Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,90

Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego - ebook

Nieznana w Polsce książka Stefana Korbońskiego (wydana jedynie w latach 80. w bardzo niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych) to ciekawy i często dowcipny opis II RP oczyma przedstawiciela pokolenia, które miało szczęście cieszyć się niepodległością. W książce znajdziemy wiele obserwacji życia codziennego, zwyczajów pokolenia naszych dziadków. Czytelnik pozna więc kulisy działania sądów i prokuratury, targowania się w czasie zakupu samochodu, wypoczynku nad Bałtykiem, wreszcie nawet tajniki podrywania dziewcząt. A wszystko to opisane w pięknym stylu, z humorem i wieloma anegdotami.

 

Polonia Restituta to subiektywna opowieść przedstawiciela pokolenia, które zdążyło powalczyć o kształt Odrodzonej, a następnie przeżywać jej dramaty – z zamachem majowym i więzieniem w Brześciu na czele – kształtować opozycję antysanacyjną, a także pracować, bogacić się, podróżować, założyć rodzinę i znajdować czas na rozrywkę – bale i pojedynki.

Prof. Jan Żaryn


Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że skła­da się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Pol­skę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalo­na, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.

W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.

Stefan Korboński

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61344-72-8
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Wydawcy

Pierw­sze, i jak na ra­zie je­dy­ne, wy­da­nie tej książ­ki mia­ło miej­sce bli­sko trzy­dzie­ści lat temu w nie­wiel­kim na­kła­dzie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Dru­gie wy­da­nie, któ­re trzy­ma­ją pań­stwo w ręku, uka­zu­je się w 25. rocz­ni­cę śmier­ci au­to­ra. W 2012 roku do­cze­sne szcząt­ki Zo­fii i Ste­fa­na Kor­boń­skich zo­sta­ły zgod­nie z ich wolą prze­nie­sio­ne do Pol­ski i po­cho­wa­ne w Świą­ty­ni Opatrz­no­ści Bo­żej na war­szaw­skim Wi­la­no­wie. Dzię­ki życz­li­wo­ści ro­dzi­ny au­to­ra, Fun­da­cji im. Ste­fa­na Kor­boń­skie­go oraz Ar­chi­wum Akt No­wych w War­sza­wie uda­ło nam się uzu­peł­nić to wy­da­nie o wie­le no­wych zdjęć. Tekst zo­stał rów­nież opa­trzo­ny przy­pi­sa­mi oraz in­dek­sem na­zwisk.Od Autora

Do na­pi­sa­nia tych wspo­mnień po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach i prze­waż­nie z pa­mię­ci skło­ni­ło mnie głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że ta „Po­lo­nia Re­sti­tu­ta”, to Dwu­dzie­sto­le­cie Nie­pod­le­gło­ści po­prze­dzo­ne prze­szło stu­let­nią nie­wo­lą i po­dzia­łem Pol­ski na trzy za­bo­ry - ro­syj­ski, pru­ski i au­striac­ki, i za­koń­czo­ne nową nie­wo­lą za­ma­sko­wa­ną de­ko­ra­cja­mi nie­pod­le­gło­ści, któ­ra już trwa czter­dzie­ści lat, ma wiel­kie hi­sto­rycz­ne zna­cze­nie. W tym Dwu­dzie­sto­le­ciu każ­dy wol­ny, nie­pod­le­gły dzień się li­czy i każ­de wol­ne, nie­pod­le­głe wy­da­rze­nie się ra­chu­je. Każ­dy, kto ma coś do po­wie­dze­nia o tym Dwu­dzie­sto­le­ciu, po­wi­nien chwy­tać za pió­ro i każ­de wy­da­rze­nie upa­mięt­niać. Je­śli mało zna­ne, to w po­łą­cze­niu z in­ny­mi za­mie­ni się na pew­ne zja­wi­sko ży­cia nie­pod­le­głe­go, któ­re na­bie­ra zna­cze­nia i war­to­ści hi­sto­rycz­nej.

Moje Dwu­dzie­sto­le­cie Nie­pod­le­gło­ści jest o tyle bo­ga­te, że skła­da się na nie z jed­nej stro­ny wal­ka z bro­nią w ręku o od­ro­dzo­ną Pol­skę, na­uka, pra­ca i po­li­ty­ka, z dru­giej buj­na mło­dość, cza­sa­mi sza­lo­na, upo­je­nie przy­ro­dą i przy­go­dą oraz we­so­łe, nie­raz lek­ko­myśl­ne ży­cie.

Ozdo­bi­ło je spo­tka­nie z sze­re­giem wy­bit­nych oso­bi­sto­ści, któ­re ode­gra­ły w nim zna­ko­mi­tą rolę. Na czo­ło wy­su­nę­li się tacy po­li­tycz­ni przy­wód­cy, jak trzy­krot­ny pre­mier Win­cen­ty Wi­tos, mar­sza­łek sej­mu Ma­ciej Ra­taj, wi­ce­pre­mier Sta­ni­sław Thu­gutt, czo­ło­wy le­gio­ni­sta Jó­zef Pił­sud­ski, Ka­zi­mierz Ba­giń­ski, mój cio­tecz­ny brat po­seł dr Zyg­munt Gra­liń­ski i przy­wód­cy Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej: Mie­czy­sław Nie­dział­kow­ski i Sta­ni­sław Du­bo­is. Obok nich dzia­ła­li tacy wy­bit­ni praw­ni­cy jak pre­zes Pro­ku­ra­to­rii Ge­ne­ral­nej Sta­ni­sław Bu­ko­wiec­ki, pro­fe­sor Al­fred Oha­no­wicz, czo­ło­we po­sta­cie pa­le­stry Leon Be­ren­son, Eu­ge­niusz Śmia­row­ski, Wa­cław Szu­mań­ski, Sta­ni­sław Szur­lej, Leon No­wo­dwor­ski, Zyg­munt Na­gór­ski i Ste­fan Urba­no­wicz. Do nich się przy­łą­cza­ją inni, więk­szej lub mniej­szej mia­ry, na ła­mach tej książ­ki.

W tym Dwu­dzie­sto­le­ciu Nie­pod­le­gło­ści nie brak bla­sków i cie­ni, wal­ki i ofiar, ale ta jed­na kar­ta w na­szej prze­szło ty­siąc­let­niej hi­sto­rii praw­dy się nie boi i brą­zu nie po­trze­bu­je.Od wydawnictwa

Dro­dzy Czy­tel­ni­cy!

Od­da­je­my Wam jesz­cze jed­ną naj­bar­dziej ak­tu­al­ną książ­kę pió­ra zna­ne­go pi­sa­rza, po­li­ty­ka i bo­jow­ni­ka wal­czą­ce­go z wro­ga­mi Pol­ski od za­ra­nia swej mło­do­ści.

Ste­fan Kor­boń­ski uro­dził się w po­cząt­kach bie­żą­ce­go stu­le­cia w mia­stecz­ku Pra­sz­ka, po­wiat Wie­luń, w jed­no­pię­tro­wym domu zbu­do­wa­nym z rudy wy­do­by­wa­nej w oko­li­cy, skąd z okien roz­le­gał się wi­dok na łąkę i Pro­snę, sta­no­wią­cą wów­czas gra­ni­cę mię­dzy ce­sar­stwem ro­syj­skim i nie­miec­kim. Nie­mow­lę w ro­dzin­nej ko­ły­sce bu­dzi­ły w nocy ze snu strza­ły ka­ra­bi­no­we car­skiej stra­ży gra­nicz­nej do prze­myt­ni­ków bro­dzą­cych w nocy przez Pro­snę, od któ­rych się w Pra­sz­ce ro­iło. Jako czte­ro­let­nie dziec­ko na­uczył się czy­tać na opra­wio­nych to­mach „Ty­go­dni­ka Ilu­stro­wa­ne­go” i za­po­znał się z po­li­ty­ką, do­ma­ga­jąc się od mat­ki wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go z dru­giej stro­ny Pro­sny zie­mia jest obca, a swo­ja w Pra­sz­ce. Gdy, roz­wi­ja­jąc się szyb­ko, po­jął tę róż­ni­cę, nie po­go­dził się z po­dzia­łem Pol­ski i za­czął gra­ni­cę lek­ce­wa­żyć, prze­pły­wa­jąc w peł­ni dnia Pro­snę z ubra­niem umo­co­wa­nym pa­skiem na gło­wie po to, by po pru­skiej stro­nie, na sta­cji ko­le­jo­wej w Za­wi­śnie, do­stać z au­to­ma­tu za dzie­sięć fe­ni­gów ta­blicz­kę cze­ko­la­dy. Schwy­ta­ny pew­ne­go razu przez straż gra­nicz­ną i su­ro­wo uka­ra­ny przez ojca roz­stał się z cze­ko­la­dą, ale nie z Pro­sną, na któ­rej za­le­wach re­gu­lar­nie raz do roku póź­ną je­sie­nią wpa­dał po szy­ję w wodę, pró­bu­jąc lodu, czy trzy­ma.

Obok tego, mat­ka za­po­zna­ła go z hi­sto­rią pro­wa­dząc w Dzień Za­dusz­ny na cmen­tarz i tłu­ma­cząc, dla­cze­go przy­stra­ja kwia­ta­mi i za­pa­la świecz­ki na kwa­dra­to­wym gro­bie po­wstań­ców z 1863 roku, bą­ka­jąc coś o tym, że jej oj­ciec ukry­wał po­wstań­ców w swej go­rzel­ni czy też mły­nie, a dzia­dek Kor­boń­ski był ta­kim po­wstań­cem.

Nie­ste­ty, oj­ciec Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, rów­nież Ste­fan, se­kre­tarz miej­sco­we­go sądu, za­zię­biw­szy się w zi­mie na po­lo­wa­niu, zmarł w wie­ku lat 36 na ga­lo­pu­ją­ce su­cho­ty i dzie­wię­cio­let­ni Ste­fan z mat­ką i resz­tą ro­dzeń­stwa, star­szym bra­tem Sta­ni­sła­wem i sio­stra­mi Ma­rią, Ste­fa­nią i Ja­dwi­gą, zna­lazł się w Czę­sto­cho­wie, gdzie za­czął uczęsz­czać do pań­stwo­we­go ro­syj­skie­go gim­na­zjum. Ale rów­no­cze­śnie za­czął wzra­stać w cie­niu Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, któ­ra na jego roz­wój i ży­cie wy­war­ła de­cy­du­ją­cy wpływ.

Na­ucze­nie się w gim­na­zjum ję­zy­ka ro­syj­skie­go nie wpły­nę­ło jed­nak­że ujem­nie na roz­wi­ja­ją­cy się w ma­łym Ste­fa­nie pa­trio­tyzm i schwy­ta­ny na czy­ta­niu wy­da­nej w Ga­li­cji, za­ka­za­nej książ­ki Gą­sio­row­skie­go Grom Ma­cie­jo­wic­ki, od­sie­dział to w szkol­nym aresz­cie po dwie go­dzi­ny w kil­ka nie­dziel, po na­bo­żeń­stwie.

Wy­buch pierw­szej woj­ny świa­to­wej za­stał Ste­fa­na Kor­boń­skie­go i star­sze­go o dwa lata bra­ta Sta­ni­sła­wa, na wa­ka­cjach u stry­ja Ka­zi­mie­rza, w jego pa­row­łó­ko­wym ma­jąt­ku Ko­szu­ty Po­du­chow­ne, po­wiat Słup­ca, gdzie przez dwa lata za­po­znał się do­kład­nie z go­spo­da­ro­wa­niem na zie­mi.

Pod ko­niec woj­ny Ste­fan Kor­boń­ski wró­cił do Czę­sto­cho­wy, tym ra­zem do pol­skie­go gim­na­zjum im. Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza. W dniu 11 li­sto­pa­da 1918, jako kon­spi­ra­cyj­ny czło­nek Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej (POW) wziął udział w roz­bro­je­niu Niem­ców, zaś po paru ty­go­dniach, ucie­kł­szy z gim­na­zjum wstą­pił do woj­ska pol­skie­go w Prze­my­ślu po to, by wziąć udział w obro­nie Lwo­wa przed Ukra­iń­ca­mi. Zna­lazł się wów­czas na fron­cie pod Gród­kiem Ja­giel­loń­skim, gdzie od­dał pierw­sze strza­ły do nie­przy­ja­cie­la. Z ko­lei, w cza­sie woj­ny pol­sko-bol­sze­wic­kiej w roku 1920, wstą­pił po­now­nie ochot­ni­czo do woj­ska i słu­żył w 29-tym puł­ku Strzel­ców Ka­niow­skich. Chwa­leb­nym do­wo­dem tego było umiesz­cze­nie na jego ma­tu­rze gim­na­zjal­nej dru­ko­wa­nej wzmian­ki, że „W roku 1920 sta­nął w sze­re­gach ar­mii w obro­nie oj­czy­zny”. Wresz­cie, w maju 1921 roku, Kor­boń­ski po­now­nie po­rzu­cił gim­na­zjum, by wziąć udział w Trze­cim Po­wsta­niu Ślą­skim, gdzie wal­czył pod Pa­won­ko­wem i Ole­snem.

Pod wpły­wem za­wo­du swe­go ojca, wstę­pu­je Ste­fan Kor­boń­ski w roku 1921 na wy­dział praw­ny Uni­wer­sy­te­tu Po­znań­skie­go, dzie­ląc czas na po­byt w Po­zna­niu i Słup­cy, gdzie się osie­dli­ła jego mat­ka z resz­tą ro­dzi­ny. Po­świę­ca się przede wszyst­kim pra­wu, ale bu­dzi się w nim rów­nież in­stynkt spo­łecz­ny i po­li­tycz­ny oraz po­ciąg do hi­sto­rii. Za­kła­da w Słup­cy klub spo­łecz­ny, re­da­gu­je jed­nod­niów­kę z hi­sto­rią tego mia­sta, urzą­dza od­czy­ty, dys­ku­sje, za­ba­wy i or­ga­ni­zu­je ze­spół te­atral­ny, a poza tym pięć dru­żyn pił­ki noż­nej. Na sku­tek roz­gło­su za­czy­na­ją do nie­go na­pły­wać sta­re do­ku­men­ty i kro­ni­ki hi­sto­rycz­ne, któ­re de­po­nu­je w Ar­chi­wum Pań­stwo­wym w Po­zna­niu. W za­kre­sie po­li­ty­ki, po głę­bo­kich i dłu­gich roz­my­śla­niach i po na­bra­niu prze­ko­nań de­mo­kra­tycz­nych, de­cy­du­je się po­wią­zać swo­ją przy­szłość z ru­chem lu­do­wym, wi­dząc w war­stwie chłop­skiej naj­więk­szą siłę i przy­szłość Pol­ski. Roz­po­czy­na za­tem dzia­łal­ność jako do­rad­ca praw­ny se­kre­ta­ria­tu Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Wy­zwo­le­nie w Po­zna­niu, w któ­rym współ­pra­cu­je bli­sko ze stu­den­ta­mi Jó­ze­fem Resz­ta­kiem i Jó­ze­fem Kom­żą.

Po zdo­by­ciu dy­plo­mu uni­wer­sy­tec­kie­go, od­by­ciu apli­ka­cji są­do­wej i zda­niu eg­za­mi­nu sę­dziow­skie­go, Kor­boń­ski pra­cu­je przez dwa lata w Pro­ku­ra­to­rii Ge­ne­ral­nej, po czym opusz­cza Po­znań i prze­no­si się do War­sza­wy, gdzie otwie­ra kan­ce­la­rię ad­wo­kac­ką wraz ze star­szym od sie­bie cio­tecz­nym bra­tem, dr. Zyg­mun­tem Gra­liń­skim^(¹), by­łym dy­plo­ma­tą i po­słem na Sejm z ra­mie­nia Wy­zwo­le­nia. W War­sza­wie Ste­fan Kor­boń­ski po­zna­je Zo­fię Ri­stau, któ­rą po­ślu­bia 10 lip­ca 1938 roku.

Jesz­cze przed po­łą­cze­niem się w r. 1931 Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Piast, Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Wy­zwo­le­nie i Stron­nic­twa Chłop­skie­go w jed­no Stron­nic­two Lu­do­we, Kor­boń­ski uak­tyw­nia się po­li­tycz­nie, roz­wi­ja swo­ją dzia­łal­ność i zo­sta­je wy­bra­ny naj­pierw pre­ze­sem po­wia­to­wym Stron­nic­twa Lu­do­we­go w Łom­ży, a na­stęp­nie pre­ze­sem wo­je­wódz­kim Stron­nic­twa Lu­do­we­go w Bia­łym­sto­ku i człon­kiem Głów­ne­go Sądu Par­tyj­ne­go. W tym cha­rak­te­rze wy­jeż­dża on co ty­dzień z War­sza­wy w łom­żyń­skie lub bia­ło­stoc­kie i pra­cu­je wraz z se­kre­ta­rzem, by­łym po­słem Wła­dy­sła­wem Pra­gą nad roz­bu­do­wą or­ga­ni­za­cyj­ną i ide­ową Stron­nic­twa Lu­do­we­go. Na­le­żąc do an­ty­rzą­do­wej opo­zy­cji, bie­rze udział w roku 1930 w Kon­gre­sie Cen­tro­le­wu w Kra­ko­wie, zaś w roku 1937 w ogól­no­kra­jo­wym straj­ku chłop­skim. W tym cza­sie do­cho­dzi do jego. bliż­szej współ­pra­cy i przy­jaź­ni z pre­ze­sem Stron­nic­twa Lu­do­we­go, by­łym mar­szał­kiem Sej­mu Ma­cie­jem Ra­ta­jem^(²).

Wy­buch woj­ny za­sta­je Ste­fa­na Kor­boń­skie­go na sta­no­wi­sku pre­ze­sa Stron­nic­twa Lu­do­we­go na Wo­je­wódz­two Bia­ło­stoc­kie i jako ofi­cer re­zer­wy zo­sta­je on wzię­ty do nie­wo­li przez woj­ska so­wiec­kie. Uda­je mu się jed­nak­że zbiec z trans­por­tu ko­le­jo­we­go jeń­ców do So­wie­tów i wra­ca do War­sza­wy, gdzie przede wszyst­kim spie­szy na uli­cę Hożą 14, do miesz­ka­nia Ma­cie­ja Ra­ta­ja, któ­ry go wcią­ga do po­wsta­ją­cej, an­ty­hi­tle­row­skiej kon­spi­ra­cji i jako pre­ze­sa Stron­nic­twa Lu­do­we­go na Wo­je­wódz­two Bia­ło­stoc­kie mia­nu­je swo­im za­stęp­cą. W ten spo­sób Ste­fan Kor­boń­ski roz­po­czy­na dzia­łal­ność pod­ziem­ną. W paź­dzier­ni­ku 1939 roku wcho­dzi wraz z Ma­cie­jem Ra­ta­jem w skład Głów­nej Rady Po­li­tycz­nej, or­ga­ni­za­cji pod­ziem­nej Służ­ba Zwy­cię­stwu Pol­ski (SZP) na cze­le z gen. Mi­cha­łem Ka­ra­sze­wicz-To­ka­rzew­skim^(³), sta­jąc się w ten spo­sób jed­nym ze współ­za­ło­ży­cie­li Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go.

Po aresz­to­wa­niu przez ge­sta­po Ma­cie­ja Ra­ta­ja, Ste­fan Kor­boń­ski jako jego za­stęp­ca wcho­dzi w skład naj­wyż­sze­go cia­ła kie­ru­ją­ce­go w la­tach 1939-1941 całą pol­ską kon­spi­ra­cją, tzw. Po­li­tycz­ne­go Ko­mi­te­tu Po­ro­zu­mie­waw­cze­go przy ZWZ (PKP), któ­re­go człon­kiem jest rów­nież na­stęp­ca gen. To­ka­rzew­skie­go, gen. Ste­fan Ro­wec­ki^(⁴). W roku 1941, po ustą­pie­niu ze wspo­mnia­ne­go Ko­mi­te­tu, Ste­fan Kor­boń­ski wcho­dzi w skład Ko­men­dy Głów­nej Ar­mii Kra­jo­wej i wkrót­ce zo­sta­je mia­no­wa­ny naj­pierw przez Ko­men­dan­ta Głów­ne­go Ar­mii Kra­jo­wej, a na­stęp­nie przez De­le­ga­ta Rzą­du RP w kra­ju, ich wspól­nym peł­no­moc­ni­kiem dla kie­ro­wa­nia ru­chem opo­ru ca­łe­go na­ro­du pol­skie­go i sta­je na cze­le Kie­row­nic­twa Wal­ki Cy­wil­nej (KWC).

Jako szef KWC kie­ru­je Kor­boń­ski wszel­kie­go ro­dza­ju ak­cją sa­bo­ta­żo­wą, ak­cją cy­wil­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa, boj­ko­tu przy­mu­su pra­cy, itp. Or­ga­ni­zu­je pol­skie pod­ziem­ne są­dow­nic­two, któ­re ska­za­ło na śmierć i wy­ko­na­ło wy­ro­ki na oko­ło kil­ku­set zdraj­cach i agen­tach Ge­sta­po - or­ga­ni­zu­je sieć ra­dio­sta­cji nadaw­czych in­for­mu­ją­cych Za­chód, a przede wszyst­kim rząd pol­ski na emi­gra­cji w Lon­dy­nie, o wszyst­kich wy­da­rze­niach w Pol­sce. Biu­ro szy­frów tej ra­dio­sta­cji or­ga­ni­zu­je i pro­wa­dzi żona Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, Zo­fia.

Po po­łą­cze­niu KWC w lip­cu 1943 z Kie­row­nic­twem Wal­ki Kon­spi­ra­cyj­nej (KWK) wy­ło­nio­nym przez Ko­men­dę Głów­ną AK dla dy­ry­go­wa­nia ak­cją dy­wer­syj­ną i utwo­rze­niu w ten spo­sób Kie­row­nic­twa Wal­ki Pod­ziem­nej (KWP) dla do­wo­dze­nia ca­ło­ścią wal­ki z oku­pan­tem, na cze­le z Ko­men­dan­tem Głów­nym AK, Ste­fan Kor­boń­ski wcho­dzi w skład tego pię­cio­oso­bo­we­go cia­ła jako Kie­row­nik Opo­ru Spo­łecz­ne­go. W cza­sie Po­wsta­nia War­szaw­skie­go w roku 1944 Kor­boń­ski mia­no­wa­ny zo­sta­je do­dat­ko­wo dy­rek­to­rem De­par­ta­men­tu Spraw We­wnętrz­nych De­le­ga­tu­ry Rzą­du.

W mar­cu 1945 roku, po pod­stęp­nym aresz­to­wa­niu przez so­wiec­kie NKWD szes­na­stu przy­wód­ców Pol­ski Pod­ziem­nej, w tym wi­ce­pre­mie­ra i De­le­ga­ta Rzą­du na Kraj, Jana Sta­ni­sła­wa Jan­kow­skie­go, Ste­fan Kor­boń­ski obej­mu­je po nim obo­wiąz­ki De­le­ga­ta Rzą­du i sta­je na cze­le Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go, aż do aresz­to­wa­nia go wraz z żoną przez NKWD w dniu 28 czerw­ca 1945 w Kra­ko­wie. Zwol­nio­ny z wię­zie­nia po po­wsta­niu Tym­cza­so­we­go Rzą­du Jed­no­ści Na­ro­do­wej, Kor­boń­ski zo­sta­je pre­ze­sem Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go na mia­sto War­sza­wę i w wy­bo­rach z 19 stycz­nia 1947 zo­sta­je wy­bra­ny z tego mia­sta po­słem na Sejm. W tym cza­sie zo­sta­je człon­kiem Na­czel­ne­go Ko­mi­te­tu Wy­ko­naw­cze­go PSL.

Po wy­gło­sze­niu w dniu 21 lu­te­go 1947 roku w Sej­mie prze­mó­wie­nia do­ma­ga­ją­ce­go się peł­nej amne­stii dla na­ro­do­we­go pod­zie­mia i ostro kry­ty­ku­ją­ce­go rzą­dy ko­mu­ni­stycz­ne oraz sfał­szo­wa­nie wy­bo­rów, Ste­fan Kor­boń­ski za­gro­żo­ny po­zba­wie­niem nie­ty­kal­no­ści po­sel­skiej i po­now­nym aresz­to­wa­niem, ucie­ka 5 li­sto­pa­da 1947 wraz z żoną z Pol­ski do Szwe­cji, skąd przez An­glię przy­by­wa do Sta­nów Zjed­no­czo­nych w dniu 26 li­sto­pa­da 1947.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych obej­mu­je wkrót­ce sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­ce­go Przed­sta­wi­ciel­stwa Pol­skiej Rady Po­li­tycz­nej, a na­stęp­nie prze­wod­ni­czą­ce­go pol­skiej de­le­ga­cji do Zgro­ma­dze­nia Eu­ro­pej­skich Na­ro­dów Ujarz­mio­nych (As­sem­bly of Cap­ti­ve Eu­ro­pe­an Na­tions - ACEN). W la­tach 1958, 1966 i od 1971 do 1985 jest pre­ze­sem ACEN. Poza tym Ste­fan Kor­boń­ski pia­stu­je od wie­lu lat sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­ce­go Pol­skiej Rady Jed­no­ści w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Ste­fan Kor­boń­ski, bę­dą­cy człon­kiem Pol­skie­go In­sty­tu­tu Na­uko­we­go w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Fun­da­cji Ko­ściusz­kow­skiej i Mię­dzy­na­ro­do­we­go PEN Clu­bu na emi­gra­cji, jest au­to­rem try­lo­gii pt. W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej, W imie­niu Krem­la i W imie­niu Pol­ski Wal­czą­cej. Try­lo­gia ta wy­da­na zo­sta­ła rów­nież w ję­zy­ku an­giel­skim w St. Zjed­no­czo­nych i An­glii pt. Fi­gh­ting War­saw, War­saw in Cha­ins i War­saw in Exi­le, a W imie­niu Krem­la rów­nież w ję­zy­ku hisz­pań­skim w Mek­sy­ku pt. En el Nom­bre del Krem­lin. Obok tego Ste­fan Kor­boń­ski jest au­to­rem książ­ki Mię­dzy mio­tem a ko­wa­dłem wy­da­nej w Lon­dy­nie w 1969 roku oraz książ­ki Pol­skie Pań­stwo Pod­ziem­ne - prze­wod­nik po pod­zie­miu z lat 1939-1945, wy­da­nej w 1975 roku przez In­sty­tut Li­te­rac­ki w Pa­ry­żu, a na­stęp­nie w roku 1983 przez Wy­daw­nic­two PRO­MYK dr. An­to­nie­go Gła­dy­sza w Fi­la­del­fii. Obie te książ­ki zo­sta­ły rów­nież wy­da­ne w ję­zy­ku an­giel­skim pt. Be­twe­en the Ham­mer and the Anvil i The Po­lish Un­der­gro­und Sta­te - A Gu­ide to the Un­der­gro­und 1939-1945 przez Hip­po­cre­ne Bo­oks, Inc. w No­wym Jor­ku, w roku 1981. Ostat­nia książ­ka Ste­fa­na Kor­boń­skie­go Za mu­ra­mi Krem­la zo­sta­ła wy­da­na w roku 1983 przez Bi­cen­ten­nial Pu­bli­shing Cor­po­ra­tion w No­wym Jor­ku.

W roku 1973 otrzy­mał Ste­fan Kor­boń­ski na­gro­dę li­te­rac­ką Fun­da­cji Al­fre­da Ju­rzy­kow­skie­go w No­wym Jor­ku.

Poza tym, pro­wa­dzi on dzia­łal­ność pu­bli­cy­stycz­ną w pra­sie ame­ry­kań­skiej, ogła­sza­jąc ar­ty­ku­ły i prze­szło 150 li­stów w pe­rio­dy­kach i ga­ze­tach ame­ry­kań­skich. Ra­dio Wol­na Eu­ro­pa i Głos Ame­ry­ki nada­ły do Pol­ski w cią­gu sze­re­gu lat po­nad sto jego prze­mó­wień i prze­pro­wa­dzo­nych z nim wy­wia­dów.

W obec­nym pod­zie­miu pol­skim prze­dru­ko­wa­no poza cen­zu­rą, w tzw. dru­gim obie­gu, trzy książ­ki Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, a mia­no­wi­cie W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej, W imie­niu Krem­la i Pol­skie Pań­stwo Pod­ziem­ne - prze­wod­nik po pod­zie­miu z lat 1939-1945 oraz czte­ry za­sad­ni­cze ar­ty­ku­ły.

Ste­fan Kor­boń­ski po­sia­da na­stę­pu­ją­ce od­zna­cze­nia woj­sko­we: Krzyż Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, Me­dal za Woj­nę roku 1920, Krzyż za Trze­cie Po­wsta­nie Ślą­skie, Zło­ty Krzyż Za­słu­gi z Mie­cza­mi, Krzyż Ar­mii Kra­jo­wej i Me­dal za Woj­nę 1939-1945.

W roku 1980 In­sty­tut Yad Yashem w Je­ro­zo­li­mie nadał Ste­fa­no­wi Kor­boń­skie­mu Me­dal Spra­wie­dli­wy wśród Na­ro­dów Świa­ta za ra­to­wa­nie Ży­dów w cza­sie woj­ny.

Dr An­to­ni Gła­dysz⁵

Fi­la­del­fia, 1986.1. Rozbrojenie Niemców

Na sali gim­na­stycz­nej pen­sji pani Gar­stec­kiej w Czę­sto­cho­wie, sła­bo oświe­tlo­nej zwi­sa­ją­cy­mi na sznu­rach od su­fi­tu ża­rów­ka­mi, kłę­bił się tłum. Nie skła­dał się on jed­nak z pen­sjo­na­rek roz­wi­ja­ją­cych w tym przy­byt­ku swe wdzię­ki fi­zycz­ne pod okiem na­uczy­cie­la gim­na­sty­ki, lecz z mło­dych męż­czyzn oto­czo­nych kłę­ba­mi dymu z pa­pie­ro­sów, sto­ją­cych grup­ka­mi i roz­ma­wia­ją­cych pół­gło­sem z wy­ra­zem ocze­ki­wa­nia na twa­rzy. Nor­mal­nie sala gim­na­stycz­na na pen­sji sta­no­wi­ła dla nich te­ren za­ka­za­ny.

Gdy zna­la­złem się na sali z moim przy­ja­cie­lem z ławy gim­na­zjal­nej, Ka­zi­mie­rzem Ga­liń­skim od­tąd zwa­nym Gałą^(⁶), zbli­żył się do nas dru­ży­no­wy, Wie­sław Kra­ko­wiec­ki, drob­ny, nie­wiel­kie­go wzro­stu, za­wsze czy­ściut­ko ubra­ny, lu­bia­ny przez nas Wie­sio i po­in­for­mo­wał, że jako star­si har­ce­rze na­le­ży­my od daw­na do Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej (POW) i dzi­siaj, 10 li­sto­pa­da 1918 roku, wy­ru­sza­my stąd jako od­dział tej or­ga­ni­za­cji na noc­ne roz­bra­ja­nie Niem­ców.

Ogar­nę­ło nas wiel­kie wzru­sze­nie. Zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę z tego, że ce­sar­stwo nie­miec­kie prze­gry­wa woj­nę i że wy­bu­chła w nim re­wo­lu­cja, ale że my z tego sko­rzy­sta­my w tak śmia­ły spo­sób i to dziś, bu­dzi­ło za­pał, pod­nie­ce­nie i wiel­kie na­dzie­je.

Na­gle na sce­nie te­atral­nej sali po­ka­zał się ja­kiś mło­dy ro­bo­ciarz z ka­ra­bi­nem w ręku, wi­dać że wy­cią­gnię­tym z ja­kie­goś schow­ka. Niósł go jak sztan­dar, z pło­ną­cą twa­rzą, a za nim wy­szło paru in­nych, rów­nież uzbro­jo­nych. Ktoś za­czął wy­krzy­ki­wać roz­ka­zy i w cią­gu mi­nu­ty od­dział POW usta­wił się czwór­ka­mi, go­to­wy do wy­mar­szu.

Te­raz cze­ka­ła nas nie­spo­dzian­ka. Na sce­nę wszedł ja­kiś mło­dy czło­wiek w bu­tach z cho­le­wa­mi i to­nem zdra­dza­ją­cym do­wód­cę po­in­for­mo­wał, że mamy za­ło­żyć na lewe ra­mię czer­wo­ne opa­ski, któ­re za chwi­lę zo­sta­ną roz­da­ne, gdyż dzi­siaj bę­dzie­my uda­wa­li pol­skich re­wo­lu­cjo­ni­stów, któ­rym zre­wol­to­wa­ny ba­ta­lion pie­cho­ty nie­miec­kiej zgo­dził się od­dać do­bro­wol­nie broń i amu­ni­cję. Gdy skoń­czył, zja­wi­ły się ko­szy­ki z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi, któ­re po paru mi­nu­tach ozdo­bi­ły rę­ka­wy na­szych kur­tek, ku­bra­ków i palt.

Za­ło­ży­li­śmy obaj z Gałą czer­wo­ne opa­ski dość nie­chęt­nie. Gała, zu­peł­ny sie­ro­ta, miesz­kał ra­zem ze mną w bur­sie uczniow­skiej. Uro­dzi­li­śmy się w tym sa­mym roku i mie­sią­cu, gdyż w mar­cu 1901, spa­li­śmy na są­sied­nich łóż­kach, sie­dzie­li­śmy obok sie­bie w ja­dal­ni i na sali, gdzie się od­ra­bia­ło lek­cje, wresz­cie w gim­na­zjum w tej sa­mej ław­ce. Pa­no­wa­ła mię­dzy nami zu­peł­na har­mo­nia je­śli cho­dzi o po­gląd na świat, prze­ko­na­nia, po­ciąg do spor­tu i wy­cie­czek, wresz­cie skłon­ność do psich fi­glów. Ry­wa­li­zo­wa­li­śmy ze sobą na­to­miast je­śli cho­dzi o na­ukę ję­zy­ka pol­skie­go i li­te­ra­tu­ry. Na­sza do­sko­na­ła na­uczy­ciel­ka, Ha­li­na Bie­gań­ska-Pło­dow­ska^(⁷), któ­rej wie­le za­wdzię­czam, nie ro­bi­ła ta­jem­ni­cy z tego, że uwa­ża nas obu za naj­lep­szych uczni w szó­stej kla­sie, a może na­wet w gim­na­zjum, ale jak jed­ne­mu sta­wia­ła piąt­kę, to dru­gie­mu czwór­kę z plu­sem lub od­wrot­nie i ry­wa­li­za­cja trwa­ła. Mie­li­śmy obaj po­glą­dy le­wi­co­we, sym­pa­ty­zo­wa­li­śmy z Pol­ską Par­tią So­cja­li­stycz­ną, ale co in­ne­go sym­pa­tia, a co in­ne­go czer­wo­na opa­ska na ra­mie­niu. To tro­chę za wie­le. Wo­le­li­by­śmy w ta­kiej chwi­li bia­ło-czer­wo­ną. Ale roz­kaz jest roz­ka­zem i trze­ba go wy­ko­nać. Mia­łem te sło­wa sły­szeć wie­lo­kroć w swo­im ży­ciu i nie raz pa­da­ły z mo­ich ust. Na szczę­ście na­stęp­ne­go dnia, 11 li­sto­pa­da, czer­wo­ne opa­ski znik­nę­ły bez śla­du, gdyż nie były już po­trzeb­ne.

Wy­ru­szy­li­śmy zwar­tą ko­lum­ną naj­pierw uli­cą Te­atral­ną, a póź­niej Ale­ja­mi w kie­run­ku Ja­snej Góry. Pierw­sze dwie czwór­ki ma­sze­ro­wa­ły z ka­ra­bi­na­mi na ra­mie­niu. Mia­sto było ciem­ne, tyl­ko mia­ro­wy krok ma­sze­ru­ją­cej w mil­cze­niu ko­lum­ny od­bi­jał się głu­chym echem od mu­rów śpią­cych ka­mie­nic. Do­szli­śmy wresz­cie do po­cząt­ku Trze­ciej Alei i daw­nych ko­szar ro­syj­skiej, car­skiej bry­ga­dy po­gra­nicz­nej stra­ży. Bra­ma cze­ka­ła już otwar­ta i sto­ją­ce przed nią po­ste­run­ki nie­miec­kie w sza­rych mun­du­rach i sta­lo­wych heł­mach przy­bra­ły po­sta­wę za­sad­ni­czą, to jest sta­nę­ły na bacz­ność i utkwi­ły oczy w prze­cho­dzą­cej ko­lum­nie.

Wma­sze­ro­wa­li­śmy do środ­ka i oczom na­szym uka­zał się nie­spo­dzie­wa­ny wi­dok. Po pra­wej stro­nie wiel­kie­go po­dwór­ca stał w sze­re­gach ba­ta­lion pie­cho­ty nie­miec­kiej, tak zwa­ne­go land­stur­mu (po­spo­li­te­go ru­sze­nia) o na­zwie Baon Mos­bach, z bro­nią u nogi.

Usta­wi­li­śmy się na­prze­ciw­ko w iden­tycz­nym szy­ku i przez parę mi­nut pa­ru­set Po­la­ków i pa­ru­set Niem­ców przy­glą­da­ło się so­bie w mil­cze­niu. Pa­trzy­łem na sta­re, po­marsz­czo­ne twa­rze żoł­nie­rzy i nie czu­łem nic prócz cie­ka­wo­ści, co bę­dzie da­lej. Żad­nej nie­na­wi­ści, żad­nej wro­go­ści, ra­czej współ­czu­cie dla żoł­nie­rzy, że tak mar­nie koń­czą swą służ­bę.

Wza­jem­ną ob­ser­wa­cję prze­rwał gło­śny nie­miec­ki roz­kaz. Pierw­szy sze­reg żoł­nie­rzy ru­szył na­przód i każ­dy z nich wrę­czył sto­ją­ce­mu na­prze­ciw­ko Po­la­ko­wi ka­ra­bin, ba­gnet i pas z ła­dow­ni­ca­mi. Ta ce­re­mo­nia od­da­wa­nia bro­ni od­by­wa­ła się w zu­peł­nej ci­szy. Niem­cy mie­li przy­gnę­bio­ne twa­rze, Po­la­cy in­stynk­tow­nie ha­mo­wa­li swą ra­dość, by sta­rym land­stur­mi­stom nie spra­wiać do­dat­ko­wej przy­kro­ści.

Na mnie wy­padł ja­kiś wą­sa­ty, bar­czy­sty, si­wie­ją­cy wo­jak, któ­ry przyj­rzał mi się uważ­nie i mruk­nął: „So jung!” („Taki mło­dy”), po czym po­ka­zał mi jak się ła­du­je i roz­ła­do­wu­je ka­ra­bin, jak się za­kła­da i zdej­mu­je ba­gnet i za­piął na mnie swój pas z ła­dow­ni­ca­mi. Prze­strzegł mnie jesz­cze po nie­miec­ku, któ­re­go się pil­nie uczy­łem, bym nie ma­sze­ro­wał w ko­lum­nie z ka­ra­bi­nem na pa­sie z za­ło­żo­nym ba­gne­tem, bo jak się po­tknę, to prze­bi­ję po­li­czek idą­ce­mu za mną. Wrę­cza­jąc mi ka­ra­bin, wy­krzy­wił usta w uśmie­chu i do­dał: „Ja mam do­syć tego gra­ta. Te­raz ty się nim po­baw”.

W ten spo­sób po raz pierw­szy za­war­łem zna­jo­mość z ka­ra­bi­nem. Mia­ła trwać lata, z dłuż­szy­mi i krót­szy­mi prze­rwa­mi. Nie raz mi wy­szła bo­kiem, ale jej nie ża­łu­ję. Wła­ści­wie z miej­sca się z ka­ra­bi­nem za­przy­jaź­ni­łem, a on od­pła­cał mi wza­jem­no­ścią. Raz tyl­ko się na nim za­wio­dłem, o czym póź­niej. Wpraw­dzie oj­ciec mój i stry­jo­wie po­lo­wa­li, mia­łem nie raz w ręku du­bel­tów­ki i po­tra­fi­łem przy po­mo­cy od­po­wied­niej miar­ki, stem­pla i ma­szyn­ki ro­bić do nich na­bo­je, jed­nak du­bel­tów­ka tak się ma do ka­ra­bi­nu, jak wró­bel do so­ko­ła. To­też obej­rza­łem ka­ra­bin pie­czo­ło­wi­cie i nie wsty­dzę się przy­znać, że go po­kle­pa­łem czu­le po kol­bie.

Do­sta­łem od Niem­ca ten mau­zer w do­brym sta­nie. W przy­szło­ści mia­łem się za­po­znać z całą ro­dzi­ną ka­ra­bi­no­wą, gdyż z ber­dan­ką, man­n­li­che­rem, ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi Mau­ze­ra, z ka­ra­bi­nem fran­cu­skim, trzy­strza­ło­wy­mi ka­wa­le­ryj­ski­mi, wresz­cie z róż­ne­go ro­dza­ju pi­sto­le­ta­mi ma­szy­no­wy­mi, z któ­rych za naj­lep­szy uwa­ża­łem szmaj­se­ra, a naj­więk­szym sen­ty­men­tem ob­da­rza­łem ste­na. Wszyst­ko to nic nie zna­czy­ło w po­rów­na­niu z pierw­szym ka­ra­bi­nem, z któ­rym na­za­jutrz, 11 li­sto­pa­da, sta­łem ra­zem z Gałą od rana na war­cie przed bra­mą ko­sza­ro­wą, gdzie jesz­cze wczo­raj wi­ta­ły nas po­ste­run­ki nie­miec­kie.

Dnia tego Czę­sto­cho­wa zbu­dzi­ła się z le­tar­gu oku­pa­cyj­ne­go. Zbie­dzo­ne tłu­my, ży­ją­ce tyl­ko chle­bem kart­ko­wym, tak zwa­ną „po­pu­lar­ką” i rzad­kim żu­rem, czy­li „za­le­waj­ką”, wy­le­gły na uli­ce. Co­raz to ja­kaś pa­nien­ka czy pa­niu­sia ob­da­rza­ła nas je­sien­nym kwiat­kiem lub cu­kier­kiem. Ze wszyst­kich stron roz­le­ga­ły się ra­do­sne okrzy­ki i śpiew hym­nu na­ro­do­we­go, a my sta­li­śmy z wy­pię­ty­mi pier­sia­mi i mar­so­wym wy­ra­zem na kil­ku­na­sto­let­niej twa­rzy i uda­wa­li­śmy, że nas to nic nie ob­cho­dzi.

Zo­sta­łem wy­sła­ny z ja­kąś mi­sją do ma­gi­stra­tu na­prze­ciw cer­kwi, za­ję­te­go przez do­wbor­czy­ków^(⁸) i tam, na mo­ich oczach pa­dła pierw­sza ofia­ra roz­bra­ja­nia Niem­ców. Ktoś nie­do­świad­czo­ny za­czął ma­ni­pu­lo­wać zam­kiem ka­ra­bi­nu. Roz­legł się strzał i kil­ku­na­sto­let­ni chło­pak sto­ją­cy obok zwa­lił się na zie­mię z prze­strze­lo­ną gło­wą. Od­wró­ci­łem się szyb­ko i wy­sze­dłem.

Po pierw­szym dniu upo­je­nia wol­no­ścią i ro­dzą­cą się na na­szych oczach nie­pod­le­gło­ścią, roz­po­czę­ły się pierw­sze kwa­sy. POW uzna­ło rząd lu­bel­ski, któ­ry po­wstał już 7 li­sto­pa­da 1918 roku, na­to­miast do­wbor­czy­cy i two­rzo­ne przez nich od­dzia­ły ocią­ga­ły się z uzna­niem. Ale dru­gie­go dnia przy­je­cha­ła ko­le­ją z Piotr­ko­wa kom­pa­nia We­hr­mach­tu (tj. stwo­rzo­ne­go przez Niem­ców Pol­skie­go Kor­pu­su Po­sił­ko­we­go) ubra­na we wszyst­ko nowe pro­sto z igły, prze­ma­sze­ro­wa­ła przez mia­sto i do­wbor­czy­cy prze­sta­li gry­ma­sić.

Trze­cie­go dnia mój plu­ton za­ła­do­wał się do wa­go­nu ko­le­jo­we­go i uda­jąc po­ciąg pan­cer­ny wy­ru­szy­li­śmy na pa­trol do Her­bów Ru­skich. Pa­trol za­mie­nił się w wy­ciecz­kę, gdyż nie na­tra­fi­li­śmy ni­g­dzie na Niem­ców i do­tar­li­śmy do celu bez żad­nych prze­szkód.

Na sta­cji przy­wi­ta­li nas roz­ra­do­wa­ni ko­le­ja­rze, po­czę­sto­wa­li ko­mi­śną kawą i „po­pu­lar­ką”, po czym po­pro­wa­dzi­li w kie­run­ku gra­ni­cy do Her­bów Pru­skich. Po dru­giej stro­nie ani ży­we­go du­cha.

Wi­dać kieł­ko­wał już we mnie wów­czas przy­szły po­li­tyk, gdyż za­pro­po­no­wa­łem do­wód­cy, żeby prze­je­chać gra­ni­cę i pę­dzić da­lej po szy­nach, do­pó­ki nas ktoś (czy­li Niem­cy) nie za­trzy­ma. Po­pa­trzył na mnie jak sien­kie­wi­czow­ski So­ro­ka i mruk­nął: „Nie było roz­ka­zu”.

Wów­czas nie przy­wią­zy­wa­łem do tego epi­zo­du żad­ne­go zna­cze­nia, ale dziś pi­szę o tym z całą po­wa­gą, że każ­da zor­ga­ni­zo­wa­na więk­sza siła pol­ska, wo­bec cha­osu, jaki za­pa­no­wał w Niem­czech, mo­gła wów­czas za­jąc na­wet cały Śląsk i oby­ło­by się bez trzech po­wstań ślą­skich.

Ja­kie­goś czwar­te­go dnia ka­za­no nam od­dać broń i wró­cić do szko­ły, co nam się bar­dzo nie spodo­ba­ło. Na szczę­ście na­de­szły rów­no­cze­śnie alar­mu­ją­ce wie­ści o wal­kach z Ukra­iń­ca­mi we Lwo­wie, za­tem po­sta­no­wi­li­śmy z Gałą wy­piąć się na na­ukę i po­spie­szyć na obro­nę tego mia­sta, w któ­rym ża­den z nas ni­g­dy nie był, ale zna­jąc na pa­mięć Try­lo­gię wie­dzie­li­śmy, że Lwów sem­per fi­de­lis^(⁹) jest ba­stio­nem pol­sko­ści na po­łu­dnio­wym wscho­dzie, ergo na­le­ży go bro­nić. Gała był sie­ro­tą, więc nie miał go kto za­trzy­mać, moja owdo­wia­ła Mat­ka miesz­ka­ła w Słup­cy zie­mi Ka­li­skiej, czy­li za gó­ra­mi, za la­sa­mi i też nie była w sta­nie prze­szko­dzić tej wy­pra­wie ma­mi­ne­go ga­gat­ka, któ­re­go w przy­stę­pie czu­ło­ści cza­sem pró­bo­wa­ła jesz­cze po­sa­dzić so­bie na ko­la­nach.

Przed­tem jed­nak uda­łem się na Ja­sną Górę, by się po­mo­dlić i po­że­gnać z cu­dow­nym ob­ra­zem Mat­ki Bo­skiej, w któ­ry się wpa­try­wa­łem z na­bo­żeń­stwem od cza­su za­miesz­ka­nia w Czę­sto­cho­wie w dzie­wią­tym roku mego ży­cia. W ta­kich chwi­lach trze­ba być sa­me­mu, to­też po­zbyw­szy się Gały pod ja­kimś pre­tek­stem, po­spie­szy­łem na Ja­sną Górę moją wła­sną, pąt­ni­czą ścież­ką, a więc naj­pierw Trze­cią Ale­ją, póź­niej mię­dzy par­ka­mi do sze­ro­kich, mu­ro­wa­nych scho­dów, skąd w zi­mie zjeż­dża­li­śmy wie­czo­ra­mi na sa­necz­kach z ko­le­żan­ka­mi z pen­sji Pań Gar­stec­kiej i Ko­mar, pró­bu­jąc nie­win­nych flir­tów, wresz­cie roz­le­głym pla­cem ob­ra­mo­wa­nym kra­ma­mi z de­wo­cjo­na­lia­mi i wóz­ka­mi bez­no­gich że­bra­ków ja­sno­gór­skich, któ­rym na­le­ży się osob­na wzmian­ka. Była to ary­sto­kra­cja że­bra­ków ca­łe­go świa­ta. Nie mógł jej wy­prze­dzić kraj naj­uboż­szych że­bra­ków - In­die, ani kraj naj­bo­gat­szych - Sta­ny Zjed­no­czo­ne. To były dzia­dy z dzia­da-pra­dzia­da, o ro­do­wo­dzie po­dob­nym Sa­pie­hom i Ra­dzi­wił­łom, zdol­ni za­dzie­rać nosa w sto­sun­ku do in­nych na­cji. Re­pre­zen­to­wa­li ka­lec­twa wszel­kie­go ro­dza­ju. Ofiar­ność pąt­ni­ków do­pro­wa­dzi­ła do tego, że wśród ka­mie­nicz­ni­ków czę­sto­chow­skich te ka­le­ki na wóz­kach gra­ły znacz­ną rolę. Je­den z nich, urzę­du­ją­cy przy par­ku pod scho­da­mi, nie wy­cią­gał do nas, ucznia­ków, ręki, bo się nie opła­ca­ło, ale za­wsze nas wi­tał po­god­nym żar­tem i uprzej­mym uśmie­chem. Da­lej moja dro­ga pro­wa­dzi­ła do pierw­szej bra­my z po­sta­cią skrzy­dla­te­go ar­cha­nio­ła na szczy­cie i z ko­lei do głów­ne­go wej­ścia, obok któ­re­go w mu­rach tkwi­ły okrą­głe, że­la­zne kule ar­mat­nie dla upa­mięt­nie­nia ob­lę­że­nia przez Szwe­dów.

Póź­niej ogar­nął mnie mrok głów­nej nawy z mi­go­cą­cy­mi na oł­ta­rzu świa­tła­mi oraz ta spe­cjal­na at­mos­fe­ra klasz­to­ru ja­sno­gór­skie­go, na któ­rą skła­da­ły się dymy pa­lą­cych się na oł­ta­rzu świec i wszę­dzie do­cie­ra­ją­cy za­pach to­pio­ne­go wo­sku i ka­dzi­dła oraz od­de­chy mo­dlą­ce­go się tłu­mu.

Od głów­nej nawy pro­wa­dzi­ły bocz­ne scho­dy do ka­pli­cy Mat­ki Bo­skiej. Tędy za­wsze do niej zmie­rza­łem, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi po wy­śli­zga­nych ka­mien­nych pły­tach, a nie wiem dla­cze­go ni­g­dy przez wej­ście głów­ne na­prze­ciw­ko oł­ta­rza i cu­dow­ne­go ob­ra­zu.

Ka­pli­ca za­to­pio­na w pół­mro­ku, lśnią­ca w świe­tle ol­brzy­mich, wi­szą­cych srebr­nych lamp, zło­tem se­tek dzięk­czyn­nych wo­tów po­kry­wa­ją­cych szczel­nie wszyst­kie bocz­ne ścia­ny, była peł­na jak zwy­kle klę­czą­cych i le­żą­cych krzy­żem pąt­ni­ków. Pły­nął od nich szmer mo­dlitw, wes­tchnień, ję­ków i pła­czu. Do­tar­łem do krat, uklą­kłem i pod­nio­słem gło­wę na cu­dow­ny ob­raz. Spoj­rza­ły na mnie stam­tąd po­waż­ne, spo­koj­ne oczy, pa­trzą­ce tak w dół na mo­dlą­cych od wie­lu wie­ków, przyj­mu­jąc ich mo­dły i speł­nia­jąc proś­by o cuda. Ob­raz ten na­gro­ma­dził w so­bie przez pa­rę­set lat po­tęż­ne moce du­cho­we i mo­ral­ne, z któ­rych w la­tach klę­ski i upad­ku na­ród czer­pał siły do wal­ki o swój byt i pra­wa. Spły­wa­ją z nich za­wsze na mo­dlą­cych się pro­mie­nie po­cie­chy, otu­chy i na­dziei. Po każ­dym po­by­cie w ka­pli­cy, wy­cho­dzi­łem z niej pod­nie­sio­ny na du­chu, od­świe­żo­ny i lek­ki jak pta­szek.

Dwie ko­ro­ny na gło­wach Mat­ki i Syna od­bi­ja­ły się ja­śniej­szym ko­lo­rem od ciem­ne­go tła. Ofia­ro­wał je Pa­pież Pius X w roku 1910 po tym, jak zło­czyń­cy, wtar­gnąw­szy w nocy przez okno na te­ren wie­ży klasz­tor­nej, a na­stęp­nie nawy i ka­pli­cy, skra­dli po­przed­nie ko­ro­ny z XVIII-go wie­ku. Wę­dru­jąc czę­sto po te­re­nie klasz­to­ru do­stęp­nym dla pąt­ni­ków pa­trzy­łem na tę dro­gę przez okno do świę­to­kradz­twa ze zgro­zą i prze­ra­że­niem.

Do­cze­ka­łem tak chwi­li opusz­cze­nia na ob­raz po­zła­ca­nej, me­ta­lo­wej, ognio­trwa­łej za­sło­ny, cze­mu, jak i jej pod­nie­sie­niu, to­wa­rzy­szył pod­nie­ca­ją­cy hej­nał gra­ny na trą­bach przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych ko­tłów i gło­śne ape­le mo­dlą­cych się pąt­ni­ków. Od­ma­wia­łem ostat­nie Zdro­waś­ki, a jed­no­cze­śnie pil­nie słu­cha­łem trąb, czy nie zła­pię ja­kiejś fał­szy­wej nuty, gdyż gra­li na nich dwaj sy­no­wie or­ga­ni­sty ja­sno­gór­skie­go, moi szkol­ni ko­le­dzy. Zna­łem się na tym, bo w gim­na­zjal­nej or­kie­strze gra­łem na kor­ne­cie i każ­dą nie­czy­stą nutę wy­kpił­bym póź­niej nie­mi­ło­sier­nie.

Mo­dli­łem się do cu­dow­ne­go ob­ra­zu o to, żeby na­sza wy­pra­wa do Lwo­wa się uda­ła. Brzmi to te­raz nie­co ar­cha­icz­nie, ale wów­czas wy­da­wa­ło mi się, że obro­na Lwo­wa za­słu­gu­je na po­moc Opatrz­no­ści. By­łem wy­cho­wa­ny na Try­lo­gii sien­kie­wi­czow­skiej i może pod­świa­do­mie ule­ga­łem wpły­wom księ­dza Ja­skól­skie­go z Ogniem i mie­czem, dla któ­re­go każ­dy ustrze­lo­ny z gul­dyn­ki nie­wier­ny po­mna­żał chwa­łę Bożą. Nie mo­dli­łem się na­to­miast o szczę­śli­wy po­wrót z woj­ny. To, że mogę na niej zgi­nąć, nie przy­szło mi na­wet do gło­wy.

W ra­do­snym i lek­kim na­stro­ju, jaki się od­czu­wa po szcze­rej i dłu­giej roz­mo­wie z Pa­nem i Stwór­cą, uda­łem się na ulu­bio­ne miej­sce spa­ce­rów i wy­cie­czek, ja­kim były dla mnie za­wsze mury for­tecz­ne ja­sno­gór­skie, w ję­zy­ku miej­sco­wym zwa­ne po pro­stu wa­ła­mi. Oto­czo­ne pięk­ny­mi ogro­da­mi, ze sta­cja­mi Męki Pań­skiej dłu­ta rzeź­bia­rza Piu­sa We­loń­skie­go^(¹⁰), da­wa­ły pięk­ny wi­dok na całą oko­li­cę. Nie pa­sły się już w nich wpraw­dzie je­le­nie, jak za mo­ich lat dzie­cin­nych, kie­dy to ich pro­wo­dyr na za­wo­ła­nie „Ma­ciuś, ukłoń się!” po­chy­lał ni­sko łeb z ol­brzy­mi­mi ro­ga­mi, za co w na­gro­dę rzu­ca­no mu buł­kę lub ka­wa­łek chle­ba, ale peł­no było róż­ne­go ptac­twa i kró­li­ków mi­ga­ją­cych jak strza­ły mię­dzy krza­ka­mi.

Roz­po­czy­na­jąc prze­gląd oko­li­cy wzdłuż li­nii ho­ry­zon­tu, na­po­ty­ka­ło oko naj­pierw mia­stecz­ko stra­ga­nów, roz­cią­ga­ją­ce się od bra­my w kie­run­ku ko­ścio­ła św. Bar­ba­ry, w któ­rych sprze­da­wa­no de­wo­cjo­na­lia. Ten prze­mysł przy­no­sił mia­stu duże do­cho­dy. Sprze­da­wa­no ty­sią­ce me­ta­lo­wych me­da­li­ków, su­kien­nych szka­ple­rzy z Mat­ką Bo­ską, ró­żań­ców, ob­ra­zów i ob­raz­ków Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, me­ta­lo­wych mi­nia­tu­rek wie­ży ja­sno­gór­skiej oraz nie­bie­skich, pła­skich fla­szek z wy­tło­czo­ną po­do­bi­zną cu­dow­ne­go ob­ra­zu, któ­re na­peł­nia­no po­świę­ca­ną wodą ze źró­dła w ko­ście­le św. Bar­ba­ry le­czą­cą wszel­kie cho­ro­by oczu. Parę tych me­da­li­ków po­świę­co­nych na Ja­snej Gó­rze prze­cho­wu­ję sta­ran­nie do dziś dnia.

Spa­ce­ru­jąc wol­no przy wy­jąt­ko­wo do­brej, mimo że li­sto­pad po­go­dzie, że­gna­łem spoj­rze­niem od­le­głe lecz wi­docz­ne miej­sce mo­ich wy­cie­czek - Zie­lo­ną Górę i basz­ty ruin zam­ku w Olsz­ty­nie, gdzie w czter­na­stym wie­ku w za­mu­ro­wa­nym lo­chu zgi­nął śmier­cią gło­do­wą wo­je­wo­da po­znań­ski Ma­ciej Bor­ko­wic^(¹¹), za­mknię­ty w niej żyw­cem za bunt prze­ciw kró­lo­wi Ka­zi­mie­rzo­wi Wiel­kie­mu, zaś w szes­na­stym wie­ku Ka­sper Kar­liń­ski^(¹²) obro­nił się przed woj­ska­mi ar­cy­księ­cia au­striac­kie­go Mak­sy­mi­lia­na^(¹³).

Pa­trząc w dół, oko wi­dzia­ło u pod­nó­ża mu­rów klasz­tor­nych dużą, pu­stą, po­ro­śnię­tą tra­wą prze­strzeń ogra­ni­czo­ną obu par­ka­mi i uli­cą Sied­miu Ka­mie­nic z jed­nej, a Ja­sno­gór­ską z dru­giej stro­ny. W jej środ­ku w la­tach za­bo­rów stał po­mnik cara Alek­san­dra Oswo­bo­dzi­cie­la, któ­ry zniósł w Kró­le­stwie Pol­skim, czy­li Kon­gre­sów­ce, pańsz­czy­znę. W ra­mach uro­czy­sto­ści trzech­set­le­cia pa­nu­ją­ce­go domu Ro­ma­no­wych, od­by­ła się wiel­ka pa­ra­da przed ge­ne­rał-gu­ber­na­to­rem Ży­liń­skim^(¹⁴), w któ­rej bra­ły udział woj­ska ca­łe­go gar­ni­zo­nu, a więc dwa puł­ki pie­cho­ty (tak zwa­nych strieł­kow), pułk hu­za­rów, bry­ga­da po­gra­nicz­nej stra­ży i ba­te­ria ar­ty­le­rii, któ­rej pięk­ne, ro­słe ko­nie za­wsze po­dzi­wia­łem. Po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści po­mnik zo­stał strą­co­ny z pie­de­sta­łu i ol­brzy­mi plac cały przy­wró­co­ny pąt­ni­kom, któ­rzy na nim obo­zo­wa­li w se­zo­nie na wo­zach okry­tych na pa­łą­kach płót­nem, ja­ki­mi prze­mie­rza­li nie raz set­ki ki­lo­me­trów w usta­lo­nym od wie­ków po­rząd­ku: na prze­dzie krzyż i ksiądz w kom­ży, za nim ko­bie­ty w bia­łych chust­kach na gło­wie, da­lej męż­czyź­ni bez cza­pek, wresz­cie ta­bor za­przę­żo­ny w zmę­czo­ne pod ko­niec wę­drów­ki chłop­skie ko­ni­ki.

Na tym pla­cu, ukry­ty za co­ko­łem po­mni­ka, przy­glą­da­łem się ro­syj­skim strieł­kom jak strze­la­li z ka­ra­bi­nów w pew­ne okno w klasz­to­rze, do­kąd wdarł się ja­kiś ban­dy­ta czy bo­jo­wiec i bro­nił się do ostat­niej kuli. W la­tach re­wo­lu­cji 1905 roku fa­bry­ki czę­sto­chow­skie, szcze­gól­nie od­lew­nia że­la­za Ra­ków, były ogni­ska­mi bun­tu i na Pą­ko­wie sta­cjo­no­wa­ła sot­nia ko­za­ków. Do dziś pa­mię­tam wy­so­ką po­stać pry­sta­wa (ko­mi­sa­rza) po­li­cyj­ne­go, Ar­bu­zo­wa, po­strze­la­ne­go przez bo­jow­ców jak sito. Po wy­zdro­wie­niu nie wy­cho­dził na mia­sto bez uzbro­jo­nej, dwu­oso­bo­wej osło­ny.

Nie­ste­ty, nie mia­łem już cza­su by wejść na wie­żę ja­sno­gór­ską, tę pol­ską wie­żę Eif­fla, skąd przy wy­jąt­ko­wo pięk­nej po­go­dzie moż­na było doj­rzeć na­wet wierz­choł­ki Tatr.

Oczy­wi­ście, na mój sto­su­nek do Ja­snej Góry, po­dob­nie jak i in­nych chłop­ców mego wie­ku i śro­do­wi­ska, de­cy­du­ją­cy wpływ wy­warł Po­top. Na­tu­ral­nie, każ­dy z nas sły­szał na lek­cjach pol­skie­go z ust Bie­gań­skiej-Pło­dow­skiej, że cho­rą­ży or­szań­ski Kmi­cic był po­sta­cią praw­dzi­wą, ale więk­szość jego bo­ha­ter­skich przy­gód i wy­czy­nów to fik­cja i pro­dukt wy­obraź­ni i ge­niu­szu Sien­kie­wi­cza. Nic to dla nas nie zna­czy­ło. Dla nas Kmi­cic wy­sa­dza­ją­cy pro­chem szwedz­ką ko­lu­bry­nę to był fakt hi­sto­rycz­ny i nie­raz krą­żąc po wa­łach sta­ra­łem się tę ko­lu­bry­nę umiej­sco­wić. Wresz­cie do­sze­dłem do wnio­sku, że sta­ła w po­ło­wie dro­gi mię­dzy mu­ra­mi klasz­tor­ny­mi a uli­cą Sied­miu Ka­mie­nic, w naj­star­szej czę­ści Czę­sto­cho­wy. Tak to fik­cja przy pew­nym na­sta­wie­niu zmie­nia się w rze­czy­wi­stość.

Wę­dru­jąc tak po klasz­to­rze i wa­łach, słu­cha­jąc śpiew­nej mo­dli­twy ca­ril­lo­nu z wie­ży roz­le­ga­ją­cej się co pe­wien czas, za­lud­nia­łem je po­sta­cia­mi z Po­to­pu. Oto okno z na­roż­ni­ko­wej wie­ży klasz­tor­nej, z któ­re­go z pew­no­ścią wy­glą­dał ksiądz Kor­dec­ki^(¹⁵) ubra­ny w bia­ły ha­bit pau­li­na, ob­ser­wu­jąc ru­chy Szwe­dów. Oto po­dwó­rzec klasz­tor­ny, na któ­rym zbie­ra­ła się za­ło­ga klasz­tor­na. A tam szcze­li­na w ska­le, w któ­rej z pew­no­ścią za­miesz­ki­wa­ła wów­czas że­bracz­ka Kon­stan­cja. Cza­sa­mi prze­szłość na­gra­dza­ła mnie za pa­mięć. Prze­cho­dząc obok wy­rwy w re­pe­ro­wa­nym mu­rze klasz­tor­nym, zna­la­złem na ku­pie sta­rych ce­gieł za­rdze­wia­ły jed­no­kur­ko­wy pi­sto­let. Oczy­ści­łem go z resz­tek ska­mie­nia­łe­go wap­na i za­nio­słem do mu­zeum, gdzie po do­kład­nym zba­da­niu uzna­no go za broń z okre­su Kon­fe­de­ra­cji Bar­skiej.

Naj­wię­cej wra­żeń do­star­czał jed­nak skar­biec ja­sno­gór­ski, do któ­re­go za­glą­da­łem od cza­su do cza­su, nie­raz opro­wa­dza­jąc ja­kie­goś przy­jezd­ne­go człon­ka ro­dzi­ny. Mie­ści­ły się w nim tony zło­ta i ty­sią­ce dro­gich ka­mie­ni. Nic dziw­ne­go, że hra­bia Wrzesz­czo­wicz do­ra­dzał ge­ne­ra­ło­wi Mi­ne­ro­wi^(¹⁶) ob­ło­wie­nie się tym skarb­cem, któ­ry, jak mó­wił, „ślu­bu­ją­cym ubó­stwo mni­chom nie był po­trzeb­ny”. Dla mnie każ­da zło­ta i ob­sy­pa­na bry­lan­ta­mi mon­stran­cja, każ­dy zło­ty kie­lich i set­ki in­nych dro­go­cen­nych da­rów, łą­czy­ły się z pro­ce­sją kró­lów pol­skich od­wie­dza­ją­cych klasz­tor i skła­da­ją­cych mu hoj­ne dary. Prze­wod­nik po tym skarb­cu był w grun­cie rze­czy krót­kim pod­ręcz­ni­kiem hi­sto­rii Pol­ski.

Wra­ca­łem już przy­spie­szo­nym kro­kiem w dół mię­dzy par­ka­mi i ja­koś wzru­szo­ny tym po­że­gna­niem z Ja­sną Górą, któ­rą nie­wia­do­me kie­dy znów zo­ba­czę, od­twa­rza­łem so­bie w pa­mię­ci bliż­sze mi już cza­sy i ob­ra­zy.

Oto idą­ca w dół dro­ga mię­dzy dwo­ma par­ka­mi, gdzie sto­czy­łem pierw­szą moją wal­kę z Niem­ca­mi. Po za­war­ciu w mar­cu 1918 mię­dzy mo­car­stwa­mi cen­tral­ny­mi a rzą­dem bol­sze­wic­kim trak­ta­tu brze­skie­go i przy­zna­niu jesz­cze przed tym Chełmsz­czy­zny so­wiec­kiej Ukra­inie, ty­sią­ce Czę­sto­cho­wia­ków ze­bra­ło się na pla­cu pod Ja­sną Górą, któ­ra sta­no­wi­ła en­kla­wę au­striac­ką w ser­cu oku­pa­cji nie­miec­kiej, by de­mon­stro­wać prze­ciw­ko utra­cie Chełmsz­czy­zny. Usta­wi­li­śmy się w głę­bo­kie sze­re­gi po kil­ka­dzie­siąt osób i ru­szy­li­śmy dro­gą mię­dzy par­ka­mi w kie­run­ku mia­sta. Kro­czy­łem w pierw­szym rzę­dzie ze zdro­wą pałą w ręku, obok pre­zy­den­ta mia­sta, so­cja­li­sty Jar­mu­ło­wi­cza ^(¹⁷). Naj­pierw ru­szy­ła na nas nie­miec­ka ka­wa­le­ria, a po tym kom­pa­nia pie­cho­ty, któ­ra pu­ści­ła w ruch kol­by ka­ra­bi­nów. Wy­rżną­łem pałą w udo ja­kie­goś ka­wa­le­rzy­stę, a on mnie po­czę­sto­wał pła­zem sza­bli przez ple­cy, po czym wdra­pa­łem się jak kot na wy­so­ki par­kan z me­ta­lo­we­go dru­tu i ze­sko­czy­łem do par­ku, skąd już le­ciał na Niem­ców grad ka­mie­ni. Wy­co­fa­li się szyb­ko, bez strza­łu i żad­nych ofiar. Wi­docz­nie taki był roz­kaz.

Oto park po pra­wej stro­nie, gdzie przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą urzą­dzo­no Po­wszech­ną Wy­sta­wę Kra­jo­wą. Rżnę­ła na niej po parę go­dzin dzien­nie na­ro­do­we i lu­do­we me­lo­die ubra­na w bia­łe suk­ma­ny słyn­na or­kie­stra Ka­ro­la Na­my­słow­skie­go^(¹⁸), zło­żo­na z chło­pów, któ­rych wy­kształ­cił na mu­zy­ków. Przy­sta­wa­łem też za każ­dą byt­no­ścią na wy­sta­wie przed klom­bem z kwia­tów przed­sta­wia­ją­cym bia­łe­go orła na czer­wo­nym tle. Cała Czę­sto­cho­wa za­śmie­wa­ła się, po­wta­rza­jąc tłu­ma­cze­nie za­rzą­du wy­sta­wy dane car­skim wła­dzom, su­ro­wo do­ma­ga­ją­cym się wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go orzeł jest bia­ły i jed­no­gło­wy, a nie car­ski czar­ny i dwu­gło­wy. Tłu­ma­cze­nie było na­der pro­ste, bo ogrod­ni­cze: sa­dzon­ki czar­ne­go orła się nie przy­ję­ły. Że się na tym skoń­czy­ło, do­po­mo­gła ła­pów­ka, ta oli­wa sma­ru­ją­ca try­by każ­de­go ab­so­lut­ne­go ustro­ju, to­le­ro­wa­na prze­zeń, a na­wet ochra­nia­na. Car­ski stwo­rzył na­wet spe­cjal­ne okre­śle­nie dla dy­gni­ta­rza, któ­ry wziął ła­pów­kę po­nad przy­ję­tą nor­mę i skrę­cił na tym kark. Mó­wi­ło się po pro­stu „on pro­krał­sia” („on się prze­kradł”).

Do dziś dnia pa­mię­tam tak­że ry­wa­li­zu­ją­ce na wy­sta­wie ze sobą wspa­nia­łe wę­dli­niar­nie Raj­szy­sa^(¹⁹) i Ple­ska­czyń­skie­go^(²⁰). Je­den z nich spro­wa­dził z Nie­miec ma­szy­nę-au­to­mat, do któ­rej z jed­nej stro­ny wrzu­ca­ło się po­łcie mię­sa, a z dru­giej wy­ska­ki­wa­ły go­rą­ce pa­rów­ki, sprze­da­wa­ne na miej­scu z buł­ką i musz­tar­dą na sztyw­nym pa­pie­ro­wym ta­le­rzy­ku za­le­d­wie za parę ko­pie­jek. Ob­ja­da­łem się nimi na ile tych ko­pie­jek star­cza­ło. Mu­szę tu do­dać w imię praw­dy, że pu­blicz­ność wi­dzia­ła tyl­ko go­rą­ce pa­rów­ki wy­ska­ku­ją­ce z au­to­ma­tu, na­to­miast rze­ko­me wrzu­ca­nie su­ro­wych po­łci mię­sa było ukry­te przed jej wzro­kiem. Może to w Czę­sto­cho­wie, mie­ście cu­dów, a nie w No­wym Jor­ku na­ro­dzi­ła się wów­czas tak zwa­na „ame­ry­kań­ska pro­pa­gan­da”, któ­ra po­tra­fi wszyst­ko lu­dziom wmó­wić.

Tuż obok par­ku, ale już w Trze­ciej Alei, stał okrą­gły bu­dy­nek cyr­ku. Dziś na­zwał­bym go małą ko­pią rzym­skie­go Co­los­seum. Tu się od­by­wa­ły wal­ki za­pa­śni­ków, fran­cu­skie i wol­no-ame­ry­kań­skie. Dla uczni wstęp był wzbro­nio­ny, ale to do­da­wa­ło tyl­ko na­szej obec­no­ści uro­ku rze­czy za­ka­za­nej. Wy­sia­dy­wa­li­śmy na ga­le­rii na naj­tań­szych miej­scach i pod­pa­try­wa­li­śmy za­pa­śni­ków. Po pew­nym cza­sie każ­dą wol­ną chwi­lę w szko­le i bur­sie spę­dza­li­śmy na wal­kach, od któ­rych bar­dzo ucier­pia­ły łóż­ka i mie­li­śmy już wła­snych czem­pio­nów spa­ce­ru­ją­cych po ko­ry­ta­rzach szko­ły w bla­sku sła­wy, jaka ich ota­cza­ła.

Wal­ki były zor­ga­ni­zo­wa­ne bar­dzo spryt­nie i opar­te na kry­te­riach na­ro­do­wo-ra­so­wych. W czo­ło­wej gru­pie ry­wa­li­zo­wa­li za­wsze: Ro­sja­nin, Po­lak i Żyd. Do dziś pa­mię­tam na­zwi­ska: ru­skij czem­pion mira (ro­syj­ski mistrz świa­ta), ol­brzym Ro­ma­nów, pol­ski pięk­nie zbu­do­wa­ny Pod­bi­pię­ta (pseu­do), w któ­rym ko­cha­ły się na za­bój tłu­my Czę­sto­cho­wia­nek, ży­dow­ski gru­bas Wild­man, no i oczy­wi­ście „Czar­na ma­ska”. Wal­czy­li ze zmien­nym szczę­ściem bu­dząc na­ro­do­we na­mięt­no­ści, dzie­ląc mia­sto na trzy obo­zy i pro­wo­ku­jąc bój­ki i zaj­ścia, ale zwy­cię­żał za­wsze Ro­sja­nin.

Da­lej w Trze­ciej Alei, w za­bu­do­wa­niach po­klasz­tor­nych przy ko­ściół­ku Pan­ny Ma­rii mie­ści­ło się na­sze gim­na­zjum imie­nia Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza, któ­re ob­ję­ło w po­sia­da­nie te bu­dyn­ki po daw­nym gim­na­zjum ro­syj­skim; uczęsz­cza­łem doń od wstęp­nej kla­sy. Z uczu­ciem dumy mo­głem się uwa­żać za ele­ment sta­ły, coś jak słoń­ce, wo­kół któ­re­go krą­żą gwiaz­dy - gim­na­zja, pro­fe­so­ro­wie, książ­ki i ję­zy­ki, a on jest za­wsze ten sam.

Z po­by­tu w gim­na­zjum ro­syj­skim, obok któ­re­go w se­zo­nie po­dą­ża­ły na Ja­sną Górę set­ki piel­grzy­mek (tzw. kom­pa­nii) z ca­łej Pol­ski za­kłó­ca­jąc, po­boż­nym śpie­wem i tur­ko­tem wo­zów wy­kła­dy pro­fe­sor­skie, pa­mię­tam czte­ry spe­cjal­ne wy­pad­ki.

Pierw­szy, to wi­zy­ta bi­sku­pa die­ce­zji ku­jaw­sko-ka­li­skiej Zdzi­to­wiec­kie­go^(²¹), któ­ry prze­mó­wił do nas ze­bra­nych na sali gim­na­stycz­nej po pol­sku i za­ape­lo­wał, aby­śmy za­wsze pa­mię­ta­li, że je­ste­śmy Po­la­ka­mi i ka­to­li­ka­mi. Przy­słu­chi­wał się temu z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem, ubra­ny w wy­szy­wa­ny zło­tem wic­mun­dir, pie­róg i szpa­dę, na cze­le ro­syj­skie­go cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go, okrą­gło­gło­wy i łysy dy­rek­tor Na­rbie­kow. Apel zro­bił na nas ogrom­ne wra­że­nie, a od­wa­gę bi­sku­pa uzna­li­śmy za im­po­nu­ją­cą.

Dru­gi, to na­pię­cie w kla­sie, gdy na hi­sto­rii wy­kła­da­nej przez te­goż Na­rbie­ko­wa do­szli­śmy do roz­dzia­łu o pol­skich „mia­tie­żach” (po­wsta­niach). Uczo­no wów­czas tzw. me­to­dą pa­znok­cio­wą, to jest: weź­mie­cie na przy­szłą lek­cję od­tąd-do­tąd. Na­pię­cie ro­sło przez całą go­dzi­nę re­cy­to­wa­nia przez uczniów za­da­nych po­przed­nio stro­nic, udzie­la­jąc się rów­nież ko­le­gom-Ro­sja­nom, ra­czej z nami sym­pa­ty­zu­ją­cym, a przez nas bez­li­to­śnie po­lo­ni­zo­wa­nym i mó­wią­cym na ogół po­praw­nie po pol­sku. Wresz­cie, tuż przed dzwon­kiem oznaj­mia­ją­cym ko­niec lek­cji, Na­rbie­kow nie pa­trząc na kla­sę ogło­sił: „Od stro­ni­cy tej do tej” (czy­li roz­dział o pol­skich po­wsta­niach) „wy­czerk­nuć” (wy­kre­ślić). Ode­tchnę­li­śmy z ulgą i Na­rbie­kow stał się w jed­nej chwi­li naj­po­pu­lar­niej­szym z pro­fe­so­rów.

Trze­cia, to nie­spo­dzie­wa­na wi­zy­ta wie­czo­rem na stan­cji dla uczniów pro­wa­dzo­ną przez moją Mamę, któ­ra w ten spo­sób za­ra­bia­ła na wy­kształ­ce­nie i utrzy­ma­nie ca­łej piąt­ki swych dzie­ci, „pa­moszcz­ni­ka kła­sna­wo na­staw­ni­ka” (po­moc­ni­ka wy­cho­waw­cy kla­so­we­go), An­drie­ja An­drie­je­wi­cza Łu­pi­ka. Na­krył mnie na czy­ta­niu „Gro­mu Ma­cie­jo­wic­kie­go”, książ­ki wy­da­nej w Kra­ko­wie i prze­my­co­nej do Kon­gre­sów­ki, czy­li na lek­tu­rze za­ka­za­nej. Ja­koś nie wy­le­cia­łem z gim­na­zjum z „wil­czym bi­le­tem”, ale do­sta­łem czwór­kę ze spra­wo­wa­nia (przy trój­ce obo­wią­zy­wa­ło wy­rzu­ce­nie) i od­sie­dzia­łem to w ko­zie przez ja­kiś tu­zin nie­dziel, po dwie go­dzi­ny co nie­dzie­la, po szkol­nym na­bo­żeń­stwie.

Wresz­cie czwar­ty - nie po­tra­fi­łem wy­re­cy­to­wać człon­ków pa­nu­ją­cej ce­sar­skiej ro­dzi­ny. Cara wy­mie­ni­łem pra­wi­dło­wo, że Ni­ko­łaj Wta­roj Alek­san­dro­wicz, przy ce­sa­rzo­wej się po­tkną­łem, a z resz­ty ro­dzi­ny, tj. na­stęp­cy tro­nu i trzech có­rek, wy­szedł groch z ka­pu­stą. Od­sie­dzia­łem to w ko­zie, wy­pi­su­jąc przez dwie go­dzi­ny wszyst­kie imio­na i „otcze­stwa” kre­dą na ta­bli­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: