Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

... Chyba nie mogę Pani posądzić o demonizm. Witkacy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

... Chyba nie mogę Pani posądzić o demonizm. Witkacy - ebook

Akcja książki pozwala zajrzeć poza zasłony czasu lat trzydziestych życia zakopiańskiej bohemy, zwanej przez wielu dekadencją, jak również kręgów intelektualnej prosperity przedwojennej Polski. Postacie autentycznie wówczas żyjących, a często nieznanych lub zapomnianych osób mieszają się z prominentami jak Słonimski, Gombrowicz, Boy-Żeleński, Tatarkiewicz, no i oczywiście Stanisław Ignacy Witkiewicz, który jest jednym z głównych bohaterów książki.

Napisano bardzo wiele prac o tym wielce kontrowersyjnym artyście, dramaturgu i filozofie, lecz liczba pozycji zbeletryzowanych dotyczących jego życia codziennego, zmagania się z ówczesną rzeczywistością czy pracy jako artysta sprowadza się zaledwie do kilku tytułów.

To na tle ostatnich sześciu lat życia Witkacego zostaje tu wskrzeszona jedna z jego wysoce medialnych modelek, nieznanych ogółowi. Jest nią Genia Wyszomirska (babka autora), zwana też „Asymetryczną Damą”. Zostawiła ona wnukowi w spadku bardzo bogaty materiał informacyjny o swoich koneksjach zarówno z Witkacym, jak i z resztą ówczesnej intelektualnej elity lat poprzedzających wojnę, którym autor dzieli się z czytelnikiem.

Powieść oddaje nastrój ówczesnej epoki z dużą dozą humoru, opisów piękna Tatr, jak również nutą dyskretnej erotyki. Jest tu również próba rozładowania narosłych przez lata utartych i często krzywdzących szablonów wartościowania ówczesnego zakopiańskiego środowiska.

Należy również podkreślić, że książka jest utrzymana w stylu językowym tamtych lat i pisana w konstrukcji scenariusza filmowego.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-926-2
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Oddaję do rąk Czytelnika książkę, która stara się uchylić i ocalić przed zapomnieniem rąbek tajemnic historii przedwojennej Polski.

Chciałbym szczególnie podziękować osobom, bez których nie doszłoby do doprowadzenia mojej pracy do obecnej formy.

Przede wszystkim księżnej Joannie Bogusławskiej-Radziwiłł, która z ciepłem i humorystyczną dyscypliną wpłynęła na zachowanie stylu epoki, a przede wszystkim czystości mojej polszczyzny.

Merytoryczną korektę językową zawdzięczam Pani mgr Alicji Rausz, związanej z drukarnią „Grafix” w Gdańsku.

Za pomoc w poszukiwaniach wydawnictwa, a głównie za gorące słowa uznania dziękuję przyjaciółce Isi Rokwisz z Warszawy, mojemu bratu Maciejowi Makowskiemu, byłej małżonce prof. dr hab. Bożenie Werbart oraz towarzyszce życia dr Ingrid Thernfrid.Wstęp

Pomyśleć można, że banalne spotkanie przeciętnej mieszczki Eugenii Wyszomirskiej, matki mojego ojca, ze znanym, acz kontrowersyjnym portrecistą Stanisławem Ignacym Witkiewiczem nie będzie na tyle ważne, aby o tym po osiemdziesięciu latach pisać.

Ona – zamężna podówczas z jubilerem w Częstochowie – marzyła w głębi duszy o wyrwaniu się z codzienności, może nawet o karierze. On – głośny filozof, dramaturg i portrecista, przez większość traktowany jako oryginał czy ekscentryk, a przez innych lubiany za ostro prowokacyjny styl w swoich licznych felietonach i niezwykle celne uwypuklanie cech osobowości u portretowanych. Moim zadaniem nie jest jednak analiza artystycznych parametrów portretów Witkacego czy cech języka utworów literackich, więc odsyłam czytelnika do bogatej literatury z tej dziedziny.

Kim była Eugenia, znana wśród przyjaciół jako Genia (używam konsekwentnie tego zdrobnienia w niniejszej książce)? Urodziła się 5 lutego 1903 roku w częstochowskiej ubogiej rodzinie robotniczej. Dzieje rodziców Geni mogłem odtworzyć na podstawie jej relacji oraz zdawkowych dokumentów zachowanych w Muzeum Miasta Katowic. Matka, Franciszka z Sikorskich, pochodziła z żydowskiej, przechrzczonej w drugiej połowie XIX wieku rodziny, zamieszkałej podówczas w Sosnowcu. Ojciec, Józef Sikora, pracował jako robotnik w którymś z kilku zakładów produkcyjnych. Oboje rodzice, półanalfabeci, mimo niedostatku posłali wszystkie pięcioro swoich dzieci do szkoły elementarnej czy też przyfabrycznej, aby nauczyły się pisać i czytać. Rodziny, niestety, nie było stać na dalszą edukację, tak że Genia borykała się przez całe życie z niedostatkiem wykształcenia. Jednocześnie od najmłodszych lat cechowały ją ciekawość życia, chęć wybicia się, a szczególnie ucieczki od codzienności i ubóstwa.

Genia, ok. 1922

Taką chwilową ucieczką od rzeczywistości było kino, na które wydawała wszystkie swoje oszczędności. Według jej relacji potrafiła oglądać ten sam film wiele razy. Wszyscy częstochowscy miłośnicy ekranu znali się, a spotkania w sali kinowej zamieniały się po spektaklu w zażarte dyskusje. W kinie też Genia poznała swego pierwszego męża, właściciela niedużego zakładu jubilerskiego, Władysława Wyszomirskiego, którego rodzina przeprowadziła się w końcu XIX wieku z Królewca do Częstochowy.

Genia i Władysław pobrali się, a półtora roku później, 4 stycznia 1923 roku, urodził im się syn Władysław junior. Nie ma tu miejsca na osądzanie tego związku, ale należy zaznaczyć, że z różnych powodów małżeństwo dosyć szybko przestało istnieć, a liczne konflikty, problemy i kryzysy spowodowały, że oboje zaczęli się od siebie oddalać. Rozejście się małżonków nastąpiło, gdy Genia już od ponad roku mieszkała, praktycznie rzecz biorąc, w Zakopanem. Po rozwodzie w marcu 1935 roku bardzo szybko, bo już czwartego czerwca, wzięła ślub z Józefem Stopką, ratownikiem GOPR-u, przewodnikiem po Tatrach i fotografem, z którym rozstała się już w czasie okupacji – w 1940 roku. Przeniosła się wtedy z Zakopanego do Katowic i otworzyła zakład fotograficzny. Jeszcze raz wyszła za mąż w 1955 roku za jedenaście lat młodszego od siebie Waleriana Kuźnickiego, z którym rozwiodła się po dziewięciu latach. Żyjąc ostatnie lata sama, często organizowała wystawy swoich portretów w wielu miastach Polski. Zmarła 23 maja 1979 roku w Katowicach.

Wystawa w Domu Plastyka, Gliwice 1968

Wróćmy jednak do upalnego lata 1933 roku i do spotkania Geni z Witkacym na ulicy Nowy Świat w Warszawie. Ich powiązania nie były długotrwałe i ograniczają się do sześciu lat poprzedzających drugą wojnę światową. Genia została ulubioną modelką Witkacego, tak jak sobie od pierwszego wejrzenia wymarzył. Zostawił jej po sobie dokładnie 89 portretów, a nie, jak się utarło w kilku publikacjach, około setki. Zgodzę się na dziewięćdziesiąt, biorąc pod uwagę fakt, że jeden pastel sprzedała chyba jeszcze w 1934 roku.

Wystawa, Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych, Kraków 1970

Późniejsze losy jej kolekcji, tak jak i wielu innych, są zagmatwane. Kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt egzemplarzy zniszczyła sama. W rozmowach ze mną podawała kilka powodów, głównie wilgoć w mieszkaniu lub lęk przed okupantem hitlerowskim, a nawet powojenną komunistyczną rzeczywistością. Najbardziej jednak wierzę w to, że na tych zniszczonych nie podobała się sobie samej. Kilka portretów zniknęło, a dwa zostały zabrudzone jedzeniem przez nieostrożną znajomą. Jeden portret wymieniła w 1938 roku ze znanym publicystą Boyem-Żeleńskim, którego ogromny zbiór witkacjanów spłonął w Powstaniu Warszawskim. W zamian za swój egzemplarz dostała autoportret Witkacego. Zachowała go i wchodzi on teraz w skład jej kolekcji w Muzeum Miasta Katowic.

Po wojnie mieszkała, niestety, w lokalach nieprzystosowanych do przechowywania stert pasteli. Ciągłe przenoszenie rysunków z miejsca na miejsce, złe oświetlenie, a głównie wilgoć sprawiły, że portrety niszczały, tak że w chwili, gdy dostały się do rąk konserwatorów, były w bardzo złym stanie.

Napisałem kilka lat temu krótką nowelę. Pokazałem kilku przyjaciołom. „Pisz więcej! To bardzo interesujące, no i wciąga” – usłyszałem.

Wysłałem też tę nowelę najlepszemu witkacologowi, profesorowi Januszowi Deglerowi we Wrocławiu. Zaczęliśmy jakiś dialog, ale coś się pogmatwało, na co wpłynęły moje osobiste problemy, a krótko potem zawał serca, operacja i długa rekonwalescencja. Nie odpowiedziałem na czas na jego korespondencję. Jakiś list zaginął i kontakt się urwał, czego bardzo żałuję. Posłuchałem więc przyjaciół i nowelę włączyłem w objętość tej książki.

Właściwie nie wiadomo, od czego zacząć, pisząc wstęp do powieści biograficznej, do której obiektywne źródła historyczne są bardzo ograniczone, powiedziałbym, prawie żadne. Parę dokumentów, kilkanaście fotografii i lakoniczna korespondencja, którą stanowi kilka kartek pocztowych wysłanych przez Witkacego do mojej babki Geni Wyszomirskiej w latach 1933 – 39. Mój kontakt z nią ogranicza się również do kilku lat między 1963 a 1971. Spotkania nasze, osnute tajemnicą przed resztą i tak nielicznej rodziny, miały z mojej strony charakter intensywnego zbierania wiadomości o jej, jak to nazywaliśmy, „zakopiańskiej karierze”. Imponowała mi jej przeszłość jako kobiety wolnej, która nie wstydziła się swojego zaangażowania w życie ówczesnej awangardy, traktowanej najczęściej przez stróżów moralności jako niecenzuralna dekadencja.

Z początku nie chciała, abym cokolwiek notował, ale z czasem zaczęła to traktować jako młodzieńczy wybryk: „Pisz, jak tak bardzo chcesz. I co ci z tego przyjdzie? I tak nikt tego nie będzie czytał…”. Oczywiście nikt oprócz mnie tych notatek później nie czytał. Posegregowane w ciąg chronologiczny, czasami kilka razy przepisywane luźne kartki oraz bruliony, zapisane w czasie tych kilkunastu spotkań, czytane wiele razy, poplamione kawą i popiołem papierosów, niestety przepadły w zawirowaniach mojego emigracyjnego życia. Zostało mi tylko kilkanaście fotografii z tamtych lat i przewodnik po Tatrach, który Witkacy podarował Geni w 1935 roku.

Jednocześnie treść tych zaginionych zapisków wyryła się w mojej pamięci jak film, który wciąga i do którego chętnie się wraca. Gdy obecnie po wielu latach postanowiłem wskrzesić pamięć wydarzeń codzienności tamtych przedwojennych czasów, starałem się utrzymać całość w konwencji scenariusza filmowego. Starałem się również przedstawić ciągłość zdarzeń w porządku chronologicznym, jak również w miarę konsekwentnie stosować swoistą archaizację językową, aby wprowadzić czytelnika w nastrój witkacowskiej rzeczywistości lat trzydziestych. Czy mi się to udało? Nie wiem. Pozostawiam to do oceny czytelnika.

Jak już wspomniałem, znaczący brak źródeł historycznych, których obiektywność byłaby sprawdzianem wiarygodności opisanych przeze mnie wydarzeń, w pewnym stopniu ogranicza traktowanie tej książki jako powieści biograficznej. W takich przypadkach łatwo dać ponieść się wyobraźni, a niebezpieczeństwo wykorzystywania informacji z trzeciej ręki wpływa katastrofalnie na przedstawienie faktów. Każdy coś doda, naświetli epizod ze swojego punktu widzenia i, jak to się często zdarza, doda coś pikantnego. W wyniku tego z najzwyklejszego momentu życia codziennego mamy gotową wielką sensację, niemającą nic wspólnego z obiektywną rzeczywistością.

Gdybym, zbierając wiadomości o życiu Geni i jej relacji (a raczej koligacji) z Witkacym, bazował na punkcie widzenia i na faktach przedstawianych przez moją matkę lub ojca, treść książki byłaby diametralnie inna, a raczej nigdy nie zdecydowałbym się na jej napisanie.

Gdy po raz pierwszy w jej katowickim mieszkaniu oglądałem portrety, nie wiedziałem o niej nic oprócz tego, że jest osobą skrytą, przeogromnie niedostępną i przeczuloną na własnym punkcie. Wiele lat żyła zamknięta we własnym świecie, a raczej w sanktuarium, które zbudowała na przeżyciach z tamtych sześciu zakopiańskich lat. Może dlatego pamiętała każdy najdrobniejszy szczegół i wypowiedzi ludzi, z którymi się stykała na co dzień, jak również osób przypadkowo spotykanych na licznych imprezach, zwanych przez Witkacego papojkami. Zresztą nazwa ta szybko się przyjęła w miejscowym środowisku intelektualnej bohemy.

Ta fenomenalna pamięć do detali, a szczególnie do nazwisk, była cechą, której, niestety, po niej nie odziedziczyłem. Jednocześnie miała duże trudności w formułowaniu tego, co chciała powiedzieć, i używaniu poprawnej polszczyzny. Nie znosiła, jak się ją poprawiało czy starało uzupełniać braki w wypowiedziach. Zacinała się w sobie i trzeba było dobrze się wysilać, aby nie tupnęła nogą w zacietrzewieniu: „Już nic nigdy więcej nie opowiem…”. Jednak po dłuższej chwili wracaliśmy do przerwanego tematu, ale zawsze na jej warunkach. Kilka razy chciałem sprawdzić, czy wersje tego samego zdarzenia są identyczne. Wracałem zatem do jakiejś okoliczności, o której rozmawialiśmy bardzo dawno temu, i wszystkie wersje w stu procentach się ze sobą zgadzały.

Nastrój takiego spotkania, a szczególnie okoliczności, jak do tego doszło, że stałem się jedynym spadkobiercą jej przeżyć jako modelki Witkacego, oddaję i opisuję w części Epilog 2.

Zastanawiałem się często, dlaczego właśnie ja, mimo że wnuk, ale jednak zupełnie nieznajomy, stałem się w bardzo krótkim czasie kimś bliskim. Osobą, której postanowiła zaufać, ujawniając niedostępne dla nikogo w jej otoczeniu i zawsze pilnie strzeżone, nawet najintymniejsze tajemnice swojego zakopiańskiego życia.

Niestety, tylko ona mogłaby na to pytanie odpowiedzieć. Przypuszczam, że albo reakcja na siebie dwóch diametralnie różnych osobowości dała pozytywny rezultat, albo Genia z wiekiem doszła do wniosku, że nie chce jednak, aby wiedza o jej burzliwym okresie życia poszła w zapomnienie. A nie chciała widać zostawić po sobie wizerunków patrzących w przestrzeń bez uosobienia tego, co się za nimi kryje i co bezpowrotnie odeszłoby w niepamięć.

Muszę podkreślić, że zachowałem prawie wszystkie oryginalne nazwiska, przezwiska i imiona, ponieważ te osoby są postaciami historycznymi i można do nich dotrzeć w wielu publikacjach, zachowanych listach i archiwach.

Osobiście zetknąłem się z dwiema osobami, które często przewijają się w tej książce.

Pierwsza to drugi mąż Geni – Józek Stopka. Mieszkał jeszcze w latach pięćdziesiątych naprzeciwko Watry w Zakopanem. Był podówczas żonaty już po raz drugi. Stopkowie zaprzyjaźnili się z moją matką i byliśmy częstymi gośćmi w jego domu. Zawdzięczam mu pierwsze wspinaczki i miłość do Tatr. Jego spontaniczny śmiech przy moich pierwszych niezdarnych narciarskich wyczynach pamiętam jak dziś: „Twoja babka Genia była lepsza od ciebie. Nigdy sobie tyłka nie stłukła…”. Kilka lat temu starałem się dotrzeć do śladów po Józku. Te dwa czy trzy portrety, jakie Witkacy mu zrobił, wisiały, o ile pamiętam, w dużym pokoju na parterze. Chciałem w tej książce zamieścić choć jeden, aby unaocznić jego postać. Niestety, jego córki po wyjściu za mąż gdzieś się wyprowadziły i nikt już nie pamiętał „GOPR-owca o sile niedźwiedzia”.

Druga osoba to Geni najlepsza przyjaciółka, Magdalena. Imię jej jest tutaj fikcyjne, ponieważ nie udało mi się dotrzeć do jej prawdziwego nazwiska. Gdy ją ten jedyny raz spotkałem na początku lat sześćdziesiątych, było to dla mnie nieważne, a potem już było na bliższy kontakt za późno. Była Magdaleną i tak ją zawsze nazywali zarówno Józek Stopka, jak i Genia. Dom, w którym mieszkała, jak i ona sama, były w fatalnym stanie. Zobaczyłem schorowaną staruszkę z dużymi problemami psychicznymi, niedającą sobie rady z codziennością, która życie swoje uważała za gehennę. Miejscowi górale opowiadali, że kilka razy próbowała sobie te cierpienia skrócić, ale się jej to też nie udało. Nazywali ją wyrozumiale „Hrabina”, a żyła z datków dobrych ludzi i księdza z Toporowej Cyrhli.

Wytrzymałem nie dłużej niż tylko jedną godzinę w tym domu. Waląca się rudera, gdzie wiatr wiał przez szpary w ścianach, a zimą musiało być przeraźliwie zimno. Jednak nadal bystry obserwator mógł doszukać się śladów świetności czasów zakopiańskiej śmietanki intelektualnej. W jednym z pokoi olbrzymi stół zawalony stertą książek: „No, wie pan. Myszy mają trudniej, aby się do nich dostać…”. Na ścianach oprócz kilku zakurzonych olejnych obrazów w imponujących złoconych ramach kilkanaście portretów Magdaleny podpisanych przez Witkacego. Niektóre bardzo pieczołowicie dopracowane, jak je artysta nazywał – „wylizane”. Ze wszystkich patrzyła na mnie bardzo ponętna szatynka, często z arystokratycznym pobłażliwym uśmieszkiem, a jednocześnie zachowująca dystans do otoczenia. Dookoła na fotelach i tym, co kiedyś można było nazwać krzesłami, walała się masa starych damskich ubrań, podobnych raczej do szmat, które przy bliższych oględzinach można było zidentyfikować jako drogie i stylowe kreacje modniś lat trzydziestych.

Próbowała mi sprzedać pastel Witkacego: „To ja… Taka kiedyś byłam… Ot tak, za kilkaset złotych. Widzi pan. To wszystko niszczeje, a ja nie mam co jeść ani w co się ubrać”. Józek Stopka mnie ostrzegał, że to będzie dla mnie piekło, ale to był jeszcze większy ból, niż się spodziewałem. Dałem jej wszystko, co miałem w swojej podówczas studenckiej kasie. Portretu nie zabrałem, tylko jakąś książkę z tego ogromnego stołu, żeby nie czuła, że to jałmużna. W którymś momencie próbowałem pokierować naszą lakoniczną rozmowę na wspominki. Napomknąłem o Geni i że jestem jej wnukiem. Ożywiła się nawet na chwilę: „No, no! I kto by to pomyślał. Obie nie nadawałyśmy się do pracy przy pieluchach. No tak. Miała przecież syna z pierwszego małżeństwa. Nawet pan bardzo podobny. Szczególnie te same oczy…Oj, Genia! Ten gagatek…”. I to było wszystko z tej próby nawiązania do przeszłości. Znowu przygasła, zaczęła szeptać coś pod nosem i zgarbiła się jeszcze bardziej. Odwrócona plecami do mnie patrzyła nieruchomo w ścianę, prowadząc dialog z kimś, kogo w tym pokoju nie było. Uciekłem od tej czerni i tragizmu, które od niej promieniowały.

Co się stało z tą tajemniczą córką bardzo znanego przedwojennego generała, kobietą, która zerwała więzi z wysoce arystokratyczną rodziną, aby stanąć na własnych nogach? Niestety, nie udało mi się ustalić. Interesowały mnie głównie owiane tajemnicą koneksje tej niezwykłej osobowości z zakopiańskim „towarzystwem”. Gdy w roku 2006 starałem się odszukać śladów po niej, było już tak jak w przypadku Stopki – za późno. Czas zatarł u mnie pamięć o miejscu ostatnich chwil Magdy. Nikt z żyjących nie przypominał już sobie „Hrabiny z Hrubego”. Co się stało z ruderą i dobytkiem Magdaleny? Nie wiadomo.

Mam szczerą nadzieję, że czytelnik, patrząc na portrety, potrafi zmobilizować swoją fantazję do tego stopnia, aby sobie wyobrazić codzienność tamtych lat, gdyż te postaci, odzwierciedlone w tak doskonały sposób przez Witkacego, były kiedyś żyjącymi ludźmi. Ich niepowodzenia, radości i cała gama uczuć uleciały w niepamięć razem z nimi. Warto się jednak zatrzymać na chwilę, patrząc w ich nieruchome twarze oddane pastelami Witkacego, mistrza w odkrywaniu najintymniejszych cech u portretowanych. To nie jest tylko zwykła dobrze narysowana podobizna, która nie zmusza do chwili kontemplacji. Co się za tymi srogimi, zmysłowymi lub cynicznymi oczami kryje? Wzloty i upadki, szczęście lub tragedia czy też kompletna drwina albo niemoc…?

Oddaję w ręce czytelnika próbę ożywienia tych uczuć ukrytych na zawsze dla nas. Jeżeli choć jeden z całej grupy odbiorców ma takie samo zdanie, co ja, to wygrałem. Udało mi się i cała praca nie poszła na marne!

Staś zbiegał ze schodów, skacząc po dwa stopnie.

Na półpiętrze potknął się i o mało nie poleciał w dół. Po drodze potrącił starszego mężczyznę, który flegmatycznie otwierał drzwi do mieszkania.

Wzburzenie dosięgnęło szczytu.

– Czesia! Ohydna czarownica! Co ona ze mną wyprawia…? Jestem już u kresu sił… i jak zwykle te same oskarżenia…A ja tylko… Przecież muszę egzystować w taki sam sposób, jak zawsze to robiłem. Bez stymulacji mogę już w tej chwili palnąć sobie w łeb… – mamrotał do siebie.

Ktoś zachichotał w półmroku bramy. Chłopak z czapką na bakier patrzył na niego z rozbawieniem. Pokazał mu język i pogroził laską, wybiegając z mrocznego tunelu bramy na Filtrową.

Ulica była prawie pusta. Żar lipcowego słońca zapędził warszawiaków w cień mieszkań albo do lokali.

Spojrzał na rozległy teren Filtrów. Nad długimi kopcami podziemnych wodnych zbiorników gorące powietrze tańczyło od upału. Trawa jednak nie straciła swojej intensywnej zieleni i gdzieniegdzie można było dostrzec ostatnie żółte mlecze.

Na przystanku tramwajowym, w cieniu rachitycznego klonu, stała samotnie wiejska kobieta w chustce na głowie. Dwie cynkowe bańki na mleko w prowizorycznie na piersiach związanym nosidle z koca oparła o pień drzewa.

– Czy siódemka jedzie blisko Ogrodu Saskiego? A może by pan sera białego osełkę kupił? Świeży, choć gorąc jak w „piekłach”…

Nie zareagował, zatopiony w swoich myślach. Wściekłość po kolejnej awanturze z Czesią działała nadal jak potężna doza adrenaliny. Chodził tam i z powrotem po przystanku, machając rękami.

„Co za dzień! Wszystko wali się na moją głowę. Żyć mi się nie chce… I komu mogę się wyżalić? Nawet Birulowie wyjechali i zostawili mnie niemalże na bruku, na pastwę tych plotkarskich ciotek… Teraz moje największe »ubóstwienie« postponuje mnie i wyrzuca z domu. I za co? Głupie plotki o romansie z Inką, która i tak wolała tego skurczybyka Leszczyńskiego. Ale kto Czesi to powiedział? Wygląda na to, że to sama Inka pochwaliła się swoimi podbojami uwodzicielki, jak spotkała ją ostatnio w Warszawie… no bo kto…? A dziś się wystroiłem. Prawie litr wody kolońskiej… I po co…? Kwiaty i tak cisnęła przez okno… I ten dziki wrzask…”

Babina nie dawała za wygraną.

– Co pan powiada…? Jak z tą siódemką? Idzie do Saskiego czy nie?

Wściekł się i wrzasnął:

– Nie znam żadnego Saskiego i proszę mi dać spokój!

Odwrócił się do niej plecami.

Patrzył z tramwaju na ulicę, stojąc za motorniczym. Mimo otwartych okien nie czuło się przeciągu, a ławki i poręcze parzyły przy dotknięciu.

Na placu Zbawiciela przez pisk zakręcającego powoli tramwaju dosłyszał swoje imię. Ktoś stojący na chodniku machał do niego ręką.

– Staś! Stasiu…uu! Witkiewicz!

Poznał natychmiast.

„Osowiecki! Pogadam z kimś, to może zapomnę choć na chwilę o tej mojej »glątwie«”.

Wyskoczył w biegu z pełzającego pojazdu.

– Kogo ja widzę?! Król jasnowidztwa, łącznik świata żywych z wielką niewiadomą zaświatów!

Uścisnął silnie słabo podaną mu rękę, patrząc w niebieskie, przenikliwie taksujące go oczy.

– Witam, panie Witkiewicz! Pan znów w Warszawie. Czy tym razem portretowanie, czy dyskusje filozoficzne o wielkiej tajemnicy egzystencji bliźniego? Słyszałem, że żona pana, Jadwiga, pracuje od niedawna w ZUS-ie, i to na odpowiedzialnym stanowisku. Moje gratulacje!

Szli Marszałkowską. Był jakby w półśnie, myślał intensywnie i próbował doszukać się jakiegoś wyjścia ze swojej beznadziejnie zagmatwanej sytuacji. Natomiast Osowieckiemu usta się nie zamykały. Był w doskonałym humorze i nawet opowiedział jakiś soczysty kawał, co mu się bardzo rzadko zdarzało.

Stanął w pobliżu ulicy Wilczej i musiał aż zatrzymać za ramię zamyślonego Stasia, który uciekłby mu, nieświadomy, co się dookoła niego dzieje.

– Tu mieszkam. – Skinął w stronę pobliskiej bramy. – Niech pan wpadnie do mnie kiedyś na pogawędkę przy lampce koniaku… Myślę, że dobrze by to panu zrobiło.

Już odchodził, ale zawahał się i spojrzał Stasiowi w oczy.

– Cenię bardzo pana jako artystę. Szczególnie za fenomenalną umiejętność przedstawienia cech osobowości. Uważam, że jest pan mistrzem w uwypuklaniu na portretach tych niewidocznych i najczęściej intymnych elementów psychiki ludzkiej. Zwłaszcza u kobiet… – Uśmiechnął się krzywo. – Jest pan nieszczęśliwy i katastrofalnie zdeprymowany do granic wytrzymałości. Destrukcja samego siebie emanuje od pana na kilometry… Panie Stanisławie! Niech pan „Ją” zostawi i zajmie się sobą…

Zawahał się, dotknął – a raczej musnął – rękę Stasia trzymającą laskę.

– Powtarzam. Niech pan ucieka, zanim będzie za późno… Ta kobieta doprowadzi pana do zguby… To moja przyjacielska rada… – I zniknął w bramie pod numerem 17.

Staś wlókł się, człapiąc nogami. Nie patrzył przed siebie i jak przez gęstą mgłę dolatywały go pisk hamulców, klaksony samochodów i przekleństwa potrącanych przechodniów.

W głowie dudniły słowa Osowieckiego: „Zostaw ją…Uciekaj…To będzie twoja zguba…”.

Stanął, patrząc nic niewidzącymi oczami na wystawę pasmanterii.

A jednak żyć bez niej nie mogę, to straszna katorga nie mieć jej wcale… Daje mi tyle nadziei życia i pobudza do działania jak narkotyk… Jednocześnie potrafi to zniszczyć i doprowadzić mnie do furii… Skąd on może wiedzieć, że Czesia to mój czarny anioł… A może…?

Musiał stanowczo odróżniać się od innych, bo podszedł do niego przechodzący obok policjant.

– Czy coś się stało? Stoi pan przed wystawą i gestykuluje, rozmawiając z kimś… A nie widzę nikogo w pobliżu… i… Może panu w czymś pomóc…?

Ocknął się i wymamrotał zaskoczony:

– E… Chyba nie…. Po prostu rozmyślam o różnych swoich problemach… No… Może to wygląda jak teatr, ale… Taki mam styl… Ot co…

Policjant oddalił się, wzruszając ramionami. „Ludzie wariują już od tego upału… Co to będzie, jak potrwa on jeszcze kilka dni?”

Już w cieniu kościoła Trzech Krzyży ochłonął nieco i spojrzał na zegar stojący na wystawie. Prawie południe. Przetarł chustką spocone czoło. Zatęsknił do swojego łóżka na Brackiej. Odwrócił się i niemalże wpadł na dwie przechodzące kobiety. Jedna z nich, starsza, perorowała zapalczywie:

– Uważam, że musisz zawsze chodzić w kapeluszu, i to z szerokim rondem. Wspaniale ci pasuje, i to na każdą…

Reszty nie dosłyszał, ale stanął jak wryty, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy tej młodszej. Cała uprzednia „glątwa” uleciała w mgnieniu oka jak zły sen.

Jadzia! Wykapana Janczewska! Jakby spłynęła z zaświatów, i to w dodatku z bardzo tajemniczym asymetrycznym rysem twarzy…

Nie zastanawiając się, popędził z powrotem. Po drodze zdjął kapelusz i przełożył laskę do lewej ręki. Aby gdzieś nie zniknęły… Odetchnął.

Stały przed sklepem kolonialnym. Starsza nadal mówiła, a młodsza zachłystywała się od śmiechu.

Podchodząc, zaczerpnął oddechu.

– Zdaję sobie sprawę, że to olbrzymie i ohydne faux pas zaczepiać nieznajome kobiety na ulicy, lecz gdy jest to kwestia życia lub śmierci, można to jakoś zaaprobować…

Wyciągnął rękę, chcąc się przedstawić, ale ta młodsza przestała się natychmiast śmiać i wzruszywszy ramionami, zamierzała odejść. Mijając go ze zmarszczonym czołem, usiłowała coś powiedzieć, jednak ją uprzedził, wyrzucając z siebie:

– Nazywam się Stanisław Ignacy Witkiewicz i jestem portrecistą. Chciałbym bardzo zrobić pani portret. Ma pani niesamowicie interesującą i piękną twarz. Jest pani niemalże sobowtórem mojej przed laty zmarłej przyjaciółki i…

Starsza zrobiła nieokreślony ruch ręką.

– Czekaj, Genia! To nie żaden łobuz, tylko znany pan artysta Witkacy, o którym dużo się słyszy…

Uśmiechnęła się chytrze, dając do zrozumienia, że krążące po stolicy pikantne plotki o nim dotarły też do niej.

– Jestem ciotką Geni – wskazała na towarzyszkę. – Przyjechała do mnie z wizytą z Częstochowy i za trzy dni wraca do męża i syna.

Genia zrobiła krok w ich stronę z zaciętą miną.

– Drogi panie. Niezależnie, jakie są tego motywy, to nie mam zwyczaju zawierać znajomości na ulicy czy też odpowiadać na jakieś nagabywania nieznajomych, nawet jeśli są elegancko ubrani i używają dobrej polszczyzny. Oprócz tego nie interesuje mnie zamówienie u pana mojego portretu. Nie mam na to ochoty, a tym bardziej pieniędzy. Żegnam pana. Chcę być teraz zostawiona w spokoju, aby dokonać moich zakupów…

– Kapelusza oczywiście…! – przerwał jej, a ona oniemiała na moment, zaskoczona.

Roześmieli się jednocześnie.

Ciotka wzięła Genię pod rękę i odciągnęła w stronę wystawy najbliższego sklepu.

– Przepraszam pana. Muszę z nią zamienić kilka słów w cztery oczy…

Siedzieli we trójkę u Bliklego.

– Zaprosiłem szanowne panie na czekoladę, ale chyba ze względu na pogodę najbardziej odpowiednia będzie zimna lemoniada, no i szarlotka z tegorocznych papierówek.

Czuło się, że pierwsze lody zostały przełamane i rozmowa toczyła się bez większych zgrzytów. Nawet Genia, z początku sztywna i małomówna, uśmiechała się, gdy Staś sypał dowcipami i wytężał cały swój intelekt, aby pokazać się z jak najlepszej strony.

– Pani Geniu, proszę mi mówić Staś, bo tak nazywają mnie wszyscy znajomi, przyjaciele, a nawet przeciwnicy moich rozważań teoretycznych. Zależy mi ogromnie, abym mógł narysować choć jeden pani portret. Ponieważ to jest moja propozycja, wszystko, co zrobię, będzie w pani posiadaniu. Proszę nawet nie wspominać o należności. Mam zasady, że jeżeli ja coś proponuję, to jest to zawsze w sferze przyjacielskiego porozumienia. Po prostu sztuka dla sztuki. Pieniądze niszczą lub spłycają efekt i osłabiają zaangażowanie w idealne przedstawienie pozującego. Tak jest przynajmniej w moim przypadku.

Wstał, przeprosił i odszedł od stolika. Ciotka nachyliła się do Geni i zaczęła szybko mówić, jakby się bała, że bratanica coś postanowi, zanim ona zdąży wypowiedzieć swoje zdanie.

– Słuchaj, to jest olbrzymia szansa dla ciebie. Te jego portrety są bardzo cenione. Szczególnie w wyższych sferach. Sama mi mówiłaś, że siedzisz jak kura w domu. Marzysz o szerokim świecie i narzekasz na nudę i kołtuństwo otoczenia w tej waszej Częstochowie. Co cię to kosztuje? Rozerwiesz się… Spotkasz ciekawych ludzi i zobaczysz trochę, jak to jest w tym arystokratycznym świecie, do którego tak tęsknisz. On się tam obraca. Nawet rodzinę pana marszałka Piłsudskiego portretował i powiadają, że jest z nim spowinowacony. A co ci może przeszkadzać…

Wrócił i usiadł.

Sączyli lemoniadę przez słomki. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a on patrzył na Genię z pomieszaniem smutku, nostalgii i głębokiego zainteresowania.

– Wspomniałem już, że jest pani niezmiernie podobna do kogoś bliskiego mi z moich młodzieńczych lat. Do tego ma pani fantastycznie pociągającą asymetrię rysów twarzy, która wprowadza mnie w stan euforii.

Zastanowił się na moment, patrząc w okno.

– Jak jestem w Warszawie, to mieszkam tu blisko na Brackiej. Mam w obecnej chwili masę osobistych perypetii, a poznanie pani wprowadziło mnie na nowo w doskonały nastrój i chęć życia. Chciałbym to zachować, ale wiem, znając siebie, że jest to organiczną niemożliwością.

Wziął serwetkę do ręki, wygładził na stole i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął ołówek z metalową skuwką na końcu.

– Wracam do domu, do Zakopanego, za jakieś dwa tygodnie. Jutro i pojutrze jestem całkiem zajęty i nie zdążę, niestety, spotkać pani przed jej wyjazdem do domu. Będę człowiekiem najszczęśliwszym pod słońcem, jeśli pani zechce mnie odwiedzić w mojej pracowni w Zakopanem na Antałówce. Willa nazywa się Witkiewiczówka. Najłatwiej mnie spotkać między dwunastą a piętnastą po południu.

Zaczął pisać na serwetce adres i nie odrywając wzroku, ciągnął dalej:

– Proszę bardzo tylko nie rozmawiać z innymi mieszkańcami posesji, bo to są moje ciotki, w rzeczywistości obłędne plotkary, co udają arystokratki, a w istocie są to organiczne neurasteniczki.

Położył przed nią zapisaną serwetkę.

– Mam nadzieję, że umowa stoi. Ja zawsze dotrzymuję słowa…

Nie odpowiadała. Siedziała skurczona w fotelu, zapatrzona w głąb sali, z głową podpartą na zaciśniętej pięści. Wyglądało na to, że go nie słucha i myśli o czymś intensywnie. Kilka razy spojrzała w jego stronę, ale wzrok jej był nie do określenia. Pusty i bez wyrazu, lecz myśli kłębiły się z bezgraniczną szybkością.

„Zawsze marzyłam o wielkim świecie. Takim jak w tych filmach z Errolem Flynn’em, Rudolfem Valentino czy Ordonką. Może uda mi się uciec od tego fałszywego dobrobytu. W gruncie rzeczy ciotka chyba ma rację, że to moja jedyna szansa. Niczego sobie mężczyzna ten artysta… Szarmancki, ujmujący i ogromnie inteligentny, wielkopaństwo promieniuje na odległość. I ma TO w oczach… A co to są neurasteniczki… Te jego ciotki…? Nie wiem…”

Czas się dłużył, aż Staś zaczął się niespokojnie wiercić w fotelu, a ciotka pociągnęła ją za sukienkę pod stołem. Wreszcie Genia powoli zwróciła głowę w jego stronę i spojrzała mu w oczy.

Genia, ok. 1934 (fot. Witkacy)

– Przyjadę. Nie mam nic do stracenia. Zobaczymy, jaką maszkarę pan zrobi ze mnie, no i z tej mojej, jak pan to określił, asymetrii. No a głównie zobaczę nareszcie Zakopane i góry, o czym zawsze marzyłam. Jedyną górą, jaką widziałam, jest Jasna Góra, która nie jest aż tak wysoka, jak ją Sienkiewicz opisał w Potopie.

Żachnął się na jej ostatnie porównanie.

– Sienkiewicz to grafoman. Domorosły mistyk, co zrobił karierę przez naciąganie faktów i zmienianie prawdy historycznej…

– A ja jego książki lubię i wszystkie czytałam po kilka razy… – przerwała mu Genia z przekorą w głosie.

Nie podtrzymywał dyskusji i zaczął szybko szykować się do wyjścia.

– Szanowne panie wybaczą, ale mam jeszcze kilka bardzo ważnych spraw do załatwienia. Będę bardzo szczęśliwy, mogąc panią portretować. Swoją zgodą zrobiła mi pani wielką przysługę. Przywróciło mi to nadzieję na dalszą egzystencję. Rachunek uiściłem i czekam niecierpliwie w Zakopanem…

Wstał. Podał rękę ciotce, a rękę Geni zatrzymał o ułamek sekundy dłużej, niż powinien.

– Pokażę pani góry. Tam się wychowałem i kocham Tatry. Mam nadzieję, że podzieli pani moje uczucia.

Patrzyła za nim krótką chwilę, gdy wychodził.

– Co ty na to? – zwróciła się do ciotki.

Ta wzruszyła lekko ramionami. Coś jej się tu nie podobało. „Być może Genia zgodziła się na wszystko zbyt szybko i nierozważnie. Będzie z tego jakaś afera, to skupi się na mnie – że to ja namawiałam czy przekonywałam. Trzeba się jakoś zręcznie z tego wycofać i umniejszyć moją rolę”.

– Droga Gieniu. Zrobisz, jak zechcesz. Ja ci nie będę ani doradzać, ani odradzać. Jesteś dorosła, masz rodzinę i nie działaj w żadnym wypadku pochopnie. On nie jest jakimś odszczepieńcem, ale powinnaś wiedzieć, co się o nim mówi. To dziwkarz z wieloma kochankami. Jest żonaty z Jadwigą Unrug, pochodzącą ze starej polskiej arystokracji, ale z żoną się tylko przyjaźni i jak jest w Warszawie, to mieszka u niej. Tam, w Zakopanem, ostro pije, zażywa narkotyki i żyje na szeroką skalę…

Genia przerwała ciotce.

– Powiedziałam: „tak” i słowa dotrzymam. Co mnie może obchodzić jego życie za kulisami? Mam nadzieję, że mi trochę w tym pomożesz, aby przekonać Władka. Oprócz tego, co jest dla mnie najważniejsze, będę w Tatrach, o czym zawsze skrycie marzyłam.

Jadwiga była zmęczona całym dniem przytłaczającej pracy.

Już w progu poczuła ciężki smród papierosów i mimo na oścież otwartych okien zaduch był nie do wytrzymania.

Staś?! Już w domu? Przecież miał mieć „nawał pracy” i nie wrócić na noc do domu. Czyżby ta jego „adoptowana” podfruwajka Czesia znowu mu dała kopsa i wyrzuciła na bruk?

Podniósł głowę i spojrzał na nią. Ten przeogromny ból i beznadzieja, które wyczytała w jego oczach, nie potrzebowały żadnego komentarza.

Muszę go czymś zająć i zabrać mu tę „glątwę”. Zaraz i tak wszystko mi opowie ze szczegółami, których brzydzę się w głębi duszy.

Udawała, że nie widzi tego jego psychicznego dołu. Pogłaskała go po rozczochranych włosach.

– Wyskoczyłam z pracy, w przerwie, na kawę. Wbiegam do kawiarni i wiesz, kto tam siedzi? Cała śmietanka – z Tuwimem, Mają Berezowską i Iwaszkiewiczem na czele. Przysiadłam się na chwilę z moją filiżanką w ręku, ale po chwili wchodzi Tatarkiewicz i natychmiast podchodzi do mnie…

Siedział, patrząc w okno oczami bez wyrazu. Wzruszyła ramionami poirytowana.

– Widzę, że ciebie to nie interesuje i nie słuchasz, zadumany w swoich sprawach, mimo że dotyczy to ciebie… No, idę się spać położyć…Ta praca jest ponad moje wątłe siły. Nie jestem organicznie nastawiona na…

Ożywił się i złapał ją za ręce.

– Kochaneczko! Żoneczko ty moja! Mów szybko, co tak ważnego wymyślił Tatar, nuncjusz filozofii krajowej!

Zastanowiła się chwilę, chcąc zyskać na czasie i spotęgować jego ciekawość.

– Zaraz ci to dokładnie powiem, ale musisz mi najpierw obiecać, że nie będziesz siedział tutaj jak jakiś skazaniec przed egzekucją. Otóż Tatarkiewicz zna dobrze Dobrowolskiego. Jak mu tam na imię? Nie pamiętam… To ten reżyser krakowski.

Wpadł jej w słowo.

– To awangardzista Władysław Józef, ale co to ma do mnie?

Zwlekała z odpowiedzią, aż w końcu zniecierpliwił się, tracąc równowagę na krześle.

– Mów, bo pęknę z ciekawości. Wiesz, że jestem zawsze w takich chwilach napalony i chciałbym wszystko od razu.

Położyła mu rękę na ramieniu.

– Ty wiesz, że Tatar, jak go nazywasz, nie rzuca nigdy słów na wiatr i można mu ufać w stu procentach. Powiedział mi, że ten reżyser zamierza jeszcze w tym roku wystawić twoją Mątwę na krakowskiej scenie. Zdaje się, że w Domu Artystów. Żadnych innych detali, jak i kiedy, nie chciał mi powiedzieć, bo chyba, jak się zorientowałam, sam nie wiedział.

Staś złapał kapelusz i wypadł z mieszkania, ale się zreflektował i wrócił. Stojąc w drzwiach, spojrzał na nią i robił swoje dzikie miny, do czego już była przyzwyczajona.

– Zapraszam cię do Oazy na obiad. Musimy oblać tak wspaniałą wiadomość. Spotkamy się, róg Wierzbowej i Placu Teatralnego, o 19.00. Później ci opowiem, jakie fanaberie Czesia ze mną wyprawia. Teraz biegnę do Tatara wydusić z niego detale…

Słyszała, jak zbiegał szybko ze schodów. Po dwa stopnie. Udało się. Znowu wpadnie w szampański humor.

– To mówisz, że ten profesor w szpitalu na Nowogrodzkiej w Warszawie zalecił ci wyjazd w góry i że podejrzewa, jakoby to miały być początki gruźlicy…

Nie podniósł nawet wzroku. Tłukł małym młoteczkiem w kant złotej broszki.

– Przecież ani nie kaszlesz, ani nie masz gorączki czy duszności. Odżywiamy się dobrze, powiedziałbym nawet – luksusowo… Dziwne…

Zapadła cisza. Nie odpowiadała na jego komentarze i udawała, że czegoś tam szuka w szufladzie. Myślami była już w górach. Wczoraj pożyczyła ilustrowaną książkę o szlakach tatrzańskich. Z wypiekami na twarzy czytała do późna w nocy.

„Dużo z tego nie rozumiem i te trudne, nieznajome mi słowa nie są nigdzie wytłumaczone. A… ta szarotka to musi być jakiś kwiat, co u nas nie rośnie, bo nigdy nie słyszałam…”

Jak zza mgły doleciał ją głos Władka.

– Jedź! Kuruj się i szybko wracaj. Daniel jest naszym synem, a ty, jako jego matka, powinnaś wiedzieć, na ile można zostawić syna w tym wieku. Ja sobie dam doskonale radę, a Dan jest już, jak by nie było, dużym chłopcem. O dom nie musisz się martwić, bo Irena jest dobrą służącą i doskonale sobie poradzi jakiś czas bez ciebie i twojego doglądu…

Podniósł na chwilę głowę znad pulpitu i spojrzał na nią z ironicznym uśmiechem, który wydawał jej się groteskowy pod tym olbrzymim nosem.

Wytrzymała jego wzrok. Powinien zapuścić wąsy. Nie bez powodu przezywają go „Nochal”. Skwitowała jego ironię w miarę słodkim uśmiechem.

– Tak, mój drogi. Wiem, że Irena już od dawna czeka, aby się zająć domem, Danim, no i, oczywiście, tobą…No nie? Ciekawe, ile i jak będziesz jej płacił za tyle roboty.

Napuszył się i prawie zerwał z krzesła.

– Chcesz mi coś brzydkiego insynuować…? Wmawiasz mi jakieś bzdurne i chore własne wymysły… Czy co?

Irena wsadziła głowę przez drzwi od sklepu.

– Panie Wyszomirski, klientka chce odebrać obrączki. Te z grawerką daty.

Wstał. Nie było śladu tej niedawnej ironii, a drgające na policzkach mięśnie źle ukrywały jego wściekłość.

– Idź i pakuj się! Jedź szybko, aby jeszcze szybciej wrócić uzdrowiona… Stać nas na to…

Zatrzymał się z ręką na klamce drzwi sklepu.

– Jesteś bardzo uparta i jak sobie coś uroisz, to nie ma szans, aby zmienić twoje plany, więc nawet nie próbuję komentować… A prawdę mówiąc, to słyszałem od ciotki Wandy o jakimś malarzu i wielkich planach portretowych. Czy to czasami nie ta tuberkuloza…? Tylko nie zapomnij pożegnać syna. Co jemu wymyślisz…?

I zniknął w sklepie.

Stała w pierwszej chwili jak wrośnięta w ziemię. Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się do siebie. „Nie pasuje do mnie z tym nosem, a wąsy zrobiłyby go bardziej przekonującym”.

I wyciągnęła największą walizę z garderoby, nie zważając, że pudła z kapeluszami spadają z górnej półki.

– Niejaki pan Witkiewicz chce z panem natychmiast rozmawiać.

Nie mógł złapać tchu i aż usiadł na schodach. Zdołał tylko wykrztusić z siebie, że jest to kwestia życia lub śmierci.

Oderwał się od książki i uśmiechnął do służącej.

– Uważaj, Niusia, bo ten pan jest bardzo kochliwy i co ja wtedy zrobię, jak się w nim zadurzysz? Zaproś go do środka i zrób mocnej herbaty. Tej cejlońskiej…

Staś wpadł do gabinetu i opadł bezwładnie na skórzany fotel. Widać było, że jest u kresu wytrzymałości.

Wstał od biurka i podszedł z wyciągniętą ręką.

– Co pana do mnie sprowadza, panie Stanisławie? Przypuszczam, że musi to być coś nadzwyczajnego, bo, jak widzę, biegł pan kłusem, w taki wariacki upał, przez całą Warszawę – wyrzucił z trudnością z siebie, pokonując zadyszkę.

– Co pan wie o mojej Mątwie od Dobrowolskiego? Jadwiga mi powiedziała…

Przerwał mu, przysiadając na kancie biurka naprzeciw Stasia.

– Będę musiał pana, Stanisławie, rozczarować, bo niewiele więcej wiem ponad to, co powiedziałem pańskiej żonie dzisiaj. Chyba zapomniałem tylko wspomnieć o tym, że dekoracje i kostiumy będzie projektował mój stary znajomy Henio Wiciński, co jest bardzo pozytywne, bo to mistrz w uzyskiwaniu odpowiedniego nastroju przedstawień. Zresztą to ja polecałem pańską sztukę Dobrowolskiemu jako awangardowe otwarcie sezonu. Zobaczymy, co z tego zrobią…

Niusia wparadowała z herbatą na tacy. Czerwona jak burak, próbowała nie patrzeć w stronę fotela, ale i tak puścił do niej oko, jak mu podała gorącą filiżankę. Uciekła spłoszona.

– Pan zawsze niepoprawny, panie Stanisławie. A tak z innej beczki, to pani Jadwiga zdradziła mi tajemnicę, że pan mnie nazywa Tatar. Proszę mi tak mówić. Jestem do tego przyzwyczajony, bo koledzy w szkole tak mnie nazywali. Lubię to, a już dawno tego przezwiska nie słyszałem.

A tak na marginesie. Pisze pan coś? Dawno nie dyskutowaliśmy o filozofii…

Lubię polemizować z panem i choć nie zgadzamy się często w różnych twierdzeniach, to cenię sobie pana zdanie bardziej niż innych kolegów.

Wstał i otworzył okno na oścież. Do pokoju wtargnął nagle gwar ulicy. Odwrócił się i wskazał palcem w stronę Stasia.

– A wie pan, panie Witkiewicz, dlaczego liczę się bardzo z pana krytyką? Bo wali pan prosto z mostu, nie owijając w bawełnę, to, co pan myśli i czuje. Nie oszczędza pan epitetów i zawsze można z pana uwag wnioskować odmienność toku pana myślenia. Ot co!

– A pani zostanie na dłużej? W zasadzie nie wynajmuję turystom na kilka dni…

Z półmroku sieni przez lekko uchylone drzwi ukazała się pociągła twarz o arystokratycznych rysach, pod niedbale zawiązaną chustką na zawiniętych papilotach.

Genia z przymilnym uśmiechem zrobiła krok do przodu.

– W zasadzie nie potrafię dokładnie pani powiedzieć, ale piękno gór, powietrze oraz inność Zakopanego przekonują mnie z minuty na minutę, aby zostać jak najdłużej. Przyjechałam ze względu na stan zdrowia i wygląda na to, że tutaj będę się dobrze czuła…

Szpara w drzwiach zmniejszyła się nagle i usłyszała przytłumiony i niepewny głos właścicielki:

– Chyba nie jest pani gruźliczką? W takim razie muszę…

Roześmiała się na głos.

– Ależ nie. Proszę się nie obawiać. Nic mi nie dolega oprócz tego, że muszę podreperować swoje nerwy, odpocząć i spotkać trochę ciekawych ludzi.

W trakcie jak mówiła, drzwi się otworzyły i właścicielka wypełzła ostrożnie na ganek z wyciągniętą ręką. Spojrzała przelotnie na woźnicę wyjmującego bagaże Geni.

– Nazywam się Czerbakowa. Zapraszam do środka i proszę obejrzeć pokój. Jeśli odpowiada pani, to z góry proszę o czynsz za dwa tygodnie. No i pani nazwisko chciałabym zapisać w księdze gości.

Weszła na piętro do pokoju z dużym oknem i stanęła jak wryta.

Nad dywanem jodłowych lasów wyrastały góry i niemalże wypełniały całe tło krajobrazu.

Zastygła, przyklejona twarzą do szyby.

Czerbakowa poprawiła zawiniętą falbankę na kapie przykrywającej podwójne łóżko i podeszła do okna.

– Te na wprost to Czerwone Wierchy. Prawda, że piękny widok?

Gospodyni usiadła na krześle przy secesyjnej toaletce.

– Widzi pani. Jestem w takiej sytuacji, że muszę wynajmować część pokoi w moim domu. Z czegoś muszę żyć. Mąż mój, Wiktor Adam, był nauczycielem w gimnazjum i zawsze mnie namawiał do założenia pensjonatu w tym wielkim domu. Nigdy za jego życia plany te nie doszły do skutku i dopiero po jego śmierci byłam zmuszona zacząć wynajmować turystom.

Genia bez słowa odliczyła należność.

– Jestem umówiona na ważne spotkanie z panem Witkiewiczem… No, wie pani, tym artystą. Nazywają go Witkacy – dodała, widząc, że właścicielka zastygła z otwartymi ustami. – Może mi pani wytłumaczyć, jak dojść do tej Antałówki?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: