Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie budź mnie jeszcze - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie budź mnie jeszcze - ebook

10-letni Artur śni co noc przerażający sen o Cieniu, który zagraża życiu jego taty, leżącego w śpiączce po wypadku. W domu dziadków na strychu chłopiec przypadkowo znajduje starą książkę bez tytułu. Zaczyna czytać i wówczas księga zdradza swoją tajemnicę – z kart wyłania się zaklęty w niej duch rycerza Lupusa. Lupus nie tylko zawierzy Arturowi własny los, ale też pomoże mu rozwikłać mroczną zagadkę sprzed lat. Czy chłopcu wystarczy odwagi, by zmierzyć się z potężnymi siłami Zła i uratować ojca? Powieść dla miłośników mocnych wrażeń, lubiących pełne grozy historie nie z tego świata.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-89133-92-2
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Cień nad łóżkiem

I tym razem wszystko odbyło się dokładnie tak, jak każdej poprzedniej nocy. Cień na ścianie rósł w oczach i Art miał wrażenie, że jednocześnie ktoś kropla po kropli wysysa z niego krew. Mógł tylko bezsilnie obserwować pełzający po ścianie ciemny kształt na wprost łóżka chorego.

W migotliwym świetle jarzeniówek w szpitalnej izolatce plama Cienia potężniała. Jeszcze chwila i wypełni sobą cały pokój.

Nieobecny wiatr bezszelestnie poruszył zasłonkami w oknach.

Art próbował sobie wmówić, że to tylko sen. Nawet jeśli Cień przybierze ludzką postać i jak każdej nocy pochyli się nad nieprzytomnym pacjentem, wystarczy otworzyć oczy, by zjawa przepadła.

A jednak dobrze wiedział, że kiedy się przebudzi, szpitalna scena nie zniknie. Podobnie jak w sennym koszmarze, również na jawie tata był podłączony do monitorów, aparatury medycznej i kroplówek, które utrzymywały chorego przy życiu, odkąd równo tydzień temu pirat drogowy potrącił go na przejściu dla pieszych i uciekł z miejsca wypadku.

Plama przybrała ludzkie kształty i zeskoczyła na podłogę. Pokojem zatrzęsło.

Art osunął się na krzesło i musiał się przytrzymać krawędzi łóżka.

Zwalista postać zbliżała się powoli. Z każdym stąpnięciem pokój dygotał jak statek pod naporem fal.

Art odważył się spojrzeć. Ale twarz intruza była jedną czarną plamą.

Cień zatrzymał się u wezgłowia łóżka i wyciągnął ręce ponad plątaniną przewodów, które łączyły pozostającego w śpiączce pacjenta z przyrządami podtrzymującymi życie.

Olbrzymie ręce z błoną między palcami.

Zawisły nad pokrętłami aparatury medycznej. Wystarczy jeden ruch, by monitory zgasły.

Art chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć głosu.

Ignorując obecność chłopca, Cień pochylił się nad chorym i powiedział: „Nie zapomniałem”.

Miał dudniący głos, jakby mówił z dna głębokiej studni.

Choć Art bał się jak jeszcze nigdy, to nie chciał, by sen się skończył. Miał przeczucie, że za chwilę coś ważnego się wydarzy. We śnie otrzyma wskazówkę, jak powstrzymać Cień, który zawisł nad łóżkiem chorego.

Uderzył go podmuch wiatru, jakby ktoś gwałtownie otworzył drzwi i wpuścił do pokoju świeże powietrze. Raptem pod sufitem zrobiło się gęsto od szybko wirujących, kolorowych piłeczek. Pojawiły się nie wiadomo skąd i z furkotem tłoczyły się pośrodku sali, podobne do roju rozzłoszczonych os.

Cień też je spostrzegł – i rozejrzał się w popłochu! Przestąpił z nogi na nogę, jakby nagle stracił pewność siebie, a podłoga zaprotestowała pod jego ciężarem.

Krzesło, na którym siedział chłopiec, zatrzęsło się i równocześnie dobiegło go wołanie:

– Artur, wstawaj!

„Nie! – zaprotestował we śnie. Nie budź mnie jeszcze! Nie teraz, kiedy Cień zaczyna okazywać strach i może zaraz odkryje swoją słabą stronę. Dowiem się, jak go pokonać”.

Ale mama nie przestawała nim potrząsać.

– Zaspaliśmy – przynaglała. – Jeśli za godzinę nie wyjedziemy, nie zdążę wrócić przed wieczorem.

Usiadł na łóżku, trąc zaspane oczy.

– Krzyczałeś przez sen. Dręczył cię jakiś koszmar?

– Nie – zaprzeczył.

Lepiej przemilczeć, że od tygodnia śni mu się jeden sen. Sen, który urywa się zawsze w tym samym miejscu. Mama i bez tego ma dosyć zmartwień.

Kiedy wyszedł z łazienki, przygotowywała w kuchni śniadanie. Bez apetytu zabrał się za grzankę.

Spostrzegł, że mama unika jego spojrzenia i do głowy przyszła mu myśl, że stało się to najgorsze.

– Dzwonili ze szpitala?

– Sama telefonowałam. Wciąż bez zmian, nie odzyskał przytomności. – Zaraz szybko dodała: – Najważniejsze, że stan się nie pogorszył.

– Pójdę się spakować.

– Spakować? Miałeś zrobić to wczoraj!

– Przepraszam. Pięć minut i będę gotowy.

Chciał pobyć przez chwilę sam. W swoim pokoju wyjął z szafy zapakowaną już wczoraj torbę, po namyśle dołożył do bagaży stojącą na biurku fotkę z lu na parku, dokąd wybrali się całą trójką wiosną tego roku w jego dziesiąte urodziny. Na zdjęciu stał z rodzicami przed „gabinetem osobliwości”, na tle dużej tablicy z wymalowanym King Kongiem.

„Robota pacykarza” – zawyrokował tata, choć powiedział to bez krzty złośliwości. Był malarzem – takim, którego prace są wystawiane w muzeach oraz galeriach sztuki – i wcześnie nauczył Artura, po czym odróżnić dobry obraz od złego. Ważna jest nie tyle fotograficzna wierność czy technika, ile uczucie, jakie się wkłada w wykonywaną pracę.

Dlatego namalowany przez tatę portret Artura wisi w salonie na honorowym miejscu i przyciąga uwagę wszystkich odwiedzających. Pod podobizną wówczas sześciolatka tata umieścił napis podpatrzony na jednym z XIX-wiecznych angielskich obrazów: „Thou art art, Art”.

„Bo jesteś dziełem sztuki, Art. Każdy człowiek jest dziełem sztuki, jedynym i niepowtarzalnym” – wytłumaczył, kiedy Artur zapytał o znaczenie angielskiego motta na obrazie.

Mama była pracownikiem naukowym w Instytucie Fizyki i miała bardziej praktyczne podejście do życia. „Nasz Artur dziełem sztuki? – Oczy jej się śmiały, ale z surową miną dokończyła: – Musiałby się bardziej postarać, na przykład czytając przynajmniej jedną książkę na rok. Bo inaczej jest jak krążący bez celu pojedynczy atom”.

Artur wolał nie ryzykować i nie wdawał się z mamą w rozmowy o atomach. Ani tym bardziej o książkach.

Ostatni raz rzucił okiem na puste biurko, chwycił torbę podróżną i przytaszczył do przedpokoju.

– Wziąłeś coś do czytania?

Zastanawiał się właśnie, jak się wywinąć od odpowiedzi, by nie skłamać, kiedy mama, nie czekając, co powie, z nieobecnym wyrazem twarzy minęła go i wyszła na korytarz. Zjechali windą na parter i opuścili budynek. Poranne powietrze było jeszcze rześkie, gładkie jak fajans czerwcowe niebo zapowiadało kolejny słoneczny dzień. Włożyli torbę do bagażnika, wsiedli, mama przekręciła kluczyk w stacyjce i samochód gładko ruszył. Z osiedlowej uliczki skierowali się na obwodnicę, od której odchodziła szosa prowadząca do miasteczka, gdzie mieszkali rodzice taty.

Czekały ich dwie godziny jazdy. Wiedział, że większość drogi przebędą w milczeniu i nie uda mu się uciec od roztrząsania nurtujących go pytań. A zwłaszcza tego najważniejszego: dlaczego nigdy wcześniej nie odwiedził domu, w którym tata przyszedł na świat?2 Mors i Biała Dalia

Mama nie rozumiała uporu taty. „Nie chcesz, żeby Artur choć raz w roku kilka dni wakacji spędzał u dziadków? Dlaczego? Przecież to twój rodzinny dom. Tam się urodziłeś i wychowałeś”.

Tata za każdym razem próbował obrócić pytanie w żart.

„A co tam jest do oglądania? Cztery ulice, kościół, gospoda i rynek z przekupkami. Chłopak by się zanudził na śmierć”.

Temat powracał przed każdymi wakacjami i tata zawsze stawiał na swoim. Mijały letnie miesiące, przychodziła jesień, potem Boże Narodzenie – i jak każdego roku to dziadkowie przyjeżdżali w odwiedziny.

Mama zwolniła przed rozwidleniem dróg:

– Co teraz?

– Myślałem, że znasz trasę na pamięć.

– Byłam tu jeden jedyny raz, kiedy tata przedstawił mnie rodzicom jeszcze jako narzeczoną.

– Tam chyba jest jakiś znak?

Drogowskaz z nazwą miejscowości nakazywał skręt w prawo, ponadto informując, że do celu podróży zostało pięć kilometrów. Można już było dojrzeć wieżę kościoła i krętą nitkę przecinającej dolinę rzeki. Szosa biegła łagodnymi serpentynami w dół. Minęli pierwsze zabudowania na rogatkach miasta – parterowe, zadbane domki z warzywno-kwiatowymi ogródkami od frontu, otoczone niskimi, drewnianymi płotkami.

– Dziadek nie może się doczekać, żeby ci pokazać miasteczko i okolicę. Będziesz musiał zdrowo wyciągać nogi. Podobno wciąż niezły z niego piechur.

Droga zaprowadziła ich na rynek. Nad prostokątnym placem górował kościół z poczerniałej cegły, okolony wysokim pobielanym murem, zwieńczony wieżą z dzwonnicą. Piętrowe zaniedbane kamienice ze sklepami na parterze otaczały rynek z trzech stron. Przechodniów można było policzyć na palcach obu rąk.

– W sobotę o tej porze większość mieszkańców pewnie siedzi w domu – skomentowała mama. – Odpoczniesz od wielkomiejskiego zgiełku.

Przytaknął bez entuzjazmu. Skręcili w brukowaną ulicę zabudowaną domami mieszkalnymi, zwolniwszy, ostrożnie przejechali przez niestrzeżony przejazd kolejowy. Po drugiej stronie torów zabudowania się kończyły. Ulica biegła wzdłuż zadrzewionego parku, wśród plam zieleni gdzieniegdzie błyskały oczka stawów. Stopniowo okolica przeszła w porośniętą krzakami, pagórkowatą łąkę. Daleko od drogi, na skalistym wzniesieniu, piętrzyły się wyszczerbione ruiny.

– Zamek księcia Adalberta – poinformowała mama tonem przewodniczki.

– Ładny mi zamek!

– Tyle z niego zostało. Pięćset lat to kawał czasu. Podobno jeszcze za życia Adalberta zaczął popadać w ruinę.

Objechali małe rondo i skręcili w wąską uliczkę domków jednorodzinnych.

– Ulica Różana – przeczytała mama z tabliczki. – Jesteśmy na miejscu.

Wysadzana topolami ulica biegła zygzakiem. Zwolnili, wypatrując numeru „15”. Ze szczelin popękanych chodników wyrastały kępy traw, w przydomowych ogródkach panoszyły się chwasty.

– Gdzie te róże? – burknął Artur.

Większość domów było w opłakanym stanie: na murach łuszczyła się farba, wypaczone okiennice i krzywe płoty wymagały naprawy.

– Domy starzeją się wraz z mieszkańcami – skwitowała mama.

Stan posesji pod numerem „15” mile ich zaskoczył.

Piętrowy, pomalowany na biało budynek zdawał się jeszcze pachnieć farbą, spadzisty dach pokrywały ciemnoczerwone dachówki.

Dziadek czekał na werandzie. Na widok samochodu ruszył do furtki ścieżką między rabatkami róż.

Od ostatnich Świąt Bożego Narodzenia posiwiał i po ruszał się wolniej. Ale kiedy się uśmiechnął, siwe sumiaste wąsy nasrożyły się jak dawniej, nadając mu wygląd groźnego morsa.

– Powiedz mi, kawalerze – zaczął z poważną miną – jak ty się właściwie nazywasz?

– Art, wnuk Morsa.

Dziadek zaniósł się śmiechem.

Hałas wywabił babcię. Pod białym kuchennym fartuchem nosiła ciemnogranatową, wyjściową sukienkę. Popielate włosy, ułożone w misterny kok, spinała elegancka szpilka. Kiedy się nachyliła, by Artura pocałować, poczuł zapach perfum.

„Biała Dalia – mama powiedziała kiedyś o babci. – Szykowna nawet przy garach w kuchni”.

– Robisz się coraz bardziej podobny do ta... – Dalia urwała w pół słowa.

Mors wyjął z kieszeni chusteczkę:

– Ale to czerwcowe słońce razi.

Artur czuł, że jeśli cisza potrwa dłużej, gula w gardle zacznie go dusić. Wypowiedział pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy:

– Piękne róże! W życiu nie widziałem ładniejszych.

Naraz wszyscy zaczęli mówić, jakby ktoś zdjął z nich zaklęcie.

– Ogródek to babci oczko w głowie – oznajmił z dumą Mors.

– Nie macie pojęcia, ile przy tym pracy – podchwyciła Dalia. – Z różami jak z człowiekiem, nie można okazać zdenerwowania. Jak je dopadnie stres, w godzinę potrafią zmarnieć.

– Coś takiego! – zdziwił się Artur.

– Do kwiatów trzeba mieć serce – zgodziła się mama.

– I krzepę w rękach. – Mors się zaśmiał. – Zwłaszcza przy spulchnianiu ziemi pod rabaty. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie.

– Tyle że rzadko to robisz. – Dalia żartobliwie klepnęła męża. – Jak się zasiedzi w sadzie, to końmi nie można go wyciągnąć.

– Sad też macie? – Artur rozejrzał się.

– E, nic wielkiego – dziadek machnął ręką. – Kilka gruszy, wiśni i jabłoni na tyłach domu.

– To pies ma się gdzie wybiegać. – Artur zagwizdał. – Co to, nie macie psa?

– Nie. – Mors spochmurniał. – Z psem wiąże się tyle obowiązków.

Dalia dziwnie szybko zmieniła temat:

– Stoimy i ględzimy, a pewnie jesteście zmęczeni. Wejdźcie, proszę.

Dom powitał ich ciszą. Tylko z góry dochodził miarowy stukot, jakby ktoś chodził w kółko po pokoju.

Artur nastawił uszu, ale hałas się nie powtórzył.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: