Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bielik-Robson. Żyj i pozwól żyć. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,35

Bielik-Robson. Żyj i pozwól żyć. - ebook

 

Najważniejsza współczesna filozofka polska, wielbicielka romantycznego liberalizmu i heretyckiej myśli żydowskiej. Znana z profesorskiej charyzmy i ciętego języka. W esejach filozoficznych buduje oryginalny projekt duchowości współczesnego człowieka – w wywiadach i felietonach z pasją atakuje prawicowy kult śmierci, nędzę martyrologii i jałowość inteligenckich debat.

Agata Bielik-Robson w rozmowie z Michałem Sutowskim bezlitośnie szczerze opowiada o polskich mężczyznach i żydowskich mędrcach; urokach bycia mieszczaninem w PRL-u i futbolowym chuliganem w Londynie. Tłumaczy się z młodzieńczego antykomunizmu i wyzwolenia od polskości po katastrofie smoleńskiej. „Żyj i pozwól żyć” to książka o dławiącym życie gnijącym socjalizmie i witalnym, lecz coraz bardziej nieludzkim kapitalizmie.

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63855-25-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_____

Jak sądzisz, na ile możesz być reprezentatywna dla swojego pokolenia? Chodziłaś do przedszkola, do szkoły – ale dzieci w podstawówce nie czytają zazwyczaj filozofii religijnej i nie wszystkie pochodzą z domów żydowskiej inteligencji...

Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że problemu nie ma. Było to chyba zasługą domu, w którym się wychowywałam – zasada była taka, że trzeba się z ludźmi układać i dobrze z nimi żyć, nawet jeśli są trochę od nas różni. Głęboko ją uwewnętrzniłam. Przyjaźniłam się z bardzo różnymi osobami i nigdy mi to nie przeszkadzało.

_____

A im?

Chyba też nie.

_____

Bo jeśli w wieku dziesięciu lat czytałaś teologów bizantyjskich, to musiałaś mieć inny zasób językowy i inny horyzont przed oczami.

Pewnie tak, ale szkoła podstawowa, do której chodziłam, była wyjątkowa przez to, że chodziły do niej głównie dzieci z osiedla Instytutu Badań Jądrowych (nie tylko inżynierów, ale też matematyków, fizyków), i to były strasznie łebskie dzieci. Nasza szkoła zawsze w olimpiadach naukowych biła inne na głowę, a rozmowy o Einsteinie w szóstej klasie jakoś nikogo zbytnio nie dziwiły. Moi koledzy trzaskali różniczki, tak jakby to była tabliczka mnożenia (śmiech). Kiedy poszłam do liceum – a to było bardzo dobre warszawskie liceum, bo chodziłam do Hoffmanowej – byłam rozczarowana, że tam jest taki słaby poziom. Podstawówka mnie bardzo rozpieściła, jeśli chodzi o debaty intelektualne różnego rodzaju.

_____

Czyli dystynkcji nie było dzięki temu, że trafiłaś w specyficzne środowisko?

Ono było specyficzne, ale pamiętam, że wiele zdolnych osób z innych sfer bardzo na tym korzystało. Koleżanka, która była prowodyrem w naszej grupie, pochodziła z patologicznej, bardzo trudnej rodziny. W innych warunkach pewnie by się stoczyła, a dzięki inteligenckiemu promieniowaniu grupy rówieśniczej wszystko się dobrze skończyło.

_____

Prowodyrem? Napadałyście razem staruszki?

Razem z sześcioma koleżankami założyłyśmy klub powieściowy, w którym między innymi czytałyśmy powieści – różne, nie tylko młodzieżowe, ale i ambitne, klasykę. Same też pisałyśmy powieści...

_____

Zachowała się jakaś?

Niestety nie. Pamiętam, że ja pisałam najdłuższe. Potrafiłam w ciągu miesiąca zapisać 60-stronicowy zeszyt. Pisałyśmy też pamiętniki, które potem sobie odczytywałyśmy. Jane Austen po prostu. Do tej pory często się spotykamy. Moja siostra cioteczna Joasia, która ma duży dom po drugiej stronie torów w Aninie, dba o to, żebyśmy kultywowały te nasze przyjaźnie z podstawówki i mniej więcej co dwa miesiące spotykamy się u niej na różnych imprezach. Muszę powiedzieć, że wszystkim nam się jakoś udało; dość budujące doświadczenie.

_____

Tyle że rzadko spotykane, bo zazwyczaj praktyką w inteligenckich grupach rówieśniczych jest dystynkcja, a nie włączenie.

Tak, tylko że tu sytuacja była – znowu – nietypowa. Inteligencja stanowiła tak niekwestionowaną większość, że nie miała potrzeby dystynkcji, odróżniania się.

_____

Oprócz grupy inteligenckiej był jakiś inny świat w twojej szkole?

Oczywiście. Było tam trochę lumpów, ale muszę powiedzieć, że nawet oni byli łagodni. Mieliśmy takiego kolegę Roberta, spadochroniarza, który był dużo od nas starszy, bo regularnie nie zdawał z klasy do klasy i przetrzymano go do szesnastego roku życia, kiedy wygasał obowiązek szkolny. Szkoły nie skończył – ciągle zimował w siódmej klasie. Trafiliśmy na niego właśnie wtedy, kiedy miał już te szesnaście lat – trochę podkradał, był gitowcem. No i bardzo się nam, dziewczynkom, podobał. To były lata 70., nie zapominaj, więc na całej Pradze prym wiedli git-ludzie.

_____

Muniek Staszczyk opowiadał, że gitowcy – nienawidzący wszelkiego „pedalstwa” – w tamtych czasach słuchali Davida Bowie, bo nie znali teledysków...

Tak! To było bardzo śmieszne, bo ta ich muzyka przenikała i na nasze imprezy. Myśmy na takiej radosnej, inkluzywnej zasadzie bawili się z tymi lumpami, kolega Robert był zapraszany na nasze imprezy, nikomu nie przyszło do głowy, żeby go nie zaprosić na urodziny! On się zresztą zupełnie przyzwoicie na tych urodzinach zachowywał (śmiech). Przynosił na przykład swoją muzykę: właśnie Gary’ego Glittera, grupy T. Rex, Slade... Davida Bowie akurat nie, bo to było jednak za ambitne.

_____

Najwidoczniej słuchała tego gitowska elita.

Nie zapominajmy jednak, że Bowie wyrósł właśnie z glam rocka. Myśmy to uwielbiali. Ja do dzisiaj, jak robię imprezę, zaczynam ją od Garry’ego Glittera. Między innymi dlatego tak dobrze czułam się w Londynie, bo to jest do dziś stolica glam rocka, to jest naturalny idiom ulicy londyńskiej. Do dziś pamiętam te imprezy, urodziny w jakimś profesorskim domu – to było prześmieszne: tu torcik, tu świeczuszki, tu pogaduszki, mama nas przyjmuje, i nagle... Puk, puk, wchodzi Robert: goły tors, kamizeleczka maleńka, wyszywana złotem i srebrem i z cekinami! Niesamowite, jak u torreadora; gitowcy chodzili tak ubrani, żeby eksponować ramiona, tors – właśnie w świecących ciuchach i w zielonych, atłasowych spodniach (śmiech).

_____

A grzeczne dziewczęta z dobrych domów zachwycone. Skandal.

Byłyśmy absolutnie zachwycone, wszystkie chciałyśmy tańczyć z Robertem. Nie było dystynkcji, żadnej pogardy, przeciwnie. Można powiedzieć, że dla nas, dziewcząt, właśnie tacy chłopcy stanowili wielki obiekt pożądania, oni nas pociągali seksualnie. Zwłaszcza, że byli śmielsi erotycznie od naszych nerdów, którzy trzaskali różniczki (śmiech) i odkrywali pierwsze komputery. To były fajne nerdy, ale im nie w głowie były jakieś...

_____

W głowie to pewnie tak.

W głowie tak, ale nie w praktyce. A gitowcy potrafili tańczyć, peta zapalić, wódki się napić za węgłem – to wszystko nam szalenie imponowało. Nasze nieśmiałe erotyczne inicjacje odbywały się właśnie z nimi. Nie z naszymi poczciwymi kolegami od matematyki, którzy gustowali w rocku symfonicznym (umówmy się, to jest muza onanistów), tylko z tymi, którzy się do niczego innego nie nadawali, ale emanowali witalną męskością (śmiech).

Z nauką też nie miałam kłopotu. Wszystkiego uczyłam się szybko i bardzo zachłannie, co oczywiście moich rodziców cieszyło, bo nigdy nie było ze mną żadnych problemów. Moi rodzice nawet nie wiedzieli, do której klasy chodzę. Rekordzistą był mój ojciec, który raz postanowił pójść na wywiadówkę – byłam wtedy w klasie siódmej, a on poszedł na wywiadówkę dla klas trzecich (śmiech). To oczywiście mogło świadczyć też o tym, że bardzo nie chciał, żebym dorastała. Ja już miałam trzynaście lat, już czytałam Freuda, pamiętam, że wszystkim moim kolegom tłumaczyłam sny, bo akurat wyszedł Wstęp do psychoanalizy i ja natychmiast wszystko zmemoryzowałam. Już się bawiłam w psychoanalityka i wszystko wiedziałam o sporze między Jungiem a Freudem. No i przychodzą moje trzynaste urodziny 6 czerwca i dostaję od taty książkę – taką dla dzieci, z wyrysowanym mruczkiem na okładce – Opowieści czarnego kota (śmiech).

_____

Czy w tle tej całej idylli dziecięco-młodzieżowej nie było żadnej represji? Byłaś w końcu dziewczynką z dobrego domu.

„Nie zadawajcie się z tymi z podwórka?” Nie, przede wszystkim musieliby zauważyć, że mnie w domu nie ma...

_____

Taki liberalizm przez nieobecność?

Liberalizm przez nieobecność, ale też i przez zdrowe zaufanie. Grupa rówieśnicza była bardzo spójna i myśmy się fantastycznie ze sobą bawili: graliśmy w siatkówkę, w piłkę, w kosza, w tenisa, jeździliśmy na rowerach; cały dzień byliśmy poza domem i przychodziło się tylko na chwilę przed snem, żeby odrobić lekcje. Naprawdę byliśmy zupełnie bezproblemowi dla rodziców. Tytułem dygresji – przypomniał mi się dość absurdalny epizod, kiedy to Jarosław Kaczyński uczynił Donaldowi Tuskowi zarzut z faktu, że ten jakoby „wychowywał się na podwórku”, w domyśle, że z chuliganami jakimiś zamiast na salonach.

To jakaś idiotyczna, acz dość charakterystyczna projekcja, związana z histeryczną dystynkcją, charakterystyczną dla „ostatnich sprawiedliwych”, jak oni się tam nazywają: przecież to oczywiste, że my mamy rację, przecież jesteśmy elitą, wiemy, co jest istotą polskości, co jest sensem tej wspólnoty, a cała reszta to hołota, żyjemy wśród zdezorientowanego motłochu, „lemingów”. A przecież Solidarności by w ogóle nie było, gdyby jej koryfeusze tak się zachowywali! Gdyby tak bardzo epatowali inteligencko-salonową dystynkcją jak niektórzy teraz, nie ma mowy, żeby udało się zbudować masowy ruch. Tak czy inaczej – ja z „podwórkowym” wychowaniem Tuska nie miałam problemu, bo sama spędziłam dzieciństwo na podwórku.

_____

Z podwórka i podstawówki przeszłaś do liceum – i co dalej?

Liceum, jak już wspomniałam, było raczej nudne, rozczarowujące. Najpierw chodziłam do liceum w Aninie, które było makabrycznie niedobre, więc szybko przeniosłam się do Hoffmanowej. To była skądinąd dobra szkoła – po dziś dzień jest jednym z najlepszych liceów warszawskich, ze świetną fizyką, matematyką, naukami przyrodniczymi. My też, o dziwo, mieliśmy znakomitego polonistę, zarazem dyrektora szkoły, bardzo przyzwoitego, niejakiego Wacława Wawrzyniaka. To on mnie wysłał na filozofię, bo mi samej by to w życiu do głowy nie przyszło. Ten kierunek raczej źle się kojarzył w PRL-u – ale on z dużą determinacją mnie tam posyłał i bardzo jestem mu za to wdzięczna. Klasa, do której chodziłam, była bardzo rozproszona.

_____

To znaczy?

Chodziły do niej dzieci dojeżdżające z bardzo różnych miejsc: z Ożarowa, Mińska Mazowieckiego. Tak zwane dobre liceum na trasie kolejowej. Zamoyski, Czacki, Hoffmanowa to były szkoły, do których chodziła zdolna młodzież dojazdowa. W związku z tym nie byliśmy za bardzo zżyci ani spójni, nie było jak wieść życia ulicznego. Podstawą życia społecznego w Aninie była szkoła, ale też przede wszystkim to, co po szkole, wszyscy żyliśmy na miejscu, większość mieszkała na osiedlu, gdzie szaleliśmy od rana do wieczora, jeździliśmy rowerami po lasach, to było życie leśno-uliczne we wspólnym kontekście – w Warszawie tego nie było. Ja w zasadzie nie mam wspomnień z liceum, oprócz tego, że zaczęłam dojrzewać politycznie. Ale muszę się przyznać, że bardzo niechętnie. Mam bardzo skomplikowane relacje z polityką, nie jestem jej entuzjastką i wolałabym raczej, żeby jej nie było. Traktuję ją jako zło koniecznie, najtwardszy element zasady rzeczywistości. Chyba szczęście mojego dzieciństwa wiąże się z tym, że było ono kompletnie wolne od wymiaru politycznego. Niestety, liceum to był przede wszystkim stan wojenny – byłam wtedy w pierwszej klasie.

_____

Z Gary’ego Glittera przestawiłaś się na Kaczmarskiego, tak?

No i oczywiście z Queen, który był moim absolutnie ukochanym zespołem, ukoronowaniem glamu znacznie, moim zdaniem, bardziej wyrafinowanym od Bowie’ego, za którym nigdy nie przepadałam.

_____

Natknąłem się kiedyś na tezę, że pokolenie ‘68 w demoludach częściowo się już załapało na zachodnią popkulturę, ale jego elita – jak „komandosi” – już nie.

Havel na pewno się załapał.

_____

Nawet sprowadził Lou Reeda na koncert do Pragi. Ale to chyba wynika z czeskiej specyfiki – u nich opozycja ekscytowała się The Plastic People of the Universe albo Jaromírem Nohavicą, u nas – Kaczmarskim.

Kaczmarski też miewał świetne rzeczy, kiedy pozwalał sobie na ironię i osobność. Ale to, za co był najbardziej ukochany w latach 80., jest teraz nie do słuchania; okropne, drętwe, patriotyczne kawałki, wyśpiewywane męskim głosem przy tym maniakalnym biciu w struny. Mnie się to kojarzy tak... faszystowsko.

_____

Ale już wasze pokolenie orientuje się w popie bardzo dobrze. Pop jest waszym środowiskiem naturalnym?

Oczywiście, że tak.

_____

Słyszałem kiedyś, że wśród inteligentów waszego pokolenia Palikot jest osobliwym przypadkiem, bo to facet, który słucha głównie koncertów na harfę, a z popkulturą ma bardzo niewiele do czynienia, jeśli w ogóle.

Nic a nic. Palikot jest dziwakiem pod tym względem. Nie mam pojęcia, jak on się uchował. Musiał być jakimś aspołecznym nerdem w liceum. Poznałam go na drugim roku studiów, kiedy jeszcze studiował na KUL-u, i zaraz potem wyniósł się do Warszawy. On zawsze miał tego swojego Gombrowicza i to był dla niego szczyt subwersji. Natomiast transgresje popkultury jakoś go nie bawiły. To zawsze wydawało mi się dziwne. Choć dla mnie osobiście klasyka też była naturalnym kontekstem. Mój ojciec bardzo dużo słuchał muzyki klasycznej, często graliśmy razem na fortepianie.

_____

Grasz jeszcze?

Tak, oczywiście. W ogóle bardzo lubię muzykę. To moja niespełniona miłość, bo gdyby nie filozofia, to pewnie poszłabym w stronę kariery muzycznej. Największa przyjemność polega na tym, żeby zagrać wszystko ze słuchu. Gram jakieś piosenki albo sama sobie komponuję. To wyniosłam z domu, który cały był bardzo muzykalny. Nie tylko mój ojciec grał, ale też wujowie (wujek Krzysiek nawet ukończył klasę organów!).

_____

Ale to wszystko znowu koliduje z Garym Glitterem...

Nie, moi rodzice słuchali też pre-popu, Elvisa na przykład uwielbiali. Moja mama, gdy miałam sześć lat, z podróży do Stanów przywiozła mi nie tylko mnóstwo płyt Disneyowskich, z których uczyłam się angielskiego, ale także całą dyskografię Presleya, Deana Martina oczywiście też, Humperdincka, Franka Sinatrę... Mój tata ze swoimi czeskimi korzeniami zawsze dokładał Karela Gotta; mam jeszcze jego piękne, stylowe płyty z lat 60., gdzie śpiewa wszystkie standardy Sinatry.

_____

Część obywateli Czechosłowacji dopiero w roku 1989 dowiedziała się, że ich genialny twórca narodowy jest wielokrotnym plagiatorem (śmiech).

Kultową postacią dla moich rodziców był też Burt Bacharach.

_____

?

No nie, jak to? Kompozytor, zrobił cały soundtrack do filmu Butch Cassidy i Sundance Kid. Pisał też dla Dionne Warwick, prawie wszystkie jej piosenki. Potem, kiedy z kuzynką Joasią odkryłyśmy Beatlesów, moi rodzicie nie mieli nic przeciwko temu, cieszyli się. Śpiewałyśmy Beatlesów, grałyśmy ich na pianinie, uczyłyśmy się na tym angielskiego; nie było powodu, żeby protestować. Pamiętam, że kiedy mama pojechała do Szwajcarii, bo po 1968 roku mieliśmy tam rodzinę, sama mi przywiozła całą dyskografię Queen, bo wiedziała, że jestem zakochana we Freddiem Mercurym. Znowu może się to wydawać zbyt idylliczne, ale nie miałam żadnego poczucia konfliktu pomiędzy muzyką poważną a popularną. Do dzisiaj lubię je obie tak samo.

_____

Dla części twojego pokolenia popkultura była świadomą formą ekspresji – Tymon Tymański do dziś twierdzi, że ducha epoki najlepiej wyrażała grupa Joy Division.

Wcześniej występująca pod nazwą Warsaw. Tak, bo przecież my tu żyliśmy za żelazną kurtyną. Mogliśmy coś udawać, budować wewnętrzne enklawy, jak ta anińska, gdzie nie odczuwaliśmy zniewolenia. Jako dzieci jeździliśmy na wakacje do Bukowiny Tatrzańskiej, do Białogóry albo nad Czarną Hańczę i nigdy nam nie przyszło do głowy – mniej więcej do trzynastego roku życia – zapytać, dlaczego nie jeździmy za granicę! Ale potem świadomość tego, że żyjemy w zamknięciu, pojawiła się nieuchronnie, zwłaszcza że granica po stanie wojennym zamknęła się naprawdę.

_____

To znaczy – bywała uchylana, ale raczej w jedną stronę.

Można było wyjechać, tylko strasznie się trzeba było nabiegać, żeby uzasadnić potrzebę wyjazdu i dostać paszport. Jak jechaliśmy całą rodziną do Szwajcarii, żeby odwiedzić kuzynów, to odmawiano nam paszportu przez kilka miesięcy. Nie wiem, jakich gwarancji udzielił mój ojciec, że pozwolono nam w końcu wyjechać w trójkę. Zwykle bywało tak, że puszczano mnie samą, mimo że miałam 14–15 lat, bo wiadomo było, że raczej tam nie zostanę – chociaż wujostwo w Szwajcarii mi to proponowało.

_____

Nie miałaś na to ochoty?

Jak wyjechaliśmy wreszcie w trójkę, to był rok 1981, to moi rodzice chcieli zostać – a ja optowałam za powrotem do kraju. Byli zresztą okropni, bo potem co jakiś czas mi wypominali, że „tkwimy teraz w tym syfie przez ciebie”. A ja oczywiście miałam potworne poczucie winy. Nie ma co, najłatwiej jest zrzucić odpowiedzialność za najważniejszą decyzję w życiu, jaką jest emigracja, na czternastolatkę, która myśli tylko o jednym – żeby wrócić do Anina, bo tam czeka na nią jej nastoletni ukochany; co innego może chodzić po głowie nastolatce? Moi rodzice zachowali się nie fair, zwalając to wszystko na mnie. Powiedziałam, że wracamy – i wróciliśmy. Moim zdaniem sami nie byli do wyjazdu przekonani – ojciec znał niemiecki bardzo dobrze, blisko się przyjaźnił z naszym wujem i na pewno by sobie znalazł pracę. Natomiast mama była raczej antytalentem językowym – więc co miałaby tam robić? A była bardzo aktywna, lubiła pracować. Dziś sądzę, że tak naprawdę to ona była odpowiedzialna za to, że nie zdecydowaliśmy się na emigrację. Nasi szwajcarscy kuzyni bardzo mocno nas namawiali – im się powiodło, wyglądało na to, że i nam może się powieść.

_____

A zatem nie chciałaś porzucać kraju, środowiska, przyjaciół – ale wiedziałaś już, że na Zachodzie jest lepszy świat?

Tak – i to właśnie sprawiało, że popkultura stała się dla nas bardzo ważna, była niemal obiektem kultu i językiem, za pomocą którego się wyrażaliśmy. To była forma kompensacji – dzięki autentycznemu uniwersalizmowi kultury popularnej mogliśmy mieć poczucie, że żyjemy gdzie indziej, że nie jesteśmy przywiązani do konkretnego miejsca. To był artykuł pochodzenia zagranicznego, który nas uszlachetniał. Popkultura była wtedy jedynym sposobem radzenia sobie z faktem, że skończyło się dzieciństwo i nastąpiła inicjacja w prawdziwy świat.

_____

A czemu właściwie się skończyło?

Skończyło się wraz z Solidarnością i stanem wojennym. Dla mnie nawet bardziej ze stanem wojennym – Cezary zawsze podkreśla, że ja jestem z innego pokolenia, ponieważ nie przeżyłam świadomie karnawału Solidarności. Szłam wtedy do pierwszej klasy liceum, a poza tym, kiedy zaczęły się strajki, akurat byłam u mojej rodziny w Detroit – spędziłam tam całe lato 1980. Na dodatek moja mama, która się od początku bardzo zaangażowała w sprawy Solidarności, poprosiła mojego wuja ze Stanów, żeby mnie tam przetrzymał dłużej, bo nie wiadomo, co się stanie. Nie chciała mieć kłopotu na głowie, wolała mieć wolną rękę – żeby jeździć do robotników, zamiast zajmować się tak nieważnymi sprawami, jak niekumata czternastolatka, którą trzeba wyprawić do pierwszej klasy liceum. Wróciłam do kraju już po najważniejszych wydarzeniach, niewiele rozumiejąc. Zupełnie inne rzeczy mnie wtedy zajmowały, bo przeżyłam właśnie swój szalony romans, pierwszy raz zakochałam się w Amerykaninie i tylko o tym wtedy myślałam. Dochodziły do mnie jakieś wieści, wydarzenia z Wybrzeża relacjonowała amerykańska telewizja – ale mało mnie to obchodziło. Odkrywałam wtedy tę wspaniałą Lynchowską Amerykę, tajemnicze amerykańskie przedmieścia; popołudniowe leniwe obijanie się w okolicach drugstore’ów, a potem wieczory w najdziwniejszej instytucji tamtejszego świata, czyli road-movies.

_____

Detroit chyba było już wówczas mało romantyczne. Zaczęło umierać wraz z tamtejszym przemysłem samochodowym.

Tak, ale ja mówię o suburbiach, a nie o centrum miasta. Suburbia w Ameryce są chyba nieśmiertelne, to jest najsolidniejsza podstawa tego kraju, sama jego substancja, której nic nie zagrozi. Tak właśnie przedstawia to David Lynch: co ma „najwięcej cukru w cukrze”, najwięcej amerykańskości w Ameryce? Przedmieścia. Areną moich wakacji było Dearborn w stanie Michigan, niedaleko Detroit. A co do samego Detroit, to zgoda – wygląda dokładnie jak z Robocopa, totalna katastrofa, w życiu czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Centrum wydrążone jak wielki lej po bombie.

_____

A zatem w Gdańsku zaczyna się walić Układ Warszawski, mama jeździ do robotników, a ty za oceanem kontemplujesz zmierzch ery industrialnej?

Niezupełnie, ja w tym czasie romansowałam po kinach samochodowych z kolegami, których podrywałam w czasie gry w koszykówkę (śmiech). Zresztą uważam, że trzeba było się tego trzymać. Powtarzałam to Cezaremu, który też się przyznaje, że zawsze miał życie alternatywne (choć w jego przypadku trudno w to uwierzyć). Obok polityki – alternatywne życie romansowe, które, jak twierdzi, interesowało go bardziej. Myślę, że to jest zdrowsza alternatywa. W każdym razie, jak tutaj wróciłam, już tego karnawału nie było, już dogasał.

_____

Jak to, przez szesnaście miesięcy?

Tak. Karnawał trwał niby półtora roku, ale ja już go w zasadzie nie widziałam. Masz rację, rzeczywiście było uniesienie – ale ja to wyparłam, żeby później nie oszaleć. Ludzie, którzy za dobrze pamiętali rausze roku 1980, bardzo niedobrze przeżywali następne osiem lat, nie mówiąc już o tym, co się dzieje teraz. To, co się w tej chwili legitymizuje jako ruch wyrastający z Solidarności, to jest najniższa strefa stanów dolnych. O ile tamto to był absolutny wzlot, o tyle teraz to jest absolutny upadek. Może więc lepiej nie pamiętać tego za dobrze, bo strasznie się człowiekowi robi żal...

_____

Detroit się rozpada – ale i tak widzisz kontrast cywilizacyjny? Poza romansem z koszykarzem widziałaś też, jak rozumiem, inny świat?

Tak, ogromny kontrast.

_____

To był twój pierwszy wyjazd na Zachód?

Nie, pierwszy był do Szwajcarii, pół roku wcześniej. Pojechałyśmy tam z Joasią na narty do mojej rodziny. Było cudownie, po raz pierwszy jeździłyśmy w Alpach i świetnie się tam czułyśmy. Ale pamiętam też, jak strasznym szokiem było dla mnie pierwsze wejście do supermarketu. To jest aż banalne – brzmi jak kretyńska, standardowa historyjka.

_____

Tragedia pod tytułem „Którą margarynę spośród siedemnastu gatunków kupić”?

Dojeżdżamy, odbierają nas z Zurychu, jedziemy samochodem, mijamy sklep, dojeżdżamy do domu, ciocia Różena – bo to Czesi byli – otwiera lodówkę i mówi: „O, nie ma mleka. Agatko, Joasiu, skoczcie do sklepu po mleko”. My już wiemy, gdzie jest ten sklep, dostajemy trochę pieniędzy, ja mam się ćwiczyć w moim nowo nabytym niemieckim. I wchodzimy do tego sklepu... Sieć Migros, ja do dzisiaj pamiętam tę nazwę, bo to było po prostu jak wejście do sanktuarium. Osłabłyśmy kompletnie, w ogóle nie miałyśmy pojęcia, co wybrać, co kupić. Ja wiem, że to banał, że każdy Polak to opowiada, każdy biedny emigrant z Europy Wschodniej – ten szok cywilizacyjny... Nie kupiłyśmy tego mleka, ja wybiegłam stamtąd z płaczem. Wróciłam, popłakałam się, Joasia też się popłakała, dostałyśmy histerii. Leżałyśmy na podłodze i płakałyśmy.

_____

To już nie jest standardowa historia, bo standardowa to byłaby taka, że tam jest pięknie, więc czas z Polski spieprzać.

Do tej pory miałyśmy wrażenie, że mieszkamy w normalnym kraju. Żyłyśmy w szczęśliwej enklawie. Dorośli nas ochraniali, nie mówili, że żyjemy w patologicznym ustroju, że to wszystko jest pic na wodę i sklepy tak naprawdę wyglądają inaczej. To był absolutny szok poznawczy. Czułam się oszukana; jeśli to jest normalność, to czym jest to, w czym do tej pory żyłam? Miałam pretensję do świata, do życia. Nagle, zupełnie szokowo, skokowo, po raz pierwszy w życiu poczułam, że moje dzieciństwo nie było uprzywilejowane, że wcale nie mam szczęścia, że się w Polsce, w Aninie urodziłam. Wręcz przeciwnie – że to jest jakieś piętno i hańba.

_____

Przeszło ci?

Niestety to poczucie nie opuszcza mnie po dziś dzień, poczucie żalu, że się tutaj urodziłam. Przecież to mogłoby się wydarzyć gdzie indziej. Byłoby chyba lepiej, nie wiem. To dość standardowa historia, ale masz rację – niestandardowa reakcja, związana z traumatycznym odwróceniem perspektywy, kiedy sobie uświadomiłam, że żyję w syfie. Pierwszy pobyt na Zachodzie, który miał być taki radosny, przyniósł odkrycie, że tam wszystko jest lepsze. Góry są lepsze, wyciągi lepsze. Że czekolada pitna nie jest luksusem! Tutaj, jak ktoś dostał ją w paczce, był szczęściarzem. Nie wspominając o ubraniach. O Jezu, jak myśmy z Joasią przeżyły to, że wszyscy chodzą w takich ładnych jeansach, T-shirtach i bluzach. Ciotka miała z nami urwanie głowy.

_____

A zatem wiedziałaś już, że żyjesz w kraju mało cywilizowanym. Jak rozumiem, ta świadomość popychała cię w stronę popkultury?

Tak, chociaż pamiętajmy, że była ona dla mnie ważna już wcześniej, kiedy nie miałam jeszcze poczucia, że ten nasz lokalny świat jest radykalnie gorszy, pośledniejszy. Trudno w to uwierzyć, ale stosunek do Beatlesów, Rolling Stonesów i potem całego badziewia lat 80. był nabożny!

_____

Mówisz tylko o jednym skrzydle, o popkulturze „afirmatywnej”. Na punk rock chyba się nie załapałaś, prawda?

Załapałam się, ale później. A ja mówię o zupełnych początkach, bo myśmy z Joasią zaczynały od Abby i Beatlesów.

_____

Też uważasz, że koncert Abby w Studio 2 z 1976 roku był najważniejszym wydarzeniem kulturalnym w historii PRL-u?

Absolutnie się zgadzam! Zresztą to był rzeczywiście okres, w którym realny socjalizm osiągnął szczyt swoich możliwości cywilizacyjnych.

_____

To było już po Radomiu.

Oczywiście, ale było jeszcze ogólne poczucie dobrobytu mimo wszystko; te wszechobecne kurczaki z rożna. I dają Abbę w telewizji – to już, kurde, czego chcieć więcej? Studio Dwa i Studio Gamma z inteligentną konferansjerką. W latach 70. osiągnęliśmy szczyt cywilizacyjny – mówię to zupełnie nieironicznie – jak na możliwości tej dziwnej, kulawej modernizacji, którą był realny socjalizm. I w tym sensie Kaczor, powołując się na Gierka, miał trochę rację – co prawda kosztem kredytu, ale jakiś pozór cywilizacji udało się tu zbudować. No i pozór sytości, poczucie zadowolenia. Tocqueville oczywiście miał słuszność w swoim kluczowym tekście Dawny ustrój i rewolucja – rewolucja nie dzieje się wtedy, kiedy jest najgorzej, tylko wtedy, kiedy zaczyna być trochę lepiej. Najpierw idą reformy – a potem iskra przyspieszenia – że za mało, za wolno... Dobrobyt gierkowski wytworzył w ludziach – całkowicie złudne – poczucie pewnej suwerenności, tego, że jak wreszcie mogą się porządnie najeść, a nawet kupić sobie samochód, to już są kimś. Takiego poczucia nikt nie mógł mieć w reżimie gomułkowskim. A to jest dla ustroju totalitarnego początek końca.

_____

Ale Radom, Ursus czy Płock to były wystąpienia o podłożu ekonomicznym. Chodziło o cofnięcie podwyżek. Czy może było w tym coś więcej?

Sądzę, że pewien naddatek zawsze pozostaje niewyartykułowany, z pewnością zaś wówczas jeszcze nie potrafił się wyrazić. Ernesto Laclau opisuje to jako płynne znaczące: mgliste coś – wszyscy wiedzą, że o coś chodzi, ale nie potrafią tego wypowiedzieć. I to niewyartykułowane coś ma magiczną właściwość łączenia ludzi na ogromną skalę, dużo większą niż najbardziej racjonalne, jasno artykułowalne postulaty ekonomiczne.

_____

Tak jak w Gdańsku, gdy robotnicy walczą o uwolnienie więźniów politycznych?

Tak, choć o tym, że strajki sierpniowe na Wybrzeżu były tak specyficzne, tak odmienne od poprzednich, świadczy też co innego. Niedawno przypomniano rocznicę wielkiej katastrofy kolejowej pod Otłoczynem z 19 sierpnia 1980 roku. Zginęło tam kilkadziesiąt osób, a mnóstwo było ciężko rannych i trafiło do okolicznych szpitali. Wydano w związku z tym apel o krew, jaki zazwyczaj za czasów PRL-u lekceważono. Bo to apel w telewizji, więc mówiono, że „tamci” znowu czegoś od nas chcą. Okazało się jednak, że robotnicy zawiesili strajk po to, żeby wyjść i oddać krew na rzecz ofiar: nieznanych, anonimowych. I choćby dlatego nie da się sprowadzić tamtego fermentu do prostych kwestii ekonomicznych. To prosty przykład, ale on pokazuje to migotliwe „puste znaczące”, które ostatecznie dało efekt w postaci milionowej Solidarności. To coś, co łączyło na odległość, w akcie solidarności z ofiarami. Pokaż mi jakiegokolwiek strajkującego z powodów czysto ekonomicznych, który się czegoś takiego podejmie. A było mnóstwo takich aktów, to wszystko było rzeczywiście świąteczne, rzeczywiście karnawałowe. Oczywiście, jak powie każdy specjalista od karnawału...

_____

...karnawał służy podtrzymaniu porządku społecznego?

To jest jedna wykładnia, ale jest jeszcze druga: że przedłużający się karnawał, a czymś takim jednak była Solidarność, jest po prostu niebezpieczny. Antropolodzy tacy jak Victor Turner czy René Girard twierdzą, że społeczności żyją rozpięte pomiędzy dwoma biegunami – jeden to jest stabilny biegun societas, czyli ustrukturyzowanego społeczeństwa, a drugi to communitas, czyli wolna gra elektronów, gdzie wszystko ulega dysocjacji, pojawia się wyzwalające poczucie swobody. Tylko że gdzieś na horyzoncie zawsze czai się przemoc – bo to stan i święty, i demoniczny jednocześnie.

_____

Wiesz, że to współgra z argumentacją Wojciecha Jaruzelskiego – „trzeba było z tym skończyć wreszcie”. Tylko nie z Turnerem i Girardem, ale z Breżniewem na ustach...

Nie o tym mówię. Ja mówię o ambiwalencji wpisanej w te świąteczne stany, których zazwyczaj rewolucyjna tradycja lewicowa nie widzi – tego, że aktom świętości potrafi też towarzyszyć wzmożona przemoc. W Solidarności faktycznie czyny pozytywne przeważały nad negatywnymi. Oczywiście działy się różne rzeczy, skwapliwie odnotowywane przez bezpiekę i cedzącym głosem spikerów ogłaszane: „Na warszawskiej starówce chuligani znów dokonali aktu wandalizmu”. Fakt, wszystkie nasze demonstracje młodzieżowe tak się kończyły, wszystko nas tak wkurwiało, że rzeczywiście rozwalało się witryny.

_____

To było dla ciebie od początku doświadczenie polityczne? Z tego, co mówiłaś, nie wynika to jednoznacznie.

Od pewnego momentu bardzo mnie to interesowało. Nagle zaczęłam rozumieć, że żyję jednak w dziwnym, peryferyjnym, ale zarazem niesprawiedliwym ustroju, że ten lepszy, „normalny” świat jest poza żelazną kurtyną, a my jesteśmy od niego oddzieleni. I miałam jedno marzenie – żeby tej żelaznej kurtyny nie było i żeby u nas było jak tam. Myślę, że od tego momentu zaczyna się polityczność, która przybiera u mnie dosyć przewidywalny charakter – tutaj absolutnie niczym oryginalnym nie mogę się wykazać. Nie jestem jak Cezary, który, jak mówiłam, był maniakiem polityczności od najmłodszych lat i wszystko wiedział o nielegalnych, podziemnych organizacjach młodzieżowych, szalenie antykomunistycznych rzecz jasna. Ja nie miałam o tym pojęcia, ja tylko sympatyzowałam z tym, co mi podsuwali rodzice, a głównie moja mama (czyli biuletyny KOR-u). Wujek Kazik też był zaangażowany, był członkiem nieformalnego konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość, bliskiego opozycji z końca lat 70. Elity z DiP-u pojawiały się czasem tutaj, w Aninie, i konspirowały na dole.

_____

Kto bywał u wuja? Szacki, Wielowieyski, Bratkowski?

Stefan Bratkowski i wybitny logik profesor Klemens Szaniawski na przykład. Mój wuj wylądował ostatecznie jako dziennikarz, choć ukończył ścisły kierunek. Został w końcu redaktorem naczelnym „Wiedzy i życia” i w związku z tym miał kontakt z elitarno-medialnym światem Warszawki. I sam też zaangażował się po stronie opozycyjnej.

_____

Na skrzydle „reformatorskim”?

Oczywiście ludzie zapisywali się tam z różnych powodów. Mój wuj był dużo bardziej sceptyczny wobec władz niż na przykład Andrzej Walicki, ale chciał działać konkretnie, choćby proreformatorsko. Natomiast moja mama była bardziej radykalna – taka prawdziwa egeria, absolutna rewolucjonistka. Latała i wszystkim mówiła, że Michnik jest cudowny i że kocha Jacka Kuronia. Jak się pojawiały jakieś – ty oczywiście tego nie pamiętasz, ale ja bardzo dobrze – okropne, propagandowe materiały w telewizji, filmy szkalujące alkoholizm Kuronia, rozwiązłe życie Michnika...

_____

...że w stumetrowym mieszkaniu w Sopocie mieszka, a nie pracuje, że „przyjmuje gości płci obojga” (śmiech)...

Tak – moja mama zawsze mówiła wtedy: nieprawda, nieprawda! Nikt oczywiście w to nie wierzył, w ani jedno słowo, ale moja mama uważała za absolutną konieczność upewnić się, że dzieci nie przesiąkną tą zarazą. Albo na przykład film, który też zelektryzował nasz wszystkich – czy Wałęsa wziął łapówkę, czy nie wziął; okropna gadzinówka o tym, że Wałęsa rzekomo zdefraudował pieniądze CIA. Oczywiście wielkim oskarżeniem było samo to, że brał pieniądze z CIA, ale tu jeszcze – że zdefraudował i nie przekazał na rzecz Solidarności. W tym karnawale mieliśmy poczucie, że jesteśmy razem – i rzeczywiście dochodziło do takich aktów dobroczynności, życzliwości i solidarności, które byłyby w tej chwili nie do pomyślenia. To była jednak dobra communitas.

_____

Lubisz ten stan?

Ja w ogóle bardzo lubię ten stan. Są ludzie, którzy zaznali go dłużej, tacy narkomani communitas, ludzie, którzy świadomie żyli przez rok tego karnawału Solidarności i nie mogą się otrząsnąć po dziś dzień. Oni dzisiejszą sytuację odczuwają jak odstawienie od heroiny – świat już nigdy nie będzie taki sam, jest brzydki, ponury, niedobry, bo już tego czegoś nie ma, tego je ne sais quoi, które było wtedy. Czasem dobre imprezy przeradzają się w coś takiego, upadają różne przegródki, hierarchie, stopnie, znikają manewry obronne – i nagle wytwarza się taka piękna, horyzontalna, ludzka wspólnota, i wszyscy się wtedy kochają; nie wiadomo za co, nie wiadomo po co. To jest magiczne społeczne odczucie, które akurat w przypadku Solidarności trwało wyjątkowo długo. Tylko że oczywiście to jest poczucie nie do ustrukturyzowania.

_____

I nic więcej nie da się z tego uzyskać?

Turner ma chyba na to najlepszy pomysł – twierdzi, że zdrowa społeczność to taka, która potrafi wykorzystywać tę energię, to paliwo, które communitas wytwarza...

_____

...do częściowego choćby przetworzenia codziennej struktury societas?

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: