Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieża - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wieża - ebook

Zwerbowany przez Czystych Nauczyciel otrzymuje zadanie: trzeba zażegnać kryzys w Nowym Watykanie. Nienawykły do wykonywania rozkazów, postanawia działać na własną rękę i próbuje udowodnić wszystkim, że mimo wielu lat bezczynności pozostał Czarnym Skorpionem, żywą legendą kanałów.

Mierzy też znacznie wyżej: jego prawdziwym celem jest zapobieżenie bliskiej już wojnie z Lekterytami, a misja w Wolnych Enklawach to tylko rozgrzewka przed prawdziwym wyzwaniem, jakim będzie wypad do okupowanej przez kanibali Wieży.

Zanurz się w okrutny postapokaliptyczny świat – normalne życie jest tu niewyobrażalnym koszmarem, a historie ludzi wybijających się ponad przeciętność napawają czystym przerażeniem. Wyrusz z Iskrą i Nauczycielem w najmroczniejsze, skrywające wiele tajemnic rejony Wrocławia roku 2033. Podziemne arterie tego miasta to miejsce, w którym śmierć wcale nie wydaje się najgorszym możliwym losem; przekonają się o tym na własnej skórze bohaterowie Wieży.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65315-58-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ruszyli z Kozanowskiej ciasnym przejściem pomiędzy dwoma wypalonymi jedenastopiętrowymi blokami. Było ich pięcioro, jak zawsze. Na czoło wysforowała się od razu dziewczyna, wysoka, ciemnowłosa, o bardzo pociągłej twarzy, wydatnych kościach policzkowych i wąskich, niemal skośnych oczach. Dragon nie znał jej imienia, dołączyła do pozostałych tuż przed wyjściem na powierzchnię i od tamtej pory nie wypowiedziała nawet słowa. Tuż za nią biegł Pryszcz. Nabity, jak każdy kark, ogolony na łyso, z płaską ospowatą gębą buldoga. Był niższy o pół głowy od prowadzącej małolaty. W środku stawki trzymało się dwóch kolejnych chłopaków, znacznie drobniejszych od wyprzedzającego ich Dresa, ale także nieźle wyżyłowanych. Dużo ćwiczyli, co dawało się zobaczyć choćby po doskonałej koordynacji ruchów. Dragon – najwyższy z całej piątki, prawie dwumetrowy brodaty blondyn o posturze atlety – biegł ostatni. Był starszy od reszty o niemal dziesięć lat i lekko licząc, kilkanaście kilogramów cięższy od dziobatego osiłka. Skóra na jego szyi i jednym policzku miała dziwną, szarawą barwę, wyglądała jak wyschnięta, łuszczyła się też płatami. Zdarzało się, że ludzie z innych dzielnic uciekali na ten widok, zwłaszcza ci, którzy pamiętali szarą zarazę, ale tutaj, na Kozanowie, wszyscy wiedzieli, czym są spowodowane te zmiany.

Ktoś tak wielki i ciężki nie miał szans z młodymi biegaczami, jednakże Dragon nie przejmował się zbytnio tym, że szybko zostawili go w tyle. On jeden z całej piątki znał bowiem tę trasę, i to nie tylko dlatego, że pokonał ją już wielokrotnie, czego pozostali na pewno nie mogli o sobie powiedzieć. Obejrzenie jej wcześniej z bezpiecznego dystansu nie mogło się równać z osobistym, do tego wielokrotnym pokonywaniem przeszkód. Nie, nie. To było jego terytorium. Jego dzielnica. Tutaj się urodził i tutaj umarł po raz pierwszy, razem ze starym światem. Miał zaledwie sześć lat, gdy zawyły syreny. Wciąż jednak pamiętał potworny chaos, mrok, smród i przytulającą go ze wszystkich sił matkę. Drżąc razem z nią w cuchnącym odchodami kanale, usłyszał narastający głuchy pomruk, a potem… Potem ziemia zadrżała w posadach. Zatrzęsła się tak gwałtownie, jakby ona także konała w konwulsjach. Albo jakby chciała wypluć gnieżdżących się pod jej skórą ludzi.

Kozanów znajdował się prawie pięć kilometrów od punktu zero, skutki Ataku nie były więc tutaj aż tak bardzo odczuwalne jak w centrum miasta, lecz stare, budowane jeszcze za socjalizmu bloki z wielkiej płyty okazały się mniej wytrzymałe niż niemal stuletnie poniemieckie kamienice. To, czego nie zdołała dokonać słabnąca fala uderzeniowa, a po niej termiczna, stało się za sprawą drgań zrytej atomem ziemi. Żelbetowe giganty poskładały się w wielu miejscach jak domki z kart, a gaz z rozszczelnionych instalacji dokończył dzieła zniszczenia. Pół osiedla legło w gruzach, choć ukryty za zakolami murów obronnych blokowiska pięciokondygnacyjny budynek – ten sam, który musieli dzisiaj obiec – przetrwał wybuch stukilotonowej głowicy w niemal nienaruszonym stanie.

Dwieście pięćdziesiąt metrów. Naprawdę niewiele, choć na tej ćwiartce kilometra zginęło więcej ludzi niż podczas niejednej wojny między Pasami i Dresami.

Już za moment Smukła – tak Dragon nazwał w myślach biegnącą kilka kroków przed nim dziewczynę – zobaczy bielejące kości tych, którym nie udało się dotrzeć do schronienia.

Lekkie odbicie w lewo, gdzie runęły dwie klatki jedenastopiętrowca. Czterdziestka i czterdziestka dwójka, a może trzydziestka ósemka? Po dwudziestu latach takie szczegóły umykały pamięci.

Wielkie betonowe płyty pokruszyły się, tworząc wysokie na kilka metrów osypisko. To była pierwsza przeszkoda. Tempo biegu spadło błyskawicznie. Dziewczyna zawahała się, przystanęła tylko na moment, ale to wystarczyło, by Pryszcz odtrącił ją barkiem, posyłając na gruz. Dragon zignorował jej wrzaski i jego chrapliwy śmiech. Odbił lekko na prawo, gdzie pryzma gruzu było bardziej stroma, ale zarazem stabilniejsza. Duże kawałki płyt nie chwiały się pod stopami i nie osypywały jak drobnica, mógł więc wspinać się na nie szybciej, tak szybko, jak poruszał rękami i nogami. Jeden z chudych chłopaków, ten z wielkim nosem i zmierzwionymi czarnymi włosami, nie był wcale taki głupi, na jakiego wyglądał. Ominął wyzywającą się wciąż parę i ścigającego ją rudzielca, po czym bez zastanowienia ruszył śladem Dragona. Dobrze to sobie wykombinował. Jako mniejszy, lżejszy i zwinniejszy, bez trudu wyprzedził wielkoluda, który w dodatku zwolnił tuż przed szczytem.

Baran. Zamiast sprawdzić, co się kryje za betonową granią, posłał kpiące spojrzenie zdyszanemu rywalowi. Nawet się nie zorientował, kiedy przeszyły go długie na pół metra zębate szpony pilaka. Kłącze smukłego drapieżcy, bardziej rośliny niż zwierzęcia, wystrzeliło z mrocznej szpary pomiędzy stojącymi niemal pionowo płytami betonu. Zaskoczony Dragon minął wrzeszczącego przeraźliwie chłopaka, zanim ten został rozerwany na strzępy. Skowyt konającego ucichł równie nagle, jak się rozległ.

Nie było czasu na rozpamiętywanie. Dragon podniósł kawał gruzu i cisnął nim w dół osypiska, zanim pozostała trójka dotarła do szczytu przeszkody. Ruszył w ślad za lawiną, zbiegając sobie znanym szlakiem, by jak najszybciej oddalić się od pożerającego ofiarę monstrum. Tego stworzenia lepiej nie mieć tuż za plecami, nawet jeśli upolowało już tak soczysty kąsek.

Kawał gruzu odbił się po raz kolejny od rumowiska, ale zanim zdążył ponownie opaść, został zdmuchnięty przez siatkowatą mackę sarlaka. Gigantyczna roślina zadrżała, unosząc zdobycz w kierunku niewidocznej z tego miejsca paszczy. Ludzie patrzyli jednak w inną stronę. W dwóch miejscach kamyki poruszyły się, a nad rumowiskiem zawirowały obłoczki pyłu. Niepohamowany ruch myśliwego zdradził położenie reszty pułapek.

Przeskakując nad nimi, Dragon pomyślał o zasadzce, w którą o mały włos sam by wpadł. Niewykluczone, że wielkonosy szczeniak, którego imię przed kwadransem usłyszał i natychmiast zapomniał, ocalił mu właśnie życie, ale… Zaklął pod nosem na myśl o pilaku, który pojawił się dzisiaj w tak nietypowym miejscu. Nigdy jeszcze żaden drapieżca nie zaatakował tak wcześnie. W dodatku znajdował się tuż przed sarlakiem. Mógł odwrócić uwagę biegnących, zdezorientować ich na okamgnienie…

Uważaj, człowieku, napomniał się w myślach. Skup się. Tym razem będzie inaczej!

Moment rozprzężenia wystarczył, by pozostała trójka go dogoniła. Na długiej prostej – do kolejnego dużego osypiska mieli całe pięćdziesiąt metrów – lżejsi i młodsi od niego ludzie musieli być szybsi, mimo że to on dysponował najdłuższymi nogami w tym towarzystwie. Z tym się jednak liczył, nie poczuł więc zawodu, gdy w połowie dystansu wyprzedził go zdyszany kark. Teraz, siny na gębie i zaśliniony, jeszcze bardziej przypominał buldoga. Prymitywne małe oczka zalśniły złowieszczo pod masywnymi brwiami, kiedy zerknął przez ramię, taksując uważnym spojrzeniem Dragona. Doskonale wiedział, z kim tańczy, a akcja z dziewczyną pokazała, że jest gotów posunąć się dalej niż reszta.

Druga przeszkoda była bardziej pochyła i o wiele groźniejsza. W tym miejscu przed Atakiem znajdowało się przejście między blokami, podobne do tego, z którego wyruszyli. Wybuch gazu, który zniszczył ostatnią klatkę wieżowca, zasypał je całkowicie, uszkadzając przy okazji ścianę sąsiedniego bloku. Spiętrzone zwały gruzu sięgały wysokości trzeciej kondygnacji niższego budynku, który także zawalił się pod naciskiem mas żelbetu.

Biegacze zwolnili, musieli wybrać jedną z dwu dostępnych tras. Jedna prowadziła w górę, druga – szparą pomiędzy dwiema gigantycznymi, lekko tylko nadkruszonymi płytami – w głąb przysypanego, niegdyś parterowego pawilonu handlowego, który chyba cudem oparł się lawinie gruzu. Nawet Dragon się zawahał. Wkroczenie w mrok groziło wpadnięciem na cieniaka. Po zdarzeniu na pierwszej przeszkodzie był niemal pewien, że z pozoru łatwiejsza trasa stanie się dzisiaj czyimś grobem. Wolał więc zaryzykować bardziej czasochłonną wspinaczkę, choć tamci pójdą pewnie na żywioł i w trójkę zaryzykują przeprawę przez mrok, licząc, że bestia pochwyci tylko jedną ofiarę – zresztą gdyby się okazało, że jest tam i drugi cieniak, ostatni ze śmiałków wydostałby się z matni, uzyskując ogromną przewagę.

Dragon nie czekał, aż pozostali dokonają wyboru. Wskoczył na chybotliwą płytę, przebiegł po niej do miejsca, gdzie z rumowiska wystawały pręty zbrojenia. Dotychczas wspiął się tą drogą kilka razy, omijając zawsze szczeliny i zagłębienia, w których mogły się czaić inne bestie.

Kark warknął coś, wyszarpnął noże zza paska i zanurkował między płyty. Dziewczyna zaklęła i zrobiła to samo. Rudy zatrzymał się. Wodził wzrokiem od wspinającego się mężczyzny do wejścia do pawilonu i z powrotem. Ruszył dopiero wtedy, gdy spod gruzów dobiegł krzyk. Wysoki, przenikliwy, babski. Dragon, przeskakując na kolejną płytę zwałowiska, uśmiechnął się pod nosem. Dróg przez ciemność było kilka; wyglądało na to, że Dres miał więcej szczęścia przy wyborze. Rzucił okiem w dół. Rudy znikał właśnie między płytami. Zwlekając, paradoksalnie zwiększył swoje szanse na przeżycie.

Gdy z dołu dobiegł kolejny wrzask, wspinaczowi zostały do szczytu rumowiska jeszcze trzy, najwyżej cztery metry. Nie był w stanie stwierdzić, kto tym razem nadział się na niewidzialnego zabójcę. Było mu to jednak obojętne. Po raz pierwszy od bardzo dawna zaczął się bać. Pod gruzami na pewno nie było aż trzech bestii, lada moment więc zostanie z tyłu. I to jeszcze przed ostatnim zakrętem, za którym będzie musiał pokonać ponad siedemdziesiąt metrów odkrytego terenu. A na prostej każdy z tych szczyli okaże się szybszy od niego.

Wspiął się na szczyt sterty gruzu najkrótszą drogą, nie przejmując się potencjalnymi pułapkami. Teraz wszystko straciło znaczenie. W dół także zamierzał zejść najłatwiejszą trasą. Przecinająca rumowisko sieć glizdawca wydawała się z tej odległości gęsta jak tkanina, ale Dragon liczył na to, że impet, z jakim na nią wpadnie, pozwoli mu się przebić. Nabierając pędu, mierzył w najbardziej prześwitujące miejsce. Wielki robal wypełzał właśnie z kokonu. Skurwiel wyczuwał najlżejsze wibracje, a wielki mężczyzna zdążył już poruszyć całą lawinę skruszonego betonu.

Dragon sięgnął po ulubioną broń. Przecięte na pół ostrze piły tarczowej z dorobionym uchwytem ekspandera leżało idealnie w dłoniach. Ale czy ostra stal zdoła przeciąć taką masę klejących włókien, gdyby sam impet nie wystarczył, by przedrzeć się przez sieć?

Skoczył, podciągając nogi i biorąc równocześnie szeroki zamach. Wpadł w plątaninę pokrytych lepką substancją nici, zadając dwa szybkie cięcia. Pierwsze ostrze zniknęło z jego ręki w połowie ruchu, jakby wyrwano je z ogromną siłą, drugie zdołał jakimś cudem utrzymać. Poczuł jednak, że coś wyhamowuje jego pęd. Naprężone elastyczne włókna wpiły mu się boleśnie w golenie, twarz i barki. Wziął więc drugi zamach, od dołu ku górze, i tak stracił ostatnie ostrze. Ale zanim zdążył pomyśleć, że to najmniejszy z jego problemów, coś trzasnęło. Zawył, gdy poczuł piekący ból i gorąco na policzku i brodzie. Zdezorientowany uderzył kolanami w coś twardego i… zaczął się toczyć.

Dałem radę, ucieszył się, zapominając o bólu. Ledwie dotarł do podnóża rumowiska, zerwał się na równe nogi. Glizdawiec chwiał się na poły uniesiony. Otaczające jego jamę trawiącą czułki poruszały się frenetycznie, badając rozerwaną sieć. Musiał być nie mniej zdumiony niż człowiek, który cudem wymknął się z pułapki.

Dragon odwrócił głowę – kilka metrów na prawo od niego w głębi mrocznej szczeliny coś głośno szeleściło. Ktokolwiek przeżył wyprawę przez pawilon, właśnie docierał do wyjścia.

Narożnik znajdował się pięć metrów dalej, za nim zaczynała się ostatnia prosta, na której końcu Dragon zobaczył pięć wybitych w ścianie otworów i wiszące nad nimi kraty. To był cel, do którego zmierzał. Musiał dotrzeć tam pierwszy. Zdawał sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. I nie chodziło wcale o ból w mocno poranionych podczas upadku nogach. Na razie miał sporą przewagę nad… dziewczyną? Zerkając przez ramię, dostrzegł pomiędzy żelbetowymi płytami szopę przyprószonych pyłem, długich i czarniejszych od mroku włosów. To kark piszczał w ostatnich chwilach jak dziewczynka, zaśmiał się pod nosem, przyśpieszając.

Przed sobą miał tylko – albo aż – sześćdziesiąt metrów podwórza i… Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony, szukając ostatniej pułapki.

Tam. Na osypisku daleko po prawej, za stopioną zjeżdżalnią, wypatrzył jakiś ruch. Trzy kuliste, pokryte błyszczącą łuską kształty staczały się po gruzach bloku oddzielającego to miejsce od ulicy Pałuckiej. Sunęły w dół gruzowiska podobnie jak on przed chwilą. Podobnie, lecz na pewno kilkakrotnie szybciej. Obejrzał się za siebie. Smukła biegła za nim, słaniając się na nogach, a ze szczeliny prowadzącej do pawilonu wynurzał się… zakrwawiony jak patroszony szarik Pryszcz.

Dragon nie miał czasu na zastanawianie się, jakim cudem kark przeżył spotkanie z cieniakiem. Teraz jego – ich wszystkich – problemem będą te trzy kulczaki. Ścierwa wyczuły krew, na pewno więc nie odpuszczą, dopóki nie zatopią w zdobyczy jadowitego dzioba i kłów.

Pięćdziesiąt metrów do celu, a w płucach zaczyna brakować tchu.

Brodaty wielkolud zwolnił, wiedział, że teraz, kiedy stracił broń, musi polegać raczej na sprycie niż szybkości. Początkowo zaczął zbaczać w lewo, aby goniąca go dziewczyna, która także dostrzegła nowe zagrożenie, i depczący jej po piętach Dres, znaleźli się pomiędzy nim a drapieżcami. Wykonując ten manewr, zauważył kątem oka ruch przy jednej z klatek schodowych w głębi placyku. Zdębiał i zmylił krok, gdy na podwórze wypadły dwa młode szariki.

Trafił między młot i kowadło, a jedyna broń, jaką dysponował, została w pułapce glizdawca. Wiele razy przemierzał to miejsce, wiedział więc, że nie ma co kombinować. Jeśli chce przeżyć, musi porzucić fortele i gnać ile sił w nogach. Czterdzieści metrów. Pięć, może sześć sekund, tyle będzie potrzebował na dotarcie do najbliższej kraty. Jego rywale, którym nierozważnie pozwolił się dogonić, już nabierali tempa. Szariki gnały prosto na niego, na szczęście były jeszcze zbyt głupie, by rozumieć, że lepiej odciąć drogę ofierze. Kulczakami na razie się nie przejmował. Miały dwa bliższe cele, przy odrobinie szczęścia pozagryzają się wzajemnie, walcząc o Smukłą albo Pryszcza.

Adrenalina zrobiła swoje. Wyrwał do przodu, przebierając nogami tak szybko, że jego mózg nie był w stanie za nimi nadążyć. To nie mogło skończyć się dobrze, ale nie miał innego wyjścia. Wóz albo przewóz, o to przecież chodziło w tym wszystkim.

Nie obrócił się, gdy któryś z kulczaków dopadł dziewczyny. Jej skowyt był tak przejmujący, że skóra momentalnie ścierpła mu na karku. Dwadzieścia metrów. Szariki w końcu zrozumiały, że lepiej biec po prostej niż po łuku. Piętnaście. Pryszcz zakwiczał. Krótko, pewnie załatwiły go jadem. Dziesięć. Ciemność za kratą rosła w oczach. Na cztery kroki przed zbawieniem Dragonowi powinęła się noga.

Padając na spękany asfalt, instynktownie skulił ramiona. Zanim dotknął ziemi barkiem, spostrzegł nad sobą przemykający szybko cień. Pierwszy szarik złapał kłami powietrze, tam gdzie powinna znajdować się w tym momencie głowa człowieka. Po przewrocie Dragon nie próbował wstać, po prostu toczył się dalej. Druga bestia skoczyła i… zaskowyczała z bólu, gdy opadająca ciężka krata przyszpiliła ją do betonu.

Dragon leżał metr od szarika, dysząc ciężko, niezdolny do najlżejszego ruchu. Za kratą kręcił się drugi zmutowany pies, nieco dalej dwa kulczaki walczyły nad zwłokami Pryszcza, rozszarpując je przy okazji na strzępy. Trzeci pożerał żywcem konającą dziewczynę. Nie sparaliżował jej nawet jadem, wciąż próbowała odepchnąć go zakrwawionymi rękami.

Gdzieś z góry słychać było śmiechy, złorzeczenia i wiwaty. Wyścig został zakończony, ktoś wygrał, ktoś przegrał, ale wszyscy mieli dobrą zabawę.

– Dałeś czadu, człowieku – zza jego pleców dobiegł znajomy głos. – Nie pamiętam tak ekscytującej gonitwy, a robię w tej branży już od pięciu lat. Coś czuję, że obaj zarobiliśmy dziś krocie.

* * *

– Twoja działka. – Na stole obok barłogu Dragona wylądowały cztery skrzynki pełne flaszek samogonu, szynek z szarika, szczurzych tuszek, pożółkłych gazet i woreczków zielska, które zastąpiło tytoń. Było tam także sporo innego badziewia, którego nie chciało mu się teraz przeglądać.

– Co to niby było? – warknął brodacz, omiótłszy spojrzeniem zdobyte dobra.

Było ich trzy razy więcej niż zwykle.

– O czym mówisz? – zapytał otyły mężczyzna około trzydziestki, opadając ciężko na fotel.

Z twarzy przypominał Pryszcza, taki sam tępy ryj ozdobiony bulwą nosa, neandertalskim czołem i świńskimi oczkami. Gdyby Dragon nie znał Bosego tak dobrze, mógłby pomyśleć, że ma przed sobą ojca dopiero co pożartego karka.

– Pilak na podejściu do pierwszej przeszkody – wycharczał, krzywiąc się mocno, gdy pokryta liszajami owrzodzeń dziwka zaczęła zszywać najdłuższe rozcięcie na jego lewej nodze.

Grubas, niekwestionowany król hazardu i właściciel tego osiedla, pochylił się w jego kierunku.

– Każda zabawa może w końcu się przejeść – rzucił, nie tracąc humoru. – Ile zgarnąłeś za ostatni wyścig? Ćwiartkę tego co normalnie?

– Mniej więcej – odburknął Dragon, układając się wygodniej.

– I zjebałeś mnie jak szczerbatą kurwę, że to dla ciebie za mało, pamiętasz? – przypomniał mu Bosy.

Ludzie tak go ochrzcili, bo pochodził z miejscowej biedoty. Jego starych nie było stać nawet na jedną parę porządnych butów dla syna. Ale odkuł się skurwiel, tego nie można mu było odmówić, w pięć lat stworzył autentyczne imperium. Teraz miał na nogach prawdziwe kowbojki. Nie jakieś podrabiane gówno, tylko buty nie do zdarcia z najgrubszej skóry.

– Pamiętam.

Grubas odchylił się na oparcie fotela.

– Ja też zauważyłem, że nasze przedstawienie znudziło ludzi, dlatego postanowiłem, że od tej pory będziemy szli na całość. No i mamy kumulację.

– My? – zdziwił się Dragon.

– My. Ja i moi ludzie – odparł Bosy. – Nie ty, bracie. Jesteś najlepszym biegaczem, jakiego w życiu widziałem, ale… – Zawahał się.

– Ale co?

– Znamy się od tak dawna, że nie będę ci ściemniał. To jest biznes. A ty stałeś się za bardzo przewidywalny – dokończył grubas. – Wygrywasz każdy wyścig, do którego stajesz, więc stali bywalcy obstawiają cię jak pewniaka, a o nowe twarze w tej branży coraz trudniej, zwłaszcza teraz, gdy Dresowie mają taką kosę z Pasami.

– I dlatego postanowiłeś się mnie pozbyć?

Dragon nie ruszył się z miejsca, wystarczył ton jego głosu, by Bosy wysunął przed siebie obie ręce w znaczącym geście.

– Co ty mówisz, przyjacielu! – żachnął się. – Ja tylko podniosłem stawkę. Sprawiłem, że rozgrywka znów stała się nieprzewidywalna.

– Na jedno wychodzi. – Dragon sięgnął do najbliższej skrzynki po flaszkę wypełnioną mętną cieczą.

– Zostaw to gówno – poprosił grubas, kiwając na drugą z obecnych w piwnicy kobiet. – Dzisiaj napijemy się prawdziwego przedwojennego szajsu.

Dziwka zniknęła za drzwiami bezszelestnie jak cień.

– Ty stawiasz? – zdumiał się jedyny ocalały zawodnik.

– Nie chcę, żebyś żywił do mnie urazę – wyjaśnił Bosy. – Gdybym poinformował cię o tych nowinkach, klienci zauważyliby zmianę w twoim zachowaniu i mogliby pomyśleć, że ustawiamy gonitwy. Wyszedłbym w ich oczach na oszusta. Co ja mówię, obaj wyszlibyśmy na krętaczy, a tego byś chyba nie chciał…

Dragon nie skomentował jego słów. Bosy mógł mieć rację, choć z drugiej strony ktoś taki jak on miał głęboko w dupie, co zwykli ludzie o nim mówią. Nikt inny w tym mieście, a przynajmniej na zachód od strefy zakazanej, nie urządzał podobnych zawodów. Pracowali dla niego najwięksi twardziele i najbardziej łebscy cwaniacy. Jak inaczej zdołałby zapanować nad najgroźniejszymi mutantami? Jak inaczej stworzyłby to widowisko, na które ściągali ludzie z całej dzielnicy, a czasami nawet z samego Miasta?

Kozanów, jak większość przedmieść Wrocławia, nie ucierpiał tak bardzo jak centrum. Skażenie było tu nieco mniejsze nawet w pierwszych latach po wojnie, po Ataku więc okolica wyglądała normalniej niż tereny przy pograniczu albo nad enklawami Miasta. Ta laba skończyła się jednak bezpowrotnie, gdy najpierw z Odry, a potem ze strefy zakazanej zaczęło wypełzać coraz więcej plugastwa. Kilka lat wystarczyło, by względnie bezpieczna okolica zamieniła się w piekło, a jej mieszkańcy zostali zmuszeni do porzucenia marzeń o ponownym zapanowaniu nad powierzchnią.

Zaskrzypiały zawiasy. Zamiast dziwki wysłanej po wódkę w półmroku rozjaśnianym kilkoma świecami i dwiema lampami łojowymi pojawił się mężczyzna, na którego widok Bosy wstał z fotela. Dragon także odepchnął bezceremonialnie kobietę obmywającą mu kolejną ranę.

– Znikaj. – Jedno machnięcie dłoni grubasa wywiało ją z piwnicy.

– Ty też – rzucił przybyły, nie patrząc nawet w kierunku lokalnego bossa.

– Coś po…? – zaczął pytać Bosy.

– Won! – warknął obcy, wyglądający przy właścicielu tego przybytku jak słomka.

Płomyki świec zamigotały, gdy drzwi piwnicy zamknęły się z trzaskiem. Zostali sami. Dragon nadal leżał na barłogu. On w odróżnieniu od grubasa nie bał się tego człowieka. Pracował dla niego, to prawda, lecz nie miał w zwyczaju płaszczyć się przed byle zbirem. A ten facet mimo roztaczanej aury niesamowitości był tylko czyimś popychadłem.

– Gratulacje – rzucił przybysz, siadając w fotelu Bosego.

Miał na sobie wyprasowane na kant spodnie, które wyglądały na prawie nowe, wciąż niemal białą koszulę i lekko tylko wytarty skórzany płaszcz. Przed wojną mógłby być klientem pierwszego z brzegu lumpeksu, dzisiaj zadawał szyku na dzielnicy. Nikt nie wiedział, kim jest ani jakim cudem posiada wciąż amunicję do noszonego ostentacyjnie glocka. Pierwszy cwaniak, który chciał sprawdzić, czy to nie ściema, zatruł się śmiertelnie ołowiem. Następnych chętnych nie było.

Przybysz pojawiał się na Kozanowie od dwóch lat, załatwiał, co trzeba, a potem znikał w kanałach jak duch aż do kolejnej, zazwyczaj niespodziewanej wizyty. Gdy ktoś pytał, jak się do niego zwracać, odpowiadał krótko: „To nieistotne”, dlatego Dragon tak właśnie postanowił go nazywać: Nieistotny.

– Dzięki – odburknął. – Przyszedłeś tu tylko po to, żeby mi pogratulować zwycięstwa?

– Ależ skąd – odparł przybysz, uśmiechając się półgębkiem jak to on. – Robotę mam, ale… – zawiesił na moment głos, przyglądając się wciąż krwawiącym rozcięciom –
…pozwól najpierw, że o coś zapytam.

– Nie mam ochoty na pieprzenie o byle czym.

Tym razem na okrągłej, lekko tylko zarośniętej twarzy Nieistotnego pojawił się grymas z grubsza tylko przypominający uśmiech.

– Jeśli masz się za byle co, przyjacielu… – zaczął, ale nie dane mu było skończyć.

– Tutaj nawet najtańsza dziwka Bosego nigdy nie uzna cię za przyjaciela, więc daruj sobie te gadki.

– Skoro tak mówisz. I tak wolę, żeby się mnie bali, niż lubili.

– Oni boją się wszystkiego.

– Nie o nich chciałem rozmawiać. Dziwi mnie, dlaczego babrasz się w tym gównie. Za to, co od nas dostajesz, mógłbyś żyć całe lata, i to na niezłym poziomie. Obstawiać wyścigi, zamiast brać w nich udział. Ta tłusta świnia wystawiła cię dzisiaj, wiesz o tym. Gdyby nie odrobina szczęścia, byłbyś karmą dla jego mutków.

– A co ciebie to obchodzi?

– W sumie wisi mi, czy zdechniesz na torze, czy prędzej zeżre cię nasz towar – przyznał Nieistotny, wyciągając z kieszeni małą, niegdyś czerwoną foliówkę z ledwie czytelnym logo Media Marktu. Wypełnione kryształkami i obwiązane sznurkiem opakowanie wylądowało na barłogu pomiędzy nogami Dragona. – To zaliczka. Drugie tyle dostaniesz po robocie.

Brodaty sięgnął po pakiecik, zważył go w dłoni, potem wrzucił do najbliższej skrzynki.

– Kto tym razem?

Nieistotny sięgnął do drugiej kieszeni płaszcza, z której wyjął kopertę. Żółtą, wymiętoloną i brudną. Jego szefowie, podobnie jak on sam, próbowali chyba zrobić wrażenie. Pozowali na kogoś, kim na pewno nie byli. Koperta wylądowała tam, gdzie wcześniej paczka.

Dragon otworzył ją. W środku znalazł… zdjęcie. Nie jakieś wyblakłe czy pożółkłe przedwojenne gówno, ale porządną fotografię przedstawiającą twarz starszego mężczyzny z dziwnym tatuażem wokół oka. Przeniósł wolno wzrok na siedzącego naprzeciw posłańca.

– To jakiś żart? – zapytał.

– Nie. To prezent. Od przyjaciół. Z tego, co mi wiadomo, masz okazję zaszlachtować ostatniego z Czarnych Skorpionów. – Sprawiało mu frajdę patrzenie na niepewną minę największego zabijaki, z jakim kontaktował się na powierzchni. Pozostali jego podopieczni nie dorastali do pięt brodaczowi. Dlatego szefostwo wybrało do tej roboty właśnie jego. Tej roboty nie wolno było spieprzyć, a on jeszcze nigdy nie zawiódł.

– Jeśli to prawda, odpalę go za darmo – zadeklarował Dragon. – Możesz zabrać te prochy – dodał, sięgając po foliówkę, w której znajdowało się tyle narkotyków, że nawet Bosy miałby problemy z kupieniem ich w całości. Trącona przy okazji koperta upadła na podłogę.

– Upiecz dwie pieczenie przy jednym ogniu – zaśmiał się Nieistotny, ignorując hojną propozycję, jakby jego przełożeni nie dbali o dobra materialne. – Tutaj masz wszystkie potrzebne informacje. – Zerwał się z fotela, podszedł do barłogu i podniósł kopertę z posadzki.

Wyciągnął rękę do leżącego brodacza. Ten nie raczył nawet spojrzeć na niego.

– Zapamiętaj i spal – rzucił Nieistotny.

– Zostaw i spierdalaj – odwarknął Dragon, wpatrując się uważnie w zdjęcie.1 | Otchłań

Miesiąc wcześniej

Remer raz jeszcze spojrzał w lustro. Lustro! Nie jakiś miniaturowy ułomek większej całości, nie wypolerowany na błysk kawał metalu, tylko prawdziwą taflę szkła pokrytego od spodniej strony aluminium. Stał przed tym zwierciadłem jak wmurowany, nie mogąc oderwać oczu. Od lat nie widział dobrze swojej twarzy, a od chwili, gdy został Nauczycielem, nie miał na sobie tak porządnych czystych łachów. Jakby tego było mało, pozwolono mu brać prysznice – bardzo długie i naprawdę gorące. Nic dziwnego, że czuł się teraz jak młody bóg.

– Długo jeszcze, poruczniku? – usłyszał dobiegający zza drzwi łazienki zniecierpliwiony głos Bondarczuk.

– Sekundkę. Już wychodzę – odpowiedział niezbyt składnie, strącony nagle na ziemię.

Po raz ostatni obrzucił się krytycznym wzrokiem. Odpiął jeden z guzików, potem poprawił kołnierzyk flanelowej koszuli. Przebywając w kanałach, nie zastanawiał się, jak widzą go ludzie – czy to z enklawy Innego, czy obcy. Tak samo nie dbał o to, że oni chodzą brudni i obdarci. Z czasem stało mu się to obojętne, jak zresztą wszystkim ocalonym. Enklawa Innego… Dla niego taką właśnie nazwę nosiła i będzie nosić. Ruszając w kierunku drzwi, przypomniał sobie wydarzenia ze Ślepego Toru. Ciekawe, kto przejął schedę po zabitym albinosie, zastanowił się. Pewnie sędzia, w końcu wydawał się naturalnym kandydatem.

Bondarczuk także przyjrzała mu się krytycznie, jakby opuścił przed momentem przymierzalnię w ekskluzywnym butiku. Z marsa na jej czole wywnioskował, że nie wygląda najlepiej. W odniesieniu do tutejszych standardów, rzecz jasna. Nie przeszkadzało mu to jednak. Buszując po przepastnym magazynie, wybrał rzeczy, w których czuł się komfortowo jak chyba nigdy dotąd. Reszta nie miała więc żadnego znaczenia – przynajmniej dla niego.

Katarzyna opuściła jego kwaterę bez słowa komentarza, za co był jej wdzięczny.

– Zanim dotrzemy do centrum dowodzenia, pokażę panu, dlaczego to miejsce nazwano Otchłanią – rzuciła, gdy ruszyli wąskim korytarzem w kierunku grodzi oddzielającej główny tunel od bunkra mieszczącego skromne identyczne sypialnie.

To musiała być najstarsza, jeszcze poniemiecka część kompleksu. Na poznaczonym szalunkami betonie wciąż dało się odczytać pisane gotykiem hasła.

– Myślałem, że to oczywiste – odpowiedział zaskoczony tą nagłą propozycją.

– Zdziwi się pan.

Usłyszał jej śmiech. Chichotała jak mała dziewczynka.

Główna arteria podziemnego miasta miała imponujące rozmiary. Nawet najszersze burzowce nie mogły się z nią równać. Tutaj także, jak w przypadku bocznych odnóg, ściany były proste, betonowe, poznaczone śladami po szalunkach. Praktyczni do bólu Niemcy nie zamierzali mnożyć kosztów tynkowaniem tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Nowi włodarze Otchłani również nie widzieli sensu w wydawaniu na to pieniędzy. Dzięki ich decyzji, a raczej jej braku, zbudowany przez nazistów kompleks zachował historyczny klimat… Można by nawet powiedzieć, że zyskał duszę.

Środkiem szerokiego na osiem metrów tunelu biegły dwa tory ułożone na dębowych podkładach, węższe jednak, i to znacznie, od znanych z powierzchni tramwajowych i kolejowych. Znajdujące się na nich trzecie szyny sugerowały czytelnie, jaki napęd mają jeżdżące tą trasą składy. W górze, pod tonącym w półmroku prostym sklepieniem, w regularnych odstępach wisiały wielkie cylindryczne klosze tłoczone z aluminium. Przed dziewięćdziesięciu laty kryły się pod nimi mocne lampy sodowe. Ten typ oświetlenia był jednak bardzo energochłonny, nic więc dziwnego, że ludzie Bondarczuk porzucili go na rzecz nowocześniejszych rozwiązań. Ledy dawały mniej naturalne, białe światło, były też bez porównania słabsze, ale pozwalały na zaoszczędzenie gigantycznych ilości prądu, co zwłaszcza ostatnimi czasy miało wielką wagę. Oczywiście nie należało też zapominać o ich legendarnej trwałości.

Paweł szedł, słuchając obszernych wyjaśnień do chwili, gdy Katarzyna stanęła przed wylotem bocznego korytarza, którego surowe ściany wyglądały tak, jakby zostały wykute w litym betonie. Wewnątrz było o wiele ciemniej i ciaśniej. Paweł musiał schylać głowę, by nie zawadzać co rusz o stalowe żebrowania podtrzymujące łukowate sklepienie. Przejście to, na jego szczęście, okazało się bardzo krótkie. Tak przynajmniej pomyślał, widząc, że kończy się kilkanaście kroków dalej nowocześnie wyglądającymi pancernymi drzwiami. Bondarczuk przyłożyła kartę chipową do umieszczonego na ścianie czytnika, a potem wpisała sześciocyfrowy kod, korzystając ze znajdującej się poniżej klawiatury.

Po dwudziestu kolejnych metrach, pokonanych jeszcze bardziej klaustrofobicznym korytarzem, trafili na drugą, identyczną gródź. Za nią dopiero znajdował się cel ich wyprawy: ogromna, sklepiona kopułowato pieczara, a raczej komora, która także musiała być dziełem rąk hitlerowców. Wskazywały na to choćby napisy pokrywające dolną część obłej ściany. Tutaj były o wiele wyraźniejsze niż w tunelach, całkiem jakby czas się ich nie imał. Paweł znał kiedyś niemiecki, może nie za dobrze, ale w sam raz, by podczas nielicznych wypadów za zachodnią granicę porozumieć się w sklepach, restauracjach i na ulicy. Teraz jednak, po dwudziestu latach, z trudem odszyfrowywał znaczenie pisanych gotykiem słów. Zrozumiał tylko tyle, że ma do czynienia z ostrzeżeniami. Przed czym, tego już niestety nie wiedział.

Rozejrzał się uważnie wokół, nie kryjąc zaciekawienia. Górna część łukowatego stropu niknęła w ciemnościach. Światło rozmieszczonych w równych odstępach lamp nie sięgało tak wysoko. Za to podłoże było doskonale widoczne. Na samym środku pustej hali tkwiła mocno pordzewiała konstrukcja – prosty stalowy trójnóg z podwieszonym bloczkiem, przez który biegła lina kończąca się z jednej strony przy stalowej płycie pokrywającej część podłoża, a z drugiej na bębnie stojącej opodal elektrycznej wyciągarki. W ścianie naprzeciw wejścia Remer dostrzegł też nieco większą przerwę pomiędzy lampami, a w niej ciemny krąg przypominający wylot tunelu.

– Co to za miejsce? – zapytał, odwracając się do Katarzyny.

– Nie wiemy – odparła, ruszając w kierunku szerokiego na prawie dziesięć metrów, okrągłego, stalowego podestu, na którym ustawiono konstrukcję.

Zdziwiła go tak szczerą, a zarazem nieoczekiwaną odpowiedzią.

– Jak możecie tego nie wiedzieć?

– Najnormalniej w świecie, poruczniku. – Podeszła do jednej z nóg, otworzyła drzwiczki umieszczonej na niej skrzynki rozdzielczej i nacisnęła największy klawisz. W oddali zaszumiał uruchamiany generator. Kolejny ruch ręki i stalowa płyta pod stopami Pawła zadrżała. – Spokojnie, poruczniku, to tylko Otchłań – dodała z rozbawieniem w głosie, widząc jego nerwową reakcję.

Nie usłuchał jej. Cofnął się o kilka kroków aż na kamienne podłoże, nie spuszczając oka z sunących wolno w górę skrzydeł włazu. Odczekał, aż silnik wyciągarki zamilknie, wrócił na środek komnaty i zajrzał ostrożnie w głąb odsłoniętego otworu. Z początku niewiele widział prócz ciemności, dlatego Bondarczuk włączyła reflektory umieszczone gdzieś pod krawędzią stalowej płyty, na której stał. W snopach silnego światła ujrzał szeroki na trzy metry skalny komin o wygładzonych, niemal lśniących ścianach biegnących pionowo w dół aż do miejsca, którego nawet tak silne szperacze nie były w stanie oświetlić.

– Niesamowite – mruknął, prostując w końcu plecy. – To dzieło człowieka czy natury?

– Kiedy zeszliśmy po raz pierwszy do Otchłani – Katarzyna zaczęła opowiadać beznamiętnym tonem przewodniczki muzealnej – nie mieliśmy pojęcia o istnieniu tej komnaty. Niemcy tuż przed opuszczeniem podziemi zalali prowadzący do niej korytarz betonem, i to na całej długości. Na szczęście… nasze rzecz jasna… Szwaby nie pomyślały o jednym drobnym szczególe. Kończąc robotę od strony głównego tunelu, położyli szalunek, ale nie zadbali o to, by spasować go dokładnie z istniejącymi odciskami. Niby duperela, lecz wystarczył rzut oka, by jeden z naszych techników zrozumiał, że coś tu jest nie tak. Zaczęliśmy więc kuć i szybko pojęliśmy, że mamy do czynienia z czymś, co poprzedni właściciele próbowali ukryć. Metr za metrem przebijaliśmy się nie przez skałę, tylko przez lity beton. W trzecim dniu prac trafiliśmy na pierwszą gródź, stalową, grubą na pół metra. Patrząc na nią, moi przełożeni byli przekonani, że za tą przeszkodą znajdą wszystkie zaginione skarby. Wie pan, zawartość Złotego Pociągu, Bursztynową Komnatę… Jednym słowem, święcie wierzyli, że kryje się tam naprawdę wielki majątek. Może pan sobie wyobrazić ich miny, gdy po rozpruciu drugiej przegrody zobaczyli to, co pan ogląda teraz. Pustą komnatę i… tę dziurę.

– Jak głęboki jest ten komin? – zapytał Remer, ponownie pochylając się nad otchłanią.

– Kilometr, dwa, pięć, dziesięć – odparła enigmatycznie Katarzyna.

Słysząc jej słowa, cofnął się odruchowo.

– Nie zmierzyliście go?

– Nie zdążyliśmy… – Westchnęła ciężko, jakby przypomniała sobie o czymś przykrym. – Trafiliśmy na to miejsce tydzień przed Atakiem – dodała tonem wyjaśnienia. – Jak pan rozumie, nie mieliśmy potem głowy do prowadzenia dokładniejszych badań. A później… Powiem tak: najdłuższa lina, jaką udało nam się powiązać, miała osiemset pięćdziesiąt metrów. Spuściliśmy na niej kamerę, ale pokazała to, co widzi pan tutaj. Pionowe ściany biegnące gdzieś w dół.

– Niesamowite.

– Jeszcze bardziej niesamowita jest historia tego miejsca – zapewniła go, włączając mechanizm zamykający właz. – To odkrycie kazało nam przyjrzeć się uważniej reszcie kompleksu. Po latach drobiazgowych analiz odkryliśmy jeszcze kilka zamurowanych pomieszczeń. W jednym znaleźliśmy prawdziwe skarby Trzeciej Rzeszy. Żadne tam złoto, tylko dokumenty. Całe skrzynie tajnych papierów. Plany, projekty, meldunki; te ostatnie oczywiście zaszyfrowane, ale dzięki komputerom zdołaliśmy złamać klucz i odczytać część zapisów. Stąd wiemy tak dużo o historii Otchłani. Podziemne miasto budowano cztery lata. W absolutnej tajemnicy. Nawet ówcześni włodarze miasta nie wiedzieli, że głęboko pod ich stopami powstaje rozległy kompleks bunkrów. W projekt zaangażowano tylko kilku wojskowych z tutejszego dowództwa i specjalnie ściągniętych do Wrocławia esesmanów z Czarnego Słońca. Kojarzy pan tę nazwę?

– Nie.

– To była jedna z najbardziej utajnionych grup wpływów w Trzeciej Rzeszy. Elita SS, wywodząca się z towarzystwa Thule.

– Przepraszam, ale te nazwy nic mi nie mówią.

– Nieważne – machnęła ręką. – Projekt był tak tajny, jak to tylko możliwe. Budowę zaczęto od wydrążenia kilkusetmetrowej sztolni, ale nie tutaj, tylko za Odrą, za Karłowicami, na terenach zamkniętej jednostki wojskowej, która dysponowała własną bocznicą. Tą drogą sprowadzano w sekrecie siłę roboczą i pozbywano się urobku, a także zwłok tych, którzy zginęli przy niewolniczej pracy. Gdy ryjący sztolnię sowieccy jeńcy dotarli na zakładaną głębokość, czyli około sześćdziesiąt metrów licząc w pionie, rozpoczęto drążenie właściwego tunelu. W szczytowym okresie, który przypadał na lata czterdzieści trzy i czterdzieści cztery, pod ziemią pracowało aż sześć tysięcy Rosjan.

– Sporo – przyznał Paweł.

– Gdyby znał się pan na tego typu robotach, wiedziałby pan, że nawet taka ogromna masa ludzi nie byłaby w stanie zbudować tego wszystkiego. – Zatoczyła ręką szeroki łuk. – Faszystom pomógł przypadek. Któregoś dnia, już po przekopaniu się na zachodni brzeg Odry, natrafili na istniejący tunel, taki jak ten, który widzi pan po tamtej stronie komory – wskazała ciemny wylot, zauważony wcześniej przez Remera. – I ten, który przed momentem panu pokazałam. – Jej wzrok powędrował na zamknięty właz. – W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim po chwilowym wstrzymaniu prac Himmler, który osobiście zapoznał się z odkryciem, kazał podwładnym wykorzystać ten naturalny, jak podówczas sądzono, fenomen. Jedno trzeba Niemcom przyznać, myśleli szybko i praktycznie. Gdy zrozumieli, jak bardzo sprzyja im szczęście, nie zasypiali gruszek w popiele. Sprowadzili kolejne transporty jeńców i dokończyli inwestycję dwutorowo. Połowa Rosjan drążyła właściwy tunel prowadzący do Leśnicy, a reszta poszerzała odkryte korytarze. Dzięki temu w kwietniu czterdziestego piątego, na kilka tygodni przed kapitulacją Festung Breslau, Niemcy dotarli aż pod masyw Ślęży. Nie na wiele im się to zdało, jak pan wie, ale co ciekawe, dranie nie myśleli wtedy o przegranej jak o końcu swojego świata. Ten i inne podobne ośrodki miały czekać na powrót rasy panów, po tym, jak cywilizacja Zachodu zetrze się i wyniszczy wzajemnie z sowiecką zarazą. To słowa samego Reichsführera. Nie uwierzy pan, ale on i jego świta ukryli się tutaj po upadku miasta i przeczekali najgorsze.

– Przecież Himmler został złapany i popełnił samobójstwo, jeśli dobrze pamiętam – zdziwił się Paweł.

– Ja mówię o Hankem.

– Kto to był Hanke?

– Gauleiter Dolnego Śląska, a po dezercji Himmlera ostatni Reischführer SS – wyjaśniła zwięźle. – Ten, który niby uciekł z oblężonego Wrocławia awionetką.

– Coś chyba kojarzę…

– To wszystko bujdy. Hanke wysłał tym samolotem sobowtóra, aby zmylić sowiecką agenturę, a sam z resztą zwyrodnialców schronił się w tym kompleksie. Trzy lata tutaj siedzieli, czekając na cud. W jednym z zamurowanych pomieszczeń znaleźliśmy gabinet, jeśli można tak powiedzieć, a w nim osobisty dziennik ostatniego Reichsführera. Dzięki skrupulatności tego łotra dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że stoimy teraz w miejscu kaźni prawie piętnastu tysięcy jeńców.

– Mówiła pani, że pracowało ich tu tylko kilka tysięcy.

– Mówiłam, że tylu pracowało ich tutaj naraz. Tych, którzy umierali z wycieńczenia, zastępowano kolejnymi, a przy tej robocie ludzie padali jak muchy, może mi pan wierzyć. Po dokładniejszym zbadaniu komina Niemcy uznali, że będzie idealnym miejscem na pozbycie się zwłok. W tamtym okresie nie mogli ich już wywieźć przez sztolnię na przedmieściach, ponieważ zdążyli ją wysadzić, aby zbliżający się do miasta czerwonoarmiści nie odkryli przypadkiem głównego wejścia do kompleksu. Zaraz po przerwaniu prac pozbyli się masowo wszystkich świadków, żeby nikt nie zdradził tajemnicy Otchłani. Zaplanowali tę zbrodnię do ostatniego szczegółu, skubani pedanci. Hanke wszystko opisał, wychwalając pomysłowość podwładnych z Czarnego Słońca. – Policzki jej zapłonęły z emocji, gdy ciągnęła opowieść. Mimowolnie podniosła też głos. – Zamknięci w tych podziemiach hitlerowcy bali się, że jeńcy podniosą bunt, jeśli zauważą szykujące się masowe egzekucje. A proszę nie zapominać, poruczniku, że na jednego esesmana przypadało stu Rosjan. Taki zryw mógł się różnie skończyć, dlatego Niemcy postanowili uderzyć z zaskoczenia. Pewnego ranka jeńcom wydano narzędzia jak każdego dnia pracy, a potem zawieziono ich kolejką do odległej sekcji głównego tunelu. Tam wmaszerowali w zastawioną na nich pułapkę sami, można powiedzieć, że ze śpiewem na ustach. Gdy dotarli na miejsce kaźni, Niemcy po prostu zamknęli grodzie przeciwpożarowe i wyłączyli wentylatory. Kilka godzin później zrobiono to samo na innym odcinku tunelu z jeńcami pracującymi na drugą zmianę. Żaden z nich nie zorientował się, że idzie na śmierć… – Zamilkła na moment, jakby ktoś ścisnął ją za gardło. – Podobno… Podobno uwięzieni Rosjanie pozabijali się wzajemnie gołymi rękami, kilofami i młotami, licząc na to, że garstce ocalałych powietrza wystarczy na dłużej. Hitlerowcy przewidzieli jednak i to. Odczekali całe dwie doby, zanim ponownie otworzyli tunel. Ostatnich stu jeńców, wyselekcjonowanych wcześniej przez SS najgorszych kolaborantów i donosicieli, którymi od pewnego czasu wysługiwali się Niemcy, poprzewoziło zwłoki do tej komnaty i powrzucało je do szybu. Zdrajcy mieli nadzieję, że tym sposobem wykupią się od pewnej śmierci. To właśnie obiecano im tamtego ranka. Aryjczycy nie mieli jednak zamiaru dotrzymywać słowa danego podludziom. Wszyscy świadkowie musieli zamilknąć na wieki.

Remer słuchał tych słów ze spuszczoną głową, czując na plecach palący wzrok Katarzyny. Zerkał w jej kierunku od czasu do czasu, wiedział więc, że to nie przypadkowe wrażenie. Mówiąc o wydarzeniach sprzed niemal stu lat, obserwowała go bacznie, jakby to miał być jakiś test. Może na resztki człowieczeństwa?

Ta opowieść powinna podnieść mu ciśnienie, ścisnąć krtań. Bondarczuk liczyła zapewne, że tak właśnie będzie, i – sądząc z uśmieszku, jaki przemknął w pewnym momencie po jej twarzy – chyba była zadowolona z efektu. Problem jednak w tym, że Paweł stał nad masowym grobem cichy i ponury jak chmura gradowa wcale nie dlatego, że poruszył go los tysięcy zamordowanych jeńców. W ciągu ostatnich dwudziestu lat napatrzył się na taki ogrom śmierci, krzywd i cierpienia, że nie był już w stanie się wzruszyć okrutną egzekucją obcych mu ludzi. Nawet jeśli były ich tysiące. Nawet jeśli zginęli wszyscy jednego dnia, zdradzeni, doprowadzeni do ostateczności. Miasto znajdujące się gdzieś tam nad jego głową zapłaciło sto razy większą daninę krwi podczas Ataku, a potem… Potem było jeszcze gorzej i dlatego nie umiał wykrzesać z siebie ani jednej iskry współczucia.

Posmutniał wyłącznie dlatego, że stojąc tutaj, w miejscu kaźni, i spoglądając obojętnie na zamknięty właz, zrozumiał w końcu, że nie ma w nim już grama empatii. Dopiero teraz dotarło do niego z pełną mocą, jakim wrakiem emocjonalnym uczyniła go dwudziestoletnia egzystencja w kanałach.

– To… nieludzkie – rzucił w końcu, raczej by sprawić jej satysfakcję, niż z potrzeby serca.

– Owszem – przyznała. – Im więcej wiem o tym kompleksie, tym bardziej go nienawidzę.

Ciekawe, co byś powiedziała, gdybyś po Ataku musiała zamieszkać w którejś z enklaw Pasów albo Dresów, pomyślał Paweł, podchodząc bliżej wskazanego przez nią chwilę wcześniej mrocznego wylotu.

– Dokąd prowadzi ten tunel? – zapytał.

– Donikąd – odparła beznamiętnym tonem. – Niemcy wysadzili ponad stumetrowy odcinek, grzebiąc żywcem kolaborantów, którzy przenosili zwłoki. Jak wspomniałam, zaplanowali wszystko do ostatniego szczegółu.

– Nie próbowaliście się przekopać? – zapytał, stając przy przeciwległej ścianie.

Z tej odległości dostrzegł więcej szczegółów, w tym drzwi bardzo podobne do tych, które oddzielały komorę od głównego tunelu.

– Nie widzieliśmy sensu – odparła, podnosząc lekko głos, by dobrze ją słyszał. – Ponoć i tak kończył się kilka kilometrów dalej identycznym, bezdennym szybem. Tak przynajmniej wynikało z dziennika Hankego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: