Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia więź - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
22 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia więź - ebook

Trzeci i ostatni tom KRONIKI NIECIOSANEGO TRONU, niesamowitej epickiej fantasy łączącej tempo działań elitarnej jednostki do zadań specjalnych ze szczyptą ducha zen.

Starożytni Csestriimowie powracają, aby dokończyć dzieła unicestwienia ludzkości. Armie maszerują na stolicę. Krwiopijcy, samotne istoty czerpiące swoje niezwykłe moce ze świata natury, angażują się u boku każdej z walczących stron, aby wpłynąć na wynik wojny. Kapryśni bogowie zaś pod ludzką postacią przemierzają ziemię w sobie tylko wiadomych celach.

W środku tego całego zamieszania trójka cesarskiego rodzeństwa – Valyn, Adare i Kaden – zaczyna rozumieć, że nawet jeśli zdołają przeżyć katastrofę swojego świata, to niekoniecznie uda im się pogodzić trzy własne - sprzeczne wizje przyszłości.

Złożony, przebogaty świat, w którym spotykają się członkowie cesarskiego rodu, elitarni żołnierze, kapłani śmierci, tajemniczy mnisi-wojownicy, uwikłani w meandry polityki i starożytne tajemnice. Czytelnicy George’a R.R. Martina będą zachwyceni tą nową serią.- „Library Journal”

Błyskotliwa historia o konspiracji na imperialną skalę.- Col Buchanan, autor Wędrowca

Epicka fantasy dla nowego pokolenia, czasem chropowata i ponura, ale nigdy niezaprzestająca napawać trwogą i zachwycać (…). To może być debiut roku. Miecze cesarza na różne sposoby przypominały mi moje pierwsze zetknięcie z takimi autorami jak Brandon Sanderson czy Patrick Rothfuss. Książka świeża i oryginalna, a zarazem uderzająca w znajomą nutę.- Beauty in Ruins

Skomplikowane postaci, zawiłe relacje i zakręcona fabuła (…) to cechy znamionujące wielką fantasy i Staveley w każdym z tych elementów odnosi sukces. Cudowny debiut!!!- Jason M. Hough, autor The Darvin Elevator i Zero World

To fantasy o ostrym, drapieżnym charakterze, ze współczesną wrażliwością, proza napięta jak skóra na rękojeści miecza oraz postacie, z którymi można się utożsamiać i je przeklinać.- R.S. Belcher, autor The Six Gun Tarot

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-799-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Gdyby nie moja agentka Hannah Bowman z jej wiarą i ciężką pracą i gdyby nie mój redaktor Marco Palmieri, powieść ta nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Jestem im obojgu nieskończenie wdzięczny za danie mi szansy napisania tych książek i za nieustanne wsparcie w trakcie pracy.

Wdzięczny jestem także wszystkim czytelnikom, którzy sięgnęli po tę opowieść. Kiedy napotykałem jakiś trudny fragment tekstu, przeszkodę nie do pokonania, zawsze wyobrażałem sobie was, was wszystkich – skulonych pod kocami lub słuchających tego w samochodach w drodze do pracy, czytających w hallu w oczekiwaniu, aż dzieci zasną, albo siedzących na kamieniu gdzieś w plenerze – po czym siadałem z powrotem na krześle i pisałem dalej.

No i wreszcie – moja żona Jo. Historia nasza, choć na to nie wygląda, to prawdziwa love story, a ja nie rozumiałbym nic z miłosnych historii – ani jak je opisywać, ani jak je przeżywać – gdyby nie Jo.Prolog

Psy były coraz bliżej.

Axta zamknęła oczy i rozdzieliła zaciskający się splot dźwięków na pojedyncze nici poszczególnych psich głosów: trzy tuziny bestii o ćwierć mili od nich. Oceniła kąty – dobre pół setki – rzutując zapamiętaną mapę terenu na dobrze znany wzorzec rozchodzenia się dźwięku.

– Złapali przynętę – powiedziała. – Cztery grupy. – Wskazała wstecz w kierunku, z którego przybiegli, pomiędzy potrzaskane głazy, wysokie do pasa paprocie i omszałe pnie wielkich, zmurszałych sosen. – Tam i tam. I tam, i tam.

Sos nie spojrzał. Jego oczy wpatrzone były w prześwit między drzewami, gdzie błyszcząca wieża dzieliła niebo na dwie połowy. Jeśli Axta prawidłowo zastawiła pułapkę, to do pilnowania podstaw wieży pozostało nie więcej niż czterdziestu ludzi, mężczyzn i kobiet, a za nimi, w środku tego niepojętego tworu, uwięzieni w śmiertelnych ludzkich ciałach ich bogowie.

Wysoko w gałęziach sójka posłała w niebo cztery ostre, przenikliwe skrzeki, po czym umilkła.

Axta ujęła mocniej swój łuk i te kilka strzał, które jej pozostały.

Gdyby wiedziała wcześniej, co się tu dzieje, gdyby wiedziała, że bogowie ludzi zbiorą się w tym właśnie miejscu i czasie, zastawiłaby lepszą, pewniejszą pułapkę. Ale, rzecz jasna, nie wiedziała tego. Ona i Sos – oboje w zupełnie odrębnych misjach – trafili na ten konwój zupełnie przypadkowo. Nie było czasu, by się wycofać ani próbować ściągnąć nieliczne siły Csestriimów, jakie jeszcze pozostały. Nie było nawet dość czasu, by zrobić więcej strzał.

– Osłonię twój atak – powiedziała – ale oni też mają łuki.

Sos skinął głową.

– Pójdę tam, gdzie nie będzie strzał.

Stwierdzenie wydawało się mało przekonujące, lecz Axta widywała już nieraz, jak to robił. Była lepszą tropicielką, lepszym dowódcą, lepiej rozgrywała pionki na szachownicy, ale nikt nie poruszał się w labiryncie bitwy lepiej niż Sos. Sam jeden rozgromił kiedyś ludzki garnizon w Pallian Quar. W mrocznych lasach Pierwszych Sosen podczas trwającej całą zimę bitwy utrzymał całą zachodnią flankę sił Csestriimów. Przemykając między pniami i pośród cieni, siekał na kawałki swoich przeciwników dzień za dniem, tydzień za tygodniem, aż w końcu ulegli i uciekli. Sos walczył jak kartograf, kierując się swoimi własnymi mapami w świecie ślepych, otumanionych i zagubionych.

Wyciągnął z pochew na plecach oba miecze.

Axta przyglądała się chwilę wygiętym i jasnym jak księżyc klingom.

Sos jako jedyny spośród Csestriimów nadał swoim mieczom imiona: jeden nazwał Jasnością, a drugi Zwątpieniem. Kiedyś, tysiące lat wcześniej, widziała go walczącego tymi samymi mieczami przeciwko trzem Nevariimom.

– Jak je odróżniasz? – zapytała. Oba wyglądały identycznie.

– Jeden jest cięższy, a drugi ostrzejszy.

Kilka stóp dalej na postrzępionym liściu paproci usiadł motyl i poruszył skrzydłami o barwie indygo. Axta spędziła kiedyś, przed tysiącami lat, całe stulecie na studiowaniu motyli. Ten gatunek umykał jednak zapamiętanej przez nią klasyfikacji.

– Ale który jest który? – zapytała i ponownie skupiła spojrzenie na wojowniku.

– Jeszcze nie zdecydowałem.

– To dziwne, żeby nadać imiona tak oderwane od świata.

Sos wzruszył ramionami.

– To kwestia języka.

Axta wydzieliła część swego umysłu, aby rozważyć to stwierdzenie. Gdyby mieli więcej czasu, z pewnością nalegałaby, żeby Sos wyjaśnił to bliżej, ale czasu już nie było. Za szczekaniem psów rozpoznawała głosy mężczyzn z mieczami. Odwróciła się z powrotem w stronę wieży.

– Jeśli zabijemy dziś bogów, to zwyciężymy. W każdym razie Tan’is tak uważa. Jeśli wyplenimy ich z tego świata, wyplenimy też zgniliznę, która nęka nasze dzieci.

Sos skinął głową.

Motyl poderwał się do lotu.

– Co będziesz robił, kiedy skończy się wojna? – zapytała.

– Będę się przygotowywał.

– Na co?

– Na następną wojnę.

Axta przechyliła głowę, zastanawiając się, jak mógł nie zauważyć czegoś tak prostego.

– Jeżeli pokonamy ich tutaj, dzisiaj, to ludzi już nie będzie.

Sos przyglądał się swoim starożytnym mieczom, jakby nagle stały się w jego rękach czymś dziwnym, jakimiś artefaktami niewiadomego pochodzenia, jakimiś instrumentami bądź narzędziami służącymi na przykład do uprawy roli.

– Zawsze jest następna wojna.



Przebił się przez zaszokowanych ludzkich strażników w kilka chwil, przeskakując od jednej bezpiecznej pozycji do drugiej, jakby przestudiował zawczasu całą tę bitwę, jakby spędził cały tydzień na planowaniu tego biegu przez krwawy zamęt. Axta podążała za nim – tu przecięła gardło jakiejś kobiety, tam ścięgno jakiegoś mężczyzny – aż oboje znaleźli się w środku.

Csestriimowie znali tę wieżę, rzecz jasna. Przez długie lata przed wojną stała pusta, jak połyskliwa, niezniszczalna muszla z okresu starszego, niż sięgała myśl. Teraz pusta już nie była. Ludzie zbudowali w jej wnętrzu potężne drewniane rusztowanie, łącząc ze sobą i piętrząc ogromne sosny stanowiące szkielet surowych spiralnych schodów pnących się coraz wyżej i wyżej, ku światłu.

Za Axtą runęli do środka żołnierze, rycząc i wrzeszcząc. Sos, niczym troskliwy rzemieślnik pracujący nad swoim arcydziełem, pozabijał ich. Axta rozpoczęła wspinaczkę. Gdzieś tam, w górze, w oślepiającym świetle, byli bogowie – Heqet i Kaveraa, Eira i Maat, Orella i Orilon – których dotyk zaraził jej naród, których zgnilizna zmieniła Csestriimów w zwierzęta takie jak te poniżej, rzucające się i ginące pod mieczami Sosa, których ostrza przecinały ich delikatne szyje.

Axta pełzła niczym owad pojmany w bursztyn słońca, a jej nieprzerwany ruch był jakby inną formą znieruchomienia. Nie miała pojęcia, dlaczego bogowie tu przybyli ani dlaczego ludzie poświęcili tyle czasu na budowę tego rusztowania i krętych schodów. Podczas gdy jej gorące serce pompowało krew w żyły, spróbowała rozważyć wszystkie prawdopodobieństwa. Rozum bronił się i opierał. Wnioskowanie i dedukcja zawodziły. U podstaw każdej wiedzy musi jednak lec świadectwo, wspinała się więc dalej.

Gdy dotarła na szczyt wieży, wychodząc ze światła w światło, Sos był już krok za nią. Obłoki przecierały błękitny spiż nieba, polerując go na połysk. Na szerokim szczycie wieży bogowie – cała ich szóstka: Heqet, barczysty i naznaczony blizną; chudy Maat; Orella i Orilon, jedno białe jak kość, drugie ciemne jak sztorm; Kaveraa ze swymi długimi paznokciami; Eira z burzą włosów, jak młoda dziewczyna – leżeli nieruchomo z zamkniętymi oczyma.

Wiatr kaleczył swoje niewidzialne ciało o ostrza mieczy Sosa.

Axta trwała nieporuszona.

Wreszcie szermierz wsunął jeden z mieczy do pochwy, ukląkł i przycisnął palce do szyi Heqeta, a potem, po kolei, do szyj pozostałych.

– Martwi – powiedział na koniec, prostując się.

Martwi. Axta obracała to pojęcie w myślach, próbując je niczym wczesnowiosenny lód. Przez długie dziesięciolecia bogowie ci chodzili po świecie w starannie przez siebie wybranych ludzkich powłokach. Tan’is zdołał dwoje pojmać i zabić, lecz pozostali przetrwali i udało im się wymykać wszelkim próbom zamachu. Dalsza egzystencja rodzaju ludzkiego zależała od tego przetrwania.

– Nie – powiedziała.

Sos uniósł brwi.

– To są ludzkie ciała – ciągnęła Axta – lecz bogowie, którzy w nich żyli, uciekli.

Szermierz schował drugi miecz.

– Dokąd?

– Tam, skąd przybyli, gdziekolwiek to jest. – Przyglądała się wadliwym, pozbawionym życia ciałom. – To dziwne. Właśnie wtedy, gdy już zwyciężali.

Sos pokręcił głową.

– Nie zwyciężali.

Axta spojrzała na niego.

– Zdobyli wszystkie ważne fortece, zapanowali nad wszystkimi drogami. Nas nie zostało więcej niż parę setek. Niektórzy ze śmiertelnych nauczyli się nawet korzystać z kenta.

– Nie zwyciężali – powtórzył Sos. – Oni już zwyciężyli. To dlatego ich bogowie odeszli.

Zwyciężyli.

Axta próbowała znaleźć błąd w tym twierdzeniu i nie znalazła żadnego.

U jej stóp zniszczone ciała, które nosiły tych unicestwionych bogów – po prostu zwykłe mięso – już zaczynały gnić w popołudniowym słońcu.1

Mężczyźni wielkości gór brnęli zanurzeni po pas przez oceany świata. Wypolerowane miecze – każdy dość długi, by równać z ziemią miasta – połyskiwały w słońcu. Buty rozgniatały na miał delikatną linię brzegową, unicestwiały rybackie miasteczka, wyciskały kratery w miękkich, zielonych polach Sia i Kreshu.

Tak właśnie kończy się świat. Taka była pierwsza myśl Kadena, gdy spojrzał z góry na dokonujące się zniszczenie.

Miasta były jednak zrobione tylko z kamieni, lasy – z soczystego drewna. Biegi rzek były zaledwie rzeźbionymi rowkami przecinającymi krajobraz. Wystarczyłoby użyć więcej siły, a cały świat uległby deformacji. Kształty gór i dolin nie znaczyły nic. Gdyby posłużyć się trochę większą mocą, można by kruszyć skały, rozwalać góry, powyrywać i porozrzucać nawet podłoże skalne, sięgając przez fale. Gdyby rzucić ogień, świat zginąłby w płomieniach. Gdy dolać więcej wody, utonąłby w potopie. Stare kształty morza i kamienia, zalane, uległyby przekształceniom, a te inne kształty, rozpaczliwie wytyczone na piasku śmieszne linie, wymyślone przez mężczyzn i kobiety dla oznaczenia ich królestw i maleńkich cesarstw, również zostałyby unicestwione, jak cała reszta, w krótkim jak mgnienie oka armagedonie.

Nie. Taka była druga myśl Kadena. To nie jest świat. To tylko mapa.

Duża mapa, to prawda, rozmiarów niewielkiego placu paradnego, najdroższa mapa świata, ufundowana przez pyszną Republikę Annuryjską dla sali posiedzeń rady, ale wciąż tylko mapa. Całe legiony rzemieślników trudziły się dniem i nocą przez długie miesiące, aby ją sporządzić; kamieniarze, aby wyrzeźbić góry i skaliste wybrzeża mórz; ogrodnicy, aby posadzić miliony ździebełek trawy i doskonale zminiaturyzowane drzewka; inżynierowie-hydraulicy, aby skierować rzeki w ich koryta; jubilerzy, aby przyciąć szafiry mające imitować górskie jeziora oraz zrobić lodowce ze szkła i diamentów.

Ciągnęła się przez całą długość sali, dobre dwieście stóp od końca do końca. Granity na Góry Kościane przywieziono z Gór Kościanych, czerwone skały Ancazu dostarczono z Ancazu. Pompy ukryte pod powierzchnią zasilały wielkie rzeki Vash i Eridroi – rzekę Shirvian, Venę, Agavani i Czarną – oraz dziesiątki strumieni, których nazw Kaden nie znał, płynące pomiędzy wysokimi brzegami i wijące się meandrami, pokonujące miniaturowe katarakty i grząskie bagna zrobione z wilgotnych zielonych mchów, wpadające na koniec do niewielkich mórz i oceanów świata, oceanów, które wraz z obiegiem księżyca, dzięki jakiejś sprytnej sztuczce, wzbierały i opadały.

Można było przechadzać się po zawieszonych wysoko pomostach i podziwiać zadziwiające repliki wielkich miast: Olonu, Sia, Dombângu i Zakola. Sam Annur rozciągał się na przestrzeni nie większej od Kadenowego ramienia. Kaden mógł na nim rozpoznać migotliwe blaski okien Świątyni Intarry, wielką aleję Bogów, obstawioną miniaturowymi posągami, maleńkie kanałowe stateczki kołyszące się na kotwicy w Basenie, czerwone mury Pałacu Brzasku, a także sterczącą w górę jak lanca, tak wysoką, że bez pochylania się można było sięgnąć z pomostu i dotknąć jej szczytu, Włócznię Intarry.

Podobnie jak kobiety i mężczyźni przesiadujący tam i sprzeczający się całymi dniami, ogromna mapa była zarazem wspaniała i małostkowa. Aż do tej chwili pełniła tylko jedną funkcję: miała sprawiać, by siedzący tam i patrzący na nią z góry mogli poczuć się jak bogowie. W tym celu ukazywała jedynie wymarzony świat, świat nieoszpecony wszystkimi ich niepowodzeniami.

Żadne pożary nie szalały w północnych lasach. Żadne miasta nie płonęły na południu. Nikt nie tratował zielonych pól Ghanu, zamieniając je w błoto, ani nie blokował nieszczęsnego portu Keoh-Kâng. Malowane żołnierzyki wskazywały położenie polowych armii. Maleńcy żołnierze reprezentujący pozycje zdradzieckich legii Adare oraz należących do rady licznych Gwardii Republikańskich pstrzyli teren, wznosząc w górę miecze w nieruchomych zaczepnych lub triumfalnych pozach. Te fałszywe ludziki zawsze stały prosto. Nigdy nie krwawiły. Na mapie nie było żadnych śladów wojennego spustoszenia i zniszczeń. Najwyraźniej w Annurze zabrakło rzemieślników potrafiących oddać głód, przemoc i śmierć.

Nie potrzebowaliśmy rzemieślników, pomyślał Kaden. Potrzebowaliśmy żołnierzy w ciężkich buciorach, aby uświadomili nam, co uczyniliśmy, i zmienili ten nasz malutki świat w błoto.

Ten nagły, nieoczekiwany i niezaprzeczalny gwałt sprawił, że mapa stała się dokładniejsza i prawdziwsza, ale ci mężczyźni ze stalą w dłoniach nie przybyli tu, żeby poprawiać najbardziej wyszukaną mapę świata. Kaden przeniósł wzrok z rozgrywającej się w dole destrukcji na drugą grupę uzbrojonych ludzi wbiegającą na pomost. Aedoliańczycy. Ludzie, których obowiązkiem było strzec rządzących Annurem.

Pomimo przebytego treningu Kaden poczuł skurcz w żołądku. Najwyraźniej coś poszło nie tak. W innym wypadku Maut Amut – pierwsza tarcza Gwardii – nie wprowadziłby swoich ludzi na zamknięte posiedzenie rady. To nie były ćwiczenia. Każdy żołnierz miał na sobie błyszczącą zbroję ważącą połowę tego, co sam ważył, i każdy dzierżył w ręku obnażony miecz, gdy rozbiegli się po całej sali, wykrzykując rozkazy i zajmując pozycje wokół pomieszczenia i przy drzwiach, aby zatrzymać kogoś na zewnątrz… lub wewnątrz.

Połowa członków rady próbowała niezgrabnie zerwać się z miejsc, zaplątując się w swoje długie szaty, wylewając wino na kunsztownie skrojone jedwabie, wykrzykując jakieś pytania lub wrzeszcząc w przerażeniu. Reszta tkwiła nieruchomo na swoich krzesłach, z okrągłymi oczyma i rozdziawionymi ustami, próbując zrozumieć cokolwiek z otaczającego chaosu. Kaden nie zwracał na nich uwagi. Swoje wyćwiczone spojrzenie wbił w aedoliańczyków.

Widok tych ludzi zakutych w stal przywołał wspomnienie innych aedoliańczyków wdzierających się przemocą do Ashk’lanu i mordujących mnichów, a potem ścigających go przez góry. Po powrocie do Pałacu Brzasku spędził długie miesiące na sprawdzaniu listy pozostałych gwardzistów i ich życiorysów w poszukiwaniu najmniejszych śladów zdrady, lojalności wobec Adare albo Rana il Tornji. Cała gwardia znalazła się na warunkowym zwolnieniu, podczas gdy setki skrybów studiowały tysiące osobistych historii, aż wreszcie rada zwolniła definitywnie ponad stu, zanim przyjęto z powrotem resztę. Kaden pamiętał o zastosowanych wówczas środkach, ale poczuł jednak napięcie w ramionach.

Masz widzieć świat, powtórzył sobie w duchu, biorąc głęboki wdech i wypuszczając powoli powietrze, nie zaś swoje wyobrażenie świata.

Dwa tuziny aedoliańczyków wbiegły na podwieszony pomost, otaczając stół rady.

Kaden powstał, a robiąc to, oddalił od siebie lęk.

– Co się dzieje? – Jego głos był spokojny pomimo obaw.

Maut Amut wystąpił naprzód. Szalony ruch, towarzyszący wtargnięciu aedoliańczyków, ustał. Fale chlupotały o brzegi mapy niczym maleńkie tsunami. Przez świetliki nad głową wpadało słońce, ciepłe i ciche, igrając na zbrojach żołnierzy i odbijając się w ostrzach obnażonych mieczy. Członkowie rady stali się nagle cisi i znieruchomiali jak posągi rozstawione na pomoście, zastygłe w rozmaitych pozach zaskoczenia.

– Atak, pierwszy mówco – odparł ponuro Amut, badając wzrokiem ściany i drzwi – wewnątrz samego pałacu.

Kaden rozejrzał się wokoło.

– Kiedy?

– Nie mamy pewności. – Amut pokręcił głową.

– Kto?

Pierwsza tarcza skrzywił się.

– Ktoś szybki. Niebezpieczny.

– Jak niebezpieczny?

– Wystarczająco, żeby dostać się do pałacu, wejść niepostrzeżenie do Włóczni Intarry, pokonać trzech moich ludzi, trzech aedoliańczyków, i zniknąć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: