Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Był pan w Smoleńsku, kapitanie? - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Był pan w Smoleńsku, kapitanie? - ebook

Rok 1943 przynosi niemieckiej propagandzie coś, co według Goebelsa może nawet odwrócić losy wojny. Chodzi o masowe groby odkryte pod Smoleńskiem i ich znaczenie propagandowe. By wypełnić tajne zadanie, Bernhard Günther opuszcza Berlin i udaje się na wschód,

aby osobiście zbadać, co znaleziono w Lesie Katyńskim. Bernie na miejscu wplątuje się także w sprawę pewnego zabójstwa i wpada w nie lada tarapaty.

Kryminalna fabuła rozwija się w tle jednej z najbardziej makabrycznych zbrodni wojennych, a przyjęty przez Kerra punkt widzenia i narracja pozwalają spojrzeć na mord w Katyniu z innej perspektywy. Ani czytelnik, ani Bernie Günther nie mierzyli się jeszcze z historią w ten sposób.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2214-0
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Poniedziałek, 1 marca 1943

Franz Meyer, który siedział u szczytu stołu, wstał, spuścił wzrok i wygładził obrus. Czekał aż zamilkniemy. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i klasyczne rysy twarzy, jakby wyrzeźbił je Arno Breker, oficjalny rzeźbiarz Hitlera. Meyer zupełnie nie przypominał Żyda: połowa SS i SD miała urodę bardziej semicką niż on. Wziął bardzo głęboki oddech, obdarzył nas szerokim uśmiechem, wyrażającym po części ulgę, po części to, co Francuzi określają mianem joie-de-vivre, wzniósł kieliszek do toastu i spojrzał kolejno na każdą z kobiet siedzących przy stole. Żadna nie była Żydówką, choć wedle stereo­typów rasowych, tak drogich Ministerstwu Propagandy, każda z nich mogłaby nią być. Wszystkie były Niemkami o dużych nosach, miały ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze włosy. Wzruszenie na chwilę odebrało Meyerowi mowę, a gdy w końcu zabrał głos, w oczach miał łzy.

– Chciałbym podziękować mojej żonie i jej siostrom za poniesiony trud – zaczął. – To, co zrobiłyście, wymagało nie lada odwagi. Nie jestem w stanie wyrazić, jak ważna dla nas, osób przetrzymywanych w biurze Żydowskiej Fundacji Charytatywnej, była świadomość, że są ludzie, którym zależy na nas aż tak, by demonstrować w naszej obronie.

– Ciągle nie mogę uwierzyć, że nas nie aresztowali – powiedziała Siv, żona Meyera.

– Tak się przyzwyczaili, że wszyscy wykonują ich rozkazy – stwierdziła szwagierka Meyera, Klara – że nie wiedzieli, co robić.

– Jutro wracamy na Rosenstrasse – upierała się Siv. – Nie spoczniemy, dopóki nie wypuszczą wszystkich zatrzymanych. Każdego spośród tych dwóch tysięcy. Pokazaliśmy im, jaką siłę ma opinia publiczna. Musimy nadal wywierać presję.

– Tak – zgodził się Meyer. – Tak zrobimy. Właśnie tak. Ale teraz chciałbym wznieść toast. Za naszego nowego przyjaciela, Berniego Günthera. Gdyby nie on i jego koledzy z Wehrmacht-Untersuchungsstelle wciąż byłbym uwięziony w fundacji. A kto wie, co byłoby dalej? – Uśmiechnął się. – Za Berniego!

Znajdowaliśmy się w małej, przytulnej jadalni w mieszkaniu Meyerów przy Lützowerstrasse. Było nas sześcioro. Gdy pozostałe cztery osoby wstały i przyłączyły się do toastu, pokręciłem głową. Nie byłem pewien, czy zasługuję na podziękowanie Franza Meyera, poza tym piliśmy porządny niemiecki czerwony Spätburgunder, stary przedwojenny rocznik, który gospodarze mogliby wymienić raczej na żywność, zamiast wylewać za moje zdrowie. Zresztą wtedy w Berlinie każde wino, nie tylko takie, trudno byłoby zdobyć.

Uprzejmie zaczekałem, aż wypiją moje zdrowie, po czym wstałem, żeby zabrać głos:

– Nie jestem pewien, czy nasz wpływ na SS jest aż tak wielki – zacząłem. – Podczas demonstracji rozmawiałem ze znajomymi gliniarzami i dowiedziałem się, że większość aresztowanych w fabryce najprawdopodobniej zostanie zwolniona w ciągu kilku dni.

– Niesamowite! – odezwała się Klara. – Ale co to właściwie oznacza, Bernie? Myślisz, że władze naprawdę złagodzą politykę deportacji?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszeliśmy dźwięk syreny alarmowej. Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Od ostatniego nalotu RAF-u minęły prawie dwa lata.

– Powinniśmy udać się do schronu albo przynajmniej do piwnicy – zaproponowałem.

Meyer pokiwał głową:

– Masz rację – powiedział stanowczo. – Powinniście. Na wypadek, gdyby alarm okazał się prawdziwy.

Sięgnąłem po płaszcz i kapelusz wiszący na wieszaku.

– Idziesz? – zapytałem, odwracając się do Meyera.

– Żydzi nie mają wstępu do schronu, nie wiedziałeś? Zresztą mogłeś nie zwrócić uwagi. Od wprowadzenia zakazu nie było żadnego nalotu.

– Nie wiedziałem. To dokąd powinni udać się Żydzi?

– Do piekła oczywiście. Przynajmniej oni na to liczą. – Tym razem Meyer uśmiechnął się szyderczo. – Poza tym w razie bombardowania okna i drzwi trzeba zostawić otwarte. Wszyscy wiedzą, że mieszka tu Żyd. To zaproszenie dla złodziei – pokręcił głową. – Lepiej zostanę tutaj.

Wyjrzałem przez okno. Na ulicy były setki osób, które umundurowana policja kierowała do pobliskiego schronu. Nie mieliśmy czasu do stracenia.

– Franz, bez ciebie nigdzie nie idziemy – oznajmiła Siv. – Po prostu nie bierz płaszcza. Jeśli nie będziesz miał gwiazdy, uznają cię za Niemca. Mógłbyś mnie wziąć na ręce i powiedzieć, że zasłabłam, a jeśli pokażę im przepustkę i powiem, że jestem twoją żoną, nikt się nie połapie.

– Ona ma rację – zgodziłem się.

– A co, jeśli mnie aresztują? Przecież dopiero co wyszedłem. – Meyer pokręcił głową, uśmiechnął się i dodał: – Poza tym to pewnie fałszywy alarm. Przecież Gruby Hermann zapewniał, że Berlin jest najlepiej strzeżonym miastem w całej Europie.

Tymczasem syrena nadal wyła, jak złowieszczy, mechaniczny róg, który oznajmia koniec nocnej zmiany w fabryce na dnie piekieł. Siv Meyer usiadła przy stole i mocno zacisnęła splecione dłonie.

– Jeśli ty nie idziesz, to ja też.

– Ani ja – dodała Klara i usiadła przy niej.

– Nie ma czasu na kłótnie – stwierdził Meyer. – Powinnaś iść. Wszyscy, już, idźcie.

– On ma rację – powiedziałem zniecierpliwiony, gdyż w oddali słychać już było buczenie bombowców. To nie był fałszywy alarm. Otworzyłem drzwi i skinąłem na kobiety. – Chodźcie.

– Nie – odparła Siv. – Zostajemy.

Pozostałe dwie siostry spojrzały na siebie i usiadły obok swego żydowskiego szwagra. Teraz, z płaszczem w ręce i nerwowym grymasem na twarzy, stałem tylko ja. Widziałem przecież, co nasze bombowce zrobiły z Mińskiem i niektórymi rejonami Francji. Założyłem płaszcz, a ręce wsunąłem do kieszeni, żeby ukryć ich drżenie.

– Raczej nie będą rozrzucać ulotek – zauważyłem. – Nie tym razem.

– Tak, ale nie chodzi im też o nas, cywilów – odparła Siv. – Zorientują się, że w pobliżu jest szpital. Przecież RAF nie będzie ryzykować uderzenia w katolicki szpital, prawda? Anglicy tego nie robią. Chodzi im o Wilhelmstrasse, o dzielnicę rządową.

– Na wysokości sześciuset metrów to bez różnicy – Usły­szałem swój niepewny głos.

– Ona ma rację – zgodził się Meyer. – Ich celem jest zachodni Berlin, nie wschodni. Dobrze, że udało się w komplecie opuścić Rosenstrasse. – Uśmiechnął się do mnie. – Powinieneś iść, Bernie. Nic nam nie będzie. Zobaczysz.

– Pewnie masz rację – odparłem i zacząłem zdejmować płaszcz. Zdecydowałem, tak jak pozostali, zignorować alarm.

– Nie mogę was przecież tak zostawić.

– Dlaczego? – zapytała Klara.

Wzruszyłem ramionami. Po prostu nie mogłem. Co by pomyślała Klara? Naprawdę chciałem zrobić na niej dobre wrażenie, choć jeszcze wolałem jej tego nie mówić.

Przez chwilę nie mogłem opanować nerwów, poczułem ucisk w piersiach. Odetchnąłem z ulgą, dopiero gdy usłyszałem bomby spadające w oddali. Zupełnie jak w okopach Wielkiej Wojny. Słysząc eksplodujący gdzieś pocisk, wiedziałeś, że jesteś bezpieczny. Przecież tego, który cię zabije, nigdy nie usłyszysz.

– Chyba spadły na północny Berlin – powiedziałem, opierając się o framugę. Prawdopodobnie na rafinerię na Thaler Strasse. To jedyny istotny cel w okolicy. Ale i tak powinniśmy przynajmniej wejść pod stół, na wypadek zabłąkanej bomby…

To zdaje się były moje ostatnie słowa, bo właśnie wtedy szyba najbliższego okna rozprysła się na tysiące iskierek. Przynajmniej tak to wyglądało. Uratowało mnie to, że stałem w drzwiach. Niektóre ze starych berlińskich budynków miały naprawdę solidną konstrukcję. Jak się później dowiedziałem, bomba, która trafiła w nasz budynek, nie wspominając o tych, które spadły na szpital przy Lützowerstrasse i w ułamku sekundy zrównały go z ziemią, nie zabiła mnie tylko dlatego, że nadproże, które miałem nad głową i solidne dębowe otwierane do środka drzwi, zatrzymały spadające belki, które zabiły Siv Meyer i jej trzy siostry.

Potem zapanowała ciemność i cisza. Zakłócała ją jedynie gotująca się w czajniku woda, choć to mógł być pisk moich zmaltretowanych bębenków. Tak jakby ktoś wyłączył światło, a potem zarwał podłogę. Uczucie ziemi usuwającej się spod stóp, można by chyba porównać do sytuacji, gdy zakładają ci na głowę worek i wieszają na szubienicy. Zresztą nie wiem. Pamiętam jedynie, że gdy odzyskałem przytomność, leżałem na stercie gruzu, przywalony drzwiami, które zanim nie nabrałem powietrza i nie wezwałem pomocy wydawały się przeklętym wiekiem mojej własnej trumny.

Latem 1942 roku odszedłem z kripo i za namową mojego­ dawnego szefa, Arthura Nebego, zatrudniłem się w Wehr­macht-­Untersuchungsstelle. Arthur Nebe, jako dowódca Einsatzgruppe B stacjonującej w Smoleńsku, gdzie wymordowano dziesiątki tysięcy rosyjskich Żydów, sporo wiedział o zbrodniach wojennych. Ponieważ cechował się typowym dla berlińczyków czarnym humorem, na pewno rozbawił go fakt, że znalazłem się w organizacji starych pruskich sędziów, z których większość była zagorzałymi przeciwnikami hitleryzmu i którzy wierzyli, że wojsko, każde wojsko, może prowadzić wojnę w uczciwy i honorowy sposób, zgodnie z konwencjami genewskimi. Jak i to, że wewnątrz Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu istnieje organ sądowy, który nie tylko sprzeciwia się obecności członków partii w swoich znakomitych szeregach, ale także jest gotowy na poświęcenie znacznych środków na dochodzenia i postępowania sądowe w sprawach przestępstw popełnionych zarówno na, jak i przez niemieckich żołnierzy. Kradzieże, rabunki, gwałty i morderstwa mogły stać się przedmiotem drobiazgowych i poważnych śledztw, które dla sprawcy czasem kończyły się wyrokiem śmierci. Sam uważałem, że to poniekąd zabawne, ale ja również jestem z Berlina. Do zimy 1943 rzeczywistość była tak nie do zniesienia, że człowiek szukał powodów do śmiechu w każdej sytuacji. A co dopiero w takiej, gdy kaprala skazuje się na stryczek za gwałt i mord na rosyjskiej wieśniaczce, podczas gdy kilka kilometrów dalej jednostka do zadań specjalnych SS bezkarnie morduje dwadzieścia pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Starożytni Grecy na pewno mieli słowo, które opisałoby tę komedię. Gdybym bardziej uważał na lekcjach, mógłbym je nawet znać.

Sędziowie, a prawie każdy pracownik biura był sędzią, nie byli cynikami. Nie mieli zamiaru obniżać swoich standardów moralnych tylko dlatego, że niemiecki rząd wcale takowych nie miał. Grecy i na to mieli odpowiednie słowo, nawet je znałem, choć szczerze mówiąc, musiałem raz po raz przypominać sobie jego wymowę. ETYKA. Niewiele z niej pozostało. Ale ja dobrze się czułem, dbając, by sprawiedliwości zawsze stało się zadość. To pomagało mi zachować poczucie przyzwoitości. Przynajmniej na jakiś czas.

Większość czasu pomagałem sędziom, kilku znałem jeszcze z czasów Republiki Weimarskiej, w spisywaniu zeznań świadków czy szukaniu nowych spraw. Tak właśnie poznałem Siv Meyer. Była znajomą mojej koleżanki, Renaty Matter, która pracowała w hotelu Adlon. Siv grała na pianinie w tamtejszej orkiestrze.

Poznałem ją właśnie w Adlonie w niedzielę 28 lutego, dzień po tym, gdy ostatnich berlińskich Żydów, jakieś dziesięć tysięcy osób, aresztowano, aby deportować do gett na Wschodzie. Franz Meyer pracował w fabryce żarówek Osram w Wilmersdorfie, tam go zatrzymano, wcześniej był lekarzem i dzięki temu został sanitariuszem na niemieckim statku szpitalnym, który w sierpniu 1941 roku brytyjska marynarka zatopiła u wybrzeży Norwegii. Johannes Goldsche, mój przełożony i szef biura, próbował badać i tę sprawę, ale wtedy uważano, że nikt nie przeżył. Gdy Renata Matter opowiedziała mi o Franzu Meyerze, poszedłem spotkać się z jego żoną do ich mieszkania przy Lützowerstrasse.

Mieszkanie znajdowało się w odległości kilku kroków od mojego, położonego przy Fasanenstrasse, z widokiem na kanał i dzielnicowy ratusz, i w tej samej odległości od syna­gogi przy Schulstrasse, w której przetrzymywano Żydów tuż przed wysłaniem ich na Wschód. Meyer uniknął wtedy aresztowania tylko dlatego, że był Mischehe, Żydem poślubionym Niemce.

Rzut oka na ślubne zdjęcie stojące na biedermeierowskim kredensie i wszystko stało się jasne. Franz Meyer był niesamowicie przystojny. Wyglądał jak Franchot Tone, aktor filmowy, były mąż Joan Crawford. Siv była po prostu piękna. Co ważniejsze, takie też były jej trzy siostry, Klara, Frieda i Hedwig, wszystkie obecne podczas naszego pierwszego spotkania.

– Dlaczego pani mąż nie zgłosił się do nas wcześniej? – zapytałem Siv Meyer nad filiżanką ersatzu. Prawdziwa kawa była trudno dostępna. – Dlaczego zdecydował się o tym mówić dopiero teraz, skoro zdarzenie miało miejsce 30 sierpnia 1941?

– Najwyraźniej pan nie wie, jak to jest być Żydem mieszkającym w Berlinie – odpowiedziała.

– Ma pani rację. Nie wiem.

– Żaden Żyd nie pomoże w śledztwie prowadzonym w tym kraju, bo nie chce zwracać na siebie uwagi. Nawet w słusznej sprawie.

Wzruszyłem ramionami.

– Jednego dnia świadek biura, następnego więzień gestapo. Rozumiem. Z drugiej jednak strony wiem, jak to jest być Żydem na Wschodzie. Jeśli chce pani uchronić męża przed takim losem, to mam nadzieję, że mówi pani prawdę. Do biura zgłasza się wiele osób, które marnują nasz czas.

– Był pan na Wschodzie?

– W Mińsku – odparłem. – Odesłali mnie do Berlina i do Wehrmacht-Untersuchungsstelle.

– Jak tam jest? W gettach? W obozach koncentracyjnych? Dociera tyle sprzecznych informacji.

– Te opowieści nawet w niewielkim stopniu nie oddają dramatu, jaki tam się rozgrywa. Tak naprawdę nie ma żadnych przesiedleń. Jest tylko głód i śmierć.

Siv westchnęła i spojrzała na siostry. Sam z przyjemnością na nie patrzyłem. Spisywanie zeznań atrakcyjnej i elokwentnej kobiety było przyjemną odmianą.

– Dziękuję za szczerość, Herr Günther. Słyszy się teraz tyle kłamstw – powiedziała. – Pozwoli pan, że ja też będę szczera. Mój mąż nie mówił wcześniej o zatonięciu okrętu SS „Hrotsvitha von Gandersheim”, bo nie chciał robić prezentu doktorowi Goebbelsowi jakąś antybrytyjską propagandą. Oczywiście teraz, gdy został aresztowany, to może być jego jedyna szansa, żeby nie trafić do obozu koncentracyjnego.

– Mamy niewiele wspólnego z Ministerstwem Propagandy, Frau Meyer. I nie chcemy mieć. Może to właśnie z nimi powinna pani porozmawiać.

– Nie wątpię, że nie chce pan sobie komplikować pracy, Herr Günther. Jednakże zatopienie bezbronnego okrętu może się przydać propagandzie. Szczególnie teraz – dodała Klara. – Po Stalingradzie.

Musiałem przyznać jej rację. Klęska 6. Armii w Stalingra­dzie 2 lutego była największą porażką hitlerowców od czasu dojścia do władzy, a Goebbels, który w przemówieniu z 18 lutego nawoływał Niemców do wojny totalnej, z pewnością potrzebował wypadków takich jak ten, żeby udowodnić, że nie ma już dla nas odwrotu: albo zwycięstwo, albo nic.

– Proszę posłuchać, Frau Meyer – powiedziałem. – Nie mogę niczego obiecać, ale jeśli mi pani powie, gdzie trzymają pani męża, pójdę tam natychmiast i porozmawiam z nim. Jeśli jego relacja okaże się dla nas wartościowa, skontaktuję się z moimi przełożonymi i zobaczymy, czy uda nam się zwolnić go jako głównego świadka niezbędnego w śledztwie.

– Jest przetrzymywany w Żydowskiej Fundacji Chary­ta­tywnej przy Rosenstrasse – odparła Siv. – Jeśli pan chce, możemy panu towarzyszyć.

– Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie to jest.

– Pan nie rozumie – wtrąciła Klara. – I tak się tam wybieramy. Będziemy protestować przeciwko zatrzymaniu Franza.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł. Zostaniecie aresztowane.

– Tam będzie wiele żon – stwierdziła Siv. – Przecież nie aresztują nas wszystkich.

– Dlaczego nie? – zapytałem. – Przecież aresztowali wszy­stkich Żydów.

Kiedy usłyszałem zbliżające się kroki, chciałem zepchnąć z siebie ciężkie drewniane drzwi, ale coś przygniotło mi lewą rękę, a prawa bolała tak, że nie mogłem nią ruszyć. Ktoś krzyknął, a po minucie lub dwóch poczułem, że gruzowisko pode mną nieznacznie się osuwa, jak odłamki skalne ze stromego zbocza. Potem drzwi się uniosły i zobaczyłem swoich wybawców. Z budynku właściwie nic nie zostało. W chłodnym świetle księżyca widoczny był tylko wysoki komin. Jakieś ręce położyły mnie na noszach. Zniesiono mnie z dymiącej sterty gruzu i położono na środku drogi, skąd miałem doskonały widok na płonący w oddali budynek, a potem na snopy światła reflektora przeciwlotniczego, który przeczesywał niebo w poszukiwaniu samolotów nieprzyjaciela. Syrena oznajmiła koniec ataku i zaraz usłyszałem kroki ludzi szybko wychodzących ze schronów, żeby zobaczyć, co zostało z ich domów. Zacząłem się zastanawiać, czy mój ocalał. Co prawda, nie było w nim wiele. Prawie wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zdążyłem sprzedać lub wymienić na czarnym rynku.

Powoli zacząłem poruszać głową w jedną i drugą stronę. Poczułem się na tyle pewnie, że oparłem się na łokciu i rozejrzałem. Ale z trudem mogłem oddychać: klatkę piersiową wciąż wypełniał pył i dym, zacząłem kaszleć. Z pomocą przyszedł mi wyglądający znajomo mężczyzna, który podał mi wodę, a potem przykrył mnie kocem.

Minutę później usłyszeliśmy głośny krzyk, komin runął wprost na rumowisko, na którym przed chwilą leżałem. Pył pokrył wszystko w pobliżu, zostałem przeniesiony trochę dalej, obok ludzi oczekujących na pomoc medyczną. Klara leżała nieopodal. Jej sukienka była niezniszczona, oczy miała otwarte, ciało bez obrażeń. Wołałem ją kilka razy, zanim w końcu do mnie dotarło, że jest martwa. Jej życie zatrzymało się jak zegarek. W ciągu kilku sekund wszystko się dla niej skończyło. Nie mogłem w to uwierzyć.

Na ulicy leżały inne ciała. Nie wiem, ile ich było. Wypros­towałem się i rozejrzałem za Franzem Meyerem i resztą, ale wysiłek okazał się ponad moje siły, znów się położyłem i zamknąłem oczy. Chyba straciłem przytomność.

Oddajcie nam naszych mężczyzn! – Spory i wściekły tłum kobiet słychać było z odległości trzech przecznic. Gdy skręci­liśmy w Rosenstrasse, ze zdziwienia otworzyłem usta. Od czasu dojścia Hitlera do władzy nie widziałem czegoś podobnego na ulicach Berlina. Kto by przypuszczał, że ładny kapelusz i torebka okażą się najlepszą bronią do walki z nazistami.

– Wypuśćcie naszych mężów! – krzyczał tłum, gdy przepychaliśmy się na ulicy. – Natychmiast wypuśćcie naszych ­mężów!

Było ich znacznie więcej, niż się spodziewałem. Może kilkaset. Nawet Klara Meyer wyglądała na zaskoczoną, choć nie tak jak gliniarze i esesmani pilnujący Żydowskiej Fundacji Charytatywnej. Zaciskali dłonie na pistoletach i karabinach, mamrocząc przekleństwa i zniewagi w kierunku kobiet stojących najbliżej drzwi. Wyglądali przy tym na przerażonych, że się ich ignoruje, a nawet otwarcie przeklina. To wbrew zasadom. Zasada numer jeden: jeśli jesteś uzbrojony, ludzie powinni być ci posłuszni.

Biuro fundacji na Rosenstrasse, niedaleko Alexanderplatz, znajdowało się w szarym, granitowym budynku w wilhelmiń­s­kim stylu, pokrytym dachem w kształcie siodła. Mieściło się obok niegdyś najstarszej synagogi w Berlinie, częściowo zniszczonej przez nazistów w listopadzie 1939, i rzut beretem od Prezydium Policji, gdzie pracowałem większość życia. Co prawda nie pracuję już w kripo, ale udało mi się zachować moją podkładkę pod piwo, mosiężną odznakę budzącą szacunek tchórzliwego niemieckiego społeczeństwa.

– Jesteśmy porządnymi Niemkami – krzyknęła jedna z kobiet. – Lojalnymi wobec führera i wobec Ojczyzny. Nie wolno ci tak do nas mówić, ty bezczelny, smarkaty łobuzie.

– Do kogoś, kto zbłądził i poślubił Żyda, wolno mi mówić, jak mi się podoba. – Usłyszałem odpowiedź jednego z mundurowych, kaprala. – Wracaj do domu, kobieto, bo zastrzelę.

– Przydałoby ci się porządne lanie, ty mały łotrze – powiedziała inna kobieta. – Czy twoja matka wie, jaki z ciebie arogancki szczeniak?

– A nie mówiłam? – zapytała tryumfalnie Klara. – Nie mogą nas wszystkich powystrzelać.

– Naprawdę? – podchwycił drwiąco kapral. – Kiedy tylko dostaniemy rozkazy, dostaniesz pierwszą kulkę. Obiecuję, babciu.

– Spokojnie, kapralu – powiedziałem i machnąłem mu przed twarzą podkładką. – Odrobina kultury nigdy nie zaszkodzi. Szczególnie w niedzielne popołudnie.

– Tak jest. Przepraszam – odparł rozsądnie i ruchem głowy wskazał drzwi za sobą. – Wchodzi pan?

– Tak – odparłem i zwróciłem się do moich towarzyszek: – Wrócę jak najszybciej.

– Jeśli byłby pan tak miły – ciągnął kapral – czekamy na rozkazy. Nikt nam nie powiedział, co mamy robić. Tylko że mamy tu stać i nie wpuszczać ludzi. Może by pan o tym wspomniał?

Wzruszyłem ramionami.

– Jasne, kapralu. Ale z tego, co widzę, wykonujecie kawał dobrej roboty.

– Tak?

– No przecież pilnujecie porządku, tak?

– Tak jest.

– Ale jeśli zaczniecie strzelać do tych kobiet, to nie będzie dobrze, prawda? – Uśmiechnąłem się i poklepałem go po ramieniu. – Z mojego doświadczenia, kapralu, wynika, że najlepsza policyjna robota to taka, której nie widać i o której się szybko zapomina.

Nie byłem przygotowany na to, co zastałem w środku. Pano­wał smród nie do zniesienia. Biuro fundacji nie nadawało się na obóz przejściowy dla dwóch tysięcy więźniów. W korytarzu mężczyźni i kobiety z identyfikatorami na szyi, jak dzieci w podróży, stali w kolejce do toalety bez drzwi. Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt osób upchano w pomieszczeniu tak małym, że mogli tylko stać. W kolejnym znajdowały się sterty paczek żywnościowych, wiele przyniesionych przez kobiety zgromadzone na zewnątrz. Mimo to nikt nie narzekał, panował spokój. Po niemal dekadzie hitleryzmu Żydzi wiedzieli, że lepiej nie narzekać.

Tymi wszystkimi ludźmi dowodził zwykły sierżant, który­ na dodatek użalał się na swój los. Odmawiał litanię skarg, gdy szukał teczki Franza Meyera i kiedy prowadził mnie na spotkanie z nim na drugie piętro.

– Nie wiem, co mam zrobić z nimi wszystkimi. Nie dostałem żadnych instrukcji, do cholery. Jak długo tu będą? Jak ­zapewnić im godziwe warunki? Co powiedzieć tym wszyst­kim przeklętym kobietom, które domagają się wyjaśnień? Powiem panu, nie jest lekko. Jesteśmy tu od wczoraj i mamy tylko to, co tu zastaliśmy. Papier toaletowy skończył się w ciągu godziny. Bóg jeden wie, jak ich wyżywię. W niedzielę wszystko jest pozamykane.

– Dlaczego pan nie każe otworzyć paczek? – zapytałem.

Sierżant spojrzał na mnie z niedowierzaniem:

– Nie mogę tego zrobić. Nie należą do mnie.

– Nie sądzę, żeby darczyńcy mieli coś przeciwko – odparłem. – Przynajmniej dopóki będą mieli co jeść.

Znaleźliśmy Meyera w którymś z pomieszczeń, gdzie prawie setka mężczyzn czekała na dalszy rozwój wypadków. Sierżant zawołał go i wciąż marudząc, odszedł, może by przemyśleć moją radę. Ja tymczasem rozmawiałem ze świadkiem ewentualnej zbrodni. Na korytarzu nikt nam nie przeszkadzał.

Wyjaśniłem, gdzie pracuję i jaki jest cel mojej wizyty. Hałas dobiegający z ulicy jakby się wzmógł.

– Pańska żona i szwagierki są przed budynkiem. To one mnie w to zaangażowały.

– Proszę im powiedzieć, żeby poszły do domu. Myślę, że na zewnątrz może być bardziej bezpiecznie niż tu.

– Zgadzam się. Ale one nie posłuchają.

– Tak, zapewne ma pan rację. – Meyer uśmiechnął się szeroko.

– Im szybciej mi pan powie, co wydarzyło się na okręcie, tym szybciej porozmawiam z szefem i zobaczymy, co możemy zrobić, żeby pana stąd wyciągnąć. A tym samym odesłać je wszystkie do domu – przerwałem. – To znaczy, jeśli jest pan gotów zeznawać.

– To jedyny sposób, żeby uniknąć obozu.

– Lub czegoś gorszego – dodałem na zachętę.

– To chyba dobry układ.

– To znaczy: zgoda?

Skinął głową. Przez następne pół godziny spisywałem jego relację na temat tego, co wydarzyło się u wybrzeży Norwegii w sierpniu 1941 roku. Kiedy podpisał zeznanie, powiedziałem, kiwając palcem:

– Przychodząc tu, nadstawiam za pana karku. Więc proszę mnie nie zawieść. Jeśli po wyjściu na wolność zmieni pan zeznania, proszę na mnie nie liczyć. Jasne?

Przytaknął.

– A dlaczego pan w ogóle ryzykuje?

To było dobre pytanie i przydałaby się na nie odpowiedź, ale nie chciałem wchodzić w historię typu: znajoma znajomej poprosiła o pomoc, no, jak to w Niemczech. Tym bardziej nie chciałem wspominać, jak bardzo podoba mi się jego szwagierka, Klara, lub że próbuję się zrehabilitować za bierne przyglądanie się temu, co robiono Żydom, a może nawet za coś więcej.

– Powiedzmy, że nie przepadam za Angolami, jasne? – Po­trząsnąłem głową. – Poza tym niczego nie obiecuję. Wszyst­ko zależy od mojego szefa, nie ode mnie. Jeśli sędzia Goldsche uzna, że dzięki pana zeznaniom można wszcząć śledztwo, wtedy przekona Ministerstwo Spraw Zagranicznych, że sprawa nadaje się do Białej Księgi.

– Białej Księgi?

– Oficjalnej publikacji rządowej, która ma przedstawić niemiecką wersję na temat incydentu, który mógł stanowić naruszenie prawa wojennego. My odwalamy całą robotę, ale to MSZ ogłasza jej efekty.

– To może trochę potrwać.

Pokręciłem przecząco głową.

– Na szczęście dla pana, zarówno Wehrmacht-Unter­such­ungs­stelle, jak i sędzia Goldsche mają dobre koneksje. Nawet w hitlerowskich Niemczech. Więc jeśli zainteresuje go pana historia, jutro będzie pan w domu.2

Środa, 3 marca 1943

Zabrano mnie do szpitala przy Friedrichshain z objawami wstrząśnienia mózgu i zatrucia dymem. O ile zatrucie nie było niczym nowym, o tyle z powodu wstrząśnienia lekarz zalecił mi kilkudniowy pobyt w szpitalu. Nigdy nie lubiłem szpitali, jak na mój gust zbyt mocno doświadczających człowieka. Jednak naprawdę byłem ledwo żywy. Nalot RAF-u potrafi zwalić z nóg. Więc zalecenie tego młodego wybawcy było mi bardzo na rękę. Doszedłem do wniosku, że zasłużyłem na odpoczynek i że lepiej mi będzie w szpitalu niż we własnym domu. Tu ciągle jeszcze było coś do jedzenia, a u mnie lodówka świeciła pustkami.

Z okna miałem widok na cmentarz St. Georg, ale ani trochę mi to nie przeszkadzało, bo naprzeciwko szpitala, po drugiej stronie Landsberger Allee, znajdował się browar Böhmisches. A to oznaczało, że w powietrzu nieustannie unosił się intensywny zapach chmielu. Dla berlińczyka nie ma nic bardziej uzdrawiającego. Choć niezbyt często widywało się teraz w barach niemieckie piwo. Większość warzonego w Berlinie trafiała do naszych dzielnych chłopców na froncie rosyjskim. Nie powiem, żebym im go żałował. Domyślam się, że po Stalingradzie potrzebowali tego, żeby nie stracić ducha. Zimą 1943 niewiele było do zaoferowania.

Tak czy inaczej byłem w lepszej sytuacji niż Siv Meyer i jej siostry, bo w przeciwieństwie do nich przeżyłem. Ocalał również Franz Meyer, który przebywał w szpitalu żydowskim. Naprawdę?! Taki szpital istnieje?

Nie obyło się bez wizyt. Odwiedziła mnie Renata Matter, od której dowiedziałem się, że moje mieszkanie ocalało i że siostry Meyer nie żyją. Ona również była tym poruszona, a jako dobra katoliczka spędziła cały poranek, modląc się za ich dusze. Równie mocno poruszyła ją wiadomość, że proboszcz kościoła św. Hedwigi, Bernhard Lichtenberg, trafił do więzienia, skąd najprawdopodobniej zostanie wysłany do Dachau, gdzie według niej przebywało już ponad dwa tysiące księży. Dwa tysiące księży w Dachau to bardzo smutne. Tak to jest z odwiedzającymi, czasami wolelibyśmy, żeby nie zawracali sobie głowy, nie przychodzili i nie próbowali nas pocieszać.

Tak też było z moim drugim gościem, Wernerem Sachsem, oficerem gestapo. Znałem go jeszcze z Alex i szczerze mówiąc, jak na gestapowca, nie był zły, ale wiedziałem, że nie przyszedł z prezentem i dobrym słowem. Jego idealnie ułożona fryzura, czarny skórzany płaszcz, który przy każdym ruchu trzeszczał jak śnieg pod butami, czarny kapelusz i czarny krawat sprawiły, że poczułem się niekomfortowo.

– Zdecydowałem się na mosiężne uchwyty i satynowe obicie – zażartowałem. – I otwarte wieko.

Sachse drgnął.

– Domyślam się, że twoja pensja nie starcza na czarny humor. Jedynie na płaszcz i krawat.

– Zdziwiłbyś się. – Wzruszył ramionami. – Gestapo zna się na żartach.

– Oczywiście. Najlepiej to widać w Trybunale Ludowym na Moabicie, gdzie te żarty nazywacie dowodami.

– Lubię cię, Günther, więc nie miej mi za złe, że ostrzegę cię przed takimi dowcipami. Szczególnie po Stalingradzie. To teraz „osłabianie obronności kraju” i płaci się za to głową. Przez ostatni rok odbywały się trzy egzekucje dziennie.

– Nie słyszałeś? Jestem ranny, miałem wstrząśnienie mózgu, z trudem oddycham. Nie jestem sobą. Gdybyście ścięli mi głowę, nawet bym tego nie zauważył. Jeśli sprawa trafi na wokandę, tak właśnie będę się bronił. A tak w ogóle, do jakiej grupy płac należysz, Werner?

– A3. A co?

– Zastanawiałem się, dlaczego człowiek, który zarabia sześć stów tygodniowo, fatyguje się taki kawał, żeby ostrzec mnie przed osłabianiem obronności naszego kraju. Zakładając, że po Stalingradzie coś takiego rzeczywiście istnieje.

– To tylko przyjacielskie ostrzeżenie. Nie po to przyszedłem, Günther.

– Trudno mi sobie wyobrazić, żebyś chciał mi się przyznać do jakiejś zbrodni wojennej, Werner. W każdym razie nie w tym momencie.

– Bardzo tego pragniesz, co?

– Zastanawiam się, jak daleko możemy się posunąć, zanim obu nas pozbawią głów.

– Co wiesz o Franzu Meyerze?

– Też został ranny.

– To wiem. Właśnie wracam ze szpitala żydowskiego.

– I co z nim?

– Ma się świetnie. Jest w śpiączce.

– A nie mówiłem? Nie stać cię na przyzwoity żart. W tych czasach musisz być przynajmniej z Kriminalrat, żeby pozwolić sobie na naprawdę zabawne żarty.

– Wiedziałeś, że Meyerowie byli pod obserwacją?

– Nie. Miałem za mało czasu. Towarzystwo Klary też nie pomogło. Była naprawdę piękna.

– Tak, rzeczywiście, wielka szkoda. – Zamilkł, a po chwili dodał: – Byłeś w ich mieszkaniu dwukrotnie. W niedzielę i w poniedziałek wieczorem.

– Zgadza się. Domyślam się, że tajniacy obserwujący Meye­rów przeżyli?

– Tak, mają się dobrze.

– Szkoda.

– Ale zaraz, kto mówi o tajniakach? To nie była tajna akcja. Przypuszczam, że Meyerowie wiedzieli, że są obserwowani, nawet jeśli ty byłeś za głupi, żeby to zauważyć.

Zapalił dwa papierosy i włożył mi jednego do ust.

– Dzięki, Werner.

– Słuchaj, palancie, powinieneś wiedzieć, że to ja i kilku z gestapo znaleźliśmy cię i wyciągnęliśmy ze sterty gruzu, zanim runął komin. Więc to gestapo uratowało ci życie, Günther. Jak widzisz, musimy mieć poczucie humoru, bo należało cię tam zostawić.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– W takim razie dziękuję. Jestem ci winien przysługę.

– Na to właśnie liczyłem. Dlatego tu jestem.

– W porządku. Zamieniam się w słuch. Czas zapalić lampę i zacząć mi świecić w oczy.

– Potrzebuję kilku uczciwych odpowiedzi. Przynajmniej tyle jesteś mi winien.

Zaciągnąłem się lekko i pokiwałem głową.

– To i jednego papierosa. Jest naprawdę przyzwoity.

– Co robiłeś na Lützowerstrasse? I nie mów, że wpadłeś z towarzyską wizytą.

– Franz Meyer został złapany przez gestapo w fabryce. Jego żona liczyła, że biuro uratuje mu skórę. Był jedynym świadkiem zbrodni, której dopuścili się Angole, torpedując okręt szpitalny u wybrzeży Norwegii w 1941. Spisałem zeznania, a potem przekonałem szefa, żeby podpisał rozkaz zwolnienia.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– To moja praca, Werner. Przydzielają mi sprawy, a ja działam. Słuchaj, nie przeczę, Meyerowie byli wdzięczni. Zaprosili mnie na kolację i aby uczcić zwolnienie Meyera z fundacji na Rosenstrasse, otworzyli ostatnią butelkę Spätburgundera. Wznosiliśmy toast, gdy spadła bomba. Miałem oczywiście satysfakcję, że przygwoździmy Angoli. Świętoszkowate sukinsyny. Według nich to była jednostka przewożąca żołnierzy, nie żaden okręt szpitalny. Tysiąc dwustu ludzi poszło na dno. Może i wojskowych, ale rannych powracających do domu. Jego zeznanie ma mój szef, sędzia Goldsche. Przeczytaj i sprawdź, czy mówię prawdę.

– Już sprawdziłem. Dlaczego nie udaliście się wraz z innymi do schronu?

– Meyer jest Żydem. Nie ma wstępu do schronu.

– No dobrze. A co z resztą? Z żoną, jej siostrami? Musisz przyznać, że to trochę podejrzane.

– Nie sądziliśmy, że będzie nalot, więc postanowiliśmy zostać.

– W porządku. – Sachse westchnął. – Przypuszczam, że żaden z nas nie popełni tego błędu drugi raz. Berlin to ruiny. Kościół św. Hedwigi spalony, Prager Platz to gruzowisko, a szpital przy Lützowerstrasse został całkowicie zniszczony. RAF zrzucił ponad tysiąc ton bomb i to na cele cywilne. To właśnie uważam za cholerną zbrodnię wojenną. Skoro już w tym siedzisz, może zajmiesz się i tą sprawą, dobrze?

– Dobrze.

– Czy Meyerowie wspominali coś o jakieś obcej walucie? Na przykład o frankach szwajcarskich?

– Niby dla mnie? Nie zaoferowali mi nawet papierosów. – Zmarszczyłem brwi. – Czy chcesz powiedzieć, że dranie mieli pieniądze?

Sachse pokiwał głową.

– Cóż, mnie ich nie proponowali – odparłem.

– Wspominali coś o człowieku, który nazywa się Wilhelm Schmidhuber?

– Nie.

– A o Friedrichu Arnoldzie? Juliusie Fliessie?

Pokręciłem przecząco głową.

– Może o Operacji 7?

– Pierwsze słyszę.

– O Dietrichu Bonhoefferze?

– Tym pastorze?

Potwierdził.

– Nie. Zapamiętałbym to nazwisko. O co w tym wszystkim chodzi, Werner?

Sachse zaciągnął się, rzucił okiem na mężczyznę na łóżku obok i przysunął krzesło, poczułem wodę kolońską Klar Klassik. Wobec zapachu zużytych bandaży, nieopróżnionych kaczek i obsikanych parapetów była to przyjemna odmiana.

– Operacja 7 miała pomóc siedmiu Żydom w ucieczce z Niemiec do Szwajcarii.

– Siedmiu ważnym Żydom?

– Nic z tych rzeczy. W każdym razie już nie. Wszyscy ważni Żydzi opuścili Niemcy albo są… No cóż, opuścili Niemcy. Nie, to było siedmiu zwykłych Żydów.

– Rozumiem.

– Oczywiście Szwajcarzy są takimi samymi antysemitami jak my, więc zrobiliby to tylko dla pieniędzy. Sądzimy, że konspiratorzy musieli słono zapłacić, żeby pokazać, że Żydzi będą w stanie sami się o siebie zatroszczyć i nie obciążać ich państwa. Te pieniądze zostały przeszmuglowane do Szwajcarii. Operacja 7 początkowo była Operacją 8 i uwzględniała Franza Meyera. Byli pod naszą obserwacją, bo mieliśmy nadzieję, że doprowadzą nas do reszty konspiratorów.

– Przykro mi.

Sachse pokiwał głową.

– Wierzę ci – powiedział.

– Dzięki. Doceniam to. Jednak zakładam, że kiedy leżałem nieprzytomny, przetrząsnąłeś mi kieszenie, szukając szwajcarskich franków.

– Oczywiście. Kiedy się napatoczyłeś, myślałem, że rozbili­śmy bank. Wyobraź sobie mój zawód, gdy okazało się, że jesteś uczciwy.

– Werner, zawsze powtarzam, że nie ma większego rozczarowania niż odkrycie, że nasi przyjaciele czy sąsiedzi są nie mniej uczciwi niż my sami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: