wia­ją­cy dwóch mal­ców w pia­skow­ni­cy stu­diu­ją­cych ter­mi­na­rze. Je­den mówi do dru­gie­go: „Mogę umó­wić cię na nie­pla­no­wa­ną za­ba­wę w na­stęp­ny czwar­tek o czwar­tej”.

Te wszyst­kie za­ję­cia cza­so­wo i fi­nan­so­wo ogrom­nie ob­cią­ża­ją za­go­nio­nych ro­dzi­ców, któ­rym i tak już trud­no zna­leźć choć­by mo­ment na le­niu­cho­wa­nie czy spon­ta­nicz­ną za­ba­wę. Przy­krym skut­kiem ubocz­nym jest to, że dzie­ci nie po­tra­fią same o sie­bie za­dbać. Pod­da­wa­ne nie­ustan­nej sty­mu­la­cji – przez in­struk­to­rów, za po­mo­cą kom­pu­te­ra albo te­le­wi­zo­ra – tra­cą zdol­ność sa­mo­dziel­ne­go or­ga­ni­zo­wa­nia so­bie cza­su. Za­po­mi­na­ją, jak się ba­wić. Pa­mię­tam, jak na­sze naj­star­sze dziec­ko, ofia­ra nie­ustan­ne­go „na­krę­ca­nia” przez swo­ich za­tro­ska­nych ro­dzi­ców, w przy­pły­wach nudy krzy­cza­ło: „Po­trze­bu­ję… roz­ryw­ki!”. To po­ra­ża­ją­ce stwier­dze­nie, szcze­gól­nie w ustach pię­cio­lat­ka. Co te­raz? Co da­lej? – zda­ją się py­tać na­sze przy­tło­czo­ne nad­mia­rem bodź­ców dzie­ci. Gdzie się po­dzia­ła ich wy­obraź­nia, ich ini­cja­ty­wa?

Jest jed­nak wyj­ście z pu­łap­ki nad­gor­li­we­go ro­dzi­ciel­stwa. Pro­ste roz­wią­za­nie może uczy­nić je ła­twiej­szym i tań­szym. Uprzy­jem­ni ży­cie wa­szym dzie­ciom i po­mo­że wy­cho­wać je na szczę­śli­wych i sa­mo­wy­star­czal­nych lu­dzi, zdol­nych po­kie­ro­wać wła­snym lo­sem i unie­za­leż­nić się od su­ro­ga­tów ma­mu­si. Na­zy­wam tę me­to­dę ro­dzi­ciel­stwem na lu­zie; jej man­tra brzmi „daj­my im spo­kój”. Cy­tat z wy­da­ne­go w 1918 roku ese­ju Da­vi­da H. Law­ren­ce’a, Edu­ca­tion of the Pe­ople , ugrun­to­wał we mnie nie­zmier­nie do­bro­czyn­ne w skut­kach od­kry­cie, że le­ni­wy ro­dzic jest do­brym ro­dzi­cem: „Jak roz­po­cząć edu­ka­cję dziec­ka? Pierw­sza za­sa­da: daj­my mu spo­kój. Dru­ga za­sa­da: daj­my mu spo­kój. Trze­cia za­sa­da: daj­my mu spo­kój. To wszyst­ko, co na po­czą­tek nie­zbęd­ne”.

Za­go­nio­nym współ­cze­snym ro­dzi­com ta kon­cep­cja może się wy­dać sprzecz­na z in­tu­icją: czyż nie mó­wio­no im prze­cież, że mają ro­bić wię­cej, a nie mniej? Nie­ustan­nie drę­czy ich po­czu­cie, że co­kol­wiek ro­bią, wszyst­ko jest nie tak, więc po­win­ni sta­rać się bar­dziej. Otóż nie. Pro­blem w tym, że po­świę­ca­my ro­dzi­ciel­stwu nie tyle za mało, ile wła­śnie za dużo cza­su. Na­sze cią­głe wtrą­ca­nie się nie po­zwa­la dziec­ku sa­mo­dziel­nie do­ra­stać i uczyć się po swo­je­mu. Dziec­ko oto­czo­ne nad­mier­ną opie­ką nie bę­dzie umia­ło samo o sie­bie za­dbać. Trze­ba się wy­co­fać, dać mu żyć. Wi­taj­cie w szko­le bier­ne­go ro­dzi­ciel­stwa. Wszy­scy na tym zy­sku­ją: ro­dzi­ce mają mniej pra­cy, a dzie­ci przy­jem­niej­sze ży­cie co­dzien­ne, w do­dat­ku sta­ją się bar­dziej za­rad­ne i nie­za­leż­ne.

Żeby było ja­sne: zde­cy­do­wa­nie nie je­stem zwo­len­ni­kiem za­nie­dby­wa­nia ro­dzi­ciel­skich obo­wiąz­ków. Moje ro­dzi­ciel­skie wy­lu­zo­wa­nie raz praw­do­po­dob­nie za­szło nie­co za da­le­ko, gdy, za­miast „spra­wo­wać nad­zór ro­dzi­ciel­ski” (jak to się dzi­siaj nie­ele­ganc­ko na­zy­wa), przy­sną­łem na ka­na­pie przy pło­ną­cym ko­min­ku i obu­dził mnie wrzask ma­lu­cha, któ­ry po­pa­rzył so­bie opusz­ki pal­ców, do­ty­ka­jąc roz­ża­rzo­ne­go me­ta­lu. Oczy­wi­ście nie chce­my, by na­sze dzie­ci wy­ska­ki­wa­ły przez okna czy cho­dzi­ły w brud­nych pie­lusz­kach. Jest za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy luź­nym po­dej­ściem do ro­dzi­ciel­skich obo­wiąz­ków a za­nie­dby­wa­niem ich.

Czyż jed­nak nie by­ło­by cu­dow­nie stwo­rzyć dom, o któ­ry nie trze­ba się nie­ustan­nie trosz­czyć? Ob­ser­wu­jąc do­ra­sta­nie trój­ki na­szych dzie­ci, do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że im bar­dziej się je igno­ru­je, tym le­piej dla nich. Naj­star­szy syn był obiek­tem nad­mier­nej ro­dzi­ciel­skiej tro­ski i do dziś spra­wia naj­wię­cej kło­po­tów. Śred­nia cór­ka, któ­rą nie zaj­mo­wa­li­śmy się aż tak in­ten­syw­nie, jest bar­dziej za­rad­na. Nasz naj­młod­szy przy­szedł na świat na pod­ło­dze w ła­zien­ce i od po­cząt­ku mu­siał ja­koś da­wać so­bie radę; z ca­łej trój­ki to on chy­ba naj­le­piej po­tra­fi się ba­wić. A na pew­no jest naj­ko­micz­niej­szy.

U dzie­ci cu­dow­ne jest to, że lu­bią mieć za­ję­cie. Ro­dzi­ce z ko­lei lu­bią się le­nić – to na­tu­ral­ne za­tem, że go­nią dzie­cia­ki do ro­bo­ty. Po­mysł ten po czę­ści wpro­wa­dzo­no w ży­cie w XIX wie­ku, kie­dy w fa­bry­kach za­trud­nia­no na­wet pię­cio­lat­ki. To, że przez wtrą­ca­ją­cych się we wszyst­ko li­be­ra­łów współ­cze­sne pra­wo ogra­ni­cza moż­li­wo­ści za­trud­nia­nia nie­let­nich, nie po­win­no po­wstrzy­mać ro­dzi­ców lu­za­ków przed wy­ko­rzy­sty­wa­niem wła­sne­go po­tom­stwa.

Pa­mię­tam, jak pew­ne­go sło­necz­ne­go po­po­łu­dnia mój przy­ja­ciel John od­po­czy­wał w ha­ma­ku w na­szym ogro­dzie. Dzię­ki spryt­nej per­swa­zji zdo­łał na­mó­wić swo­ją czte­ro­let­nią có­recz­kę, by przy­nio­sła ta­tu­sio­wi piwo i pa­pie­ro­sy. Może nie wszy­scy wie­dzą, że wie­le moż­na osią­gnąć, nie ru­sza­jąc się z miej­sca. Samo po­wstrzy­ma­nie się od dzia­ła­nia cza­sa­mi wy­star­cza, by od­bie­ra­ją­ce taką lek­cję dzie­cia­ki za­czę­ły być uży­tecz­ne. Pod­czas ostat­nich fe­rii szkol­nych nie wsta­wa­li­śmy z łóż­ka do dzie­sią­tej albo i je­de­na­stej. Mój brat był na­wet lep­szy. – Gra­tu­la­cje! – oznaj­mił pew­ne­go ran­ka, gdy ośmio­let­ni syn wszedł do sy­pial­ni ro­dzi­ców. – To nowy re­kord: jest dwu­na­sta!

Kie­dy zo­sta­wia się dzie­ci same, na­uczą się wsta­wać, ro­bić so­bie śnia­da­nie i same się ba­wić.

Pa­ra­dok­sal­nie ro­dzic na lu­zie jest ro­dzi­cem od­po­wie­dzial­nym, po­nie­waż isto­tą wy­cho­wy­wa­nia na lu­zie jest sza­cu­nek dla dziec­ka i za­ufa­nie do nie­go jako do dru­gie­go czło­wie­ka. To nie­od­po­wie­dzial­ni ro­dzi­ce po­wie­rza­ją opie­kę nad swą la­to­ro­ślą i jej edu­ka­cję roz­ma­itym in­sty­tu­cjom – może to być opie­kun­ka, szko­ła, kół­ko za­jęć po­za­lek­cyj­nych, klub spor­to­wy, Te­le­tu­bi­sie, Na­sza Kla­sa, Si­mo­wie czy co­kol­wiek in­ne­go. Albo pró­bu­ją na­rzu­cić dzie­ciom wła­sną wi­zję świa­ta, za­miast po pro­stu dać im świę­ty spo­kój.

Ko­lej­ną wiel­ką za­le­tą ro­dzi­ciel­stwa na lu­zie jest to, że za­po­bie­ga po­wsta­wa­niu re­sen­ty­men­tów u sa­mych ro­dzi­ców. Nie ma nic bar­dziej nisz­czą­ce­go i szko­dli­we­go niż du­szo­ne w pier­si pre­ten­sje. No bo jak to: ro­dzi­ce zdo­by­wa­ją się na nie­zli­czo­ne wy­rze­cze­nia, po­świę­ca­ją się dzie­ciom bez resz­ty, od­ma­wia­ją so­bie wszyst­kie­go – a ba­cho­ry po­tem pa­ku­ją się w nar­ko­ty­ki, fun­du­jąc ro­dzi­nie kosz­mar w sty­lu Amy Wi­ne­ho­use czy Pete Do­her­ty’ego. Do­syć tego, w świe­cie ro­dzi­ciel­stwa na lu­zie nie prze­wi­dzia­no miej­sca dla mę­czen­ni­ków. Na­sze szczę­ście jest naj­waż­niej­sze. I dzia­ła to w obie stro­ny. Jak mi kie­dyś po­wie­dział o swo­ich dzie­ciach pe­wien tak­sów­karz: „Są szczę­śli­we, gdy my je­ste­śmy szczę­śli­wi”. Nie ma co się mę­czyć. Ciesz­my się ży­ciem.

Ro­dzic na lu­zie to ro­dzic pra­cu­ją­cy w domu. Kosz­tow­ne wy­jaz­dy week­en­do­we? To nie dla nas: precz z huc­pą i sło­no opła­ca­nym ki­czem pla­sti­ko­wych pa­ła­ców! Oraz z ogro­da­mi zoo­lo­gicz­ny­mi, par­ka­mi roz­ryw­ki i wy­pa­da­mi ro­dzin­ny­mi w ogó­le. My wo­li­my siąść na ka­na­pie i cie­szyć się tym, co jest: w za­ci­szu wła­sne­go po­dwór­ka ro­bić sa­mo­lo­ty z pu­de­łek po owsian­ce. Na­wet nie wie­cie, dro­dzy ta­tu­sio­wie, na ile spo­so­bów moż­na się ba­wić z dzieć­mi, nie wsta­jąc z ka­na­py i ła­piąc się lub ła­sko­cząc. Jed­ną z po­pu­lar­nych w na­szym domu za­baw jest gra „mi­ziaj-ła­paj”: dziec­ko bie­gnie do mnie, wo­ła­jąc „mi­ziaj!” albo „ła­paj!”, a ja ro­bię, co mi każe. Ubaw na ca­łe­go.

Ro­dzic na lu­zie to ro­dzic oszczęd­ny. Nie za­ha­ro­wu­je­my się, więc nam się nie prze­le­wa – ale skrom­ne za­so­by sty­mu­lu­ją kre­atyw­ność. „Mar­no­traw­stwo jest nie­po­etyc­kie, oszczęd­ność in­spi­ru­je” – jak pi­sał wiel­ki Gil­bert K. Che­ster­ton. Gdy z bra­ku pie­nię­dzy sie­dzi­my w domu, do­cho­dzi do gło­su na­sza na­tu­ral­na fan­ta­zja. Za­czy­na­my coś ro­bić, ry­so­wać. Wy­star­czy po­ło­żyć na ku­chen­nym sto­le stos kar­tek A4, zszy­wacz, no­życz­ki, kred­ki i klej, aby dzie­ci za­dzi­wi­ły nas swo­ją po­my­sło­wo­ścią. Po co komu iPa­dy i inne cy­fro­we głu­po­ty. Baw­my się ana­lo­go­wo: to znacz­nie przy­jem­niej­sze i o wie­le tań­sze. Po­wie­śmy karm­nik dla pta­ków za ku­chen­nym oknem. Za­ba­wa nie musi być kosz­tow­na.

Nie ob­cho­dzi nas sta­tus, ka­rie­ra za­wo­do­wa ani to, jak nas wi­dzą inni. Kto by dbał o ta­kie bzdu­ry! Chce­my móc cie­szyć się ży­ciem i dać na­szym po­cie­chom szczę­śli­we dzie­ciń­stwo. Czyż ro­dzic może ofia­ro­wać dziec­ku wię­cej? Moż­na to uznać za wiel­kie osią­gnię­cie, je­śli na­sze od­cho­wa­ne dziec­ko mówi przy­ja­cio­łom, że dzie­ciń­stwo mia­ło faj­ne. Le­piej, żeby dzie­ciak był szczę­śli­wy, niż żeby osią­gał wy­ni­ki, ale po­tem w do­ro­słym ży­ciu sło­no za nie pła­cił, la­ta­jąc do psy­chia­try.

Ro­dzic na lu­zie jest to­wa­rzy­ski. Do­ce­niaj­my przy­ja­ciół. Z przy­ja­ciół­mi jest czło­wie­ko­wi lżej. Jed­nym z mi­tów współ­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa jest prze­ko­na­nie, że „na tym świe­cie każ­dy musi ra­dzić so­bie sam”. Mio­ta­ni roz­ter­ka­mi współ­cze­śni ro­dzi­ce szu­ka­ją po­rad w książ­kach, na stro­nach i fo­rach in­ter­ne­to­wych, za­miast po­roz­ma­wiać z przy­ja­ciół­mi czy są­sia­da­mi. Sta­ra­my się wszyst­ko ro­bić sami, za wszel­ką cenę uni­ka­jąc pro­sze­nia in­nych o po­moc albo przy­zna­wa­nia się do sła­bo­ści. Nie! Bądź­my sła­bi! Pod­daj­my się! Nie je­ste­śmy w sta­nie po­ra­dzić so­bie ze wszyst­kim. Ob­niż­my po­przecz­kę. Po­pro­śmy przy­ja­ciół, by przy­szli nam z po­mo­cą. Zor­ga­ni­zuj­my do­mo­we przed­szko­le, w któ­rym ro­dzi­ce mo­gli­by po­ga­dać, a ma­lu­chy – po­ba­wić się. Nie zwra­caj­my uwa­gi na dzie­ci. Je­stem za­chwy­co­ny po­my­sła­mi D.H. Law­ren­ce’a, prze­ko­nu­ją­ce­go, że opie­kę nad po­tom­stwem „na­le­ży po­wie­rzyć głu­pim, gru­bym ko­bie­tom, któ­re nie będą się nimi przej­mo­wać , zo­staw­my dzie­ci w spo­ko­ju. Wy­ślij­my je na uli­cę albo na po­dwór­ko i prze­stań­my się nimi in­te­re­so­wać”. Nie szu­kaj­my w nich go­to­we­go do ob­rób­ki ma­te­ria­łu na nie­wol­ni­ka przy­szłe­go miej­sca pra­cy. Po­zwól­my im się ba­wić. I ko­niecz­nie za­pro­śmy przy­ja­ciół. Ży­cie jest o wie­le ła­twiej­sze, gdy dzie­li­my się obo­wiąz­ka­mi. Z przy­ja­ciół­mi jest we­se­lej i po­god­niej. Nie ma smut­niej­sze­go wi­do­ku niż sa­mot­ny ro­dzic prze­ga­nia­ją­cy dziec­ko przez plac za­baw i uda­ją­cy sam przed sobą, że też się do­brze bawi.

Dla mnie ide­al­nym miej­scem opie­ki nad dzieć­mi by­ło­by wiel­kie pole: z jed­nej stro­ny stał­by na­miot, w któ­rym po­da­wa­no by lo­kal­ne piwo – to by­ło­by miej­sce spo­tkań ro­dzi­ców; po dru­giej stro­nie, tro­chę da­lej, ba­wi­ły­by się dzie­ci. Jed­ni nie prze­szka­dza­li­by dru­gim. Trze­ba zo­sta­wić dzie­ciom tyle swo­bo­dy, ile tyl­ko się da.

Jed­nak ży­cie ro­dzi­ca na lu­zie też bywa nie­ła­twe. Dzie­ci nie za­wsze ak­cep­tu­ją nasz an­ty­kon­sump­cyj­ny mo­del. Do­ma­ga­ją się rze­czy. Wku­rza­ją czło­wie­ka. Ba­ła­ga­nią. Wrzesz­czą i ma­ru­dzą. Tym­cza­sem mat­ka i oj­ciec nie po­tra­fią się zgo­dzić wła­ści­wie w żad­nej kwe­stii, po­cząw­szy od ko­lo­ru ścian, a na za­cho­wa­niu przy sto­le skoń­czyw­szy – i to jest pod­sta­wa do­mo­wej po­li­ty­ki. Nie wi­dać koń­ca pro­ble­mów. Czy bę­dzie taką pod­ło­ścią, je­śli od­mó­wi­my dziec­ku za­ku­pu iPo­da Nano czy Nin­ten­do Wii, ale za to damy mu na uro­dzi­ny kłę­bek sznur­ka i po­rad­nik Zrób to sam? Czy w sza­ła­sie, któ­ry dzie­cia­ki wy­bu­du­ją na po­dwór­ku, trze­ba za­raz za­kła­dać szyb­kie łą­cze do in­ter­ne­tu? Czy mamy brać nad­go­dzi­ny, żeby na fe­rie mo­gły je­chać na nar­ty albo żeby cho­dzi­ły w dro­gich adi­da­sach? Czy ma­ru­dził­bym mniej, gdy­bym pił mniej al­ko­ho­lu? Cza­sa­mi czło­wiek za­czy­na wąt­pić we wła­sne za­sa­dy. Za­tem przez naj­bliż­sze ty­go­dnie i mie­sią­ce będę wam w tej ksią­żecz­ce wy­kła­dał przy­ja­zną (mam na­dzie­ję) ro­dzi­co­wi fi­lo­zo­fię wy­cho­wa­nia dziec­ka i co ja­kiś czas za­zna­czał, że nie za­wsze jest lek­ko. Przy­znam się też do wie­lu wła­snych błę­dów wy­cho­waw­czych. Jako po­dat­ny na wpad­ki cha­otycz­ny obi­bok po­wi­nie­nem lo­jal­nie uprze­dzić, że nie na­le­ży mnie słu­chać. Moi przy­ja­cie­le uwa­ża­ją na­wet, że sam po­mysł, bym ko­muś udzie­lał ro­dzi­ciel­skich po­rad, jest ab­sur­dal­ny.

Ma­jąc więc w pa­mię­ci to ostrze­że­nie, ru­szaj­my da­lej. Wy­rzuć­my spi­sy za­sad, za­po­mnij­my, co mó­wią inni: roz­ko­szuj­my się ży­ciem ro­dzin­nym ze wszyst­ki­mi jego bla­ska­mi i cie­nia­mi.

Pra­cu­jąc nad tą książ­ką, ce­lo­wo uni­ka­łem lek­tu­ry pu­bli­ka­cji współ­cze­snych guru od spraw wy­cho­wa­nia, uwa­żam bo­wiem, że wła­śnie ta nowa or­to­dok­sja jest źró­dłem pro­ble­mów. Się­gną­łem za to do pism dwóch naj­więk­szych fi­lo­zo­fów z epok bar­dziej skłon­nych do re­flek­sji: Joh­na Loc­ke’a z wie­ku XVII oraz Jana Ja­ku­ba Ro­us­se­au z XVIII. Wy­da­je mi się, że oby­dwaj do­star­cza­ją god­nych po­dzi­wu prze­my­śleń na in­te­re­su­ją­cy nas te­mat. My­śli o wy­cho­wa­niu Loc­ke’a opu­bli­ko­wa­no w roku 1693, zaś Emil, trak­tat Ro­us­se­au o na­tu­ral­nej edu­ka­cji, uka­zał się w 1762. Jego ideą było uchro­nić dziec­ko „od cio­su ludz­kich opi­nii” i po­zwo­lić, by wy­ro­sło na swe­go ro­dza­ju dzie­cię na­tu­ry.

Ta książ­ka jest nade wszyst­ko za­pi­sem mo­ich wła­snych nie­po­wo­dzeń, klęsk i po­my­łek. Przy­ja­cie­le śmia­li się, kie­dy mó­wi­łem, że pi­szę po­rad­nik wy­cho­waw­czy: wi­dzie­li na wła­sne oczy, jak się mio­ta­łem, gdy mi przy­szło zaj­mo­wać się ma­lu­cha­mi. To­też nie sta­ram się wy­pro­du­ko­wać ja­kie­goś prze­mą­drzal­stwa; to ra­czej zbiór re­flek­sji, któ­rych ce­lem jest wy­wo­ła­nie dys­ku­sji i umoż­li­wie­nie ro­dzi­com wy­pra­co­wa­nia wła­sne­go, wol­ne­go od cu­dzych dyk­ta­tów po­dej­ścia do ży­cia ro­dzin­ne­go. Wie­le róż­nych dróg pro­wa­dzi do celu. Ne­gu­jąc na­rzu­co­ną nam przez pu­ry­tań­skich przod­ków cia­sną, mo­no­li­tycz­ną wi­zję ży­cia, któ­re po­win­no po­le­gać je­dy­nie na ha­rów­ce i ro­bie­niu pie­nię­dzy, otwie­ra­my przed sobą mi­lio­ny no­wych dróg i wy­pa­da­my ra­do­śnie na otwar­tą prze­strzeń, na­resz­cie wol­ni.

Tom Hodg­kin­son

North De­von, 2008Manifest rodziców na luzie

- Od­rzu­ca­my wi­zję ro­dzi­ciel­stwa jako cięż­kiej pra­cy.
- Obie­cu­je­my zo­sta­wić dzie­ci w spo­ko­ju.
- Od­rzu­ca­my wszech­obec­ny kon­sump­cjo­nizm, ata­ku­ją­cy dzie­ci od mo­men­tu na­ro­dzin.
- Czy­ta­my dzie­ciom po­ezje i opo­wie­ści fan­ta­stycz­ne bez mo­ra­łu.
- Pi­je­my al­ko­hol bez wy­rzu­tów su­mie­nia.
- Wy­rze­ka­my się pu­ry­tań­skie­go po­dej­ścia.
- Nie mar­nu­je­my pie­nię­dzy na ro­dzin­ne wy­jaz­dy i wa­ka­cje.
- Ro­dzic na lu­zie jest oszczęd­ny.
- Ro­dzic na lu­zie jest kre­atyw­ny.
- Wy­le­gu­je­my się w łóż­ku tak dłu­go, jak chce­my.
- Sta­ra­my się nie wtrą­cać.
- Ba­wi­my się na ło­nie na­tu­ry.
- Wy­rzu­ca­my dzie­cia­ki do ogro­du i za­my­ka­my drzwi, żeby po­sprzą­tać miesz­ka­nie.
- Obo­je pra­cu­je­my jak naj­mniej, szcze­gól­nie, kie­dy dzie­ci są małe.
- Ce­ni­my czas bar­dziej niż pie­nią­dze.
- Ra­do­sny ba­ła­gan jest lep­szy niż smęt­ny po­rzą­dek.
- Precz ze szko­łą!
- Nasz dom bę­dzie pe­łen mu­zy­ki i za­ba­wy.
- Do dia­bła z BHP!
- Bie­rze­my na sie­bie od­po­wie­dzial­ność.
- Jest wie­le dróg do celu.Rozdział 1 Przywróćmy wyzysk nieletnich!

Dzie­ci są znacz­nie mniej skłon­ne do bez­czyn­no­ści niż do­ro­śli.

John Loc­ke, My­śli o wy­cho­wa­niu, 1693^(II)

Czy jest za­ję­ty, czy bawi się, to mu wszyst­ko jed­no; za­ba­wy jego są za­ję­cia­mi, nie od­czu­wa tu zu­peł­nie róż­ni­cy.

Jean-Ja­cqu­es Ro­us­se­au, Emil, czy­li o wy­cho­wa­niu, 1762^(III)

Jak­że czę­sto sły­szy się, że dzie­ci to cię­żar i brze­mię; że opie­ka nad nimi to po­ża­ło­wa­nia god­ny, nie­unik­nio­ny obo­wią­zek i że trze­ba je nie­ustan­nie za­ba­wiać, do­glą­dać, cac­kać się z nimi. Te mity rzą­dzą na­szym za­chod­nim mo­de­lem wy­cho­wa­nia. Ży­cie ro­dzin­ne jawi nam się jako źró­dło ogra­ni­czeń, po­strze­ga­my je jako cza­so- i pra­co­chłon­ne, mę­czą­ce i kosz­tow­ne. Sta­je­my się nie­wol­ni­ka­mi na­szych ma­łych ty­ra­nów. Wzdy­cha­my, ję­czy­my i na­rze­ka­my, że bra­ku­je nam pie­nię­dzy.

Otóż jest pro­sty spo­sób, by od­cią­żyć ro­dzi­ców i za­ra­zem po­móc dziec­ku od­czuć, że od­gry­wa istot­ną rolę w domu i w spo­łecz­no­ści. Zwrot „wy­zysk nie­let­nich” ma pe­jo­ra­tyw­ny wy­dźwięk: ko­ja­rzy się z ma­ły­mi ko­mi­nia­rza­mi, re­wo­lu­cją prze­my­sło­wą, cięż­ką, nie­bez­piecz­ną i sła­bo opła­ca­ną pra­cą oraz wy­ko­rzy­sty­wa­niem bez­bron­nych dzie­ci przez chci­wych i tłu­stych wła­ści­cie­li fa­bryk. Czas jed­nak po­zbyć się tych przy­krych sko­ja­rzeń i za­go­nić dzie­ci do prac do­mo­wych. Będą za­chwy­co­ne!

Mo­że­my za­cząć od tego, że sami za­cznie­my ro­bić mniej. Dość już się na­sta­ra­li­śmy jako da­ją­cy z sie­bie wszyst­ko, za­ha­ro­wa­ni ro­dzi­ce. Po­wy­le­guj­my się w łóż­ku i zo­bacz­my, co się sta­nie. Oka­że się, że dziec­ko jest tym sa­mo­dziel­niej­sze, im mniej dla nie­go ro­bi­my. Nie za­po­mi­naj­my, że w tej książ­ce zaj­mu­je­my się dwie­ma współ­za­leż­ny­mi rze­cza­mi: po pierw­sze, uła­twia­my so­bie ży­cie, a po dru­gie, kształ­tu­je­my sa­mo­dziel­ne dziec­ko, któ­re po­tra­fi za­dbać o sie­bie i nie bę­dzie w przy­szło­ści bła­gać o opie­kę pra­co­daw­cy czy in­ne­go zwierzch­ni­ka. Oto przy­kład: hi­sto­ria, jak za­cho­wał się nie­daw­no nasz syn Ar­thur w związ­ku z po­ran­ną her­ba­tą. Za­miast jak au­to­ma­ty wy­sko­czyć z po­ście­li o wpół do siód­mej rano i szy­ko­wać śnia­da­nie, po­sta­no­wi­li­śmy po­drze­mać. Oko­ło go­dzi­my dzie­wią­tej na­stą­pił cud: drzwi się otwo­rzy­ły i do sy­pial­ni wszedł sied­mio­let­ni sy­nek z dwie­ma fi­li­żan­ka­mi her­ba­ty. Fan­ta­stycz­ne! Ma­lec naj­wy­raź­niej był za­chwy­co­ny, mo­gąc wnieść wkład w pro­wa­dze­nie domu – a my, rzecz ja­sna, by­li­śmy wnie­bo­wzię­ci. Gdy­by­śmy wsta­li wcze­śniej, nie mógł­by wy­peł­nić tego waż­ne­go do­mo­we­go za­da­nia. To dzię­ki nam, dzię­ki temu, że by­li­śmy tak bez­u­ży­tecz­ni, zro­bił coś po­ży­tecz­ne­go. Ro­dzi­ciel­ska nad­gor­li­wość, ob­ja­wia­ją­ca się prze­ro­stem tro­ski o dzie­ci, czę­sto, jak się prze­ko­na­łem, może skut­ko­wać chro­nicz­nym bra­kiem ich sa­mo­dziel­no­ści.

Dzie­ci, któ­re są nie­ustan­nie ob­słu­gi­wa­ne, nie po­tra­fią nic zro­bić same. Czy za­uwa­ży­li­ście, że to ro­dzi­ce mu­szą wie­dzieć, gdzie zo­sta­wi­ły swe za­baw­ki? Taki mały ty­ran ję­czy: „Gdzie jest mój ta­ma­go­chi?” albo: „Nie mogę zna­leźć skar­pe­tek!”. Przez lek­cję pia­ni­na jest w sta­nie prze­brnąć, je­śli ro­dzic go nie od­stę­pu­je. Chce być pro­wa­dzo­ny za rącz­kę – ale pre­ten­sje o to mo­że­my mieć tyl­ko do sie­bie. Po­słu­chaj­my, co mówi D.H. Law­ren­ce:

Po­zwól­cie nam na nie­za­leż­ność, nie­za­leż­ność i sa­mo­dziel­ność od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa. Po­zwól­cie każ­de­mu dziec­ku, by ro­bi­ło samo, co tyl­ko może – niech się samo myje i ubie­ra, pa­stu­je buty, czy­ści i skła­da swe ubra­nie, ce­ru­je poń­czo­chy – nie­za­leż­nie, czy to chło­piec, czy dziew­czyn­ka; niech samo łata ubra­nie i niech na­uczy się je szyć i prze­ra­biać jak naj­wcze­śniej. Do­ro­śli są szczę­śli­wi, kie­dy mają za­ję­cie; z dzieć­mi jest po­dob­nie.

Im wię­cej prac po­rząd­ko­wych i na­praw dziec­ko wy­ko­na samo, tym mniej bę­dzie się mu­siał nimi zaj­mo­wać do­ro­sły. Swo­ją dro­gą to dość szo­ku­ją­ce, gdy z tek­stu na­pi­sa­ne­go w 1918 roku do­wia­du­je­my się, jak bar­dzo my, do­ro­śli, sta­li­śmy się od tam­te­go cza­su nie­przy­dat­ni. Któ­ry ro­dzic dziś sam ce­ru­je ubra­nia? Zgod­nie z oba­wa­mi Law­ren­ce’a, przez roz­piesz­cza­nie po­tom­stwa i nad­mier­ną tro­skę o nie wy­cho­wa­ła się po­pu­la­cja „do­ro­słych dzie­ci”. Sko­ro my sami je­ste­śmy za­leż­ni, słu­żal­czy, nie­prak­tycz­ni – co może cze­kać na­sze dzie­cia­ki?

Sy­tu­acja nie jest bez­na­dziej­na, bo mo­że­my się wspól­nie uczyć. Sztu­ka ży­cia do­mo­we­go nie prze­pa­dła bez­pow­rot­nie. Wspól­nie z dzieć­mi mo­że­my się uczyć ta­kich pro­stych rze­czy, jak pie­cze­nie chle­ba, ro­bie­nie dże­mów i prze­two­rów. A dzie­cia­ki uwiel­bia­ją ugnia­tać, mie­szać i wy­li­zy­wać mi­ski. Na­ucz­my się dbać o sie­bie i uczmy dziec­ko, jak o sie­bie za­dbać – za­nim się obej­rzy­my, to ono bę­dzie piec dla nas chleb.

Jak spra­wić, żeby dzie­ci nam po­ma­ga­ły? Po­dob­nie jak Ro­us­se­au, Law­ren­ce gor­li­wie pod­kre­śla, że nie po­win­ni­śmy wpa­jać dzie­ciom ety­ki pra­cy ro­zu­mia­nej jako nie­unik­nio­ne cier­pie­nie ani na­kła­niać ich do po­mo­cy, od­wo­łu­jąc się do al­tru­izmu czy współ­czu­cia dla ro­dzi­ców. Jak pi­sze Law­ren­ce, pra­ca…

…nie słu­ży „nie­sie­niu po­mo­cy”, ani służ­bie ludz­ko­ści z re­li­gij­nych czy etycz­nych po­bu­dek. Ani nie­mo­ty­wo­wa­ne­mu chci­wo­ścią gro­ma­dze­niu bzdur­nych dóbr. Jed­nost­ka pra­cu­je dla wła­snej przy­jem­no­ści i nie­za­leż­no­ści; głów­nie jed­nak po to, by od­czu­wać szczę­ście, pły­ną­ce z dumy, jaką daje oso­bi­sta nie­za­leż­ność, oso­bi­sta wol­ność . By być wol­ni, mu­si­my być sa­mo­wy­star­czal­ni . Chce­my więc, by każ­de dziec­ko było zręcz­ne – zręcz­ne i fi­zycz­nie zdol­ne do przy­sto­so­wa­nia.

Nie bądź­my nie­wol­ni­ka­mi ka­pry­sów ba­cho­ra ma­te­ria­li­sty. Za­miast ob­że­rać się sło­dy­cza­mi i po­pa­dać w stu­por przed te­le­wi­zo­rem czy mo­ni­to­rem kom­pu­te­ra, dzie­ciak po­wi­nien pra­co­wać. Oto, jak pa­trzy na tę spra­wę moja no­wo­jor­ska przy­ja­ciół­ka He­ather, mat­ka dwój­ki ma­łych dzie­ci:

Oso­bi­ście uwa­żam, że na­le­ży bar­dziej się przy­kła­dać do szko­le­nia dzie­ci w za­kre­sie mie­sza­nia mar­ti­ni oraz wy­ko­ny­wa­nia prac do­mo­wych. Je­śli Sam za mnie wy­star­cza­ją­co dużo po­od­ku­rza, do­sta­je 25 cen­tów kie­szon­ko­we­go. Za­uwa­ży­łam, że nie­źle mu idzie sprzą­ta­nie za­ka­mar­ków. Z za­do­wo­le­niem stwier­dzam też, że Cle­men­ti­ne co­raz le­piej so­bie ra­dzi z do­no­sze­niem chru­pek.

Przy­wróć­my więc wy­zysk nie­let­nich! Cał­kiem se­rio uwa­żam, że na­le­ży po­wy­rzu­cać zmy­war­ki. Za­miast na­sta­wiać zmy­war­kę, cała ro­dzi­na po­win­na wspól­nie zmy­wać po po­sił­kach: jed­na oso­ba zmy­wa, dru­ga wy­cie­ra, trze­cia cho­wa do sza­fek. Zaj­mie to le­d­wie z dzie­sięć mi­nut. Jak śpie­wał Wo­ody Gu­th­rie, „gdy wszy­scy ra­zem ru­szą do pra­cy, wszyst­ko zro­bi­my w mig”. Wy­star­czy wrzu­cić do od­twa­rza­cza pły­tę The Mon­ke­es, a cała im­pre­za sta­nie się praw­dzi­wą fraj­dą. Zmy­war­ka bo­wiem – jak to bywa z ma­szy­na­mi w ogó­le – zmie­nia zmy­wa­nie w udrę­kę, mimo że mia­ła uła­twiać ży­cie. Je­śli jej nie ma, dzie­ci uczą się po­ma­gać, a co naj­waż­niej­sze, wno­szą praw­dzi­wy wkład w pra­ce do­mo­we. Sta­ją się po­trzeb­ne, a dzię­ki temu mniej ma­ru­dzą (wię­cej o tym trud­nym za­gad­nie­niu w na­stęp­nym roz­dzia­le). Ma­ru­dze­nie dzie­ci jest skut­kiem ich po­czu­cia, że są dla nas cię­ża­rem i nie mają nic do za­ofe­ro­wa­nia. Tyl­ko bez­sil­ni ma­ru­dzą. Po­zwól­my więc, by były po­ży­tecz­ne.

Na­le­ży pa­mię­tać, że cała kon­struk­cja spi­sku, ja­kim jest in­du­strial­ny ka­pi­ta­lizm, opie­ra się głów­nie na kształ­to­wa­niu lu­dzi nie­zdol­nych do sa­mo­dziel­no­ści. Nie­sa­mo­dziel­ni lu­dzie są za­leż­ni od in­nych – od fa­chow­ców, od ma­szyn, od pie­nię­dzy. Kto nie po­tra­fi ra­dzić so­bie sam – je­śli cho­dzi czy to o wła­sną oso­bę, czy o ro­dzi­nę albo spo­łecz­ność, do któ­rej na­le­ży – bę­dzie szu­kać za­spo­ko­je­nia po­trzeb w go­spo­dar­ce ryn­ko­wej. Tak więc, je­śli nad­mier­nie ob­słu­gu­je­my na­sze dzie­ci, ro­bi­my z nich przy­szłe do­ro­słe ba­cho­ry, za­leż­ne od to­wa­rów i usług ofe­ro­wa­nych przez in­nych.

W wy­kła­dzie Na­ucza­nie ję­zy­ka oj­czy­ste­go, wy­gło­szo­nym w 1978 roku w In­diach, wiel­ki my­śli­ciel Ivan Il­lich po­wią­zał pie­nią­dze z po­czu­ciem bez­u­ży­tecz­no­ści:

Od­czu­cia jed­nost­ki wzglę­dem wła­snych po­trzeb są dziś przede wszyst­kim zwią­za­ne z ro­sną­cym uczu­ciem nie­mo­cy: za­spa­ka­ja­nie po­trzeb w śro­do­wi­sku zdo­mi­no­wa­nym przez to­wa­ry jest moż­li­we tyl­ko za po­śred­nic­twem skle­pów, czy­li ryn­ku.

Wy­da­wa­nie pie­nię­dzy sta­ło się już od­ru­chem, po­dob­nie jak się­ga­nie po kom­pu­te­ro­wą mysz­kę, gdy cze­goś nam po­trze­ba. Kom­pu­ter był re­kla­mo­wa­ny jako urzą­dze­nie gwa­ran­tu­ją­ce nie­za­leż­ność – a te­raz się oka­zu­je, że nie umie­my bez nie­go żyć. Byle awa­ria prą­du albo po­łą­cze­nia z in­ter­ne­tem po­grą­ża nas w po­czu­ciu kosz­mar­nej bez­sil­no­ści. Uza­leż­ni­li­śmy się od rze­czy, któ­re mia­ły dać nam wol­ność. Z pie­niędz­mi jest tak samo.

Il­lich po­wia­da, że win­ni­śmy po­wró­cić do „po­le­ga­nia na so­bie i ufa­nia in­nym . Tyl­ko w świe­cie, w któ­rym po­wie się wresz­cie «dość» trak­to­wa­niu przy­ro­dy jak dołu czy ko­sza na od­pad­ki, czło­wiek może za­prze­stać po­go­ni za wła­sną sa­tys­fak­cją i z wa­ha­niem skła­niać się ku afir­ma­cji”.

„Ta­kie jest ży­cie” – wma­wia­my so­bie. Tym­cza­sem to nie jest żad­ne „ży­cie”, tyl­ko jego ża­ło­sna pa­ro­dia, spro­wa­dzo­na do nędz­nej wal­ki o byt.

Uwa­ga, ko­bie­ty: prze­stań­cie ha­ro­wać – za­cznij­cie żyć! Mat­ki za cięż­ko pra­cu­ją. Nie dość, że są ak­tyw­ne za­wo­do­wo, to jesz­cze cięż­ko za­su­wa­ją w domu. Nad­miar pra­cy szko­dzi ich wła­sne­mu zdro­wiu i zdro­wiu ich dzie­ci, któ­re wy­ra­sta­ją na jed­nost­ki sła­be i za­leż­ne, a przez to po­dat­ne na do­bro­wol­ne znie­wo­le­nie na ryn­ku pra­cy.

Lu­dzie kom­pe­tent­ni, sa­mo­wy­star­czal­ni i przed­się­bior­czy – za­rów­no ko­bie­ty, jak i męż­czyź­ni – po­win­ni od­rzu­cić kor­po­ra­cyj­ne nie­wol­nic­two, od­zy­skać kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem i za­cząć pra­co­wać w domu, sa­me­mu coś pro­du­ku­jąc. W trak­cie re­ali­za­cji tego pla­nu będą mo­gli tak­że uczy­nić z wła­snych dzie­ci po­ży­tecz­nych po­moc­ni­ków, da­jąc im jed­no­cze­śnie oka­zję do do­sko­na­le­nia się w sztu­ce sa­mo­wy­star­czal­no­ści. W ten spo­sób za­miast cier­pieć pod cię­ża­rem ro­dzi­ciel­stwa – za­miast, jak to uj­mo­wał Il­lich, „z wa­ha­niem skła­niać się ku afir­ma­cji”, od­zy­sku­je­my ra­dość z by­cia mat­ką czy oj­cem.

Gdy ro­dzic de­cy­du­je się po pro­stu cie­szyć to­wa­rzy­stwem wła­sne­go po­tom­ka, tak zwa­na opie­ka nad dziec­kiem prze­sta­je być cię­ża­rem. Mamy tu jed­nak pro­blem lin­gwi­stycz­ny. Trze­ba od­rzu­cić zwrot „opie­ka nad dziec­kiem”, któ­ry ko­ja­rzy się ze zno­jem oraz czymś, co na­le­ży od­de­le­go­wać, po­wie­rzyć pro­fe­sjo­na­li­stom; za­miast nie­go za­cznij­my uży­wać sło­wa „za­ba­wa”. Okre­śle­nie „opie­ka nad dziec­kiem” spro­wa­dza za­ba­wę z ma­lu­chem do ka­te­go­rii to­wa­ru, zmie­nia ją w coś, za co trze­ba pła­cić. A ta­kie prze­ko­na­nie to tyl­ko wy­twór na­szej wy­obraź­ni. Wy­star­czy się men­tal­nie prze­pro­gra­mo­wać, by, jak mówi Ro­us­se­au:

Krzyk dzie­ci, do­tąd uwa­ża­ny za nie­zno­śny, stał się przy­jem­ny; czy­ni on ojca i mat­kę nie­zbęd­niej­szy­mi, droż­szy­mi so­bie, za­cie­śnia mię­dzy nimi wę­zły mał­żeń­stwa. Kie­dy ro­dzi­na jest oży­wio­na i ru­chli­wa, tro­ski do­mo­we sta­ją się naj­mil­szym za­ję­ciem żony i naj­słod­szą roz­ryw­ką męża.

Je­śli ro­dzi­ce ro­bią za dużo, sami się mę­czą i osła­bia­ją wła­sne dzie­ci. Oto, co da­lej po­wia­da Ro­us­se­au:

Kie­dy za­miast lek­ce­wa­żyć so­bie sta­ra­nia ma­cie­rzyń­skie ko­bie­ta do­pro­wa­dza je do prze­sa­dy: kie­dy czy­ni z dziec­ka boż­ka; kie­dy zwięk­sza i pod­sy­ca jego sła­bość, aże­by nie dać mu jej od­czuć, i kie­dy w na­dziei wy­ję­cia go spod praw przy­ro­dy usu­wa od nie­go wszel­kie tru­dy i przy­kro­ści, nie ba­cząc, ile wy­pad­ków i nie­bez­pie­czeństw gro­ma­dzi w przy­szło­ści nad jego gło­wą w za­mian za chwi­lo­we usu­nię­cie drob­nych do­le­gli­wo­ści; nie ba­cząc, jak bar­ba­rzyń­ską pie­czo­ło­wi­to­ścią jest prze­dłu­żać sła­bość dzie­ciń­stwa na tru­dy lu­dzi doj­rza­łych.

Skup­my się nie na uni­ka­niu bólu, ale na wzmoc­nie­niu umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie z nim. Niech się dzie­cia­ki prze­wra­ca­ją, niech so­bie ście­ra­ją ko­la­na, niech zmok­ną, niech się ubru­dzą. Niech się wspi­na­ją po ska­łach. Nie­bez­pie­czeń­stwo jest w ży­ciu nie­zbęd­ne, tak samo jak ból i przy­jem­ność. „Nu­rzaj­my je w wo­dach Styk­su!” – na­wo­łu­je Ro­us­se­au w Emi­lu. Książ­ka jest opo­wie­ścią o wy­cho­wa­niu fik­cyj­ne­go bo­ha­te­ra imie­niem Emil, od na­ro­dzin po wiek na­sto­let­ni. Ro­us­se­au za­mie­rzał na­kło­nić współ­cze­sne mu za­moż­ne ko­bie­ty do za­cie­śnie­nia wię­zi ze swy­mi dzieć­mi. W owych cza­sach zwy­cza­jem było bo­wiem po­wie­rza­nie wy­kar­mie­nia nie­mow­lę­cia mam­kom, a wy­cho­wa­nia dziec­ka – słu­żą­cym, by mat­ka mo­gła czym prę­dzej po­wró­cić do uciech miej­skie­go ży­cia. Ro­us­se­au był obu­rzo­ny ta­kim uchy­la­niem się od od­po­wie­dzial­no­ści, choć jed­no­cze­śnie prze­strze­gał przed nad­mier­ną opie­kuń­czo­ścią wo­bec dzie­ci. Chciał, aby mat­ki były „na­tu­ral­ne” – na przy­kład, by kar­mi­ły dzie­ci pier­sią. Książ­ka za­ini­cjo­wa­ła w osiem­na­sto­wiecz­nym spo­łe­czeń­stwie fran­cu­skim modę na wy­cho­wy­wa­nie dzie­ci „à la Jean-Ja­cqu­es”.

Ale i z tym nie ma lek­ko. Przede wszyst­kim dla­te­go, że funk­cjo­nu­je­my w spo­łe­czeń­stwach o wie­le bar­dziej skłon­nych do na­do­pie­kuń­czo­ści i nie­sa­mo­dziel­no­ści niż te, w któ­rych żyli Ro­us­se­au i Law­ren­ce. Wła­śnie wró­ci­łem z kuch­ni: po­sze­dłem tam, by na­kło­nić dzie­ci do po­cho­wa­nia sztuć­ców i ta­le­rzy. Owszem, w koń­cu mi się uda­ło – ale nie oby­ło się bez te­atral­ne­go po­sa­py­wa­nia, po­włó­cze­nia no­ga­mi, dą­sów, ję­ków, prze­no­sze­nia sztuć­ców tak nie­zgrab­nie, że w koń­cu spa­da­ły na pod­ło­gę, oraz okrzy­ków pro­te­stu (w ro­dza­ju gło­śnych „aua!”). Ależ te dzie­cia­ki ma­ru­dzą! I ta nie­usta­ją­ca wal­ka z nimi. Są roz­be­stwio­ne. Za­miast wy­ko­rzy­sty­wać tę mi­zer­ną wła­dzę, jaką dys­po­nu­ję, mu­szę się na­uczyć ma­ni­pu­lo­wać nimi tak, by same za­czę­ły po­ma­gać. Re­zy­gna­cja z po­dzia­łu na pa­nów i nie­wol­ni­ków jest tu naj­waż­niej­sza, po­nie­waż je­śli pró­bu­je­my zmu­sić dzie­ci do słu­cha­nia roz­ka­zów, w na­tu­ral­ny spo­sób się bun­tu­ją. Je­śli po­le­ce­nie za­wie­ra sło­wo „pro­szę”, to jesz­cze po­gar­sza spra­wę: na­sza rze­ko­ma proś­ba i tak brzmi jak roz­kaz, ma­sko­wa­ny tyl­ko po­zo­ra­mi do­bre­go wy­cho­wa­nia. Mu­si­my wy­kom­bi­no­wać, jak skło­nić dzie­ci, by wy­ka­za­ły ini­cja­ty­wę – żeby były jak te pię­cio­lat­ki, któ­re ob­ser­wu­ją po­dróż­ni­cy w afry­kań­skich wio­skach, be­be­szą­ce ryby i stru­ga­ją­ce pa­ty­ki. W go­spo­dar­ce, w któ­rej pra­cu­je się za pie­nią­dze, a nie na za­spo­ko­je­nie wła­snych po­trzeb, dzie­ci są wła­ści­wie bez­u­ży­tecz­ne do cza­su pod­ję­cia za­trud­nie­nia; szko­ła wy­peł­nia im je­dy­nie czas i daje pod­sta­wo­we umie­jęt­no­ści, nie­zbęd­ne po wtło­cze­niu w ża­ło­sny kie­rat pra­cy za­rob­ko­wej.

Ro­dzic na lu­zie nie chce przy­go­to­wy­wać po­tom­ka do ży­cia na ja­ło­wej i bez­dusz­nej jak pu­sty­nia kor­po­ra­cyj­nej po­sa­dzie: co to, to nie! Ro­dzic na lu­zie chce, żeby jego dziec­ko było śmia­łe, sa­mo­wy­star­czal­ne i nie­ustra­szo­ne, żeby mia­ło od­wa­gę pra­co­wać na wła­sny ra­chu­nek – stąd nie­ustan­nie za­chę­ca dziec­ko do ak­tyw­ne­go udzia­łu w pra­cach do­mo­wych. Mu­si­my trak­to­wać ro­dzi­nę jak swe­go ro­dza­ju spo­łecz­ność, gru­pę lu­dzi, któ­rzy mu­szą ko­eg­zy­sto­wać pod jed­nym da­chem. Nie zna­czy to jed­nak, że dziec­ko ma w niej tyle samo do po­wie­dze­nia co do­ro­sły: dzie­ci mają się uczyć, a my mu­si­my wziąć na sie­bie od­po­wie­dzial­ność jako ich na­uczy­cie­le.

Nie krąż­my nie­ustan­nie na­oko­ło nich, py­ta­jąc, cze­go chcą. Wi­du­ję mat­ki, bie­ga­ją­ce na­oko­ło dwu­lat­ków jak nad­gor­li­wi fran­cu­scy kel­ne­rzy, do­py­tu­ją­cy się: „A może pan sza­now­ny ży­czył­by so­bie ta­kie­go socz­ku? Ze­chciał­by pan sza­now­ny skosz­to­wać?” – na co owe dwu­lat­ki wrzesz­czą „nie!” i ci­ska­ją przed­mio­ta­mi na pra­wo i lewo. To my mamy dyk­to­wać wa­run­ki, ale mu­si­my stwo­rzyć hie­rar­chię, nie sto­su­jąc przy­mu­su. „Wspól­ne do­bro” ro­dzi­ny jest naj­waż­niej­sze, tak jak by­wa­ło w śre­dnio­wiecz­nych mia­stach. Źró­dłem wie­lu kon­flik­tów we współ­cze­snej ro­dzi­nie jest ego­istycz­ne, oświe­ce­nio­we ro­zu­mie­nie in­dy­wi­du­al­no­ści i wol­no­ści. De­fi­niu­je­my wol­ność jako re­ali­zo­wa­nie wła­snych ego­istycz­nych dą­żeń w kon­ku­ren­cji z ego­istycz­ny­mi dą­że­nia­mi in­nych. Fi­lo­zo­fia oświe­ce­nia wy­kształ­ci­ła spo­łe­czeń­stwo za­do­wo­lo­nych z sie­bie ego­istów, go­to­wych re­ali­zo­wać każ­dą za­chcian­kę bez wzglę­du na kon­se­kwen­cje. „Po­trze­bu­ję cza­su dla sie­bie ”. „Je­steś tego war­ta”. „To bar­dzo waż­ne dla mnie”. „Mu­szę mieć tro­chę wol­no­ści”. Czyż to nie obrzy­dli­we? A prze­cież ży­je­my wśród in­nych, po­win­ni­śmy dzie­lić z nimi ra­do­ści i ła­mać z nimi nasz chleb. W tym nie zga­dzam się z Ro­us­se­au, któ­ry chciał od­izo­lo­wać swe­go Emi­la od resz­ty świa­ta. Emil naj­wy­raź­niej spę­dza okrą­głą dobę ze swo­im na­uczy­cie­lem; miesz­ka z nim. My tym­cza­sem mu­si­my na­uczyć się żyć w świe­cie i jed­no­cze­śnie nie po­zwo­lić mu się po­gnę­bić. Przez „świat” ro­zu­miem tu to, co poza do­mem: kon­sump­cyj­ne spo­łe­czeń­stwo, rze­czy­wi­stość pra­cy za­rob­ko­wej, pie­nią­dza i za­ku­pów.

W dzi­siej­szych cza­sach lu­dzie two­rzą so­bie bez­sen­sow­ne ko­lek­cje pod ha­słem „lu­bię/nie lu­bię” i na­zy­wa­ją to wol­no­ścią. To spro­wa­dze­nie wol­nej woli do ka­te­go­rii przed­mio­tów. Za­miast za­cho­wy­wać się jak wol­ni lu­dzie i czuć, że ży­je­my, re­du­ku­je­my sami sie­bie do pro­duk­tów. „Lu­bię: red bul­la, «gar­bu­sy», Simp­so­nów, ma­cin­to­she, Ar­ca­de Fire; nie lu­bię: kwa­su chle­bo­we­go, po­lo­ne­zów, Kiep­skich, pe­ce­tów, Me­tal­li­ki”. I co z tego? To z tego, że dzie­ci to pod­chwy­tu­ją. Wy­da­je im się po­tem, że krzy­cząc „nie­na­wi­dzę klu­sek!”, ma­ni­fe­stu­ją swo­ją nie­za­leż­ność. Jak tak da­lej pój­dzie, wkrót­ce każ­dy do­mow­nik bę­dzie sie­dział przy sto­le nad in­nym da­niem i pie­ścił mózg ulu­bio­ną mu­zy­ką ze słu­cha­wek wła­sne­go iPo­da. Lu­dzie prze­sta­ną roz­ma­wiać. Będą mie­li wła­sne te­le­wi­zor­ki iTV. (Czy za­uwa­ży­li­ście, jak ge­nial­ny w swo­jej ohy­dzie jest pre­fiks „i”? Su­ge­ru­je moż­li­wość oso­bi­stej kon­tro­li nad roz­ryw­ką: to speł­nie­nie sa­mot­ni­czych pu­ry­tań­skich ide­ałów!). To wszyst­ko nie tak! Jako rze­cze Trze­ci Pa­triar­cha Zen:

Cią­głe wpa­da­nie w swe „lu­bię” – „nie lu­bię”

jest cho­ro­bli­wym na­ło­giem umy­słu.^(IV)

Za dużo z tym ro­bo­ty i szko­da pie­nię­dzy! I przy­jem­no­ścia­mi, i przy­kro­ścia­mi na­le­ży się dzie­lić. Słu­chaj­my tej sa­mej mu­zy­ki.

Niech bę­dzie za­baw­nie – naj­waż­niej­sze, by zmie­nić pra­cę w przy­jem­ność. Na­wet nie­mi­ła pra­ca jest lżej­sza, je­śli wy­ko­nu­je­my ją wspól­nie i gdy gra mu­zy­ka. Znaj­do­wa­nie przy­jem­no­ści w pra­cy jest na­szym obo­wiąz­kiem: in­a­czej na­sze dzie­ci wy­ro­sną w prze­ko­na­niu, że pra­ca to cię­żar, któ­re­go nie da się unik­nąć. Ich małe uszka usły­szą każ­de na­sze ża­ło­sne wes­tchnie­nie. „Ta­tuś tyra w swo­jej znie­na­wi­dzo­nej pra­cy, żeby ku­pić dziec­ku róż­ne ba­dzie­wie, któ­rym ma się ono za­jąć do cza­su, aż samo za­cznie ty­rać we wła­snej znie­na­wi­dzo­nej pra­cy, żeby za­ro­bić na ra­chun­ki i spła­tę kre­dy­tu za miesz­ka­nie”.

Dla­cze­go nie po­śpie­wać przy zmy­wa­niu? Za­nim na­sta­ła epo­ka ra­dia, wszy­scy ca­ły­mi dnia­mi śpie­wa­li. Uli­ce śre­dnio­wiecz­nych miast wy­peł­niał śpiew rze­mieśl­ni­ków i kup­ców. Na­wo­ły­wa­nia dzi­siej­szych han­dla­rzy ulicz­nych to echo tam­tych cza­sów.

Śpie­waj­my! Niech dziec­ko nie my­śli, że pra­ca jest cier­pie­niem. Żeby ka­pi­ta­li­stom w przy­szło­ści nie było ła­two wy­ko­rzy­sty­wać na­sze­go po­tom­ka. Je­śli wy­cho­wu­je się dzie­ci w prze­świad­cze­niu, że pra­ca to cier­pie­nie, nie są zdzi­wio­ne, gdy pod­ję­cie wła­snej pra­cy oka­zu­je się dla nich przy­krym do­świad­cze­niem. Z tego z ko­lei wy­ni­ka, że ich pra­co­daw­cy nie mu­szą się spe­cjal­nie sta­rać, żeby uprzy­jem­nić im ży­cie. Je­śli jed­nak wpo­imy dziec­ku prze­ko­na­nie, że każ­da pra­ca może być przy­jem­na, w na­tu­ral­ny spo­sób bę­dzie ono iść wła­sną dro­gą, za­miast mil­czą­co i po­kor­nie przyj­mo­wać to, co na­rzu­ca­ją mu inni – a prze­cież, jak słusz­nie za­uwa­żył Ja­rvis Coc­ker:

je­śli nam przy­szłość ma ktoś ukła­dać

to na­wet szko­da o tym ga­dać.¹

Ogrod­nic­two to jed­no z za­jęć do­bit­nie po­ka­zu­ją­cych, jak przy­jem­na, kre­atyw­na i sa­mo­kształ­cą­ca może być pra­ca. Oto pra­ca praw­dzi­wie ma­gicz­na, peł­na ta­jem­nic, sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca, uży­tecz­na, o wa­lo­rach te­ra­peu­tycz­nych i do­bro­czyn­na dla zdro­wia. Każ­da ro­dzi­na po­win­na mieć ja­kiś ogró­dek – wła­sny albo przy­najm­niej do­stęp­ny. Je­śli miesz­ka­cie na dzie­sią­tym pię­trze w blo­ku, gdzie nie ma pa­ra­pe­tów albo bal­ko­nu, za­ła­tw­cie so­bie dział­kę. Ro­us­se­au za­le­ca Emi­lo­wi ogrod­nic­two; An­glik Wil­liam Cob­bet, wiel­ki zwo­len­nik i pro­pa­ga­tor sa­mo­wy­star­czal­no­ści, w Ru­ral Ri­des wy­chwa­la umie­jęt­no­ści swe­go syna w za­kre­sie pie­le­nia grzą­dek. Niech dziec­ko wy­ko­pie do­łek, wrzu­ci do nie­go fa­sol­kę i pa­trzy, jak wy­ra­sta z niej ro­śli­na, któ­rej owo­ce będą jego wła­sno­ścią.

Już Ro­us­se­au do­strze­gał ko­niecz­ność za­tar­cia gra­ni­cy mię­dzy pra­cą a za­ba­wą:

Trze­ba za­wsze pa­mię­tać, że wszyst­ko to po­win­no być tyl­ko za­ba­wą, ła­twym i swo­bod­nym nada­wa­niem kie­run­ku tym ru­chom, któ­rych wy­ma­ga od nich przy­ro­da; sztu­ką uroz­ma­ica­nia ich roz­ry­wek czy­nią­cą te roz­ryw­ki przy­jem­niej­szy­mi, tak żeby ża­den przy­mus nie za­mie­niał ich w pra­cę . Czy jest za­ję­ty, czy bawi się, to mu wszyst­ko jed­no; za­ba­wy jego są za­ję­cia­mi, nie od­czu­wa tu zu­peł­nie róż­ni­cy. Wszyst­ko, co robi, robi z prze­ję­ciem, któ­re śmie­szy, i swo­bo­dą, któ­ra się po­do­ba, wska­zu­jąc za­ra­zem ro­dzaj jego umy­słu i sfe­rę jego wia­do­mo­ści. Czy nie jest to ob­ra­zem tego wie­ku, ob­ra­zem mi­łym i wdzięcz­nym, wi­dzieć ład­ne­go chłop­ca z okiem we­so­łym i ży­wym, z miną za­do­wo­lo­ną i po­god­ną, z twa­rzą otwar­tą i śmie­ją­cą, któ­ry ba­wiąc się, robi rze­czy naj­po­waż­niej­sze albo któ­ry za­prząt­nię­ty jest głę­bo­ko naj­lek­ko­myśl­niej­szy­mi za­ba­wa­mi?

Trze­ba więc, gdy to moż­li­we, prze­kształ­cać w za­ba­wę cho­wa­nie za­ba­wek czy zmy­wa­nie – to bar­dzo uła­twi nam ży­cie. Mo­że­my urzą­dzić dzie­cia­kom kon­kurs, kto wsa­dzi wię­cej za­ba­wek do pu­deł­ka. Nie­daw­no zda­łem so­bie spra­wę, jak nie­sku­tecz­ne były tech­ni­ki, któ­re sto­so­wa­łem po­przed­nio (krzy­cze­nie „Ile razy wam mó­wi­łem, ŻE­BY­ŚCIE PO­SPRZĄ­TA­ŁY TEN CHO­LER­NY BA­ŁA­GAN!” – albo gro­że­nie, że po­wcią­gam od­ku­rza­czem te ich wstręt­ne za­ba­wecz­ki i wpro­wa­dza­nie tej groź­by w czyn). Bądź­my spryt­ni – moż­na wie­le osią­gnąć bez wy­sił­ku. Dziś po­tra­fię wy­słać wszyst­kie dzie­cia­ki do łó­żek, nie ru­sza­jąc się z ka­na­py: po pro­stu ro­bię im za­wo­dy. Mó­wię: „Kto bę­dzie pierw­szy na gó­rze? Raz, dwa, trzy…” – a one za mo­ment same wy­bie­ga­ją z sa­lo­nu i pę­dzą po scho­dach na górę.

Ro­us­se­au za­le­ca jesz­cze inną tech­ni­kę ma­ni­pu­la­cji. Za­miast roz­ka­zy­wać dziec­ku, by coś zro­bi­ło, po­wiedz­my mu, że sami za­mie­rza­my to zro­bić i za­py­taj­my, czy nie chcia­ło­by nam to­wa­rzy­szyć. Dziś rano pró­bo­wa­łem i za­dzia­ła­ło. – Scho­dzę na śnia­da­nie, Ar­thu­rze. Chcesz iść ze mną? – za­py­ta­łem. – Tak! – od­po­wie­dział mój syn, bio­rąc mnie za rękę.

Do­bro­wol­ne i wspól­ne dzia­ła­nie musi za­stą­pić przy­mus i rzą­dy twar­dej ręki. Tyl­ko tak mo­że­my uczy­nić na­sze dzie­ci wol­ny­mi, nie­za­leż­ny­mi, świa­do­my­mi, od­waż­ny­mi ludź­mi, któ­rzy będą mo­gli po­ka­zać figę rzą­do­wi i wiel­kie­mu biz­ne­so­wi, nie go­dząc się na rolę ani pa­nów, ani nie­wol­ni­ków. Żeby tego do­ko­nać, mu­si­my jed­nak na­uczyć się paru sztu­czek.Tom Hodg­kin­son (ur. 1968) – an­giel­ski pi­sarz, od 1993 roku wy­daw­ca ma­ga­zy­nu „The Idler”, w któ­rym wy­chwa­la uro­ki próż­nia­cze­go ży­cia. Pi­sał tak­że do „The Sun­day Te­le­graph”, „The Gu­ar­dian” i „The Sun­day Ti­mes”. Wraz z Mat­thew de Aba­itua opu­bli­ko­wał The Idler’s Com­pa­nion: An An­tho­lo­gy of Lazy Li­te­ra­tu­re (1997), a z Da­nem Kie­ra­nem The Book of Idle Ple­asu­res (2008). Ogło­sił se­rię prze­wrot­nych po­rad­ni­ków: Jak być le­ni­wym (2004, W.A.B. 2008) oraz Jak być wol­nym (2006, W.A.B. 2010). Miesz­ka z ro­dzi­ną w hrab­stwie De­von.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: