Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nethergrim 2. Kostuny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nethergrim 2. Kostuny - ebook

Nethergrim zwany otchłannym nabiera sił i czeka na odpowiedni moment, aby uderzyć ze zdwojoną mocą. Wykorzystuje chciwość lordów z Północy, pragnących zagarnąć dla siebie jak największe połacie ziemi. By wygrać bitwę możnowładcy zrobią wszystko – sprzymierzą się nawet z Kostunami.

Kostuny to bezwzględne stwory, niepokonane w walce, nieśmiertelne. Godzone mieczem ciało Kostuna pada na ziemię, lecz zamieszkująca je istota przenika do wnętrza wojownika, który zadał cios. Przejmuje panowanie nad jego ciałem i umysłem. Koło śmierci zatacza kolejny krąg.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-7686-524-9
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Katherine. Obudź się, dziecko.

Katherine otworzyła oczy.

– Nie śpię, papo.

Ojciec puścił jej ramię.

– Zaczęło się – rzucił i wyszedł z jej małej sypialni.

– Wody odeszły? – Katherine usiadła na skłębionym posłaniu. Szmaciany konik spadł na podłogę.

– Jeszcze nie. – W pomieszczeniu przylegającym do pokoju Katherine ojciec pochylił się nad paleniskiem i wyciągnął dłonie, by je ogrzać. Ich kształt rysował się wyraźnie w głębokim pomarańczowym świetle. – Ale położyła się na boku. Już niedługo.

Katherine sięgnęła po wysokie buty i naciągnęła je na spodnie, potem wzięła kilka pledów. Podeszła do paleniska, zasypała żar, odwróciła się i spojrzała na ojca. Bez słowa podał jej płaszcz, ten najcieplejszy.

– Każdego ranka wydajesz się coraz wyższa. – Otulił jej ramiona. – Niedługo mnie przerośniesz.

– Nie chcę już za bardzo urosnąć, papo.

– To twoja matka się w tobie odzywa. Tylko że jej nigdy to nie przeszkadzało.

Katherine wyszła za próg i skuliła się z zimna. Szron chrupał pod stopami. Na usianym gwiazdami niebie chmury snuły się pasmami. Od strony gór dmuchał ostry wiatr – natychmiast pochwycił luźne kosmyki włosów Katherine i smagał ją nimi po oczach.

Podbiegła, by dogonić ojca zmierzającego ścieżką prowadzącą do stajni.

– Kiedy ją zaźrebiliśmy, papo?

– Ostatniej pełni księżyca przed zasiewami.

– Trochę się pospieszyła. Zwłaszcza jeśli miałby to być ogierek.

– Wiem. Znowu masz rację, Katherine. Zawsze masz rację w tych sprawach. – Ojciec mocniej opatulił się płaszczem. – Pięć klaczek pod rząd, pięć przyszłych klaczy do rozrodu, ale ani jednego rumaka bojowego. Lord Aelfric nie będzie zachwycony.

Katherine weszła za ojcem do stajni, zatykając potargane wiatrem włosy za uszy. Gołębie trzepotały między krokwiami. Nad ściankami przegród biegnących wzdłuż przejścia sterczały dwa rzędy łbów – mimo późnej pory ani jeden koń nie spał. Złocień zarżała, domagając się pieszczot. Jaskier zrobiła taką minę, jakby marzyła o tym samym, ale gdyby doszło co do czego, na pewno by uszczypnęła. Biedna stara Chaber nie mogła się uspokoić, co chwila prychała, strzygąc uszami w stronę boksu porodowego na samym końcu stajni.

Ojciec zdjął latarnię wiszącą nad drzwiami. Blask uwydatnił siwe pasma przetykające jego brązową brodę i ukazał twarz ściągniętą w ten sam sposób, jak wówczas, kiedy przez całą noc wpatrywał się w ścianę, błądząc w rejonach, do których Katherine nie miała dostępu.

Nie cierpiała tej miny.

– Papo, o co chodzi?

– To duży źrebak. Bardzo duży. – Otworzył drzwi boksu porodowego. Sadza, klacz tak czarna jak fragmenty nocnego nieba kontrastujące z blaskiem gwiazd, leżała na boku, ze sztywno wyciągniętymi nogami; przy każdym oddechu jej kopyta drgały.

Katherine, zdjęta niepokojem, uklękła na słomie. Odkąd skończyła siedem lat, pomagała ojcu przy źrebiących się klaczach i potrafiła rozpoznać symptomy zapowiadające trudny poród. Sadza pomrukiwała, za każdym razem zarzucając łbem, w górę i do tyłu. Jej sierść lśniła od potu – czuć go było w całej stajni. Czuć było strach. Powiększony brzuch wyglądał niepokojąco.

Ojciec powiesił latarnię i zanurzył ręce w stojącym w kącie wiadrze z wodą. Sam widok wystarczył, by Katherine przeszły ciarki. Przykucnął obok tylnych nóg klaczy, która drgnęła – tym razem jednak już nie mruknęła, lecz wyraźnie jęknęła z bólu.

– Pssst. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Katherine położyła dłoń na policzku Sadzy. – Papo, ona cierpi.

Ojciec odsunął się i dotknął czoła czystą ręką.

– Papo?

Spojrzał.

– Poród pośladkowy. Źrebak leży nieprawidłowo.

Katherine czule objęła łeb Sadzy.

– Żyje?

– Właśnie próbował mnie ugryźć.

– Możesz go obrócić, papo? Możesz go wyciągnąć?

– Nie wiem. Z tego, co wyczułem, to największy źrebak, z jakim miałem do czynienia w przypadku klaczy tych rozmiarów. I strasznie zaplątany. Nie wiem, od czego zacząć.

Zad Sadzy skurczył się, całe ciało pulsowało z wysiłku, próbując wypchnąć źrebaka. Napinała się, prężyła i znów się napinała, i puszczała. Ojciec usiłował obrócić źrebaka. Zaparł się, napiął ramiona, spróbował jeszcze raz. Głośno wypuścił powietrze nosem, a Sadza zrobiła to samo. Odsunął się.

– Papo, wody odeszły. – Katherine pomacała wzdłuż boku klaczy, źrebak kopał, chciał wyjść, bezbronny, źle ułożony. – Musimy go szybko wyjąć albo go stracimy. Jeśli nie ich oboje.

– Co za dureń ze mnie – powiedział ojciec. – Nie powinienem był jej prowadzić do Włóczniołoma, nie na pierwszy raz, ale lord Aelfric domaga się rumaków bojowych, nowej krwi. Nazwij mnie durniem, a jego łotrem.

Katherine przeciągnęła dłonią po mokrej grzywie.

– Dasz radę, maleńka. Dasz radę. Nie poddawaj się.

– Tak jest. No, dalej. Razem nam się uda. – Ojciec ukląkł i podjął kolejną próbę, ostrożnie na zmianę ciągnął, obracał źrebię, znowu ciągnął. Pozostałe konie rżały i niespokojnie biły kopytami. Jeden ze stajennych kotów przespacerował się środkiem przejścia, zajrzał do boksu, po czym ruszył dalej na nocny obchód.

Sadza znów wydała jęk, tym razem cichszy. Skurcze osłabły i następowały teraz rzadziej. Osunęła się na słomę, jej oczy patrzyły gdzieś w dal.

– Proszę, spróbuj jeszcze. – Katherine podrapała ją pod pyskiem. – Dasz radę, nie poddawaj się. Proszę.

– Katherine – powiedział ojciec, nie podnosząc głowy. – Przynieś młot do uboju, proszę.

Brzuch Katherine gwałtownie się zacisnął.

– Nie, papo!

– Nie możemy tak tego zostawić, dziecko. Nie możemy narażać ich na takie cierpienie. – Ojciec wziął głęboki wdech, spróbował jeszcze raz, ale brzmienie jego głosu zwiastowało porażkę.

– Błagam, papo!

– Przynieś młot, Katherine. Nie musisz na to patrzeć.

– Nie! – Katherine zerwała się i wybiegła ze stajni. Wiatr na powitanie chlasnął ją po twarzy. Osunęła się na stary pieniek pod ścianą i ciasno objęła się ramionami w pasie.

Chmury z sykiem ślizgały się po niebie. Noc powoli dążyła do najzimniejszego punktu. Księżyc leniwym łukiem wznosił się nad horyzontem – rosnący rogalik, po niedawnym pierwszym wiosennym nowiu.

Ojciec wyszedł w zimną noc. Krew ciekła strużkami po jego dłoniach, kapała z koniuszków palców.

– Chodź do środka, dziecko.

– Nie, papo, proszę. Nie mogę.

– Chodź. – Zaprowadził ją z powrotem do stajni i dalej, wzdłuż przejścia. Jak w akcie celowego okrucieństwa, twardej lekcji na temat nadziei i śmierci. Otworzył drzwi do boksu porodowego.

Źrebak uniósł łeb o postawionych na sztorc uszach, śliskich od płynów porodowych.

– Papo! – Katherine chwyciła zakrwawioną rękę ojca. – Papo, udało ci się!

– To wyłącznie ich zasługa. – Ojciec oparł się o drzwi. – Moja pomoc chyba na nic się nie zdała. Nagle było po wszystkim.

Sadza podniosła się, zrywając pępowinę rozciągniętą między jej brzuchem i źrebakiem. Odwróciła się, pochyliła łeb, by wylizać ciemne futro nowo narodzonego.

– Pomyliłaś się, Katherine. – W głosie ojca pobrzmiewała nuta triumfu. – Ogierek. Duży i silny. Jeśli nie wyrośnie na przedniego rumaka bojowego, to ja jestem książę Westry. Lord Aelfric wreszcie będzie z nas zadowolony.

Sadza wylizała źrebaka, energicznie i delikatnie zarazem, po czym opuściła łeb i pchnęła go pyskiem. Źrebak prychnął z oburzeniem, ale matka nie dawała za wygraną, więc po kilku kolejnych upomnieniach zaczął się podnosić. Poruszył mięśniami, na tyczkowatych nóżkach, uniósł tylną część ciała – i zamarł bezradnie, najwyraźniej nie bardzo wiedząc, co dalej. Przednimi nogami pogrzebał w słomie, spróbował stanąć na wszystkich czterech, ale wtedy tylne, które z takim trudem zdołał unieść, nagle załamały się pod nim i znowu padł na podłogę. Katherine zaśmiała się, a ojciec jej zawtórował.

Źrebak potrząsnął łebkiem, gwałtownie wypuścił powietrze przez nos i znów uniósł tylne nogi, a zrobił to błyskawicznie, jakby zawstydzenie dodało mu sił. Wreszcie z pomocą matki stanął na wszystkich czterech nóżkach, wbijając w podłogę maleńkie kopytka. Matka obróciła się, a on bez najmniejszego nawet zawahania się odnalazł wymię i zaczął ssać.

– Ten widok nigdy mi się nie znudzi – powiedział ojciec. – Choćbym patrzył na to i tysiąc razy.

Źrebak, w asyście czujnej matki, postępującej tuż za nim, chwiejnie podszedł do Katherine. Płomień w latarni zamigotał, a sierść źrebaka nabrała głębszych tonów, szarość przeszła w czerń połyskującą granatem. Spojrzał na Katherine, malutki i kruchy – i niezwykle dzielny wbiegł prosto w nieznany świat, dumny i nieustraszony, jakby jego nadejście obwieścił chór trąbek. Katherine poczuła drżenie przechodzące od ziemi przez jej stopy aż do oczu.

Wyciągnęła rękę.

– Nazywasz się Indygo.Rozdział 1

Niechaj zstąpi światło gwiazd. – Edmund Bale wyciągnął rękę przed siebie, wskazując na punkt, w którym powinno zadziałać zaklęcie. – Gwiazdy, bądźcie mi posłuszne. Otoczcie mnie. Dajcie mi swój blask.

Nic się nie wydarzyło. Edmund westchnął i obrócił się, by zapalić pochodnię.

Skąd możesz wiedzieć, czym jest światło, jeśli nie wiesz, czym jest ciemność?

Edmund drgnął i upuścił pochodnię w kolcotrawę gęsto porastającą wrzosowiska.

– Ile razy mam ci powtarzać? – Sięgnął w dół, kalecząc ręce o ostre źdźbła. Szybko chwycił pochodnię, nim świat stanął w płomieniach. – Nie słucham. Odejdź.

Wcisnął pochodnię pionowo w ziemię i usiadł na rozłożonym pledzie. Odnalazł właściwe miejsce w księdze, którą ze sobą przyniósł, obrócił stronicę do światła i zaczął czytać ustęp zaznaczony poprzedniej nocy: Przez wieki Otchłanny przybierał różne kształty i maski. Raz po raz powstaje…

Edmundzie. Głos pojawił się bez dźwięku, myśl, której nie rozpoznawał jako własnej myśli. Jestem obok. Po co szukasz wiedzy na mój temat w księdze?

– Ponieważ kłamiesz. – Edmund nie potrafił pojąć, czemu Głos czasem przybywa pod postacią słów, a czasem jako niejasna obecność, poczucie, że ktoś go obserwuje, stoi gdzieś za jego plecami. Przewertował wszystkie księgi, mając nadzieję znaleźć w nich odpowiedzi, lecz na niewiele się zdały. Cóż, był tylko czternastoletnim chłopcem, synem wiejskiego karczmarza, a wieś, w której mieszkał, stała na skrzyżowaniu niczego z nigdzie.

Raz po raz powstaje, by zniszczyć dzieła ludzkich rąk. Litery wypisane na pergaminie zdawały się rozlewać w pomarańczowym migotliwym blasku. Uśmiercisz jedną formę, a przybierze kolejną. Obronisz się przed szponami, a padniesz ofiarą słodkiego uśmiechu. Brakło mi mocy, by zatrzymać ten niezmienny cykl, ale zdołałem spowolnić go na tyle, by pewnego dnia inni dokonali tego, czego ja dokonać nie zdołałem. Skoro zniszczenie cielesnej powłoki Otchłannego nie mogło uczynić mu trwałej szkody, schwytałem go w pułapkę snu trwającego całe wieki…

Jak bardzo tęskniłem za słodką muzyką twoich myśli. Głos brzmiał tak samo jak wtedy w górach, pośród smug dymu wijącego się obok siedmioramiennej gwiazdy. Choć jesteś krnąbrny, zawsze do mnie powracasz. A więc jestem dla ciebie ważny.

Edmund zatkał uszy, chociaż wiedział, że to na nic się nie zda.

– Odejdź. Po prostu odejdź.

Ale tak za tobą tęskniłem, dziecko. A ty za mną nie?

– Nie!

Edmundzie. Głos zdawał się dochodzić zarazem z daleka i z bliska, z wnętrza jego myśli i spośród dalekich gwiazd. Czy naprawdę pragniesz nauczyć się sztuki magii?

– Nie od ciebie. – Edmund zamknął księgę i zacisnął powieki. Czasem, jeśli mocno się skupił, potrafił zmusić Głos do odwrotu, wyzwolić własne myśli od myśli, które tamten próbował przemycić do jego umysłu.

W gruncie rzeczy to prosta sprawa, powiedział Głos. Rozważ to raz jeszcze, dziecko: skąd możesz wiedzieć, czym jest światło, jeśli nie wiesz, czym jest ciemność?

Edmund już miał coś odpowiedzieć, ale nagle myśl, którą zaszczepił Głos w jego umyśle, zaczęła zapuszczać korzenie.

Może to okaże się pomocne: wyobraź sobie, że urodziłeś się ślepy i wszyscy znani ci ludzie również są ślepi. Skąd byś wówczas wiedział, że to, co widzisz, jest ciemnością?

– Zapewne bym nie wiedział. – Edmund potrząsnął głową. – Czy z tego powodu byłbym głupi?

Nie dla podobnych sobie. Otwórz oczy, Edmundzie.

Edmund posłuchał. Spodziewał się, że zobaczy Otchłannego w postaci, którą przybrał w komnacie pośród gór – wijące się smugi, usta i oczy wyzierające z kłębów dymu. Ale zobaczył jedynie płonącą pochodnię, księgę i pled, a dalej blask księżyca szarzejący ponad martwym pustkowiem wrzosowisk.

Weź kubek do ręki, Edmundzie. Napełnij go wodą. Unieś do światła.

Edmund sięgnął po zamykany dzban, który zabrał z domu, i nalał trochę wody do glinianego kubka. Przez cały czas coś mu mówiło, by przestał, by nie słuchał Głosu, a jednocześnie coś innego powtarzało, by słuchał i uczył się.

Dotknij wody, przemówił Głos. Obserwuj fale.

Edmund przytknął opuszek palca do powierzchni wody. Wokół palca rozbiegły się drobne koncentryczne zmarszczki, połyskujące w blasku pochodni załamanym światłem.

Jak byś nazwał falę, która ma grzbiet, a nie ma doliny? Ma górę, a nie ma dołu?

Po chwili zastanowienia Edmund odparł:

– Taka fala nie istnieje.

Czym więc jest fala?

Edmund przyglądał się przez chwilę, jak zmarszczki na powierzchni zanikają, wygładzają się w szklistą płaszczyznę. Próbował odnaleźć właściwe słowa – bez skutku, zdołał jednak odnaleźć myśl. Poczucie pewności przybierało na sile, kark mrowił, wcale nie z powodu lodowatego wiatru.

Zgaś pochodnię, Edmundzie.

Edmund polał pochodnię wodą, po czym wcisnął ją w ziemię, przez cały czas przerażony własnym posłuszeństwem.

– Dlaczego mówisz mi to wszystko? Czego próbujesz mnie nauczyć?

Spójrz w prawo.

Edmund siedział zwrócony twarzą na południe, a więc obracając się w prawo, spojrzał w kierunku zachodnim. Tam leżał jego dom, wieś Moorvale. Jego pamięć, w równym stopniu co wzrok rozpoznawała w ciemności znajome kształty – kryte strzechą drewniane chaty tulące się do siebie koło mostu na zakręcie potężnej rzeki Tamber. Wszyscy mieszkańcy już dawno temu udali się na spoczynek, wyczerpani pracami przy ostatnich zbiorach. Nawet gospoda jego rodziców, gdzie mieszkał i pracował, pogrążona była w całkowitych ciemnościach, ale to akurat za bardzo go nie zdziwiło, ponieważ wymknął się z domu dopiero wtedy, kiedy poszli sobie ostatni goście, a ojciec ogłosił, że zamykają.

A teraz zastanów się, Edmundzie. Kiedy spojrzałeś w prawo, co takiego jednocześnie zrobiłeś?

Edmund zignorował Głos. Powędrował wzrokiem dalej, za ciemny kształt wsi, dalej na zachód, w stronę Wzgórza Życzeń i ruin wieży, gdzie kilka tygodni temu nieodwracalnie zmieniło się całe jego życie. Powyżej wznosiły się rozświetlone blaskiem gwiazd szczyty Pasa, gór, w których stoczył walkę z Otchłannym – walkę zwycięską. Znalazł sposób, by złamać zaklęcie łączące najprzedniejszego ze wszystkich czarodziejów z samym Otchłannym. Skoro potrafił tego dokonać, to dlaczego, pytał się w myślach, nie umiał przywołać światła?

Edmundzie.

– Słyszałem – odparł. – Rozumiem, o co pytasz. Jeśli patrzę w prawo, to zarazem nie widzę tego, co po lewej. Jeśli patrzę na zachód, odwracam wzrok od tego, co na wschodzie.

Tak twierdzą mistrzowie magii Dhrakal, czarodzieje, których dzieła darzysz tak wielkim podziwem. Każda rzecz ma swe konieczne przeciwieństwo. Światło potrzebuje ciemności. Świt przynosi ze sobą niepodważalną pewność, że wkrótce nadejdzie zmierzch. Możesz dostać to, czego pragniesz, ale zawsze musisz zapłacić. A teraz – przyjmij to do wiadomości i spróbuj jeszcze raz.

Edmund odnalazł równowagę w swoim umyśle. Sięgnął, by ją przechylić.

– NIECHAJ ZSTĄPI ŚWIATŁO GWIAZD. CHWYTAM RĘKAW NOCY. GWIAZDY, BĄDŹCIE MI POSŁUSZNE.

–Opuścił rękę i wskazał wybrane miejsce.

– ZSTĄPCIE.

Niebo zmąciło się, a gwiazdy obróciły twarze, by rzucić zimny obojętny blask na niewielkie, porośnięte wrzosem wgłębienie w ziemi, gdzie siedział Edmund. Blask był dość slaby, ale wystarczająco mocny, by przy nim czytać. Nocne niebo odrobinę pociemniało, nabrało głębi – skromna cena za skromne zaklęcie, poprzez Koło od Światła do Ciemności.

Proszę, powiedział Głos. To wcale nie takie trudne.

– A teraz wynoś się. – Edmund podniósł księgę i rozłożył ją na kolanach. – Szukam sposobu, by cię zabić.

Edmundzie. Ani razu nie spojrzałeś na wschód.

– Po co miałbym to robić? – zapytał Edmund, jednocześnie odwracając głowę. – Tam nic nie ma, tylko…

Chciał powiedzieć, że nie ma tam nic za wyjątkiem pustych wrzosowisk. Chciał powiedzieć, że na wschodzie, od miejsca, w którym siedzi, ciągnie się jałowa pofalowana połać ziemi, przyduszona gęsto rosnącymi chwastami i kolcotrawą, i że monotonii tego widoku aż po horyzont nie mąci nawet jedno drzewo. Chciał powiedzieć, że tam nie ma na co patrzeć, że za jego pamięci ani jeden człowiek nie zapędził się za trzy wzniesienia na wschód od Mostu Moorvale. Ale nie powiedział nic, ponieważ zobaczył coś, czego się nie spodziewał.

Zerwał się na równe nogi.

– Czy to światło pochodni? – Wytężył wzrok. Za pierwszą plamą światła pokazała się kolejna, po chwili obie zaczęły powoli przemieszczać się w dół, jakby niosące je osoby przekroczyły grzbiet wzniesienia na Drodze Zachodniej i schodziły ścieżką prowadzącą w dolinę.

Twoja księga mówi prawdę, Edmundzie. Głos zmienił brzmienie, jakby się z nim drażnił. Prawdą jest, że przybieram przeróżne formy, ukazując się w tym świecie. Prawdą jest również to, że na różne sposoby potrafię narzucić światu swą wolę.

– Kim oni są? – Edmund zapomniał, że rozmawia z Otchłannym, istotą, która na jego oczach odebrała życie dwójce dzieci. – Nikt nie chodzi Drogą Zachodnią na wschód od wrzosowisk. I nikt nigdy stamtąd nie przychodzi.

Wiesz, że tam, w górach, nie zostałem zniszczony. W głębi przecież wiesz, że nie można mnie zniszczyć.

Edmund pozwolił, by przywołany zaklęciem blask zgasł, ponieważ chciał wyraźnie widzieć zbliżające się światła na wrzosowiskach. Zobaczył zarys męskich sylwetek na koniach, mimo panujących ciemności dojrzał też stroje wskazujące na osoby szlachetnego pochodzenia, tarcze herbowe na kolczugach, indygo i głęboki karmazyn, błysk stali i złotogłów.

– Czego chcesz? – zapytał, tak jakby Otchłanny stał tuż obok. – Co próbujesz osiągnąć?

Jedno jest pewne, Edmundzie Bale. Jeśli nadal będziesz mi się sprzeciwiał, stanę się twą śmiercią.

Edmund zacisnął pięści.

– Znajdę sposób, by cię powstrzymać. Przysięgam.

Jedyną odpowiedzią był szum wiatru.

– Słyszysz mnie? – Edmund sam nie wiedział, dlaczego spojrzał w górę, skoro nie miał pojęcia, gdzie znajduje się Otchłanny, o ile w ogóle dało się powiedzieć, że gdzieś jest. – Będę z tobą walczył i w końcu cię pokonam!

W ciszę wpełzł dźwięk, szelest kolcotrawy dochodzący z ciemności skrywającej drogę. Edmund zastygł w bezruchu.

– Kto tam? – Wyciągnął nóż, zwykły nóż roboczy, krótki, jednosieczny, przeznaczony raczej do strugania drewna niż do walki.

Szelest dochodził teraz jakby bardziej zza jego pleców. Obrócił się, wysoko unosząc nóż, ale w tym samym momencie z mroku wyłoniły się dłonie i rozbrzmiały słowa:

RZUCAM ZAKLĘCIE POKOJU.

Z przenikliwym brzękiem klinga pękła na pół, czubek spadł w trawę. Z cienia wyszła jakaś postać, dziewczyna, może piętnastoletnia, w jasnoszarej sukni i kapturze skrywającym ciemne włosy.

– Przepraszam za zaklęcie. Ty jesteś Edmund Bale? Czarodziej z Moorvale?

Edmund rzucił się do tyłu, ale potknął się w trawie.

– A czemu pytasz?

Dziewczyna postąpiła do przodu, powiodła wzrokiem dokoła.

– Z kim rozmawiałeś?

Edmund spojrzał na nią. Raczej nie można by określić jej mianem ślicznotki, a mimo to nie mógł przestać się gapić; szczególnie przyciągały go jej oczy – jedno brązowe, a drugie promiennie błękitne.

– Zauważyłam światło. – Miała głos pełen słodyczy i odrobinę twardą wymowę. – Czekałeś na mnie? To dlatego tu jesteś, wiedziałeś o moim przybyciu?

Edmund podniósł się.

– Kim jesteś?

Dziewczyna odrzuciła kaptur.

– Mam na imię Elísalon, ale ludzie na północy wołają mnie Ellí. – Długie, proste włosy, czarne jak niebo, opadły swobodnie. – Czy to prawda, co mówią? Pokonałeś Otchłannego? Widziałeś go, stawiłeś mu czoło?

Słowa te wywołały jego śmiech, który zaraz jednak umilkł.

– Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale owszem, widziałem go i walczyłem, najlepiej, jak tylko mogłem.

– Pomóż mi. – Dziewczyna podeszła bliżej, wyciągając dłonie złożone jak do modlitwy. – Proszę. Ja też próbuję z tym walczyć, ale jeśli odkryją moje zamiary, to… –– Zadrżała.

Edmund długo patrzył na nią w milczeniu. W jej oczach zdołał dojrzeć wyłącznie strach.

Odwróciła się i popatrzyła na wschód, na pochodnie i jeźdźców.

– Proszę. Boję się. Jestem sama.

– Pomogę ci. – Edmund sam był zaskoczony tym, że jego głos nigdy jeszcze nie brzmiał tak głęboko, spokojnie i pewnie. – Tylko powiedz jak.Rozdział 2

Paź zmierzył Katherine wzrokiem od góry do dołu – głównie skupiając się na górze, potem zajrzał do komnaty znajdującej się za jego plecami.

– Panie? Przyszła Katherine. – Odczekał chwilę. – Katherine, panie, córka masztalerza.

Z wnętrza dobiegł stłumiony pomruk. Paź złożył głęboki ukłon i odwrócił się znowu w stronę Katherine.

– Wejdź zatem. – Otworzył szerzej drzwi. – Tylko lepiej go nie irytuj.

Katherine zebrała fałdy swojej najlepszej sukni z niebieskiego materiału i przekroczyła próg, starając się opierać ciężar ciała na zdrowej nodze.

– Mój panie, przybyłam na twój rozkaz.

Jej pan nie odpowiedział, nie odpowiedział też nikt inny. Ściany komnaty dokładnie pokrywały gobeliny, zatrzymując w pomieszczeniu ciepło ognia płonącego na palenisku. Skrybowie i kanceliści, siedzący wokół stołu, na którym piętrzyły się księgi rachunkowe i stosy monet, stały kałamarze i misterna waga z mosiądzu, podnieśli tylko wzrok i spojrzeli na Katherine. Służący stali obok w gotowości, z dzbanami wina i tacami słodyczy, ale widać nikt nie był głodny.

– Przysłałeś po mnie, panie? – Katherine krótko dygnęła, ostrożnie opierając na posadzce zabandażowaną nogę.

Nie doczekała się odpowiedzi. Skrybowie wrócili do pracy. Katherine zerknęła na stół, oszołomiona, bo w całym swoim życiu nie widziała tyle srebra i złota.

– Panie. – Jeden ze stojących pod ścianą wartowników postąpił do przodu i kładąc dłoń na oparciu największego krzesła, powiedział: – Przyszła córka Johna Marshala.

Lord Aelfric z Elverainu siedział przygarbiony nad welinowym zwojem, który trzymał w pomarszczonych dłoniach, ozdobionych srebrnymi pierścieniami. Nie odwrócił się, by spojrzeć na Katherine, nic też nie powiedział, więc wyprostowała plecy i stanęła w pozie pełnej dostojeństwa, na tyle, na ile potrafiła.

Jeden z młodszych kancelistów powiedział stłumionym głosem:

– Ktoś podobno twierdził, że jest ładna?

Jego towarzysze zachichotali, ale szambelan rzucił im groźne spojrzenie i znów zapanowała cisza.

Katherine przeniosła ciężar ciała na zdrową nogę i wyczuła niekształtne zgrubienie bandaża pod spódnicą. Początkowo bała się, że rana uda nie zagoi się prawidłowo, ale Tom opatrzył ją tak fachowo, że teraz ból odzywał się tylko przy wchodzeniu po schodach, czy zbyt długim staniu w jednej pozycji. A mogło się to skończyć znacznie gorzej.

– Czy dziedzic Harold jeszcze nie wrócił? – spytała Katherine, rozglądając się dokoła, jakby jakimś dziwnym sposobem mogła do tej pory nie zauważyć tej jednej osoby, którą miała nadzieję spotkać. Ale i tym razem nie uzyskała odpowiedzi. – Twój syn, panie, jeszcze nie wrócił z południa?

Wartownik rzucił jej karcące spojrzenie i odpowiedział za swego pana:

– A co ciebie to obchodzi?

Lord Aelfric zagryzł wargi, wciąż nie odrywając spojrzenia od trzymanego w rękach zwoju. Miał pociągłą twarz o ostrych rysach, które nieco łagodziła broda. Z uszu sterczały mu kępki siwych włosów, tylko krzaczaste brwi zachowały resztki brązowej barwy. W świetle wpadającym do środka przez otwór strzelniczy Katherine wyraźnie widziała, że zwój pokryty był bardzo starannie wypisanymi, nielicznymi jednak słowami.

Odczekała jeszcze chwilę, ale wreszcie jej cierpliwość się skończyła.

– Panie – powiedziała, trochę głośniej niż dotąd – chciałabym, abyś poświęcił nieco uwagi swym koniom.

Lord Aelfric rzucił jej chłodne spojrzenie.

– Koniom, panie. Klaczom, które hoduje mój ojciec. – Katherine urwała, by dać czas na odpowiedź, ale znów się nie doczekała, podjęła więc: – Tutaj, na zamku, nie mają odpowiedniej opieki, podobnie jak ich młode. Jeśli źrebięta i roczniaki wkrótce nie wrócą na otwarty teren, nie rozwiną się jak należy. Nie wyrosną na rumaki przeznaczone do walki.

Lord Aelfric jak gdyby nigdy nic wrócił do studiowania zwoju. Wyglądało na to, że czyta go raz po raz, wciąż od nowa.

– Pamiętaj, gdzie twoje miejsce, dziewczyno – wycedził wartownik. – Masz się nie odzywać bez pytania!

Po chwili lord Aelfric jakby się ocknął. Utkwił spojrzenie w Katherine.

– Siadaj. – Wskazał krzesło stojące naprzeciwko. Zajmujący je młody skryba zebrał księgi i zerwał się z miejsca.

– Wyjdźcie. Wszyscy. – Aelfric machnął ręką, a wtedy pozostali urzędnicy zebrali pergaminy w stosy, zaznaczyli zakładkami odpowiednie miejsca w księgach i zamknęli je. Szambelan wsypał monety do aksamitnych sakiewek, które następnie wetknął do drewnianego kufra. Katherine usiadła na wskazanym krześle i opuściła głowę w pozie pełnej pokory.

– Mój panie. – Wartownik ukłonił się i również opuścił komnatę, zamykając za sobą drzwi.

Zaległa ciężka cisza. Katherine spojrzała na lśniącą mosiężną wagę i skrzywiła się. Odbite światło uwydatniło sińce pod jej oczami. Włożyła na tę okazję swoją jedyną porządną suknię, ale włosy tworzyły nieporządną plątaninę i wyglądały, jakby próbowała ułożyć je po ciemku. Zbyt wiele nocy wypełnionych zbyt wieloma koszmarami – zbyt wiele strasznych wizji wyrywających ją ze snu.

– Dokąd zamierzał udać się twój ojciec? – Katherine aż podskoczyła, słysząc niespodziewane pytanie.

– Do lorda Tristana, na zamek w Harthingdale. – Katherine wsparła łokcie na stole i pełna nadziei pochyliła się w stronę Aelfrica: – Masz jakieś wieści od niego, panie? Cokolwiek?

– Wezwałem cię, byś odpowiadała na moje pytania – odparł lord Aelfric. – Co było celem tej podróży?

Katherine wyprostowała się zmieszana.

– Sądziłam, że wiesz, panie. Papa wyjechał z powodu Vithrica. Z powodu Otchłannego.

Lord Aelfric pogładził brodę, głęboko zamyślony. Spojrzał za okno, a potem na półki pełne starych, butwiejących ksiąg.

– Vithric nie żyje. Poniósł śmierć wiele lat temu.

– Nieprawda. Widziałam go. Papa też go widział.

– Jesteś pewna, że to był Vithric? – Wiek odebrał głosowi lorda wiele z jego mocy, ale nie pozbawił go tonu niezachwianego przekonania o własnej racji. – Zastanów się.

Zakłopotanie towarzyszące dotąd Katherine zaczęło ustępować panice.

– Był przyjacielem papy. Z jakiego powodu papa miałby kłamać?

– Istotnie. – Lord Aelfric znowu wziął zwój do ręki. Zerknął na Katherine. – Po co miałby kłamać?

Katherine cofnęła się, z wysiłkiem powstrzymując od udzielenia ostrej odpowiedzi. Nie mogła znieść myśli, że ma płazem puścić taką zniewagę wobec ojca, ale przez całe życie uczono ją szacunku dla prawowitego władcy. I to właśnie ojciec ją tego nauczył.

– Panie, nadal nie do końca rozumiem, co zobaczyłam wtedy w górach. – Katherine odpowiedziała na baczne i nieprzyjazne spojrzenie lorda. – Wiem jednak na pewno, że Vithric nie zginął, podobnie jak Otchłanny. Nie wiem, czy takiej istoty jak Otchłanny śmierć w ogóle dotyczy. Wiem tylko, że on tam był, że tworzył swą postać na nowo.

Lord Aelfric zaczął bawić się srebrnym łańcuchem zwisającym z pomarszczonej szyi. Zapatrzył się za okno, na gasnące słońce. Katherine nie wiedziała, co budzi w niej większą niechęć: kamienna twarz, którą z tak wyraźnym wysiłkiem starał się zachować, czy jakże częste oznaki daremności tych starań.

– Dlaczego Tristan? – mruknął pod nosem. – Dlaczego Tristan, i dlaczego teraz?

Katherine postanowiła odpowiedzieć, chociaż nie do końca była pewna, czy to do niej skierował pytanie.

– Moim zdaniem pojechał do Tristana, by mu powiedzieć, że ponieśli klęskę, że wszystkie cierpienia, które znosili, poszły na marne, i że ich stary druh Vithric dopuścił się zdrady. – Bez trudu potrafiła przywołać w pamięci twarz Vithrica, podstępnego człowieka, który porwał siedmioro dzieci, w tym ją, i zabrał do kryjówki Otchłannego, gdzie czekała je śmierć. – Jeżeli chcesz zrozumieć, co wydarzyło się w górach, mój panie, powinieneś wezwać Edmunda.

Lord Aelfric zamrugał.

– Kogo?

– Edmunda. Edmunda Bale’a, mieszka w tej samej wsi, co ja. – Edmund, mały mól książkowy, syn karczmarza, tak daleki od powszechnego wyobrażenia o bohaterze, naraził się na wielkie cierpienia i rozpacz, pojechał w ślad za Vithrikiem i jego jeńcami, pokonując przełęcze Pasma, aż do głęboko ukrytej w górach, przedwiecznej kryjówki Otchłannego. Na myśl o tym Katherine zrobiło się ciepło na sercu. – Nikt ci o tym nie wspominał, panie? Edmund złamał zaklęcie. Ocalił życie mnie i pozostałym dzieciom, za wyjątkiem dwojga. – Edmund wraz z ojcem Katherine rzucił im się na ratunek, stanął twarzą w twarz z Vithrikiem, w obecności Otchłannego, i złamał zaklęcie, nim zdołało odebrać życie wszystkim ofiarom. Katherine uważała, że to był prawdziwy cud.

Lord Aelfric machnął ręką.

– Kiedy twój ojciec po raz ostatni miał kontakt z Tristanem?

Katherine przeszukiwała zakamarki pamięci.

– Nie wiem, panie. Lata temu.

Lord Aelfric przygwoździł ją podejrzliwym spojrzeniem.

– Mamy tylko słowo twego ojca, że człowiek, którego widział, to Vithric.

Katherine zerwała się z miejsca.

– Wątpisz, panie, w prawdomówność mego ojca?

Lord Aelfric zacisnął wąskie wargi. Odwrócił się i spojrzał w stronę drzwi.

– Eustace?

Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał paź.

– Tak, panie?

– Przyprowadź lady. – Lord Aelfric znów spojrzał na Katherine. – Dziewczyno, twój ojciec opuścił mój zamek samowolnie. Uważam, że tym samym wypowiedział służbę. Już nie jest nadwornym masztalerzem.

Katherine usiłowała coś powiedzieć przez zaciśnięte gardło.

– Ale, mój panie…

– Lady Isabeau.

Eustace szerzej otworzył drzwi, jednocześnie wykonując przepisowy ukłon. Do środka wkroczyła lady Isabeau w welonie z purpurowej satyny, przewiązana złotym pasem. Młodość wprawdzie miała już za sobą, ale jej mąż na pewno był dorosłym człowiekiem w dniu, kiedy się urodziła.

Lord Aelfric wyciągnął palec w stronę Katherine.

– Podczas ostatniej wizyty ojciec tej dziewczyny wymusił na mnie obietnicę, słowo honoru dane w wielkim pośpiechu. Przysiągłem mu, że niezależnie od wszystkiego zapewnię opiekę jego jedynej córce. Znajdź dla niej miejsce.

Lady Isabeau zmierzyła Katherine niechętnym spojrzeniem.

– Wolałabym tego uniknąć. Jej widok sprawia mi przykrość.

Liczne pierścienie na palcach lorda Aelfrica zderzyły się z brzękiem, kiedy splótł dłonie.

– Moja pani, nie wezwałem cię, by wysłuchiwać, co jest twoim życzeniem.

Długo mierzyli się wzrokiem. Podczas tej milczącej walki Katherine zdążyła pomyśleć, że gdyby jej mąż kiedyś nie miał jej do zaofiarowania nic lepszego niż tego rodzaju spojrzenia, to wolałaby całe życie spędzić samotnie.

Lady Isabeau poddała się pierwsza.

– Potrafisz gotować? – zwróciła się do Katherine.

– Jakoś daję sobie radę, pani – odparła, skłaniając głowę.

– A cerować i haftować? Tkać na krosnach?

– Niezbyt dobrze – odparła, wygładzając suknię. Przedłużała ją już dwa razy – nie miała nic bardziej odpowiedniego na specjalne okazje – ale wiedziała, że dni sukni są policzone.

Lady Isabeau wydęła wargi.

– Co wyobrażał sobie twój ojciec, tak zaniedbując twe wychowanie? Czy jest w ogóle coś, co potrafisz?

Katherine zwróciła się do Aelfrica:

– Panie, ty znasz moje umiejętności i znasz ich poziom. Umiem trenować konie. Tylko tym zajmowałam się przez całe życie.

– I sądziłaś, że tak już zostanie? – Lady Isabeau mlasnęła z niezadowoleniem. – Sądziłaś, że do końca życia będziesz Katherine Marshal? Twoje nazwisko wkrótce się zmieni. Właściwie już zostało wymazane i czeka na zastępstwo.

Katherine ukryła dłonie w rękawach sukni, by nie widzieli, że zacisnęła je w pięści.

– Twojego ojca już nie ma, nie może się za tobą wstawić. – Lord Aelfric przywołał pazia, kiwając nań zagiętym palcem. – Złożona przeze mnie obietnica to jego życzenie, któremu ty podlegasz.

Katherine powiodła wzrokiem po jego twarzy.

– Mój panie, mówisz tak, jakby mój ojciec miał nigdy po mnie nie wrócić.

Lord Aelfric wrócił do kontemplacji zwoju, a lady Isabeau zaczęła bawić się welonem, raz po raz piorunując Katherine spojrzeniami z ukosa. Katherine miała ochotę rzucić się do ucieczki, wybiec z zamku, ruszyć w samotną wędrówkę, wiedziała jednak, że nic dobrego by z tego nie wynikło.

– Panie? – Eustace posuwistym ruchem prześliznął się po kamiennej posadzce ze sprawnością, która w ogóle nie pasowała do dziesięcioletniego chłopca. – Co rozkażesz?

– Niech szambelan dopisze tę dziewczynę do służby zamkowej. – Machnął ręką. – Lady Isabeau znajdzie dla niej odpowiednie miejsce.

– Znajdę jej miejsce, mój panie, takie, w którym wreszcie nauczy się manier. – Lady Isabeau posłała Katherine uśmiech spod welonu. – Zawsze powtarzałam, że potrzeba jej stosownego wychowania.

Katherine dygnęła i odwróciła się do wyjścia, czerwona aż po koniuszki uszu. Nie umiała jednak się powstrzymać, na progu obejrzała się jeszcze i spytała:

– Panie, co jest napisane na tym zwoju?

Lord Aelfric zwinął kartę.

– Nic, co mogłoby przynieść korzyść młodej dziewczynie. Znikaj stąd. – I skinął głową w stronę pazia, który posłusznie zamknął drzwi.Rozdział 3

Tom wyciągnął rękę i chwycił czarno–biały pysk.

– Cisza, Łachu! Nie szczekaj.

Łach przysiadł na tylnych łapach, uderzył wystrzępionym ogonem o błotnistą ziemię. Tom cofnął rękę. Łach nie otwierał pyska.

John Marshall dołączył do nich i powiedział:

– Dobra robota, Tom. – Odwrócił się i popatrzył na strome brzegi fosy, na zwodzony most, pod którym stali zaledwie chwilę wcześniej. Końskie kopyta donośnie stukały o deski tuż nad ich głowami. – Schowaliśmy się w ostatnim momencie. Masz niezłe ucho.

– Łach ma jeszcze lepsze. – Tom podrapał psa za uszami, jednym czarnym, drugim białym. Most zwodzony zasłaniał połowę nieba, tę z księżycem, którego słaby blask zalewał resztę widocznego świata. – Mości Marshalu, co się dzieje?

John Marshal machnął ramieniem w bok.

– Obserwuj z tamtej strony, Tom. Mów, co widzisz.

Tom chwycił jeden z żelaznych pierścieni zwisających z mostu i wychylił się na zewnątrz. Wilgotny chłód zszedł na ziemię wraz ze śmiercią dnia. Kłęby pary unosiły się nad porośniętą trzciną fosą. Sam nie bardzo wiedział, czego się spodziewał, jadąc na zamek lorda Tristana, bohatera i najprzedniejszego rycerza, o jakim kiedykolwiek słyszał, ale cokolwiek to było, na pewno nie zgadzało się z rzeczywistością.

– Aldredzie! – Jeździec, który właśnie przejechał mostem, zeskoczył z konia pod łukiem bramy i zabębnił dłonią osłoniętą rękawicą w wąskie drzwi umieszczone w bocznej wnęce. – Aldredzie Shakesby! Tu Wulfric z Olinghamu, otwieraj natychmiast! – Mężczyzna miał na sobie grubą kolczugę i ciemnoniebieski kasak ozdobiony emblematem w kształcie baraniego łba. W dłoni dzierżył jeden miecz, drugi zaś, większy, wisiał przyczepiony przy siodle.

Z głębi tunelu doszedł ryk: chyba kilkudziesięciu mężów krzyczało jednocześnie na dziedzińcu zamkowym.

– Chłopaki, na trzy! Raz, dwa i… – „Trzy” zagłuszył łoskot, jakby coś rozwalano.

John Marshal wystawił głowę z kryjówki, ale zaraz się schował i powiedział szeptem:

– Tom, serce mnie ostrzega. Miałem nadzieję przywieźć cię w bezpieczne miejsce, gdzie twój pan nie będzie mógł cię dopaść, gdzie rozpoczniesz nowe życie, ale zdaje się, że zamiast tego przywiodłem cię prosto w środek wojny.

Z głębi psiego gardła doszło stłumione warczenie. Pod karcącym wzrokiem Toma Łach oblizał się i posłusznie ucichł.

– Dobry piesek. – Tom wrócił do obserwacji zamku. – Widzę jeźdźca, rycerza odzianego w błękit.

– Sir Wulfric z Olinghamu. – John Marshal ściągnął siwiejące brwi. – Jedyny syn Edgara, barona Wollandu.

– Czy to przyjaciel lorda Tristana?

John Marshal potrząsnął głową.

– O, nie.

– Aldredzie! – Młody rycerz zabębnił w drzwi głowicą miecza. – To ja, Wulfric! Otwieraj, powiadam!

– Tak, panie, słyszymy cię. – W drzwiach pokazał się starszy człowiek, łysy jak kolano i naznaczony blizną biegnącą od podbródka do oka. Zza jego pleców wyjrzał młodszy, wyższy mężczyzna o brodzie splecionej w warkocz, osłaniając przejście kuszą gotową do strzału.

– Jakie wieści, Aldredzie? – Rycerz zaplątał wodze wokół słupków przy stojącym w bramie zniszczonym wozie. – Chyżo, człowieku, powiedz, jak stoimy.

– Wieśniacy Tristana są na dziedzińcu, panie, cała śmierdząca gromada. – Starszy mężczyzna wyrzucał słowa gwałtownie, jakby każde z nich było przekleństwem. – Zmajstrowali taran i teraz próbują wyważyć drzwi wieży. Strzelamy do nich z blanków, coby choć trochę ich powstrzymać.

– Natychmiast przestańcie. – Wulfric wszedł do środka, przepychając się obok mężczyzny. – Są dokładnie tam, gdzie mają być. Dopóki przebywają na dziedzińcu, macie nie strzelać bez mojego rozkazu. A teraz chodź, zaprowadź mnie na blankowanie. Musimy się upewnić, czy ich liczba odpowiada naszym potrzebom.

Mężczyzna z blizną wystawił głowę za drzwi, popatrzył w głąb tunelu, potem na zewnątrz.

Tom i John cofnęli się w cień pod mostem.

– W życiu nie słyszałem o równie durnym podstępie – rzucił przybyły, po czym zatrzasnął drzwi.

– Są dokładnie tam, gdzie mają być, powiedział. – John Marshal podrapał się po brodzie głęboko zamyślony. – Czy ich liczba odpowiada naszym potrzebom. Co to wszystko znaczy?

– Nic nie rozumiem. – Tom przeciągnął dłonią przez pozlepianą rzepami sierść Łacha. – Tristan jest największym z bohaterów. Niegdyś poprowadził armię przeciwko Otchłannemu, straszliwej istocie zagrażającej całemu światu. I ktoś taki ma wrogów?

– Smutna prawda, lecz tak to już bywa, Tomie. Na wrogów wcale nie trzeba zasłużyć. – John, mrużąc oczy, zapatrzył się w ciemniejącą scenę. – Oto, jak ja rozumiem, co się stało. Siły Wollanda wzięły zamek Tristana z zaskoczenia bądź podstępem, a teraz mieszkańcy podzamkowej wsi przyszli go odbić.

Tom nie wiedział nic na temat wojny, więc nie miał pojęcia, czy jego pytanie ma sens.

– To dlaczego most jest opuszczony?

John kiwnął głową.

– Otóż to właśnie. Słuszna uwaga. Cóż to za najeźdźcy, którzy zdobywają zamek, ale zostawiają otwarte bramy, jakby zapraszali posiłki, by go odbiły?

Kaptur zsunął się z jego szpakowatych włosów. John w Marshal w niczym nie przypominał swej córki, Katherine, ani z rysów, ani z wyrazu twarzy. Ludzie często powtarzali, że Edmund dużo myśli, a Katherine powiedziała raz Tomowi, że myśli głęboko; za to ona sama i jej ojciec potrafili myśleć szybko.

– To podstęp, mój Tomie. Pułapka. – Oczy Johna pociemniały. – Dlatego wrogowie Tristana zostawili otwarte bramy: chcieli, by mieszkańcy wsi bez przeszkód dostali się na dziedziniec.

– Ale po co? Na czym polega ten podstęp?

– Tego nie wiem, choć obawiam się… – John potrząsnął głową, jakby nie śmiał wypowiadać na głos swych podejrzeń. – Ale podstęp im się nie uda. Musimy ich ostrzec.

Wśród bezlistnych drzew okalających zamek zerwał się silny podmuch, a wraz z nim napłynęły dźwięki – krzyki dochodzące od podnóża wzniesienia, na którym stał zamek, bardziej przenikliwe niż te z dziedzińca i pobrzmiewające raczej strachem niż wściekłością.

– To ze wsi położonej niedaleko stąd, na południe, gdzie mieszka większość poddanych Tristana – odpowiedział John na nieme pytanie malujące się w oczach Toma. – Kobiety i dzieci.

Żołądek Toma zacisnął się gwałtownie.

John Marshal wsparł kolano o stromy brzeg fosy, by przepuścić Toma przodem.

– Bardzo bym pragnął wskazać ci bezpieczne miejsce, ale naprawdę nie wiem, gdzie można takie znaleźć dzisiejszej nocy. Trzymaj się blisko mnie.

Tom chwycił za łańcuchy i wygramolił się z fosy. Natychmiast poczuł się wystawiony na strzał – na górze chodził kusznik, a pod murem nie rósł ani jeden krzak, za którym można by się schować.

– Mości Marshalu, widzisz go?

– Nie podnoś się, Tom. Znajdujemy się w zasięgu strzału.

John przyjął rękę Toma i spróbował wciągnąć się na górę, odbijając się prawą ręką, tą zabandażowaną. Syknął z bólu, puścił i zmienił rękę na lewą. Kiedy tylko znalazł się na trawiastym brzegu, pchnął Toma za jeden z dwóch głazów wyznaczających miejsce, gdzie brzeg mostu dotykał drogi, a sam schował się za drugim.

Tom sięgnął do pasa i wyjął pęk liści – stokrotki i powojnika mięsistego – zerwanych i związanych o wschodzie księżyca. Podał je Johnowi.

– Dziękuję. – John włożył liście do ust, po czym rozwinął bandaż, by obejrzeć kikut palca – najmniejszego, ale u prawej ręki, czyli tej władającej mieczem.

Tom wrócił na brzeg, chwycił za grzbiet Łacha i wciągnął na górę.

– Ten rycerz, ten, który nosi imię Wulfric, wygląda na niewiele starszego ode mnie.

John ciasno zawinął bandaż.

– Wulfric ma ledwo siedemnaście lat, o ile dobrze pamiętam, ale zdążył wziąć udział w bitwie czy nawet dwóch, gdzieś na południu.

Tom znów schował się za kamieniem, a Łach położył się między jego stopami.

– Dostrzegłem krew na ostrzu jego miecza.

– Wiem. Też widziałem.

Z dziedzińca znowu dobiegł ryk wyrwany z kilkudziesięciu gardeł jednocześnie. W otworach strzelniczych wartowni umieszczonej nad bramą zamigotał ogień, żółte krzyże pośród ciemności.

– Biegnij, głowę trzymaj nisko. Spiesz się, ale zachowaj ciszę. – John podniósł się i przykucnął. – Jeśli powiem, żebyś się cofnął, zrób to natychmiast i nie zatrzymuj się, aż dobiegniesz do drzew.

Tom ruszył za Johnem, po chwili obejrzał się.

– Łach, chodź.

Łach nie ruszył się z miejsca. Skulił się na skraju drogi, jeżąc sierść na karku i nerwowo skowycząc przy każdym oddechu. Ślepia błysnęły mu żółcią, odbitym blaskiem pochodni i księżyca w pełni.

Tom poklepał ziemię.

– Tutaj, Łach, do nogi.

Łach obrócił łeb i zapatrzył się w dal. Spojrzał na Toma i znów przed siebie, a potem zaczął się cofać z podkulonym ogonem.

Tom podczołgał się i podrapał go po łbie.

– O co chodzi, Łachu? Co się dzieje?

Łach polizał dłoń Toma. Cały się trząsł. Podróż, obce zapachy, przerażające dźwięki dochodzące od strony zamku – każdy z tych elementów osobno wystarczyłby, żeby pies poczuł się nieszczęśliwy, przestraszony i niepewny. Tom, nie wiedzieć skąd, czuł jednak, że jest coś jeszcze, i bardzo żałował, że Łach nie może mu o tym powiedzieć. Cofnął rękę i pozwolił mu pójść, dokąd zechce.

Łach momentalnie wycofał się jeszcze dalej od murów zamkowych, na teren porośnięty trawą. Obrócił się i popatrzył na Toma. Jego pysk wyglądał jak pytanie – a może ostrzeżenie.

– Tom, nie ma czasu. Musimy zaufać, że nas odnajdzie.

John Marshal wszedł na most, a Tom po chwili wahania ruszył za nim, raz po raz oglądając się, w nadziei, że Łach jednak za nim pójdzie. Czuł intensywny ból z powodu rozstania, lecz mógł jedynie liczyć na to, że Łach będzie bezpieczniejszy poza murami zamkowymi niż w samym środku bitwy. Po chwili kształt psa rozmył się w mroku i Tom skupił się na własnych stopach, starając się stąpać po drewnianym moście najciszej, jak tylko potrafił, by nie przyciągnąć uwagi kuszników stojących na murach.

W tunelu wzdłuż ścian wznosiły się stosy worków, niektóre otwarte, tak że było widać zawartość – nadpsute jabłka. Na dwóch wozach, z których jeden wyraźnie domagał się naprawy, leżały stosy powiązanego w snopki sitowia. Tom wskazał w górę, na rząd otworów w wysoko sklepionym suficie.

– Mości Marshalu, po co są te dziury?

– Żeby zrzucać różne rzeczy na ludzi. – John odciągnął Toma na bok, bliżej ściany. – Zwą je mordowniami. Trzymaj się od nich z daleka.

Koń Wulfrica, wciąż uwiązany do wozu, tak jak zostawił go właściciel, parsknął i zarzucił łbem. Był ogromny, jeden z tych wielkich rumaków bojowych o ciężkim chodzie, które Tom często miał okazję oglądać na farmie Johna Marshala w Elverainie. John podszedł do konia, wyciągając dłoń w uspokajającym geście.

– Spokojnie. Spokojnie, koniku. Nic złego ci nie zrobię. – Potem jednym sprawnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy umieszczonej przy siodle. – Młody Wulfric pewnie pożałuje, że zostawił swój wspaniały miecz bez dozoru. Chociaż może nie doczeka chwili, kiedy mógłby tego pożałować.

Tom utkwił spojrzenie w Johnie Marshalu.

– To jest wojna, Tomie, a Wulfric znalazł się w tej sytuacji z własnego wyboru. – John oparł się o ścianę tuż przy bocznych drzwiach, za którymi wcześniej znikł młody rycerz. Przygotował miecz do ciosu, gotów zaatakować pierwszą osobę, która otworzy drzwi, po czym skinieniem głowy dał Tomowi znak, by szedł dalej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: