Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostrze zdrajcy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostrze zdrajcy - ebook

Wielkie Płaszcze. Sędziowie, bohaterowie… zdrajcy?

Król nie żyje, Wielkie Płaszcze rozwiązano, a Falcio val Mond i jego towarzysze Kest i Brasti skończyli jako straż przyboczna szlachcica, który na domiar złego nie chce im płacić. Ale mogło być gorzej – ich chlebodawca mógłby leżeć martwy, podczas gdy oni musieliby bezradnie patrzeć, jak zabójca podrzuca fałszywe dowody wikłające ich w morderstwo. Chwileczkę… Przecież to właśnie się zdarzyło!

W najbardziej zepsutym mieście świata zawiązuje się spisek koronacyjny, a to oznacza, że wszystko, o co walczą Falcio, Kest i Brasti, może lec w gruzach. Jeśli tych trzech zechce przeciąć intrygę, ocalić niewinnych i wskrzesić Wielkie Płaszcze, będą musiały wystarczyć im rapiery w dłoniach i obszarpane skórzane odzienie. Dziś bowiem każdy arystokrata jest tyranem, każdy rycerz – bandytą, a jedyne, czemu można ufać, to ostrze zdrajcy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-29-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lord Tremondi

Pomyślcie przez chwilę, że spełniło się wasze najskrytsze pragnienie. Nie to zwykłe, rozsądne, o którym opowiadacie przyjaciołom, lecz marzenie tak bliskie waszym sercom, że baliście się wypowiadać je na głos, nawet gdy byliście dziećmi. Wyobraźcie sobie na przykład, że zawsze pragnęliście być Wielkim Płaszczem, jednym z legendarnych zbrojnych w rapiery sędziów wędrujących od najpośledniejszej wioski do największego miasta i zapewniających każdemu człowiekowi, mężczyźnie czy kobiecie, nisko czy wysoko urodzonemu, ochronę królewskich praw. Dla wielu są oni obrońcami, dla niektórych nawet bohaterami. Czujecie symbolizujący wasz urząd gruby skórzany płaszcz spoczywający wam na ramionach, złudną lekkość wszytych w niego kościanych płytek, które osłaniają wasze ciało niczym zbroja, i dziesiątki ukrytych kieszonek z akcesoriami, tajemnymi pigułkami i miksturami. Chwytacie rękojeść wiszącego u boku rapiera, wiedząc, że zostaliście wyszkoleni, by w razie konieczności walczyć i w pojedynku pokonać każdego.

Teraz wyobraźcie sobie, że wasze marzenie się spełniło – pomimo wszystkich przeszkód zesłanych na ten świat przez złośliwość zarówno bogów, jak i świętych. A więc zostaliście Wielkim Płaszczem – właściwie pomyślcie o czymś jeszcze większym: że otrzymaliście stanowisko pierwszego kantora Wielkich Płaszczy, a u boku macie dwóch najlepszych przyjaciół. A teraz wyobraźcie sobie, gdzie jesteście, co widzicie i słyszycie, jaką krzywdę staracie się naprawić…

– Znów się pieprzą – stwierdził Brasti.

Zmusiłem się, by podnieść powieki i spojrzałem zapuchniętymi oczami na bogato przyozdobiony – choć brudny – korytarz gospody, który przypominał, że świat był pewnie kiedyś przyjemnym miejscem, ale od tamtej pory zdążył zgnić. Kest, Brasti i ja strzegliśmy przedpokoju, siedząc w miarę wygodnie na starych krzesłach przyniesionych z sali na dole. Przed nami były duże dębowe drzwi prowadzące do pokoju zajmowanego przez lorda Tremondiego.

– Daj spokój, Brasti – powiedziałem.

Posłał mi spojrzenie, które pewnie miało być miażdżące, ale niezbyt mu się to udało: Brasti jest nieco zbyt przystojny, by ktokolwiek, w tym on sam, miał z tego pożytek. Wydatne kości policzkowe i szerokie usta otoczone rudawą bródką podkreślającą uśmiech, dzięki któremu wychodzi cało z większości awantur, w jakie wplątuje się przez własną gadaninę. Mistrzostwo w operowaniu łukiem załatwia pozostałe problemy. Ale kiedy próbuje zmusić cię do odwrócenia wzroku, wygląda tylko, jakby się dąsał.

– Z czym mam sobie dać spokój, jeśli łaska? – spytał. – Z tym, że obiecałeś mi życie bohatera, skłaniając mnie podstępem, abym dołączył do Wielkich Płaszczy, a tymczasem stałem się zubożałym, napiętnowanym przez wszystkich członkiem straży przybocznej zmuszonym do marnej pracy zlecanej przez wędrownych handlarzy? Czy może z tym, że siedzimy tu, słuchając naszego łaskawego chlebodawcy – co jest określeniem nieprecyzyjnym, bo nie zapłacił nam jeszcze marnego czarnego miedziaka, ale mniejsza o to, fakt, że słuchamy, jak pieprzy jakąś kobietę po raz… który? Piąty od kolacji? Jak ten tłusty nierób w ogóle nadąża? Przecież…

– Może to zioła – przerwał mu Kest, znów rozciągając mięśnie z niedbałą gracją tancerza.

– Zioła?

Kest kiwnął głową.

– A co tak zwany najlepszy szermierz na świecie może wiedzieć o ziołach?

– Kilka lat temu pewien aptekarz sprzedał mi miksturę, dzięki której ręka trzymająca rapier miała być sprawna, nawet gdy jej właściciel był już jedną nogą w grobie. Wypiłem ją przed walką z pół tuzinem asasynów próbujących zabić świadka.

– I zadziałała? – spytałem.

Kest wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć. W końcu było ich tylko sześciu, więc to nie takie wielkie wyzwanie. Ale przez całą walkę miałem solidną erekcję.

Zza drzwi dobiegło wyraźne stęknięcie, a potem jęk.

– Święci! Czy nie mogliby już przestać i iść spać?

Jakby w odpowiedzi jęki stały się głośniejsze.

– Wiecie, co wydaje mi się dziwne? – ciągnął Brasti.

– Czy zamierzasz w końcu kiedyś zamilknąć? – zapytałem.

Brasti puścił to mimo uszu.

– Wydaje mi się dziwne, że dźwięki wydawane przez chędożącego arystokratę prawie się nie różnią od tych, które wydaje torturowany.

– Masz praktykę w torturowaniu arystokratów, co?

– Wiesz, co mam na myśli. Same jęki, stęki i piski, prawda? To nieprzyzwoite.

Kest uniósł brew.

– A jak brzmią przyzwoite odgłosy chędożenia?

Brasti tęsknie spojrzał w górę.

– Na pewno byłoby więcej okrzyków rozkoszy ze strony kobiety. I więcej słów. Więcej: „Och Brasti, o tak, właśnie tak! Jakież niezłomne jest twe serce i ciało!”. – Wywrócił oczami z obrzydzeniem. – Ta tutaj brzmi, jakby robiła na drutach albo kroiła mięso na obiad.

– Niezłomne jest twe serce i ciało? Kobiety naprawdę mówią ci w łóżku takie rzeczy? – spytał Kest.

– Spróbuj kiedyś nie ćwiczyć cały dzień sztychów rapierem i połóż się z kobietą, to zobaczysz. Falcio, poprzyj mnie.

– Możliwe, że tak jest, ale to było tak strasznie dawno, że mogłem zapomnieć.

– A jakże, Święty Falcio, ale z żoną przecież na pewno…?

– Daj spokój – powiedziałem.

– Ja nie… To znaczy…

– Żebym nie musiał cię uderzyć, Brasti – powiedział cicho Kest.

Siedzieliśmy w milczeniu minutę czy dwie, podczas których Kest w moim imieniu piorunował wzrokiem Brastiego, zaś odgłosy dochodzące z sypialni nie słabły.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że on jest w stanie tyle wytrzymać – zaczął znów Brasti. – Pytam cię po raz kolejny, Falcio: co my tu robimy? Tremondi nawet nam jeszcze nie zapłacił.

Uniosłem dłoń i poruszyłem palcami.

– Widziałeś jego pierścienie?

– Jasne – powiedział Brasti. – Bardzo duże i w jarmarcznym stylu. Z kamieniem w kształcie koła od wozu.

– Tak wygląda pierścień Lorda Karawan, o czym wiedziałbyś, gdybyś interesował się światem wokół siebie. Używają ich, żeby przypieczętować swoje głosy podczas dorocznej konwencji: jeden pierścień to jeden głos. Nie wszyscy Lordowie Karawan pojawiają się tam w danym roku, mają więc możliwość użyczenia swoich pierścieni innym, aby ci działali w ich imieniu we wszystkich najważniejszych głosowaniach. A teraz, Brasti: ilu jest w sumie Lordów Karawan?

– Nikt nie wie na pewno, to jest…

– Dwunastu – podpowiedział Kest.

– A na ilu palcach Lord Tremondi ma te swoje jarmarczne pierścienie?

Brasti przypatrzył się własnym dłoniom.

– Nie wiem: na czterech… pięciu?

– Na siedmiu – powiedział Kest.

– Na siedmiu – powtórzyłem.

– A więc to oznacza, że mógłby… Falcio, nad czym dokładnie Lordowie Karawan będą w tym roku głosować?

– Nad mnóstwem rzeczy – powiedziałem od niechcenia. – Kursy wymiany, wysokość opłat, polityka handlowa. Aha, i bezpieczeństwo.

– Bezpieczeństwo?

– Odkąd książęta zabili króla, drogi popadły w ruinę. Książęta nie chcą dawać pieniędzy ani ludzi nawet po to, by chronić szlaki handlowe, więc Lordowie Karawan przy każdej podróży wydają fortunę na najemną ochronę.

– A obchodzi nas to, bo…?

Uśmiechnąłem się.

– Bo Tremondi zamierza zaproponować, by to Wielkie Płaszcze zostały Opiekunami Dróg, dając nam autorytet, szacunek i porządne życie w zamian za trzymanie bandytów z dala od ich cennych towarów.

Brasti zdawał się nieufny.

– Pozwoliliby nam ponownie zebrać Wielkie Płaszcze? A więc nie żyłbym już z etykietką zdrajcy i nie przeganialiby mnie z każdego ludnego miasta ani zapomnianej przez bogów wioski jak kraj długi i szeroki, tylko mógłbym jeździć po traktach handlowych i dawać łupnia zbirom, a do tego otrzymywać za to zapłatę?

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

– A gdy to osiągniemy, znacznie łatwiej będzie nam wykonać królewską…

Brasti zamachał ręką.

– Proszę cię, Falcio. On nie żyje od pięciu lat. Jeśli jeszcze nie znalazłeś tych przeklętych „królewskich czaroitów”… Nawiasem mówiąc, wciąż nikt nie wie, czym są…

– Czaroit to rodzaj kamień szlachetny – powiedział spokojnie Kest.

– Nieważne. Do czego zmierzam: odnalezienie tych klejnotów bez żadnej absolutnie wskazówki co do miejsca, w którym mogłyby się znajdować, jest równie prawdopodobne jak to, że Kest zabije Świętego od Mieczy.

– Ale ja naprawdę zabiję Świętego od Mieczy, Brasti – powiedział Kest.

Brasti westchnął.

– Beznadziejne z was przypadki. Tak czy owak, nawet jeśli rzeczywiście znajdziemy te czaroity, to co właściwie mamy z nimi zrobić?

– Nie wiem – odparłem – ale ponieważ inna możliwość jest taka, że książęta wytropią Wielkie Płaszcze jednego po drugim, aż wszyscy będziemy martwi, rzekłbym, że oferta Tremondiego mnie przekonuje.

– Cóż… – powiedział Brasti, wznosząc do góry wyimaginowany kielich. – A więc brawo, Lordzie Tremondi. Oby tak dalej!

Jakby w odpowiedzi na jego toast z pomieszczenia dobiegły kolejne jęki.

– Wiecie co? Myślę, że Brasti może mieć rację – powiedział Kest, wstając i sięgając po jeden z wiszących mu u boku rapierów.

– Co masz na myśli? – spytałem.

– Z początku brzmiało to jak amory, ale zaczyna mi się wydawać, że faktycznie nie jestem w stanie odróżnić tych dźwięków od odgłosów tortur.

Podniosłem się ostrożnie, jednak kiedy pochyliłem się w stronę drzwi, próbując cokolwiek usłyszeć, wysłużone krzesło głośno zaskrzypiało.

– Chyba przestali – mruknąłem.

Wyciągany z pochwy rapier Kesta wydał cichuteńki szmer.

Brasti przyłożył ucho do drzwi i pokręcił głową.

– Nie, on przestał, ale ona kontynuuje. Tamten musiał zasnąć. Ale dlaczego miałaby to robić, jeśli…?

– Brasti, odsuń się od drzwi – powiedziałem i uderzyłem w nie barkiem.

Pierwsza próba była nieudana, ale za drugim razem zamek ustąpił. Z początku w krzykliwie urządzonym pokoju, udekorowanym, jak naiwnie mniemał oberżysta, w stylu książęcej sypialni, wszystko wydawało się na swoim miejscu.

Na niegdyś drogich dywanach, które teraz przeżarły mole i prawdopodobnie zamieszkiwały robaki, leżały rozrzucone ubrania i książki. Łóżko skrywały zakurzone aksamitne kotary zwisające z dębowego baldachimu.

Ledwie zacząłem powoli wchodzić do pokoju, gdy zza zasłon wyłoniła się kobieta. Jej naga skóra była wysmarowana krwią i chociaż nie mogłem dojrzeć twarzy przez pokrywającą ją półprzezroczystą czarną maskę, wiedziałem, że się uśmiecha. W prawej dłoni trzymała parę wielkich nożyc – takich, jakimi rzeźnicy tną mięso. Wyciągnęła w moją stronę lewą dłoń zaciśniętą w pięść i obróconą w stronę sufitu. Potem zbliżyła ją do ust i wyglądało, jakby chciała posłać nam całusa. Zamiast tego wypuściła powietrze i zobaczyłem kłąb błękitnego pyłku.

– Wstrzymajcie oddech! – krzyknąłem do Kesta i Brastiego, ale było za późno. Żeby zadziałała ukryta w pyłku magia, nie trzeba było oddychać.

Świat nagle znieruchomiał i poczułem, jakby uwięziły mnie zacinające się wskazówki starego zegara. Wiedziałem, że Brasti stoi za mną, ale nie mogłem odwrócić głowy, by na niego spojrzeć. Kest był w zasięgu mojego wzroku, widziałem kątem prawego oka jego desperacką walkę o oswobodzenie.

Kobieta patrzyła na mnie przez chwilę, przechylając głowę.

– Urocze – powiedziała miękkim głosem i podeszła do nas swobodnie, wręcz leniwie, wydając nożycami dźwięk rytmicznego cyk-cyk.

Poczułem jej dłoń na policzku, potem przeciągnęła palcami wzdłuż mojego płaszcza, naciskając na jego powierzchnię, aż udało jej się wsunąć dłoń pod spód. Na chwilę dotknęła mojej piersi, pieszcząc ją delikatnie, a potem ześlizgnęła się po brzuchu i poniżej pasa.

Cyk-cyk.

Stanęła na palcach i zbliżyła zamaskowaną twarz do mojego ucha, przyciskając do mnie swoje nagie ciało, jakbyśmy mieli się objąć. Cyk-cyk, szczęknęły nożyce.

– Ten pyłek nazywa się aeltheca – wyszeptała. – Jest bardzo, bardzo drogi. Potrzebowałam tylko szczypty dla Lorda Karawan, ale przez was musiałam teraz zużyć cały zapas.

Jej głos nie był zły ani smutny, zupełnie jakby dokonywała jedynie beznamiętnego podsumowania.

Cyk-cyk.

– Poderżnęłabym wam gardła, moje obdarte peleryny, ale mogę z was zrobić pewien użytek, a dzięki aelthece nie zapamiętacie nic z tego, co się wydarzyło.

Zrobiła krok w tył i obróciła się teatralnie.

– O tak, będziecie pamiętać jedynie nagą kobietę w masce, ale wszystko inne wam umknie: mój wzrost, głos, krągłości mojego ciała.

Pochyliła się do przodu, włożyła nożyce w moją lewą dłoń i zacisnęła mi na nich palce. Usiłowałem je rozluźnić, ale nie chciały się ruszyć. Starałem się, jak tylko mogłem, zapamiętać jej kształty, wzrost, rysy twarzy za maską, cokolwiek, co pomogłoby mi ją rozpoznać, gdybym znów ją spotkał, ale obraz rozmywał mi się przed oczami. Próbowałem znaleźć słowa, by opisać ją rymami, które dałoby się zapamiętać, ale i one natychmiast umykały. Mogłem patrzeć prosto na nią, ale wystarczyło, żebym mrugnął, i wspomnienie znikało. Aeltheca z pewnością była bardzo skuteczna.

Nie cierpię magii.

Kobieta podeszła na chwilę do osłoniętego łóżka i wróciła z odrobiną krwi trzymaną ostrożnie w zagłębieniu dłoni. Podeszła do ściany naprzeciw nas, zanurzyła palec we krwi i napisała na ścianie dwa wyrazy. Ściekające litery utworzyły słowa „Wielkie Płaszcze”.

Jeszcze raz do mnie podeszła i poczułem, że pocałowała mnie w policzek przez zwiewną tkaninę maski.

– To niemal smutne – powiedziała lekkim tonem – patrzeć, jak Wielkie Płaszcze samego króla, jego legendarni wędrowni trybuni, tak nisko upadają; jak kłaniacie się i szuracie nogami przed jakimś spasionym Lordem Karawan, postawionym ledwie o szczebel wyżej od zwykłego ulicznego przekupnia… Powiedz mi, obdarta peleryno, czy śni ci się, że wciąż jeździsz po kraju z rapierem w dłoni i pieśnią na ustach, niosąc sprawiedliwość biednym nieszczęśnikom uciskanym butem kapryśnych książąt?

Próbowałem odpowiedzieć, ale pomimo wysiłków zdobyłem się tylko na drżenie dolnej wargi.

Kobieta uniosła palec i rozsmarowała krew na moim policzku, który przed chwilą pocałowała.

– Do widzenia, moja urocza obdarta peleryno. Za kilka minut będę tylko mglistym wspomnieniem. Ale nie martw się, ja ciebie zapamiętam bardzo dobrze.

Odwróciła się, podeszła niedbałym krokiem do szafy i wyjęła swoje ubranie. Potem otworzyła okno i nie odziawszy się nawet, rozpłynęła się w porannym powietrzu.

Staliśmy jak kołki przez jakąś minutę, zanim Brasti, który był najdalej od pyłku, zdołał poruszyć ustami na tyle, by wydusić:

– Do licha.

Kest wyszedł ze stanu odrętwienia jako drugi, a ja na końcu. Kiedy tylko mogłem się poruszyć, popędziłem do okna, ale oczywiście kobiety dawno już nie było.

Podszedłem do łóżka, żeby obejrzeć zakrwawione ciało lorda Tremondiego. Zajęła się nim jak chirurg i jakimś sposobem zdołała utrzymać go przy życiu przez długi czas – być może była to kolejna właściwość magicznego proszku. Jej nożyce na zawsze pozostawiły na jego ciele potworną mapę.

To nie było zwykłe morderstwo; to była wiadomość.

– Falcio, patrz – powiedział Kest, wskazując na dłonie Tremondiego.

Na jego prawej dłoni zostały trzy palce, pozostałe były krwawymi kikutami. Pierścienie Lordów Karawan zniknęły, a wraz z nimi nasze nadzieje na przyszłość.

Usłyszałem wbiegających po schodach ludzi. Miarowy tupot ich kroków dowodził, że byli to strażnicy miejscy.

– Brasti, zatarasuj drzwi.

– Długo nie wytrzymają, Falcio. Trochę je uszkodziłeś, kiedy tu wchodziliśmy.

– Po prosto zrób, co mówię.

Brasti umieścił drzwi na miejscu, Kest pomógł mu podeprzeć je komodą, a następnie zaczęliśmy szukać czegokolwiek, co dałoby się powiązać z morderczynią Tremondiego.

– Myślisz, że ją znajdziemy? – zapytał mnie Kest, gdy patrzyliśmy na zmasakrowane szczątki Tremondiego.

– Mamy szansę tak jak na śnieg w piekle, do którego zresztą niedługo trafimy – odparłem.

Kest położył mi rękę na ramieniu.

– Przez okno?

Westchnąłem.

– Przez okno.

Z zewnątrz dobiegało walenie pięściami w drzwi.

– Dobranoc, lordzie Tremondi – powiedziałem. – Nie byłeś szczególnie dobrym pracodawcą. Ciągle kłamałeś i nigdy nie płaciłeś nam na czas. Ale to chyba w porządku, skoro jako straż przyboczna okazaliśmy się raczej do niczego.

Kest opuszczał się już po ścianie, gdy strażnicy zaczęli forsować drzwi do pokoju.

– Zaraz – zaczął Brasti. – Nie powinniśmy… no, wiesz…

– Co?

– No, wiesz, zabrać jego pieniędzy?

Słysząc to, nawet Kest odwrócił się i uniósł brew.

– Nie, nie zabierzemy jego pieniędzy – odparłem.

– Dlaczego nie? Raczej mu się nie przydadzą.

Znów westchnąłem.

– Bo nie jesteśmy złodziejami, Brasti, jesteśmy Wielkimi Płaszczami. A to musi coś znaczyć.

Zaczął wychodzić przez okno.

– Tak, to coś znaczy: to mianowicie, że ludzie nas nienawidzą. To, że oskarżą nas o śmierć Tremondiego. To, że zawiśniemy na stryczku, podczas gdy tłuszcza będzie rzucać zgniłymi owocami w nasze trupy, wrzeszcząc: „Obdarte peleryny, obdarte peleryny!”. Ach tak, znaczy to też, że nie mamy żadnych pieniędzy. Ale przynajmniej wciąż mamy nasze płaszcze.

Zniknął za oknem, a ja zaraz po nim. W tym samym momencie konstable wyłamali drzwi i kiedy ich dowódca zobaczył, jak znikam za oknem z drewnianym parapetem wciąż na wysokości piersi, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Od razu wiedziałem, co to oznacza: na dole czekali jego ludzie i gdy osaczą nas za pomocą pik, on będzie mógł spuścić na nas z góry deszcz strzał.

Nazywam się Falcio val Mond, jestem pierwszym kantorem Wielkich Płaszczy, a to był tylko pierwszy z mnóstwa złych dni, które miały nadejść.Wspomnienia z dzieciństwa

Księstwo, w którym się urodziłem, nazywa się Pertynia. Jest to niewielka kraina, przeważnie ignorowana przez resztę Tristii. Słowo „pertynia” ma kilka znaczeń, ale wszystkie pochodzą od kwiatu rosnącego na zawietrznych zboczach łańcuchów górskich, które otaczają ten region. Kwiat ten ma dziwaczny niebieskawy odcień i z początku moglibyście go określić jako jaskrawy, ale po dłuższej obserwacji przyszłyby wam też do głowy słowa takie jak „oleisty”, „lejący się”, aż wreszcie „jakiś taki niepokojący”. Pertynia nie ma znanych właściwości leczniczych, wywołuje wymioty po zjedzeniu i okropnie cuchnie, gdy się ją zerwie. Nie muszę dodawać, że należało być niezłym idiotą, żeby uczynić ten kwiat jedyną rzeczą, która kojarzy się z twoim regionem. Mimo to w zamierzchłej przeszłości jakiś watażka postanowił zerwać jeden z nich, umieścić go na swoim płaszczu i nazwać moją rodzinną krainę Pertynią. Jak sądzę, urodził się bez zmysłu węchu.

Ale to nie koniec tego obłędu. Strażnicy czuwający nad bezpieczeństwem miasta i tworzący trzon naszej armii w czasie wojny noszą tabardy o tej samej barwie i fakturze co kwiaty zdobiące naszą ojczyznę, a to, rzecz jasna, oznacza, że przezywa się ich „pertynami”, bo w końcu faktycznie są niebiescy, oleiści, lejący się i w ostatecznym rozrachunku dość cuchnący.

To bogate dziedzictwo stało się i moją spuścizną, ponieważ mój ojciec postanowił nie tylko zamieszkać w Pertynii, ale i służyć w Straży Pertyńskiej. Nie był najlepszym ojcem ani mężem i, jak sądzę, zdawał sobie z tego sprawę, bo zrezygnował z obu tych funkcji, kiedy miałem siedem lat. Zawsze przypuszczałem, że znalazł sobie nową posadę jako mąż i ojciec gdzie indziej, ale nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby to sprawdzić.

Zapłaciłem sporo skrybie losu w klasztorze Świętego Anlasa Co Pamięta Świat, żeby to wszystko napisał, choć sam nigdy tego nie przeczytam. Jak oni potrafią spisać wydarzenia ludzkiego życia z takiej oddali, tego nie wiem. Jedni mówią, że odczytują nici losu lub łączą się z ludzkim umysłem, by pochwycić jego myśli i przelać je na papier. Inni twierdzą, że po prostu zmyślają te brednie, bo zanim ktokolwiek będzie mógł je przeczytać, człowiek, o którym piszą, niemal na pewno będzie już martwy. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, mam nadzieję, że przynajmniej w następnym fragmencie nic nie pomylą, bo są to dwie historie, które dzieli dwadzieścia pięć lat, a że obie uważam za istotne, to spróbujcie się skupić.

Oto pierwsza z nich: miałem osiem lat i mieszkałem z matką na obrzeżach miasteczka, które graniczyło z kolejną osadą. Matka często wysyłała mnie w sprawach, które, gdy teraz to wspominam, wydają się nieco podejrzane. „Falcio, pobiegnij do miasta i przynieś mi jedną marchewkę. Ale pamiętaj, żeby była ładna”. Albo: „Falcio, pobiegnij do miasta i spytaj gońca, ile będzie nas kosztować przesłanie listu do twojego dziadka do Fraletty”.

Cóż, nie wiem, jak to wygląda w waszych stronach, ale cena przesłania listu głównymi drogami nie zmieniła się w Pertynii przez ostatnie pięćdziesiąt lat i wciąż nie wiem, co można zrobić z jedną marchewką. Ale matka była zadowolona z mojej nieobecności, a ja miałem dzięki temu czas, by chodzić do gospody i słuchać Bala Armidora. Bal był młodym wędrownym bardem, który zwykł spędzać dużo czasu w naszym miasteczku. Przynosił zamożnym mieszczanom w średnim wieku wiadomości o tym, co się działo za granicami Pertynii, i raczył starców o przygarbionych grzbietach wzniosłymi historiami o świętych. Śpiewał młodym dziewczętom pełne słodyczy romanse sprawiające, że rumieniły im się policzki, a ich adoratorzy kipieli z wściekłości… mnie zaś opowiadał historie o Wielkich Płaszczach.

– Zdradzę ci tajemnicę, Falcio – oznajmił mi któregoś popołudnia.

Gospoda była niemal pusta, a on stroił gitarę, przygotowując się do wieczornego występu. Karczmarz, który kończył właśnie czyścić kufle, słysząc to, przewrócił oczami.

– Obiecuję, że nikomu nie powiem, Bal. Nigdy – odpowiedziałem, jakbym składał uroczyste ślubowanie. Głos mi lekko skrzypiał, więc nie brzmiało to jak prawdziwa przysięga.

Bal zachichotał.

– Nie ma takiej potrzeby, mój wierny druhu.

No i chyba dobrze, bo właśnie zamierzam ją złamać.

– Co to za tajemnica, Bal?

Spojrzał znad gitary i rozejrzał się po sali, potem zaprosił mnie gestem, żebym się zbliżył. Mówił tym swoim szeptem, który brzmiał, jakby wiatr mógł go przynieść na odległość stu mil.

– Pamiętasz, jak opowiadałem ci o królu Ugridzie?

– O tym złym królu, który rozwiązał Wielkie Płaszcze i poprzysiągł, że już nigdy nie użyją płaszcza i szpady, by pomagać prostym ludziom?

– Pamiętaj, Falcio – powiedział Bal – Wielkie Płaszcze to nie była jedynie banda szermierzy, którzy walczyli z potworami i złoczyńcami, tak? Byli wędrownymi trybunami. Wysłuchiwali skarg ludzi niechronionych przez policję królewską i wymierzali sprawiedliwość w imieniu monarchy.

– Ale Ugrid ich nienawidził – pisnąłem, nie mogąc znieść zawstydzającego skomlenia w swoim głosie.

– Król Ugrid był bardzo blisko związany z książętami – powiedział bard spokojnie – a ci uważali, że mają prawo sprawować władzę i ustalać prawa na własnej ziemi. Nie wszyscy królowie zgadzali się z tą ideą, ale Ugrid sądził, że dopóki książęta płacili podatki i daniny, to, co robili na własnej ziemi, było ich sprawą.

– Ale przecież wszyscy wiedzą, że książęta to tyrani… – zacząłem mówić.

Dłoń Bala pojawiła się znikąd i wymierzyła mi mocny policzek. Kiedy się odezwał, jego głos był zimny jak grób:

– Nigdy więcej nie mów takich rzeczy, Falcio. Rozumiesz?

Próbowałem się odezwać, ale nie mogłem. Bal nigdy wcześniej nie podniósł na mnie ręki i wywołany tą zdradą wstrząs sprawił, że zaniemówiłem. Po chwili odłożył gitarę i położył mi ręce na ramionach. Wzdrygnąłem się.

– Falcio – westchnął – wiesz, co by się z tobą stało, gdyby któryś z ludzi księcia usłyszał, że używasz słowa „tyran”, mówiąc o ich panu? Wiesz, co stałoby się ze mną? Są dwa słowa, które możesz wypowiadać na głos tylko z największą ostrożnością: „tyran” i „zdrajca”, bo często łączą się ze sobą, zwykle z okropnym skutkiem.

Starałem się go zignorować, ale kiedy zdjął ręce, nie mogłem się powstrzymać:

– No i co to jest?

– Co takiego?

– Tajemnica. Obiecałeś, że zdradzisz mi tajemnicę, ale zamiast tego przyłożyłeś mi.

Bal nic sobie nie robił z mojego przytyku. Wracając do konspiracyjnego szeptu, jak gdyby nigdy nic nachylił się w moją stronę.

– Więc, kiedy król Ugrid ogłosił, że Wielkie Płaszcze nigdy już donikąd nie wyruszą, powiedział, że tak będzie po kres czasów, zgadza się? – Kiwnąłem głową. – Król Ugrid miał doradcę imieniem Caeolo, nazywano go Caeolo Tajemnica, i niektórzy uważali go za czarodzieja o wielkiej mądrości i niezwykłych zdolnościach.

– Nigdy nie słyszałem o Caeolu – powiedziałem i podniecenie kazało mi zapomnieć o bolącym policzku i zranionej dumie.

– Bardzo niewielu o nim wie – odrzekł Bal. – Caeolo tajemniczo zniknął przed śmiercią Ugrida i już nikt nigdy go nie widział.

– Może to on zabił Ugrida… Może…

Bal przerwał mi.

– Spokojnie, nie zaczynaj mi tu tych swoich umysłowych fikołków, Falcio, bo nie przestaniesz, aż zemdlejesz z wyczerpania.

Bard znów rozejrzał się po gospodzie, chociaż nie było tam nikogo poza karczmarzem czyszczącym kufle po drugiej stronie sali. Nie wiem, czy nas słyszał, choć słuch miał na pewno dobry.

– No więc, było tak, że po tym, jak edykt został ogłoszony na królewskim dworze, Caeolo wziął swojego króla na bok i powiedział: „Mój królu, choć jesteś panem wszechrzeczy, a ja tylko twym pokornym doradcą, wiedz, że słowa króla, choćby nie wiem jak potężne, przeżywają go o nie więcej niż sto lat”. Ugrid spojrzał na niego, porażony tą impertynencją, i zawołał: „Co chcesz mi powiedzieć, Caeolo!?”. Niewzruszony Caeolo odparł: „Tylko tyle, mój królu, że za sto lat Wielkie Płaszcze znów wyruszą, a twe stanowcze słowa odejdą w niepamięć”.

Bal spojrzał na mnie z – jak mi się wtedy wydawało – błyskiem w oku, choć gdy teraz o tym myślę, mogła to też być łza.

– A czy wiesz, ile czasu minęło od śmierci króla Ugrida? – zapytał mnie Bal. Kiedy pokręciłem głową, nachylił się nade mną i powiedział mi na ucho: – Prawie sto lat.

Serce niemal wyskoczyło mi z piersi. Zupełnie, jakby krew naraz zaczęła we mnie buzować. Mogłem…

– A niech cię, Bal! – zawołał karczmarz z drugiej strony sali. – Przestań wbijać chłopakowi do głowy te swoje brednie.

– Co masz na myśli? – spytałem. Własny głos wydał mi się przez chwilę obcy.

Karczmarz wyszedł zza szynkwasu.

– Nigdy nie było żadnych przeklętych Wielkich Płaszczy. To tylko historyjka, którą ludzie opowiadają sobie, kiedy są niezadowoleni z tego, jak jest. Wędrowni trybuni łażący w pancernych skórzanych pelerynach, walczący na rapiery i wysłuchujący skarg przeklętych wieśniaków i służących? To jakieś gówniane podanie ludowe, chłopcze. To się nigdy nie zdarzyło.

Coś w sposobie, w jaki przekreślił istnienie Wielkich Płaszczy tak lekko – tak nieodwołalnie – sprawiło, że świat wydał mi się mały i pusty – tak mały i pusty jak dom, w którym było miejsce tylko na czcze fantazje małego chłopca i tęsknotę smutnej samotnej kobiety, wciąż patrzącej przez okno w mroźne zimowe wieczory, czekającej na powrót swojego od dawna nieobecnego męża.

Bal zaczął protestować przeciwko komentarzom karczmarza, ale przerwałem mu:

– Nieprawda, nieprawda! Właśnie, że istnieli i naprawdę robili te wszystkie rzeczy. Ten głupi zgniłek król Ugrid ich rozwiązał, ale Caeolo wiedział! Powiedział, że któregoś dnia wrócą, i naprawdę tak będzie!

Pobiegłem do drzwi, zanim ktoś znów zdążył mnie uderzyć – ale stanąłem w progu, odwróciłem się i przyłożyłem zaciśniętą dłoń do serca.

– A ja będę jednym z nich – przyrzekłem. I tym razem rzeczywiście brzmiało to jak ślubowanie.

Druga historia, którą chcę wam opowiedzieć, wydarzyła się dwa lata temu w Cheveran, jednym z większych miast handlowych na południu Tristii, a zaczęła się od kobiecego wrzasku.

– Potworze! Oddaj mi córkę! – krzyczała kobieta w wieku zbliżonym do mojego; miała może trzydzieści lat, czarne włosy i błękitne oczy, podobnie jak dziewczynka, którą niosłem w ramionach. Jak przypuszczałem, musiała być całkiem ładna, kiedy akurat nie wrzeszczała.

– Co się stało, mamusiu? – spytała dziewczynka.

Wcześniej widziałem ją, jak upada, potykając się o stragan sprzedawcy owoców przy zaułku, do którego najwyraźniej chciała dotrzeć. Z oczami pełnymi przerażenia powiedziała mi, że ścigał ją mężczyzna w zbroi rycerza, ale kiedy się rozejrzałem, nigdzie go nie było. Niosłem ją przez całą drogę do domu, co nie trwałoby tak długo, gdyby nie to, że ciągle ją myliła.

– Ma skręconą kostkę – powiedziałem, starając się strząsnąć wodę z włosów, żeby przestała ściekać mi do oczu. W Cheveran ciągle pada.

Kobieta wbiegła z powrotem do domu – przypuszczałem, że po ręcznik, ale kiedy wróciła, wymachiwała długim nożem kuchennym.

– Oddaj mi córkę, trattari! – krzyknęła.

– Mamusiu! – wrzasnęła mi do ucha dziewczynka.

W tej historii jest mnóstwo wrzasków. Lepiej zacznijcie się przyzwyczajać.

– Mówiłem ci, że ma skręconą kostkę – powtórzyłem. – A teraz łaskawie pozwól mi wejść i ją położyć. Możesz spróbować mnie dźgnąć później.

Jeśli nawet kobieta pomyślała, że to nie był najgorszy pomysł, zagłuszyła to krzykami o pomoc.

– Trattari! Pomóżcie mi! Obdarta peleryna ma moją córkę!

– Święty Zaghevie Co Śpiewa o Łzy, pozwól mi po prostu ją położyć!

Nie widząc odsieczy, kobieta przyjrzała mi się nieufnie, a potem, wciąż trzymając przed sobą nóż, wycofała się w głąb domu. Nie martwiłem się o siebie – mój płaszcz osłabiłby siłę pchnięcia – ale było spore ryzyko, że kobieta ugodziłaby przy okazji własną córkę.

W środkowym pomieszczeniu stała nieduża sofa. Położyłem dziewczynkę na boku, ale ta natychmiast siadła i skrzywiła się z bólu, kiedy tylko dotknęła stopą ziemi.

Kobieta podbiegła do córki, obejmując ją ramionami i tuląc do siebie, a potem odsunęła się, żeby sprawdzić każdy cal jej ciała.

– Co jej zrobiłeś?

– Oprócz tego, że pomogłem jej, kiedy upadła, przyniosłem ją tu i słuchałem, jak na mnie wrzeszczysz? Nic.

Dziewczynka spojrzała na nas.

– To prawda, mamusiu, gonił mnie rycerz i ten człowiek mi pomógł.

Matka nie odrywała ode mnie wzroku i nie wypuszczała noża z dłoni.

– Kochana Beatto, niemądre dziecko, żaden rycerz nigdy by cię nie skrzywdził. Pewnie próbował cię chronić.

Beatta wydęła usta.

– To głupie. Chciałam tylko kupić jabłko od handlarza.

W tym momencie do domu wbiegli dwaj mężczyźni i mniej więcej dwunastoletni chłopiec.

– Do wszystkich świętych, Merno, co się dzieje? – zapytał wyższy z nich.

Wszyscy trzej byli jak wycięci spod jednej sztancy: ciemni blondyni z kwadratowymi szczękami, ubrani w brązowe robocze kombinezony. Mężczyźni mieli młoty, a chłopiec trzymał w dłoni kamień.

– Ten trattari miał moją córkę! – powiedziała Merna.

Podniosłem obie ręce do góry w geście oznaczającym… cóż, „nie atakujcie mnie, proszę”.

– To nieporozumienie, ja…

– To zdecydowanie nieporozumienie – powiedział jeden z mężczyzn, robiąc krok naprzód. – Pewnie myślisz, że obdarta peleryna może tu przychodzić i napastować nasze kobiety.

– Tak – powiedział drugi. – Sługusy martwego tyrana nie są tu mile widziani, trattari.

Mimo że szczerze chciałem załagodzić sytuację, zauważyłem, że w prawej dłoni trzymam rapier, a jego ostrze znajduje się blisko jego szyi.

– Nazwij tak króla jeszcze raz, przyjacielu, i będziemy mieli problem, którego twój młotek nie rozwiąże.

Merna starała się, jak mogła, żeby zasłonić Beattę własnym ciałem, ale dziecko wysunęło zza niej głowę.

– Dlaczego tak go nazywasz? Co to jest trattari?

– Trattari to obdarta peleryna – wypluła z siebie Merna. – Jeden z tak zwanych Trybunów przeklętego króla Paelisa.

– Raczej zabójców – powiedział wyższy z mężczyzn. – Powinniśmy go zatrzymać i posłać Tya po strażników.

– Słuchajcie – powiedziałem. – Przyszedłem tu, ponieważ ta dziewczynka była ranna i przestraszona. Sądziła, że coś jej grozi. Teraz jest z wami, bezpieczna, więc pozwólcie, że pójdę w swoją stronę.

Widząc mój rapier, robotnicy uznali tę sugestię za całkiem rozsądną, i usunęli się na bok, żeby pozwolić mi przejść.

– Czekajcie – powiedziała dziewczynka.

– O co chodzi, Beatto? – zapytała kobieta.

– Powiedziałam, że podzielę się z nim kolacją. Upuścił jabłko, kiedy spieszył mi z pomocą, i powiedziałam, że może zjeść trochę mojego.

– Nie przejmuj się tym – odparłem. – Nie jestem…

Ku mojemu zaskoczeniu, matka dziewczynki podniosła się z sofy.

– Zaczekaj tu – powiedziała.

Dwaj mężczyźni i chłopiec doskonale udawali, że mają mnie pod kontrolą, choć nic się właściwie nie działo.

– Dlaczego nazywacie go „trattari”? – powtórzyła Beatta, tym razem zwracając się do dwóch mężczyzn.

Jednak to chłopiec odpowiedział:

– To znaczy „obdarta peleryna”. Nazywali się Wielkimi Płaszczami, a ich okrycia miały się nie zużywać, dopóki nie splamili swojego honoru.

– Ale oni żadnego honoru nie mieli – dorzucił niższy z mężczyzn.

– Bo służyli tyranowi, Paelisowi? – spytała Beatta.

– O tak, ci dranie wtrącali się w prawowite rządy książąt. Ale nie, dziecko, powód, dla którego nazywają ich obdartymi pelerynami, jest taki, że kiedy książęta przybyli ze swoim wojskiem, aby powstrzymać tyrana, tak zwane Wielkie Płaszcze stanęły z boku i porzuciły swojego króla, by ocalić własną skórę.

– Ale jeśli król był zły, to czy nie dobrze, że się usunęli? – spytała dziewczynka.

Jej matka wróciła z kuchni, trzymając jabłko i kawałek sera; pośpiesznie włożyła to do małego woreczka.

– Nie, kochanie. Widzisz, rycerze uczą nas, że każdy człowiek ma honor, dopóki wiernie służy swojemu panu. Ale ci zdrajcy nie zdołali zrobić nawet tyle. Więc teraz nazywamy ich trattari, obdarte peleryny, bo ich płaszcze są dziurawe jak ich honor.

– Zatrzymaj jedzenie – powiedziałem. – Straciłem apetyt.

– Nie – kobieta nie ustępowała, stała między mną a wyjściem i podawała mi woreczek. – Chcę, żeby moja córka nauczyła się odróżniać dobro od zła. Obiecała ci jedzenie i je dostaniesz. Nie będę zaciągała żadnych niby-długów u zdrajcy.

Popatrzyłem na nich.

– Co z tamtym człowiekiem?

– Jakim człowiekiem?

– Rycerzem. Tym, o którym mówiła, że ją ściga. Co będzie, jeśli znów ją odszuka?

Merna wybuchnęła śmiechem. Był to wyjątkowo nieprzyjemny dźwięk.

– Tak jakby któryś z książęcych rycerzy skrzywdził kiedykolwiek dziecko! Jeśli był tam rycerz, jest więcej niż pewne, że zobaczył, jak ją obserwujesz, i uznał, że musi ją ochronić. – Matka spojrzała na swoje dziecko. – Beatta to głupiutka dziewczynka. Pewnie jej się coś pomyliło.

Martwiła mnie ta sytuacja. Nie wydawało mi się prawdopodobne, by dziecko mogło mieć wątpliwości, czy rycerz ją gonił, czy nie. Jako żywo nie mogłem wymyślić powodu, dla którego Beatta mogłaby być ścigana, ale nie chciałem ryzykować. Zwróciłem się do niej:

– Beatto, czy wciąż boisz się tego rycerza? Chcesz, żebym stanął dziś na straży przed domem na wypadek, gdyby tu przyszedł?

Jeden z mężczyzn chciał coś powiedzieć, ale Merna uniosła dłoń.

– Beatto, kochanie, powiedz temu trattari, że nie potrzeba nam jego pomocy.

Beatta spojrzała na matkę, potem na mnie. Z niewinnym okrucieństwem dziecka powiedziała:

– Idź stąd, ty brudna obdarta peleryno. Nie chcemy cię tu. Zły król Paelis był głupim wieprzem i jest trupem, i mam nadzieję, że ty też umrzesz.

To dziecko pewnie nigdy nie widziało króla Paelisa, gdy ten jeszcze żył. Książęta wygrali i ich zwycięstwo odcisnęło już piętno na historii. Nawet jeśli ktoś chciał je porwać, co mogłem na to poradzić? Wielkie Płaszcze były zhańbione i rozwiązane i miałem wrażenie, że większość ludzi wolałaby, aby ich dziecko zginęło z ręki rycerza, niż żeby uratował je trattari.

Wyciągnąłem rękę i wziąłem woreczek z jedzeniem od matki dziewczynki, choćby dlatego, że w ten sposób najszybciej mogła zejść mi z drogi. Przestąpiłem próg i wyszedłem z ich domu.

Kilka dni później, gdy cichą nocą wyjeżdżałem z miasta, znów przeszedłem obok domu Beatty. Wiedziałem, że bogowie mnie pokarzą, jeśli ktoś mnie zobaczy, ale czułem dziwny przymus. Światła były pogaszone, a na jednym z okien czerwoną farbą namalowano ptaka, znak, którego używa się w Cheveran, gdy ginie dziecko.Miasto Solat

Okazało się, że skakanie z drugiego piętra nie należy do moich mocnych stron. Koordynacja Kesta była wręcz nieludzka; mógłby pewnie zeskoczyć ze szczytu wieży bez uszczerbku dla zdrowia. Brasti miał niesamowite szczęście i udało mu się trafić w markizę nad tylnym wyjściem. Ześlizgnął się na brukowany dziedziniec. Nie miałem ich zręczności ani szczęścia, więc po prostu upadłem. Bolało.

Kiedy wstałem, zobaczyłem ośmiu uzbrojonych w piki ludzi stojących w szyku. Nie cierpię pik prawie tak bardzo jak magii. Długa na dwanaście stóp, z mocnym drzewcem i paskudnym żelaznym grotem, przy odpowiednim podparciu pika mogła zatrzymać rycerza szarżującego na opancerzonym bojowym rumaku. Przy tym była to broń tak prosta, że nawet zielony rekrut mógł skutecznie użyć jej w walce. A im więcej było pikinierów, tym łatwiej było im pokonać grupę szermierzy, niezależnie od ich biegłości.

Ale nie to mnie martwiło. Nie słyszałem żadnych dzwonów. Kiedy konstable w Solat patrolują ulice, chodzą parami, dzięki czemu, widząc przestępstwo, które może zapowiadać kłopoty, jeden z nich uderza w któryś z wielkich dzwonów rozmieszczonych w całym mieście, żeby wezwać pomoc. Istnieje kod, zgodnie z którym każda dzielnica ma przydzieloną konkretną liczbę uderzeń, tak by posiłki wiedziały, dokąd się udać. Ale teraz nie słyszałem żadnego bicia dzwonów, więc zacząłem podejrzewać, że ci ludzie szukają właśnie nas.

– Falcio, mamy tu ośmiu ludzi z pikami i dwóch kuszników na górze – odezwał się Kest, wyciągając rapier z pochwy. – Sądzę, że to może być pułapka.

– Postaraj się powściągnąć ten entuzjazm w głosie, Kest – rzucił Brasti, spoglądając tęsknie w kierunku dziedzińca, gdzie stał jego wierzchowiec z przypiętymi do siodła łukami.

– Nie dasz rady – powiedział stojący naprzeciw niego konstabl, uśmiechając się tak szeroko, że aż hełm mu się przekrzywił.

Brasti burknął coś i niechętnie dobył rapiera.

Głos nad nami krzyknął:

– Pika czy kusza, trattari, co wolicie!?

Spojrzałem w górę na człowieka wychylającego się z okna sypialni Tremondiego. Na kołnierzu jego skórzanej zbroi widniało pojedyncze złote kółko, oznaczając starszego konstabla.

– Jeśli złożycie broń, mogę wam obiecać względnie bezbolesną śmierć – powiedział. – To większe względy niż te, które okazaliście Lordowi Tremondiemu.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że naprawdę uważasz, że zabiliśmy Tremondiego!? – odkrzyknąłem.

– Oczywiście, że chcę. Tu jest napisane: „Wielkie Płaszcze”, i to krwią Lorda Karawan.

– Święty Felsanie Co Waży Świat – zakląłem. – Po co, u licha, mielibyśmy zabijać własnego pracodawcę?

Starszy konstabl wzruszył ramionami.

– Kto was tam wie? Czy wy, trattari, nie lubicie szukać zemsty za śmierć króla Paelisa? Może Tremondi popierał książąt, kiedy obalali waszego króla? A może jest prostsze rozwiązanie: przyłapał was na kradzieży jego pieniędzy i zabiliście go, żeby nie ujawnił, jak tak zwane Wielkie Płaszcze stały się nie lepsze niż zwykli zbójcy i złodzieje.

Ciąg dalszy w wersji pełnej.Podziękowania

Zamiast podziękowań, oto plan, jak w siedmiu krokach doprowadzić do wydania książki:

Po pierwsze ożeń się z bibliotekarką. Moja żona Christina wie o książkach i czytelnikach więcej, niż ja dowiem się kiedykolwiek. Inspiruje mnie swoją błyskotliwością, urodą i ograniczoną cierpliwością do mojego marudzenia.

Po drugie jeden z twoich najlepszych przyjaciół musi być lepszym pisarzem od ciebie. Eric Torin przeczytał tę opowieść prawie tyle razy co ja i za każdym razem dawał mi wskazówki, jak ją ulepszyć.

Po trzecie potrzebujesz pierwszych czytelników. John de Castell, Terry Lanthier, Jessica Leigh, Clark Bojin i Dennis Boulter byli tak mili, że przeczytali tę książkę na długo przedtem, nim była warta lektury.

Po czwarte – cóż, kiedy dotrzesz do czwartego kroku, będziesz dokładnie wiedział, co robić. To będzie najtrudniejsze. Dobrze jest pracować z wyjątkowo kreatywnymi ludźmi, jak ci z Vancouver Film School.

Po piąte, kiedy książka jest już bliska ukończenia, będą ci potrzebni ludzie, którzy ją przeczytają i powiedzą ci, czego jej brakuje. Kathryn Zeller, Kim Tough i Samarth Chandolla podzielili się ze mną celnymi spostrzeżeniami na tej ostatniej prostej pisania.

Po szóste będzie ci potrzebny agent literacki, który jest inteligentny, oddany i uśmiecha się, kiedy mówisz mu o swoich absurdalnych pomysłach i oczekiwaniach. Heather Adams z agencji literackiej HMA jest moim wydawniczym aniołem stróżem. Nigdy bym jej nie poznał, gdyby nie Christina (patrz krok pierwszy: ożeń się z bibliotekarką).

Na koniec będzie ci potrzebny wydawca i redaktor, który zechce poznać twoją opowieść lepiej niż ty sam. Wspaniałe Jo Fletcher i Adrienne Kerr pracują z autorami, którzy są moimi idolami, a jednak poświęcają tyle samo czasu moim tekstom. Jo pomogła też kiedyś udaremnić zamach bombowy. Serio.

Sebastien de Castell
Vancouver 2013O autorze

Sebastien de Castell krótko po ukończeniu studiów archeo­lo­gicznych­ rozpoczął pracę przy swoich pierwszych wykopaliskach. Już po czterech godzinach zdał sobie sprawę, jak bardzo tego nie cierpi. Postanowił więc rzucić wyuczony zawód, by podążyć prostą ścieżką kariery muzyka, mediatora, projek­tanta interakcji, choreografa walk, nauczyciela, kierownika projektów, aktora i specjalisty do spraw strategii produktu. Jego jedyną obroną przed zarzutem niepohamowanego dyletantyzmu jest fakt, iż autentycznie lubi się tym wszystkim zajmować i że każda z tych dziedzin w taki czy inny sposób odcisnęła piętno na jego pisarstwie. Stanowczo odpiera zarzut bycia człowiekiem renesansu w nadziei, że dzięki temu więcej osób będzie go tak postrzegać.

Sebastien jest autorem uznanej serii fantasy spod znaku płaszcza i szpady, zatytułowanej Wielkie Płaszcze. Jego debiutancka powieść Ostrze zdrajcy była nominowana do Goodreads Choice Award w kategorii najlepsze fantasy oraz do Gemmell Morningstar Award.

Mieszka w Vancouver z czarującą żoną i dwoma wojowniczymi kotami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: