Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uzdrowiciel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uzdrowiciel - ebook

Jonah Grey Wolf jest człowiekiem znikąd - jako roczne dziecko pojawił się w zagadkowy sposób w małej osadzie na Alasce, gdzie przygarnął go miejscowy lekarz. Gdy Jonah dorasta, odkrywa, że ma moce uzdrowicielskie i niezwykły kontakt ze zwierzętami. Kiedy ktoś próbuje go porwać i wykorzystać dla zysku jego talent, Jonah postanawia prowadzić życie wędrowca. Przemierza kraj, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej. Wierzy, że w ten sposób zgubi pościg. W górach poznaje tajemniczą Luce. Oboje są samotnikami, ale szybko odnajdują wspólny język, zaczynają nawet snuć marzenia o przyszłości. Niestety prześladowcy Jonaha nadal podążają jego tropem, są coraz bliżej – zdesperowani i gotowi na wszystko....

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9719-4
Rozmiar pliku: 697 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Snow Valley, Alaska, 1977

Drobna, szara wilczyca zatrzymała się na granicy lasu, podniosła łeb, poruszyła nozdrzami. Czuła niebezpieczeństwo, ale musiała ryzykować, sama nie była już w stanie zadbać o potrzeby swojego malca.

Właśnie zapłakał. Polizała go czule po główce, a on natychmiast się uspokoił. Najchętniej położyłaby się teraz gdzieś w zaroślach, odpoczęła, ale czas naglił. Pchnęła malucha nosem i zaczęła schodzić w dolinę.

Wiosenne słońce w Snow Valley było miłą odmianą po długich miesiącach zimy. Trzeba mieć dużą odporność, by wytrzymać tak długi czas bez słońca i bez ciemności. Białe noce potrafią doprowadzić człowieka do szału, ale miejscowi umieli z tym żyć, od wieków nawykli do swojego świata.

Lekki wiatr schodził ze wzgórz do maleńkiej osady, i kobiety, korzystając z ładnej pogody, powywieszały pranie na podwórkach.

Harley Dubois, pilot helikoptera, pochodzący z Biloxi w Mississippi, mieszkał w skromnym domku na południowym skraju osady. Przeniósł się tutaj przed dwunastu laty i teraz uważał się za najprawdziwszego tubylca. W sezonie polowań latał swoim bellem, a kiedy myśliwi wracali do domów, spędzał czas przy whisky i tanich thrillerach.

Doktor Adam Lawson mieszkał na drugim krańcu osady. Przybył tu sześć lat temu, jako lekarz pogotowia. Trzeba było ratować pechowca, któremu zaciął się spust w strzelbie. Miś, potencjalna ofiara pechowego poszukiwacza przygód, też się zaciął i dość paskudnie okaleczył myśliwego. Doktor udzielił rannemu pierwszej pomocy, ekspediował go do szpitala, ale trwało to na tyle długo, że zdążył pokochać miejsce i ludzi. Wrócił do osady wiosną i już tutaj został.

Natomiast Silas Parker, do którego należała cała maleńka osada, mieszkał w piętrowym domu w „centrum”. Na dole był sklepik z mydłem i powidłem, zaś na pięterku małe mieszkanie.

Reszta mieszkańców Snow Valley tutaj się urodziła. Powiadano, że ich przodkowie pojawili się w tej okolicy wcześniej od Boga, ale Adam Lawson miał inne zdanie. To Bóg dał ludziom to miejsce, a oni byli na tyle przytomni, żeby już nie szukać innego. Przyjmowali myśliwych, chodzili z nimi po zaśnieżonych lasach, a wtedy w domach zostawały tylko kobiety z dziećmi.

Teraz, gdy pogoda dopisywała, znowu zostały same i mogły zająć się wiosennymi porządkami. Było ciepło, słonecznie, dzieci wyległy na podwórka, by bawić się na świeżym powietrzu.

Kilkoro grało w piłkę, inne w chowanego, bliźniaki Mały i Buba siedziały na środku drogi i rysowały coś na piasku. Zawiał wiatr. Mały przetarł oczy, próbując usunąć z nich nawiany pył. Buba odwrócił głowę i zerwał się na równe nogi. Nie wierzył własnym oczom. Chwycił brata za włosy, pociągnął.

– Uciekamy, Mały! – wrzasnął w popłochu.

Mały poderwał się błyskawicznie i obaj chłopcy runęli z krzykiem w stronę domu, od którego dzieliło ich może pięćdziesiąt metrów.

– Mama, wilk! – Buba pokazywał rodzicielce groźne zwierzę. Willa też już je dostrzegła.

– Wilk! – krzyknęła, zagarniając dzieci do domu. Inne kobiety też wybiegły po dzieci.

Wilczyca zatrzymała się. Słyszała przerażone krzyki, czuła nosem emanujący z ludzi strach. Rozumiała ostrzeżenie, powinna uciekać, ale maluch wczepiał się z całych sił w jej futro. Zwiesiła głowę i powoli ruszyła dalej.

Silas Parker coś usłyszał. Zaciekawiony zostawił kanki, które miał postawić pod ścianą, i podszedł do frontowych drzwi. Ulicą szła wilczyca.

Mógł być tylko jeden powód takiego niezwykłego zachowania.

Wścieklizna.

Kiedyś widział człowieka umierającego na wściekliznę i nigdy więcej nie chciał oglądać czegoś podobnego.

Chwycił strzelbę leżącą pod ladą, naboje i wrócił na ulicę.

– Chowajcie się do domów! – krzyknął. Nigdy nie był dobrym strzelcem, co oznaczało, że musi podejść bliżej. Jakaś kobieta z bronią pojawiła się na ulicy, minął ją, zbliżył się do wilczycy, podniósł strzelbę.

– Nie strzelaj!

Odwrócił się oszołomiony.

– Co z tobą, Marie?

– Popatrz. – Kobieta wskazała na wilczycę.

– Rany boskie... – zabrakło mu słów. Miał wrażenie, że śni. – Niemożliwe. Matko Przenajświętsza... Dziecko? Marie, też je widzisz czy ja zwariowałem?

Marie wydała jakiś nieartykułowany pomruk, odwróciła się i uciekła. Silas miał ochotę uczynić to samo, ale nie mógł oderwać oczu od dziecka.

Wilczyca szczeknęła.

Silasowi strzelba wypadła z ręki i huknęła o ziemię. Od wilczycy dzieliło go kilkanaście kroków. Podniosła głowę i wpatrywała się w niego.

– Jezu miłosierny... – szepnął i nogi się pod nim ugięły. Dziecko ledwie mogło chodzić, było chudziutkie. Coś trzeba było zrobić. Zaczął krzyczeć, odganiać wilczycę. Zwierzę zrozumiało, że najwyższa pora wycofać się. Popchnęła jeszcze malucha, ten zrobił krok i upadł na ziemię.

Instynkt kazał jej uciekać, ale mały zapłakał. Chciała zbliżyć się do niego, spojrzała na człowieka, odwróciła się i pobiegła w stronę lasu. Teraz zostawiony samemu sobie malec rozpłakał się na dobre. Słyszała jego szlochy, ale zatrzymała się i obejrzała, dopiero gdy dotarła do pierwszych drzew. Podniosła łeb, zawyła przeciągle. Smutny odgłos poniósł się po całej dolinie, odbił echem o stoki wzgórz.

Silas chwycił dziecko w ramiona i najszybciej jak mógł ruszył do domu doktora Lawsona. A dziecko... Dziecko zawyło tak samo jak wilczyca. Silas omal nie wypuścił malca z ramion. Gdyby dzieciak nie trzymał się mocno jego brody, wylądowałby na ziemi.

– Nie płacz mi tylko, mały, nie płacz – uspokoił chłopca Silas. Przyjrzał się uważniej malcowi. Dzieciak miał oczy w kolorze bursztynu, złote oczy z iskierkami światła, prawie takie same jak wilczyca. – A niech cię. Skąd ty się wziąłeś?

Dwa lata później

Adam Lawson siedział na ganku ze swoimi sąsiadami, Wilsonem i Patty Umluck, i obserwował bawiące się dzieci, trójkę sąsiadów i jego małego. Nigdy nie przypuszczał, że on, czterdziestotrzyletni kawaler, będzie wychowywał dziecko i że ten maluch stanie się dla niego taki ważny.

Nazwał go Jonahem Szarym Wilkiem. Teraz chłopiec mógł mieć, jak Adam oceniał, cztery lata i był niezwykle bystrym dzieciakiem, pewnym siebie, rezolutnym i odważnym.

Czując spojrzenie ojca, zaprzestał zabawy i podniósł wzrok. Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem wymienili uśmiechy, jakby dzielili ważny sekret, po czym Jonah wrócił do zabawy, buszując w trawie. Podleciał do niego ptak, potem drugi, a mały karmił je ziarnami słonecznika.

Mieszkańców Snow Valley onieśmielał, jego pojawienie się w osadzie było już legendą, tak jak jego relacje z lgnącymi do niego zwierzętami. Miejscowe psy, ale i dzikie zwierzęta, właściwie każda istota szła do niego bez wahania, bez lęku. Zawsze było przy nim jakieś stworzenie, jakby należał do świata natury. To dziecko bez rodziców, bez korzeni, które zjawiło się nie wiadomo skąd i jak, nigdy nie było samo.

Adam nie wiedział, jak to wyjaśnić, i nawet nie próbował, ale dzieciak był wyjątkowy, niezwykły. Powinien przecież umrzeć w górach, pożarty przez wilki, tymczasem przeżył. Władze przez wiele miesięcy próbowały rozwikłać zagadkę jego pochodzenia, odnaleźć rodziców, dojść jego tożsamości, na próżno. Nie rozbił się w okolicy żaden samolot, nie zaginęli żadni turyści czy myśliwi. Nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd pojawiło się dziecko przyprowadzone do osady przez wilczycę.

Dorośli siedzieli na ganku, obserwowali zabawę dzieci, a stary pies Adama, Catcher, wpadł do ogrodu, niosąc coś w pysku. Zanim Adam zdążył zareagować, Jonah krzyknął i podskoczył do Catchera.

Pies zatrzymał się, jakby natrafił na niewidzialną ścianę, opuścił łeb, otworzył pysk, rzucając na trawę krwawiącą wiewiórkę.

– O nie – szepnął Adam, wiedząc, jak smutna będzie dla małego konfrontacja z martwym zwierzątkiem. – Jonah, zaczekaj – zawołał i podbiegł do synka, ale ten już trzymał stworzenie w dłoniach.

Wilson i Patty podnieśli się, przygarnęli do siebie swoje dzieci, a Catcher położył się w trawie, oparł pysk na łapach i obserwował pilnie każdy ruch Jonaha.

Adam położył dłoń na ramieniu syna.

– To maleństwo nie żyje. Catcher to tylko pies, upolował je. Psy tak się właśnie zachowują. Zostaw je, połóż na trawie i...

– Nie, tatusiu, ja pomogę tej wiewiórce.

Adamowi kroiło się serce.

– Nie możesz jej już pomóc, Jonah.

Jonah wciągnął głęboko powietrze, a potem dmuchnął. Adama ogarnęła panika. Nie wiedział, co właściwie się dzieje, widział tylko traumę dziecka.

Syn położył zwierzątko na ziemi i zaczął masować małe ciałko. Przegryziona szyja, poharatany brzuszek...

– Jonah, dość tego, to maleństwo... – Słowa zamarły w ustach Adama. Miał do czynienia z czymś niezwykle trudnym, mrocznym, tajemniczym. Dzwoniło mu w uszach, nie słyszał już ptaków, nie słyszał dzięcioła, który siedział na pobliskim drzewie. Patrzył z niedowierzaniem, jak jego syn nachyla się nad wiewiórką.

W pierwszej chwili Adam pomyślał, że zerwał się wietrzyk, ale była to raczej wibracja przechodząca przez całe ciało, jakby ziemia zadrżała pod jego stopami. A może to świat się kończył?

Od Jonaha biło światło, kiedy dotykał brzuszka wiewiórki. Łapki zwierzątka drgnęły. A potem maleństwo zaczęło oddychać. Żona Wilsona, Patty, jęknęła i zmówiła krótką modlitwę, ale Adam nie rozumiał słów, słyszał tylko ich melodię. To zresztą nie miało znaczenia, bo modlitwa wypowiedziana w tej sekundzie w jakimkolwiek języku była jak najbardziej właściwa i odpowiednia.

Jonah zakołysał się na piętach, spojrzał na ojca i uśmiechnął się radośnie. Coś zmieniło się w powietrzu, światło opromieniające małego zniknęło.

– Popatrz, tatusiu, pomogłem jej. Fajnie, prawda?

Adam zdał sobie sprawę, że płacze, dopiero gdy poczuł dłonie syna na policzku.

– Nie bądź smutny, tatku. Z wiewiórką wszystko dobrze. Widzisz? Żyje.

Zwierzątko podniosło się i uciekło, a Adam długo jeszcze nie mógł dojść do siebie. Catcher odprowadził je wzrokiem, a potem spojrzał na Jonaha, jakby czekał na przyzwolenie, że może się ruszyć.

– Żadnych więcej wiewiórek, piesku – oznajmił mały.

Catcher podniósł się, a Adam chwycił syna w ramiona i przygarnął do siebie.

Wilson i Patty przyglądali się chłopcu bez słów, potem zabrali swoje dzieci i zniknęli zdjęci trwogą. Adam nie próbował zatrzymywać znajomych, rozumiał ich reakcję.

– Co to było, Jonah? Coś ty zrobił? – wyszeptał tylko.

– Zrobiłem coś złego, tato?

Adam westchnął. Głos małego drżał, w oczach pojawiły się łzy. Nie chciał, żeby dzieciak teraz cierpiał, wszystko, tylko nie to. Widział, że mały jest przerażony, sam był przerażony jak jeszcze nigdy w życiu.

– Nie, synku, nie zrobiłeś nic złego.

Jonah uspokoił się, otarł łzy, wdrapał się na jego kolana i przytulił mocno.

Siedzieli tak długą chwilę w milczeniu, a Adam szukał słów na to, czego był właśnie świadkiem.

– Jonah?

Mały odchylił głowę i spojrzał ojcu w oczy.

– Tak, tatusiu?

– Jak ty to zrobiłeś?

– Co, tatusiu?

– Jak uratowałeś tę wiewiórkę?

Mały uniósł brwi jakby zdziwiony pytaniem.

– Catcher ją złapał, a ja jej pomogłem, to wszystko.

Adamowi zrobiło się niedobrze. Ciągle nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia.

– Robiłeś już coś takiego wcześniej? Pomagałeś zwierzętom?

– Pewnie, ciągle pomagam. Tak jak ty pomagasz ludziom, tatku.ROZDZIAŁ DRUGI

Wirginia Zachodnia, dziś

Z dogasającego ogniska szedł w niebo dym. Nad ranem powinien chwycić mróz, pojawi się śnieżna szadź.

Przy ognisku pod skałą spał mężczyzna, a na skale powyżej kuguar pożerał upolowanego wcześniej jelenia. W pewnym momencie podniósł łeb, zaczął węszyć, położył uszy po sobie, a z jego gardła wydobył się cichy pomruk.

Mężczyzna obudził się momentalnie, odrzucił pled i zerwał się na równe nogi.

– Spokojnie, mały. Ja też słyszę.

Kuguar mruknął ponownie, właściwie jakby syknął.

Mężczyzna odwrócił się, spojrzał mu w oczy. Przez moment człowiek i wielki kot byli właściwie jednością.

– Idź. Znikaj.

Kuguar chwycił nogę jelenia i odbiegł w las.

Mężczyzna rozejrzał się po niewielkiej polanie, na której spał, poruszył nozdrzami, chwytając wyczuwalne w wieczornym powietrzu zapachy.

Myśliwy, pies, strzelba... Proch, psi zapach, ludzki pot. Człowiek musiał niedawno wypalić ze strzelby.

Mężczyzna zagasił resztki ogniska i zniknął w mroku.

Chock Barrett zatrzymał się pod sosnami i odetchnął głęboko. Wyjął z kieszeni małą latarkę i podświetlił ręczny kompas. Trudno było zachować dokładny kierunek, gdy wędrowało się przez las, wśród wzgórz, w tej dzikiej, słabo zaludnionej części Appalachów, ale chciał za wszelką cenę odszukać człowieka znanego jako Jonah Szary Wilk, a to było warte każdego wysiłku. Należało tylko postępować ostrożnie, nie rzucać się ludziom w oczy, bo odnalezienie Wilka mogłoby zostać potraktowane jako uprowadzenie, a Wilka chciał odnaleźć za wszelką cenę niejaki Bourdain.

Jedyny człowiek, którego uzdrowienia Jonah potem żałował, bo od tamtej pory Bourdain go poszukiwał. Nie szczędził pieniędzy, wynajmował ludzi, jednym słowem robił wszystko, by natrafić na ślad Jonaha Szarego Wilka, uzdrowiciela o cudownych dłoniach.

Barrett schował latarkę, przełożył strzelbę do drugiej ręki i ruszył dalej. Coś raptem poczuł...

Dym? Pies pisnął cicho.

Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując pożółkłe od tytoniu zęby. Może wreszcie trafił na ślad, może tym razem będzie miał szczęście. Sięgnął do plecaka, wymacał nabój usypiający, załadował do strzelby, drugi schował do kieszeni. Szedł teraz ostrożnie, cicho w świetle księżyca, między drzewami.

Intruz był blisko. Jonah czuł kwaśny zapach niemytego ciała. Minęła chwila i usłyszał trzask gałęzi, bardzo blisko. Poruszył nozdrzami. Ktoś jest na jego tropie, szuka go.

Zaszeleścił jakiś suchy liść.

Kuguar. Wyczuł, że coś jest nie tak i wrócił.

Jonah nie rozumiał, skąd ten jego kontakt ze zwierzętami, ale akceptował go bez prób wyjaśniania, tak jak akceptował swoją zdolność uzdrawiania. Wszystko to było niezwykłe, dziwne i skomplikowane.

Kuguar wydał cichy dźwięk, sapnięcie, jakby chciał powiedzieć Jonahowi, że jest obok. Dla niewprawnego ucha mogło to zabrzmieć jak leciutkie wionięcie wiatru między drzewami, poruszenie liści.

Jonah spojrzał na swoje obozowisko. Myśliwy, który poczułby dym z wygaszonego ogniska, po prostu poszedłby dalej, jeśli jednak był to ktoś nasłany przez Bourdaina...

Minęła jeszcze chwila i na polanie, w ciemnościach rozświetlanych blaskiem księżyca dojrzał sylwetkę mężczyzny ze strzelbą. Każdy myśliwy nosi strzelbę, zwykła rzecz, pytanie tylko, na co polował akurat ten nocny przybysz.

Mężczyzna zatrzymał się, jego pies szczeknął piskliwie i uciekł między drzewa. Najwyraźniej musiał zwęszyć kuguara. Szkoda, że mężczyzna nie miał równie dobrego węchu, zaoszczędziłoby mu to kłopotów.

Kiedy pies uciekł, mężczyzna zaklął cicho. Jonah przez moment sądził, że i on się wycofa, ale uniósł strzelbę i wycelował w śpiwór Jonaha, pewny, że celuje do śpiącego w nim człowieka.

Jonah drgnął, ale stał bez ruchu. Teraz miał już odpowiedź: w śpiworze, tam gdzie powinna być jego pierś, tkwił pocisk usypiający.

Mężczyzna opuścił strzelbę i podszedł do śpiwora, rozgarnął go lufą, po to tylko, by przekonać się, że jest pusty.

– Co za...

Jonah wyszedł z cienia.

– Nie trafiłeś.

Barrett szarpnął się, jakby to on dostał kulkę, po czym próbował nabić ponownie strzelbę.

– Nie podchodź! – zawołał i wycelował strzelbę w pierś Jonaha. – Ja do ciebie osobiście nic nie mam, ale milion dolarów to duża kasa, takiej okazji nie można przepuścić.

– Nigdy nie dostaniesz tego miliona – powiedział Jonah.

Barrett wyszczerzył zęby.

– Moja strzelba mówi coś innego.

W tej samej chwili odezwał się przyczajony na skale kuguar i jego groźny głos przeszył nocne powietrze. Jonah nie raz już słyszał ten dźwięk, ale zawsze przyprawiał go o ciarki.

Przerażony Barrett uskoczył do tyłu i teraz dopiero zobaczył zwierzę, zaklął straszliwie i skierował strzelbę na wielkiego kota.

– Jeśli go zastrzelisz, zabiję cię.

Barrett ponownie wycelował broń w Jonaha, a wielki kot sprężył się do skoku.

– Jeśli strzelisz do mnie, on cię zabije – dodał Jonah.

– Zamknij się i nie pierdol! – wrzasnął Barrett.

Kot obnażył kły.

Barrett spocił się, trząsł się ze strachu. Nie tak to miało wyglądać. Milion dolarów nie wydawał się już tak nęcący jak jeszcze przed chwilą. Przełknął nerwowo ślinę. Powinien był wyczuć niebezpieczeństwo i wycofać się razem z psem. Nawet w słabej poświacie księżyca mógł dostrzec obnażone zęby kuguara, jego wielką głowę, pazury. Cofnął się, opuścił strzelbę.

– Pójdę już – wyjąkał. – Ja nic do ciebie nie mam – powtórzył. – Bez urazy.

– Przykro mi, ale jest uraza. Skąd mam wiedzieć, że nie wrócisz i nie ponowisz próby?

Barrett już miał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle, bo oto kuguar zeskoczył ze skalnej półki, przysiadł koło Jonaha i wbił w amatora nagród nieruchome spojrzenie.

– Nie, nie. Na litość boską, nie pozwól mu, żeby się na mnie rzucił. Proszę, nie.

– Jak się nazywasz?

– Chock Barrett.

– Zamknij się już, Barrett.

I Barrett, przerażony, posłusznie zamilkł. Czuł, jak jego krew buzuje w żyłach. Przyrzekł sobie, że jeśli uda się mu wyjść z tego spotkania cało, radykalnie odmieni swoje życie, stanie się innym człowiekiem.

– Rzuć broń – nakazał mu Jonah.

Barrett odrzucił strzelbę, która upadła obok śpiwora.

– A teraz opróżnij kieszenie.

Naboje usypiające znalazły się przy strzelbie.

– Wszystko, co masz – komenderował Jonah.

Barrett zaczął wyjmować kolejne przedmioty, z wyjątkiem kluczyków do samochodu. Kluczyków nie odda za żadne skarby świata.

– To wszystko. Teraz mogę już iść? Nikomu nie powiem, że cię znalazłem, przysięgam.

– Kłamiesz – powiedział Jonah cicho i rozgniótł po kolei wszystkie pociski.

– Ja nie wiedziałem... Mówili, że zwierzęta cię bronią, ale nie myślałem... – Wstrząsnął się. – Jesteś uzdrowicielem, nie pozwolisz, bym zginął – przemawiał błagalnie.

– Pozwolę.

Kuguar wydał ciche, ostrzegawcze prychnięcie.

Barrett trząsł się ze strachu.

– Nie, nie. Przecież ty leczysz ludzi, pomagasz im – skamlał.

– Tylko gdy tego naprawdę chcę.

Po nosie Barretta skapywał teraz pot. Jego ciałem wstrząsały kolejne gwałtowne dreszcze.

Jonah zaczął zbierać swoje rzeczy, pakował się powoli i Barrett pomyślał, że może to już koniec udręki. Chciał podnieść strzelbę, ale kuguar wydał ostrzegawczy pomruk.

– Uspokój go, uspokój – krzyknął Barrett.

Jonah przerwał zwijanie śpiwora, spojrzał na kota.

– Jest wściekły. Na twoim miejscu nie ruszałbym się.

– Ale ty przecież możesz go uspokoić...

Jonah wzruszył ramionami.

– Powiedziałem ci, tylko jeśli zechcę. – Wyjął nabój usypiający wbity w śpiwór i zmiażdżył butem. – A dla ciebie nie mam żadnych ciepłych uczuć, cienia sympatii.

Barrett znowu zadrżał.

– Co zamierzasz?

– Odchodzę stąd. – Jonah zasypał do końca ognisko, założył plecak i ruszył przed siebie.

Barrett nie mógł oddychać z przerażenia, serce podeszło mu do gardła. Drań chce go zostawić z dzikim kotem. O nie!

– Zaczekaj! Zaczekaj! Kuguar! Co z tym kuguarem?

Jonah zatrzymał się, odwrócił.

Wielki kot przywarł do ziemi, gotów w każdej chwili skoczyć.

– Już ci mówiłem, lepiej się nie ruszaj – poradził Jonah i odszedł.

Barrett nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Bał się sięgnąć po strzelbę, której mógłby użyć jako pałki, bo przecież nie miał już ani jednego naboju. Kuguar tkwił bez ruchu, on także ani drgnął.

Kiedy Jonah zszedł z góry na autostradę, zaczynało świtać. Natrafił na furgonetkę. Domyślając się, że należy do Barretta, spuścił powietrze ze wszystkich kół.

O ile Barrett nie zrobi nic głupiego, kot go wreszcie zostawi i pójdzie upolować coś do jedzenia. Być może już poszedł i teraz Barrett też schodzi na dół, by wznowić swoje polowanie. Opony bez powietrza będą stanowić spore utrudnienie, ale Jonah wolał nie ryzykować. Milion dolarów to jednak bardzo kusząca suma. Był potwornie zmęczony faktem, że jest ofiarą, zwierzyną łowną.

Mylił się, zakładając, że Barrett podejmie na nowo polowanie. Barrett bowiem był tak przerażony, że niemal skończyło się to zawałem serca. Z drugiej strony to właśnie przerażenie dodawało mu sił. Gdyby stracił przytomność, kuguar zapewne potraktowałby go jako kolację. Od czego zacząłby ucztę? Cała ta sytuacja była niczym koszmarny sen, z którego chciał się obudzić. Kiedy po dwóch długich godzinach kuguar wreszcie się podniósł, Barrett był niemal pewien, że to jego ostatnie chwile. Ale kot okazał mu najwyższe lekceważenie. Zamiast rzucić mu się do gardła, obsikał strzelbę, po czym zniknął. Barrett został sam, nie wierząc, że niebezpieczeństwo minęło. Stał jeszcze dobrą chwilę bez ruchu i nasłuchiwał, czy nie dojdą go jakieś odgłosy.

Błogosławiona cisza.

Zaczął schodzić z góry tą samą drogą, którą przyszedł. Nogi się jeszcze pod nim uginały, a pierś paliła ogniem, ale nie zwalniał tempa. Raz tylko zawadził o jakiś korzeń i wyłożył się jak długi, ryjąc twarzą w jesiennych liściach. Podniósł się szybko i szedł dalej, wypluwając ziemię z ust i płacząc jak dziecko. Dotarł do furgonetki i tu zobaczył, że powietrze we wszystkich oponach jest spuszczone, ale specjalnie się tym nie przejął, ważne, że wydostał się z przeklętych gór. Był gotów pojechać nawet niesprawnym samochodem. Wskoczył za kierownicę, zatrzasnął drzwi. Trząsł się jeszcze, nie mógł uspokoić, nie mógł złapać oddechu. Przypomniał sobie, że w schowku powinien mieć jakiś alkohol. Przydałby mu się porządny łyk czegoś mocniejszego, ale nie znalazł nic poza papierami.

– Cholera – mruknął, otarł łzy rękawem i wyjął komórkę. Marzył teraz, by gdzieś wyjechać, odpocząć, zrobić sobie długie, długie wakacje, ale najpierw musiał wywiązać się z różnych zobowiązań.

Major Bourdain był właśnie zajęty uprawianiem seksualnej gimnastyki z wynajętą długonogą panienką, gdy zadzwonił telefon. Skrzywił się, ale nie przerywał, szkoda mu było tracić interesująco zapowiadający się orgazm. Przy drugim dzwonku jego przywiązana do wezgłowia łóżka dama odruchowo spojrzała na aparat i Bourdain zły, że dama się rozprasza, zamiast skupić całą uwagę na nim i jego działaniach, zwiądł w jednej chwili. Trzeci dzwonek oznaczał, że żadnych rozkoszy nie będzie i należy podnieść słuchawkę. Przy czwartym dzwonku zaklął i stoczył się z partnerki.

– Kto tam? – warknął.

Barrett drgnął. Co on taki wściekły, pomyślał. Gdyby przeżył to, co ja dzisiaj, miałby prawdziwe powody do wściekłości.

– Ja się wycofuję – oznajmił bez wstępów.

Bourdain poderwał się i usiadł na brzegu łóżka.

– Wykluczone – huknął. – Nie będziesz mi się wycofywał.

– Rezygnuję – powtórzył Barrett.

– Mówiłeś przecież...

– Mówiłem, zanim ten drań zabrał mi wszystkie naboje usypiające i podeptał, a potem postraszył kuguarem. Nie dzwoń do mnie więcej. Nigdy. Nie chcę mieć do czynienia z kimś, kto jest bardziej zwierzęciem niż człowiekiem.

Barrett się rozłączył. A zatem mówił jak najbardziej poważnie i nie zamierzał prowadzić żadnych dyskusji.

– Niech to jasna cholera! – Bourdain odwrócił się, rozwiązał ręce panience. – Wynoś się!

Przeszedł do łazienki i zamknął drzwi. Słyszał, jak dziewczyna wstaje, kręci się, szukając swojego ubrania. Stracił wszelką ochotę na seks. Stanął przed wielkim lustrem i przesunął palcem po bliznach na torsie.

Dziesięć lat temu był trupem. Kiedy w czasie wyprawy łowieckiej na Alaskę spotkał się z niedźwiedziem grizzly, sprawy potoczyły się fatalnie. Niedźwiedź rzucił się na niego z dziką furią, potężną łapą wyrwał mu kawał brzucha i Bourdain stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył pochylającego się nad nim młodego Indianina i poczuł przenikający całe ciało żar.

Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu.

Potem w zasięgu wzroku pojawił się jego przyjaciel Dennis Henry. Często polowali razem, jeździli na safari do Afryki, łowili ryby w Zatoce Meksykańskiej, a dzień przed wypadkiem przylecieli z dwoma jeszcze innymi przyjaciółmi na Alaskę, do Snow Valley, żeby zapolować na karibu.

Teraz Dennis patrzył na przyjaciela z takim przerażeniem w oczach, że nagle wszystko wydało się jasne. A więc to już koniec, tak właśnie wygląda śmierć.

Stracił ponownie przytomność i ocknął się dopiero w helikopterze, którym przylecieli wcześniej do Snow Valley. Dennis i pozostali dwaj myśliwi patrzyli na niego, jakby nigdy wcześniej go nie widzieli.

– Dennis?

– Jestem.

– Czy my nie żyjemy? – zapytał Bourdain, a Dennis aż się wzdrygnął na te słowa.

– Żyjemy. Wracamy do Seattle.

– Ale przecież niedźwiedź...?

– Już po niedźwiedziu.

Ostrożnie dotknął brzucha, spodziewając się bandaży, ale brzuch był prawie gładki.

– Zatem żyję, ale nic nie rozumiem. Gdzie rany? Krew? Ból? Boże wielki, nigdy w życiu nie czułem takiego bólu.

Dennis spojrzał na niego jakoś dziwnie i odwrócił wzrok.

– Co jest, do diabła? Dlaczego wszyscy milczycie?

Dennis spuścił głowę, dwaj pozostali zaczęli jakąś banalną rozmowę, ale Major był uparty.

– Cholera, niech ktoś mi wreszcie powie, co się dzieje! Pamiętam, jak mnie tak bestia rozrywała. Trafiłem do piekła?

– Wszystko jest w porządku – odezwał się Dennis. – Zamknij się, Major.

Major odrzucił pled. Ubranie miał zakrwawione, w strzępach, ale rana zniknęła, zostało tylko kilka blizn, które wyglądały, jakby zasklepiły się przed laty.

– O Boże.

– Bóg tu nie ma nic do rzeczy. Doktor akurat był nieosiągalny, więc pojawił się ten Indianin.

– Kto się pojawił? I co się właściwie stało?

– Umierałeś. Nie dało się ściągnąć lekarza, więc pilot helikoptera przywiózł tego młodego człowieka. – Dennis wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, jakby miał przed oczami nadal tamten obraz. Przesunął dłonią po twarzy i zadrżał. – Podszedł do ciebie bez słowa, Wyciągnął ręce. I... I...

– I co? – dociekał Major.

– Obaj się zajarzyliście jakimś niezwykłym światłem. Patrzyłem, przyglądałem się i ciągle nie wierzę w to, co zobaczyłem.

– Do cholery, Dennis, przestań mówić o świetle, tylko wyduś to wreszcie z siebie.

– On cię uzdrowił. Własnymi rękoma. Bez żadnych instrumentów, bez zakładania szwów, bez transfuzji krwi. Ot tak, po prostu. Miałeś bebechy na wierzchu, a zostało zaledwie parę blizn. Więc zamknij się wreszcie i bądź wdzięczny, że uratował ci życie.

Major nie wiedział, co myśleć, jedno było pewne: rana zniknęła. Usłyszał jeszcze, że za chwilę wylądują.

I rzeczywiście siadali już na lądowisku w Seattle. Na lekko drżących nogach podszedł do swojego samochodu, poczekał, aż przyjaciele zbiorą sprzęt myśliwski. Zanim zdążył pomyśleć, by zapytać pilota o młodego Indianina, helikopter odleciał.

Niezwykłe zdarzenie. Miał wrażenie, że to wszystko mu się przyśniło, że zaraz się obudzi. Spojrzał na zegarek. Polecieli na Alaskę w czwartek, wrócili w sobotę. Nikt nie śni trzy dni bez przerwy.

Myśl, myśl. Polowali na łosia, dobrze to pamiętał. Nabijał właśnie broń i wtedy usłyszał coś za plecami.

Zadrżał na to wspomnienie.

Niedźwiedź. Realny, prawdziwy. A potem rozdzierający ból. Taki ból nie może się przyśnić. Dotknął ponownie blizn. One też były realne.

Przełknął nerwowo ślinę. To nie był sen. Jak zatem wytłumaczyć to, co się zdarzyło? Obejrzał się, szukając wzrokiem Dennisa.

– Dennis.

Przyjaciel pakował właśnie sprzęt do samochodu. Nie był religijny, nie wierzył w nic, czego nie mógłby zobaczyć na własne oczy. Jednak teraz chciał jak najszybciej zapomnieć o tym, co widział na Alasce. Zapomnieć, że znał kiedykolwiek Majora Bourdaina.

– Tak? – odezwał się.

– Ten człowiek, który mnie uzdrowił. Wiadomo może, jak się nazywa?

– Pilot zwracał się do niego Jonah.

– Coś jeszcze?

Dennis wzruszył ramionami.

– Młody, może dwudziestoletni. Długie czarne włosy, ciemna karnacja. Chyba Indianin.

Potem Dennis nigdy już nie chciał rozmawiać na ten temat.

Major wzdrygnął się i odwrócił od lustra. Szukając swojego uzdrowiciela, zabił człowieka. Raz, dawno temu, już go dostał w swoje ręce, ale zwierzęta pomogły mu się wymknąć. Musi być jakiś sposób, żeby go pochwycić. Szary Wilk musi mieć jakieś słabości... Major je odkryje, nie bacząc na cenę. Dopadnie w końcu Jonaha. I będzie żył wiecznie.

Od spotkania Jonaha i Chocka Barretta w lesie minęły dwa dni. Jonah przez dwa dni uważał na każdym kroku, w końcu się upewnił, że Barrett zaprzestał polowania. Mógł znowu poruszać się swobodnie. Kończyło mu się jedzenie, pieniądze. Nie miał najmniejszej ochoty, ale powinien jednak poszukać jakiejś pracy. I miejsca, gdzie mógłby przezimować. Spędzał już niejedną zimę bez stałego schronienia, ale to ciężkie życie. Kiedy spadnie śnieg, dobrze jest mieć dach nad głową, wygodne łóżko i ogień na kominku. Pamiętając o tym, trafił do Little Top w Wirginii Zachodniej, małego miasteczka liczącego trochę ponad dwa tysiące mieszkańców. Zapomniana przez Boga dziura, gdzie powinien być bezpieczny. Jeśli jeszcze znajdzie pracę i jakiś pokój, osiągnie pełnię szczęścia.

Slug Marten napełniał właśnie bak starego forda należącego do Idy Mae Coley, gdy zobaczył obcego. Stacja leżała na skraju miasteczka i Slug przez ostatnich dwadzieścia dziewięć lat widywał wielu ludzi drogi, ale ten był inny, trzymał się prosto, szedł długim równym krokiem, ubrany niepozornie, w zniszczone dżinsy i skórę, mocno zakurzone buty, z gołą głową mimo zimna. Miał ciemną karnację i długie czarne włosy, co Slug odnotował z pewną zazdrością, bo sam od czterech lat był zupełnie łysy.

Odwiesił wąż i ruszył do środka, gdzie czekała już Ida, żeby zapłacić za benzynę. Drogą przejechał listonosz Mark Ahern, który pozdrowił Sluga sygnałem klaksonu. Pracował w miasteczku, ale obsługiwał też okolicę. Było trochę po czwartej, Mark zwykle wcześniej kończył pracę, ale tego dnia miał wyjątkowo dużo listów do rozwiezienia. Slug mu pomachał i wrócił na stację, by przyjąć pieniądze od Idy Mae, a potem odprowadził ją do samochodu. Ida utykała i słabo widziała. Gdyby mieszkała gdzie indziej, już by pewnie nie prowadziła, ale w Little Top, gdzie wszyscy się znali, wszyscy zjeżdżali jej z drogi i przezornie zatrzymywali się na skrzyżowaniach, nawet jeśli mieli pierwszeństwo, ponieważ Ida Mae nie zwracała uwagi na takie drobiazgi.

– Jedź ostrożnie, Ido – powiedział Slug, pomagając jej usadowić się za kierownicą.

– Nie musisz się o mnie martwić, ale dziękuję – mruknęła i wyjechała na drogę, nie patrząc, czy jest pusto. Minęła obcego, który nie zwrócił uwagi na starego forda, bo przyglądał się stacji benzynowej oraz mężczyźnie stojącemu koło dystrybutora, próbując ocenić, czy zostanie dobrze przyjęty. Miał nadzieję, że tak, bo w tej górskiej okolicy miasteczek jest niewiele, a on był zdrożony.

Slug skinął mu głową.

– Co słychać? – zagadnął.

– Trochę dziś zimno. – Jonah podszedł do Sluga.

– Wejdź, napijesz się gorącej kawy.

– Nie mam pieniędzy – odparł Jonah.

Slug nie wahał się ani sekundy.

– Na mój rachunek.

Jonah wszedł za nim do środka i trochę skrzywił się na mieszaninę zapachów: benzyny, tłuszczu i starej kawy, ale w obecnej sytuacji nie wypadało wybrzydzać.

– Jestem Slug Marten – przedstawił się stary i postawił przed Jonahem kubek gorącej kawy, który Jonah przyjął z wdzięcznością.

– Jonah – powiedział miękko i podniósł kubek do ust.

Kawa była gorzka, zawiesista, ale rozgrzewała.

Slug podał mu jeszcze paczkę babeczek.

– Do kawy trzeba zjeść coś słodkiego.

I one zostały przyjęte z wdzięcznością i szybko pochłonięte. Kiedy skończył, wyrzucił opakowanie do kosza, otarł usta.

– Szukam pracy. Nie wiesz, czy u was coś by się nie znalazło?

Slug się zasępił.

– Nie wiem, synu. Tu wszędzie trudno o pracę. Ciężko się ludziom żyje.

Zanim Jonah zdążył cokolwiek powiedzieć, na stację wpadła zadyszana drobna kobieta w czerwonej flanelowej koszuli i dżinsach. Podbiegła do Sluga i chwyciła go za ramię.

– Slug, Slug, musisz mi pomóc. Hobo wpadł w potrzask, nie mogę go uwolnić.

Slug pobladł.

– A niech to, Luce, strasznie mi przykro, ale przecież ten twój potwór nie da mi się do siebie zbliżyć.

Kobieta była zupełnie wytrącona z równowagi, Jonah słyszał to w jej głosie, widział w zachowaniu.

– Ja pomogę – zaofiarował się Jonah.

Lucia Maria Andahar podskoczyła. Była tak zdenerwowana, że wcześniej nie zauważyła Jonaha. Spojrzała na obcego o złotych oczach, brązowej skórze i ciemnych włosach.

– Nie znam cię – rzuciła.

– Ja ciebie też nie znam – odparł spokojnie. – Chcesz pomocy czy nie?

– Jak się nazywasz?

– Jonah.

Luce sięgnęła do kieszeni spodni.

– Mam składany nóż.

Jonah uśmiechnął się.

– Czuję się ostrzeżony.

– Jeśli spróbujesz mnie zaczepiać, już nie żyjesz.

W Luce desperacja walczyła o lepsze z lękiem, ale Hobo tkwił w potrzasku i ktoś musiał go uwolnić. Potrzebowała pomocy.

– Nie zrobię ci krzywdy, możesz mi wierzyć.

Ton jego głosu uspokoił ją.

– Chodź ze mną.

Jonah wziął plecak i ruszył za nią.

Szła szybko w kierunku lasu na zboczu góry. Była drobna, ale biła z niej niezwykła siła. Wspaniała kobieta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: