Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trawa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
22 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trawa - ebook

Wiele pokoleń temu ludzie uciekli na kosmiczną anomalię zwaną Trawą. Jednakże, zanim tam przybyli, inny gatunek uznał planetę za swój dom i zbudował na niej swoją kulturę... Teraz śmiercionośna zaraza rozprzestrzenia się pośród gwiazd, nie omijając żadnego świata poza Trawą. Okazuje się, że za tajemnicą odporności planety kryje się prawda tak wstrząsająca, że może oznaczać koniec wszelkiego życia.

„Sheri S. Tepper podejmuje umysłowe ryzyko, które stanowi siłę napędową science fiction i każdego gatunku literackiej fikcji”.

- Ursula K. Le Guin

„Tepper to mądra i subtelna artystka. Udają się jej rzeczy, których inni pisarze nawet nie powinni próbować”.

- Washington Post

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-576-6
Rozmiar pliku: 699 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Trawa!

Miliony mil kwadratowych; nieogarnione, chłostane wiatrem trawiaste tsunami, tysiąc ukojonych słońcem trawiastych wysp, setka falujących oceanów, każda zmarszczka lśniąca szkarłatem bądź bursztynem, szmaragdem lub turkusem, wielobarwne jak tęcze, których kolorowe pasy i plamy drżą ponad preriami; trawy – niektóre wysokie, inne niskie, niektóre pierzaste, inne proste – które, rosnąc, tworzą własną geografię. Trawiaste wzgórza, gdzie masy potężnych ździebeł sterczą na wysokość dziesięciu rosłych ludzi; trawiaste doliny, gdzie darń jest miękka jak mech, gdzie niewiasty składają głowy, myśląc o swoich ukochanych, gdzie mężowie kładą się i myślą o swoich kochankach; trawiaste gaje, gdzie starcy i staruszki przesiadują w ciszy wieczorami, marząc o tym, co kiedyś mogłoby się wydarzyć, a może się wydarzyło. Oczywiście tylko prości ludzie. Żaden arystokrata nie usiadłby na dzikiej trawie, żeby pomarzyć. Arystokraci mają od tego ogrody, jeśli w ogóle o czymś marzą.

Trawa. Rubinowe granie, krwiste pogórza, polany w kolorze wina. Szafirowe morza traw z ciemnymi trawiastymi wyspami, na których rosną olbrzymie pierzaste drzewa, również z trawy. Bezkresne łąki srebrnego siana, którymi potężni trawożercy wędrują po skosie jak kosiarki, pozostawiając po sobie rżysko, na którym ponownie wyrosną dzikie bezdroża falującego srebra.

Pomarańczowe pogórza płonące w blasku zachodzącego słońca. Morelowe pastwiska lśniące o świcie. Ziarniaki migoczące jak gwiazdy z cekinów. Okwiat jak delikatne koronki, które staruszki wyjmują z kufrów i pokazują swoim wnuczkom.

– Koronki, dawno temu wytwarzane przez zakonnice.

– Co to są zakonnice, babciu?

Tu i ówdzie, rozsiane po niekończących się wyżynach, stoją wioski, otoczone murami, które mają chronić przed trawą, z niewielkimi domami o grubych ścianach, mocnych drzwiach i solidnych okiennicach. Malutkie pola i sady są pełne pospolitych plonów oraz znajomych owoców, podczas gdy poza murami trawa unosi się jak ogromny ptak zajmujący całą planetę, gotowy do pokonania muru i pożarcia wszystkiego, każdego jabłka, każdej rzepy i każdej staruszki przy studni, razem z ich wnukami.

– To pasternak, dziecko. Z dawnych czasów.

– Kiedy były dawne czasy, babciu?

Tu i ówdzie, równie szeroko rozsiane jak wioski, wznoszą się posiadłości arystokratów: majątki bon Damfelsów, bon Maukerdenów oraz pozostałych, wysokie domy kryte strzechą, stojące w trawiastych ogrodach pośród trawiastych fontann i dziedzińców, otoczone wysokimi murami, w których zieją dziury bram przeznaczonych dla wyjeżdżających oraz powracających myśliwych. Tych, którym uda się powrócić.

Tu i ówdzie, węsząc pośród korzeni traw, nadbiegną ogary ze zmarszczonymi pyskami i dyndającymi uszami, powoli stawiając łapę za łapą w poszukiwaniu tego co nieuniknione, nocnej grozy, pożeracza młodych. A tuż za nimi, na wysokich wierzchowcach, nadciągną jeźdźcy w czerwonych płaszczach, pognają po trawie cisi jak cienie: nadzorca sfory ze swym rogiem, pomocnicy łowczego z batami, myśliwi, niektórzy w czerwonych, inni w czarnych płaszczach, z okrągłymi kapeluszami mocno wciśniętymi na głowy i wzrokiem skierowanym ku ogarom – dalej, dalej.

Dzisiaj pośród nich znajdzie się Diamante bon Damfels – młoda Dimity – z mocno zaciśniętymi powiekami, żeby nie widzieć gończych ogarów, z bladymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na wodzach, szyją kruchą jak łodyga kwiatu, okrytą wysokim białym cylindrem myśliwskiego krawata, w czarnych butach wypolerowanych do połysku, dokładnie wyszczotkowanym czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu mocno zatkniętym na małej głowie; po raz pierwszy w życiu zapoluje z ogarami – dalej, dalej.

A gdzieś tam, u celu ich pogoni, być może wysoko na drzewie, gdyż na rozległych preriach tu i ówdzie rosną zagajniki, znajdzie się lis. Potężny i nieugięty. Lis, który wie, że się zbliżają.3

Ulice Świętej Magdaleny jak zwykle pokrywało głębokie błoto. Marjorie Westriding Yrarier musiała zostawić ślizgacz przy bramie osady, obok tabliczki z wypisaną liczbą mieszkańców, i dalej ruszyć pieszo przez grzęzawisko, w którym zapadała się niemal po kostki, obok kaplicy i garkuchni, do chałupy, którą przydzielono Bellalou Benice i jej dzieciom. Teraz już jednemu dziecku: Lily Anne. Dwoje legalnych dzieci wyrzekło się matki miesiąc temu, więc się stąd wyniosły. To określenie brzydko brzmiało i Marjorie się zaczerwieniła, zła na siebie za to, że gniewa się na dwójkę niemal dorosłych Benice’ów. „Wyniosły się” dobrze opisywało sytuację, a sama Bellalou zapewne zachęcała swoje potomstwo, żeby po osiągnięciu wymaganego wieku jak najszybciej dopełniło tej poniżającej ceremonii. Na Terrze zarówno rząd planetarny, jak i większość prowincjonalnych władz utożsamiały się z judeochrześcijańskim dziedzictwem, ale zasada „szanuj ojca swego i matkę swoją” nie miała żadnego znaczenia dla nielegalnych ani ich rodziców.

Po dotarciu do chatki Marjorie postawiła swój plecak na werandzie i oskrobała buty o krawędź stopnia, rzucając kleiste bryły w bagno. Nie było dla tego żadnego usprawiedliwienia. Mniej kosztowałoby wybrukowanie ulic niż rozkładanie tymczasowych chodników podczas cokwartalnych wizytacji, ale Marjorie była głosem mniejszości w Radzie Zarządców, która nie pozwalała sobie na żadne dobroczynne ekstrawagancje. Większość członków rady podejmowała decyzje dotyczące Hodowli, nawet nie oglądając tego miejsca ani jego mieszkańców. Jednocześnie rozpływali się nad Marjorie i trzęśli nad jej „oddaniem” oraz „odwagą”. Kiedyś sprawiało jej to satysfakcję. Dawno temu. Kiedy jeszcze nie wiedziała tego, co teraz.

Drzwi chatki się uchyliły, ukazując opuchniętą twarz Bellalou. Ktoś znów ją pobił. Nie jej domniemany mąż. Jego zastrzelono w zeszłym roku za nielegalną prokreację.

– To pani – odezwała się Bellalou.

– Dzień dobry. Bellalou. – Marjorie posłała jej powitalny uśmiech, ostrożny, nie protekcjonalny. – Jak się czuje Lily?

– Dobrze – odpowiedziała kobieta. – Nic jej nie jest.

Lily Anne oczywiście nie czuła się dobrze. Kiedy Marjorie weszła do niechlujnego pokoju, nielegalna zwróciła ku niej ponurą twarz, równie posiniaczoną jak oblicze matki.

– Znowu mnie pani sprawdza.

– Chcę zadbać, żebyś dożyła odlotu statku, Lily.

– A może wolałabym umrzeć, nie przyszło to pani do głowy?

Marjorie roztropnie pokiwała głową. Owszem. Pomyślała o tym. Może Lily wolałaby umrzeć. Może większość nielegalnych wolałaby nie żyć niż dać się zabrać na Pokutę, gdzie dwie trzecie z nich i tak nie dożyje trzydziestki. Chociaż Marjorie podjęła tę pracę, kierując się religijnym przeświadczeniem, że warto żyć za wszelką cenę, było to zanim obejrzała niektóre filmy dokumentalne i przeczytała niektóre demaskujące materiały. Nawet ona już nie była pewna, że Pokuta jest lepsza od śmierci.

– Nie mówisz tego poważnie, Lily – zaoponowała.

– Jak cholera.

Marjorie zainterweniowała, próbując przekonać nie tylko dziewczynę, ale także siebie.

– Popatrz na to od tej strony, Lily. Na Pokucie możesz mieć tyle dzieci, ile zechcesz. – To przynajmniej była prawda. Na Pokucie potrzebowano wzrostu populacji, tak jak na Terrze starano się go powstrzymać. Dzieci urodzone na Pokucie stawały się obywatelami tej planety.

– Nie chcę mieć tam dzieci. Chcę dziecka, które pani zabrała.

To była najnowsza skarga Lily, od czasu aborcji, którą zorganizowała Marjorie, ryzykując wolność i narażając na szwank swoje małżeństwo. Ani Rigo, ani miejscowe władze nie spojrzałyby przychylnym okiem na ten akt miłosierdzia. Spowiednik Marjorie, ksiądz Sandoval, również nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział. Wykonała kolejny krok na drodze, z której kiedyś miała nadzieję zawrócić, i mu nie powiedziała.

– Pani Westriding nie zabrała twojego dziecka, Lily. Dobrze wiesz, że gdybyś się nie poddała aborcji, ludzie by cię zastrzelili, gdy tylko zobaczyliby, że jesteś w ciąży. – Bellalou błagalnie popatrzyła na córkę. – Nielegalnym tego nie wolno. – Tak naprawdę tylko trzecie i kolejne żywe dzieci były nielegalne. Chociaż sama Bellalou nie była nielegalna, jej status nie miał większego znaczenia. Jako rodzic takiej osoby została pozbawiona praw obywatelskich. Kontynuowała, jakby chciała zapewnić córce radosną przyszłość. – Na Pokucie będzie lepiej.

– Nie chcę Pokuty. Wolę, żeby mnie zastrzelili! – wykrzyknęła dziewczyna.

Ani Marjorie, ani Bellalou nie zaprzeczyły. Marjorie zastanawiała się, dlaczego po prostu na to nie pozwoliła. Biedne zwierzątko. Nieświadome jak kurczę. Straciła już połowę zębów, a nawet nie potrafiła czytać ani pisać. Nikomu nie wolno było uczyć nielegalnych ani zapewniać im opieki medycznej. W dniu szesnastych urodzin Lily zostanie zabrana do portu, gdzie dołączy do tłumu innych młodych nielegalnych skazanych na życie i śmierć w planetarnej kolonii, a gdyby nie niedawna aborcja oraz wszczepienie wyjątkowo nielegalnego pięcioletniego implantu antykoncepcyjnego, to biedne cielątko nie dotrwałoby do deportacji. Zgodnie z planetarnym prawem, każdą ciężarną nielegalną czekało rozstrzelanie, razem z nielegalnym albo pozbawionym praw mężczyzną, którego wskazała jako współodpowiedzialnego – jeśli w ogóle to robiła, co zdarzało się zaskakująco często. Jednakże takie oskarżenia wysuwane wobec szanowanych osób doprowadziły do zmian w prawie. Obecnie tylko kobiety były strażniczkami w Hodowli. Tylko kobiety wchodziły w skład komisji wizytacyjnej.

– Wam wolno mieć dzieci! – zawodziła Lily. – Wam, bogaczom!

– Dwoje dzieci – odparła Marjorie. – Tylko dwoje. Gdybym urodziła trzecie, byłoby nielegalne, tak jak ty. Odebrano by mi prawa, tak samo jak twojej matce. Zmuszono by moje starsze dzieci, by się mnie wyparły, tak jak twoi brat i siostra postąpili wobec Bellalou. – Powtarzała to wszystko znużonym tonem, nie wierząc w to, co mówi. Bogacze nie wpadali w takie tarapaty. Nigdy. Tylko biedota łapała się w sidła ignorancji, religii, świętoszkowatych praw ustanawianych przez ludzi, którzy bezkarnie je łamali. Marjorie również miała implant, importowany z Enklawy Humanistycznej na wybrzeżu. O tym również nie wspomniała księdzu Sandovalowi. Nie powiedziała także Rigowi, ale z pewnością podejrzewał. Zapewne jego kochanka też taki miała.

Wstała, wygładzając fałdy na spodniach.

– Przyniosłam ci trochę ubrań, które będziesz mogła nosić na statku – powiedziała dziewczynie. – A także kilka przedmiotów, które przydadzą ci się na Pokucie. – Wręczyła paczkę Bellalou. – Lily będzie ich potrzebowała, Bellalou. Proszę, nie pozwól, żeby je wymieniła na eufy. – Pomimo wielu prób ich wyplenienia, sprzedawcy euforiaków wciąż świetnie prosperowali w Świętej Magdalenie.

– Daj – zajęczała Lily, wyciągając ręce po paczkę.

– Później – odpowiedziała matka. – Później, kochanie. Dam ci ją później.

Skończywszy z Bellalou, Marjorie wyszła na lepkie powietrze i błoto, zadowolona, że wizyta dobiegła kresu, ale niezbyt chętna do zaplanowanych odwiedzin w kolejnym półtuzinie chatek. Tak niewiele mogła zrobić. Jedzenie dla głodnych dzieci. Trochę środków odkażających i przeciwbólowych, które nie były uznawane za prawdziwe lekarstwa. W tej prowincji mieszkali głównie Uświęceni, co oznaczało prawny zakaz antykoncepcji i aborcji. A jeśli połączy się to z planetarnym prawem zezwalającym na posiadanie zaledwie dwójki dzieci, to co się otrzyma? Świętą Magdalenę. Hodowlę. Charytatywną fundację założoną przez bogatych starokatolików, żeby chronić pechowych i nieroztropnych, którzy postanowili podążać za swoimi pragnieniami lub religią. Jako przewodnicząca Komisji Wizytacyjnej Marjorie znała to miejsce lepiej niż większość ludzi. Wygładzając dłońmi potargane włosy, poprawiła się w myślach: znała je lepiej niż ktokolwiek. Chętnie podziwiali jej oddanie, ale nie palili się, żeby ją naśladować.

To wszystko tylko zwiększało jej wątpliwości. Poprzednie przewodniczące były nimi tylko z nazwy albo wynajmowały ludzi, którzy zastępowali je podczas wizytacji, chociaż były równie mało majętne jak Marjorie. Dlaczego ona koniecznie chciała to robić sama?

„Postrzegasz siebie jako świętą” – kpił Rigo. – „Nie wystarczy ci, że zdobyłaś złoty medal na igrzyskach olimpijskich? Nie wystarczy ci, że jesteś moją żoną? Musisz być także świętą Marjorie, która poświęca się dla ubogich?”.

To ją zabolało, chociaż nie było prawdą. Złoty medal zdobyła dawno temu, zanim się pobrali. Owszem, młoda Marjorie Westriding była medalistką, ale o przyznaniu medali w dużej mierze decydowała subiektywna opinia sędziów i działaczy: można odczuwać dumę, nawet nie będąc pewnym swoich zasług, a przynajmniej tak Marjorie tłumaczyła nieprzychylnemu Rigo, który zanosił się śmiechem i udawał, że jej nie wierzy, nawet gdy namiętnie ją obejmował. Szczera odpowiedź na jego pytanie brzmiała: nie, złoty medal nie wystarczy. Poza tym to było dawno temu. Chciała dorównać tamtemu sukcesowi, osiągnąć coś wyłącznie swojego, coś idealnego. Kiedyś myślała, że tę funkcję spełnią rodzina i dzieci, ale najwyraźniej tak się nie stało.

Dlatego spróbowała swojej obecnej roli, ale również bezskutecznie. Zaciskając zęby, zeszła w błoto i ruszyła w stronę następnej chatki. Kiedy po kilku godzinach wróciła do ślizgacza, była zmęczona, brudna i bardzo przygnębiona. Jedna z „jej” dziewcząt w tym tygodniu została stracona przez patrol populacyjny. Dwójka dzieci w jednej z rodzin umierała, najwyraźniej na jakąś zakaźną chorobę, której można było uniknąć, gdyby zezwolono na szczepienia nielegalnych. Tysiąc lat temu mieszkańców Hodowli można by było wywieźć do Australii. Sto lat temu można byłoby im pozwolić wyemigrować do kolonii na dzikich planetach. Jednakże odkąd wmieszała się Świętość, która stanowczo sprzeciwiała się migracjom, kolonizacja ustała, więc nie było dokąd odsyłać nadplanowych ludzi. Pozostała tylko Pokuta, lecz nie każdy dożywał podróży.

Pokuta jednak naprawdę mogła być gorsza od śmierci. Kiedy Marjorie doszła do tego wniosku, ta praca wydała jej się bezcelowa. Dopóki rządziła Świętość, nie było możliwości zrobienia niczego znaczącego. Każdego tygodnia kolejna dziewczyna będzie zachodziła w ciążę. Nawet jeśli Marjorie poświęci wszystkie swoje pieniądze i siły, niczego trwale nie zmieni. Jakie ma znaczenie to, czy któraś z nich ucieknie z Terry? Lily? Bets w zeszłym miesiącu? Dephine miesiąc wcześniej? Jeżeli jedna nie dotrze do celu, inna zajmie jej miejsce. Jakie życie czeka te, które tam się znajdą? Ignorancja i żal, zapewne wczesna śmierć...

Marjorie zacisnęła zęby, powstrzymując się przed płaczem. Oczywiście mogła zrezygnować. Mogła przedstawić radzie tuzin przekonujących wymówek. Ale podjęła się tego zadania i wycofanie się z pewnością byłoby grzechem...

Gwałtownie pokręciła głową, aż ślizgacz nieprzyjemnie się zakołysał. Ostrzegawczy wrzask syreny z tablicy rozdzielczej przywrócił ją do rzeczywistości. Lepiej pomyśleć o czymś innym. O dzieciach: aspiracjach Tony’ego i napadach złości Stelli. Wolała myśleć o czymkolwiek innym, nawet o Rigu i jego kochance. Kochankach. Licznych. Kolejnych.

Pojazd prześlizgnął się nad granicą dzielącą posiadłość od drogi, a Marjorie uniesieniem dłoni przywitała się ze stajennym, w duchu licząc na to, że Riga nie ma w domu, gdyż nie miała ochoty kłócić się o to, gdzie była i co robiła. Była zbyt zmęczona i przygnębiona. Pragnęła dokonać czegoś istotnego, wykonać jakiś szlachetny gest, ale po prostu zawiodła. To nie było niegodne pragnienie, więc Rigo nie powinien go kwestionować, stale pytając: po co, po co, po co. Zwłaszcza teraz, gdy sama nie była pewna.

Być może od początku miał rację. Może rzeczywiście chciała zostać świętą. A jeżeli to prawda?

Ogarnął ją gorzki śmiech; łzy popłynęły z oczu, gdy zaparkowała ślizgacz i opadła na siedzenie, zastanawiając się, jak obecnie można zostać świętym. Zaczęła ocierać twarz i spróbowała się uspokoić, ale natychmiast sobie przypomniała, że nie musi udawać spokoju, nie musi udawać pewności, niczego nie musi udawać. Przynajmniej tym razem nie będzie zmuszona tłumaczyć się przed Rigiem, gdyż ten wróci do domu dopiero wieczorem. Tego dnia Roderigo Yrarier, wierny starokatolik i oddany syn Kościoła, zrobił coś niewyobrażalnego. Odpowiedział na wezwanie ze Świętości.

* * *

Setka złotych aniołów stoi na iglicach wież Świętości z szeroko rozpostartymi skrzydłami i uniesionymi trąbami, rozświetlona przez wewnętrzne płomienie, od których lśnią jak stulecie słońc. Masywne kryształowe wieże Świętości wspierają się o siebie nawzajem jak wzniosłe, zapierające dech w piersi ognisko połyskujących powierzchni na tle mrocznego pustego nieba. Zarówno w dzień, jak i w nocy stanowią latarnię morską, drogowskaz – jak twierdzi Świętość – dla wielkiej ludzkiej diaspory ścieśnionej na najbliższych możliwych światach w ciemnych oceanach kosmosu.

Są także znakiem nawigacyjnym dla rojów wycieczkowych statków, które wiszą w wymaganej odległości pięćdziesięciu kilometrów z tłumami gapiów w punktach obserwacyjnych. Statkom nie wolno bardziej się zbliżać z obawy przed jakąś niesprecyzowaną katastrofą.

Mogą zbliżyć się jedynie na tyle, by turyści dostrzegli olbrzymie anioły na szczytach wież i odczytali połączone słowa wypisane za pomocą luster i świateł na najwyższych murach.

Świętość. Jedność. Nieśmiertelność.

Chociaż z tej odległości nie da się zobaczyć gołym okiem żadnych szczegółów, Świętości nigdy nie ogląda się z bliska. Dla wszystkich światów Świętość na zawsze pozostaje na horyzoncie Terry, dostrzegalna, ale daleka, święta i nieosiągalna, w pełni dostępna tylko dla swoich wybrańców: Hierofantów, sług, akolitów. Jeżeli jakiś mężczyzna z zewnątrz musi się dostać do środka (kobiet w ogóle się nie wpuszcza), najpierw powinien zdobyć właściwe dokumenty. Następnie musi ich użyć, po udowodnieniu, że rzeczywiście jest mężczyzną, żeby uzyskać dostęp do pilnie strzeżonej stacji daleko na wsi, gdzie strażnicy – jeśli uznają, że spełnia wymogi – pozwolą mu wsiąść do pojazdu, który zawiezie go cichymi tunelami do recepcji, odpowiednio oddalonej od strzeżonego serca Świętości.

Tym sercem są podziemne kwatery samego Hierarchy, położone nisko pod aniołami na wieżach, chronione przez pół mili ziemi i kamienia. Wysocy rangą Hierofanci zajmują okoliczne mieszkania. Powyżej znajdują się maszyny, dalej kaplice, a dopiero potem stacja i recepcja. W najniższych komnatach wież mieszczą się apartamenty sług i kleru średniego stopnia. Im wyżej ktoś mieszka, tym niżej się znajduje w hierarchii instytucji, a przynajmniej tak wszyscy uważają. Im wyżej, tym dłużej trzeba schodzić do kaplic i tuneli, w których Świętość odprawia rytuały. Im wyżej ktoś mieszka, tym mniejszą ma wartość. Na samym szczycie, w towarzystwie chmur, rozlokowani są pełni zapału nawróceni, którym brak rozumu nie pozwala na pełnienie innych ról, starcy, których imiona odchodzą w niepamięć, a także zaprzysiężeni akolici, którzy odbywają niedobrowolną służbę.

Właśnie tutaj, na najwyższym piętrze najwyższej wieży, Rillibee Chimes trawi kolejne godziny, siedząc pogrążony w rzekomej medytacji, w ciszy otoczonej obłokami, przeglądając dokumenty, spędzając bezżenne noce na swoim wąskim łóżku, nieskalany szczęśliwymi snami. To tutaj rankiem wstaje i się myje, tutaj wdziewa miękkie kapcie oraz czystą bezbarwną szatę z ciasnym, anonimowym kapturem i nakłada puder na twarz, żeby usunąć niewłaściwy kolor. Kiedy to robi, obserwuje ptaki, które przelatują w długich kluczach w kształcie litery V, kierując się na południe ku ciepłym krainom, ku domowi Rillibee’ego. Świętość znajduje się na skraju pustkowia, zarówno po to, żeby oddzielić się od monotonii codziennych spraw świata, jak również, by nie zajmować przestrzeni, której natura potrzebuje do innych celów. Za lśniącymi wieżami rozciągają się arktyczna tundra, lód i zimno, którego nikt nie zakłócał od wielu wieków.

Jednakże zimno nie ma żadnego znaczenia w Świętości. Wewnątrz wież temperatura nigdy się nie zmienia. Nie pada deszcz, a śnieg nie zakłóca spokoju w cichych korytarzach. Nic nie rośnie. Według doniesień, nic nie umiera. Gdyby Rillibee poważnie zachorował, zostałby zabrany, a inny akolita zająłby jego pokój, wykonywałby jego pracę i uczestniczył w jego nabożeństwach. Nikogo by nie obchodziło, że jeden uczeń zastąpił drugiego. Być może powiadomiono by jego rodziców lub opiekunów, jeśli takich miał, ale to wszystko. Chociaż, zgodnie z doktryną, nieśmiertelność osoby jest jedynym powodem istnienia Świętości, podczas służby nie dopuszcza się indywidualności – przynajmniej nie na poziomie Rillibee’ego. W Świętości są znane zaledwie nieliczne nazwiska: Hierarcha, Carlos Yrarier; szef wydziału misyjnego, Sender O’Neil; Hierarcha Elekt. Nazwisko Rillibee’ego nigdy do nich nie dołączy.

Czasami raz za razem cicho powtarza swoje imię, przypominając sobie, kim jest, kurczowo trzymając się samego siebie, osobowości, którą znał, wspomnień, przeszłości i ludzi, których kiedyś kochał. Czasami wpatruje się w sąsiednią wieżę, próbując dostrzec kogoś pod połyskującą powierzchnią, kogoś, kto też nosi imię, tłumiąc krzyki wzbierające w jego zesztywniałej krtani.

– Jestem Rillibee Chime – szepcze do siebie. – Urodzony pośród kaktusów pustyni. Towarzysz ptaków i jaszczurek. – Przywołuje wspomnienie ptaków, jaszczurek, sznurów kaczek na niebie, płaskich kukurydzianych placków smażonych na gorącej blasze, smaku pikantnej fasoli, Miriam, Joshuy, Songbird, takich, jakimi byli dawno temu. – Jeszcze dwa lata – szepcze do siebie. – Jeszcze dwa lata.

Jeszcze dwa lata jego służby. Co prawda, nie został zaprzysiężony przez swoich rodziców tak jak synowie Uświęconych. Nie został przyobiecany po to, by jego matka mogła urodzić syna. Tylko wśród Uświęconych kobiety muszą oddawać swoich synów na kilkuletnią służbę w Świętości, a rodzina Rillibee’ego nie została Uświęcona. Nie, Rillibee został zabrany, przyjęty, adoptowany, przydzielony do służby, ponieważ nie było nikogo innego, kto mógłby kontrolować pazernych sługusów Świętości.

Jeszcze dwa lata, powtarzał Rillibee, jeśli uda mu się tak długo wytrzymać. A jeżeli nie? Czasami zadaje sobie to pytanie, bojąc się odpowiedzi. Co się dzieje z tymi, którzy nie są w stanie odbyć całej służby? Co z tymi, którzy nie potrafią stłumić wrzasków, bełkoczą, krzyczą albo bluźnią, tak jak on ma ochotę bluźnić...?

„Psiakrew” – powiedziała papuga dawno temu, rozbawiając Miriam. – „Psiakrew. Cholera”.

– Psiakrew – szepcze Rillibee.

„Pozwólcie mi umrzeć” – powiedziała papuga. Nikt się wtedy nie roześmiał.

– Pozwólcie mi umrzeć – zgadza się Rillibee, wyciągając dłonie w stronę lśniących sześcioskrzydłych serafinów na wieżach.

Nic się nie dzieje. Anioły, chociaż bezustannie nagabywane, nie zabijają go.

Każdego dnia idzie ze swojego boksu do zsuwni i przez chwilę na nią patrzy, zastanawiając się, czy wystarczy mu odwagi, żeby wskoczyć. Kiedy przybył do Świętości, był tam wpychany, raz za razem, czując, że spada bez końca. Ciarki przechodziły mu po plecach, a żołądek próbował wydostać się przez nos. Minęło dziesięć lat, a on wciąż krzyczy w myślach za każdym razem, gdy myśli o wpadnięciu do zsuwni. Znalazł inne wyjście, które jest w stanie zaakceptować. W bezdennej studni znajdują się grube metalowe szczeble w kształcie klamer, przeznaczone dla ludzi, którzy muszą czyścić lub naprawiać zsuwnie. Tysiąc stóp w dół. Tysiąc stóp do góry. Rillibee wspina się po nich dwa razy dziennie, wstając na tyle wcześnie, żeby na pewno zdążyć.

Po chwili wspinaczki dociera do kantyny. Pojawia się tutaj od dekady, odkąd skończył dwanaście lat, ale wciąż powstrzymuje kaszel, gdy czuje woń śniadania. Kantyna. Pełna wiecznego smrodu paskudnych potraw.

Nie zostaje na posiłek. Ponownie schodzi do sali służbowej i wyszukuje swój numer pośród tysiąca innych na podświetlonej tablicy. RC-15-18809. Praca urzędowa dla Hierarchy. Wymagany urzędopis. Oprowadzanie. Poziom minus trzy, pokój 409, godzina 10.00.

Hierarcha. Dziwne, że do jego obsługi wyznaczyli kogoś tak młodego i niezdecydowanego jak Rillibee. A może wcale nie dziwne. W Świętości jest tylko drobną częścią, którą można łatwo wymienić. Oprowadzanie gościa czy obsługa urzędopisu nie wymagają oddania.

Jego ciało będzie potrzebne dopiero za dwie godziny. Najwyższy czas coś zrobić. Czas udać się do Zaopatrzenia i pobrać urzędopis. Czas wspiąć się do sklepu i kupić coś, co smakuje jak prawdziwe jedzenie. Czas pójść do biblioteki i wybrać coś dla zabicia czasu. Boi się wejść między ludzi. Okrzyki samotności i frustracji kłębią się u podstawy jego języka. Przełyka ślinę, próbując je odpędzić, ale pozostają, szorstkie i tłuste grudki nieprzełkniętego, notorycznego smutku.

Lepiej pójść tam, dokąd nikt nie chodzi. Ponownie zejść na poziom kaplic i powoli przejść korytarzem, mijając kolejne kaplice, słuchając komarzego brzęczenia głośników wiszących nad każdym z ołtarzy. Rillibee wybiera kaplicę na oślep, wchodzi i siada, zakładając słuchawki, które spowalniają komarze brzęczenie do zrozumiałej prędkości. Ciężki basowy głos skanduje: „Artemus Jones. Favorella Biskop. Janice Pittorney”. Rillibee zsuwa słuchawki i patrzy na ołtarz.

Każdego dnia jeden ze starszych siada za ołtarzem i czeka, aż anonimowy akolita przekaże mu listę nowych członków. Starszy kiwa głową, a akolita zaczyna: „Na Semlingu dziecko płci żeńskiej urodzone w rodzinie Marthy i Henry’ego Spike’ów, któremu nadano imię Alevia Spike. Na Zwycięstwie chłopiec urodzony w rodzinie Kruchego Brązu i Zaginionego Błękitu, nazwany Złamanym Dźwiękiem. Na Pokucie chłopiec w rodzinie Domala i Susan Crasmere’ów, któremu nadano imię Domal Vincente II”.

Po każdej takiej informacji starszy nisko się kłania, intonując słowa, które od zbyt częstego powtarzania straciły sens i których nikt w wieżach już nie słyszy. „Świętość. Jedność. Nieśmiertelność”. Ich znaczenie się nie liczy. Wypowiedzenie tych słów otwiera święte wrota. Sylabiczny pomruk wprowadza nowe imię do rejestru ludzkości. Po wybrzmieniu słów odziany w szatę akolita przez chwilę trzyma formularze i próbki tkanek w kłębach świętego dymu, a następnie wrzuca je do otworów, za którymi zjeżdżają po wypolerowanych kamiennych pochyłościach do miejsca, którego akolita, podobnie jak inni tymczasowi akolici, nigdy nie zobaczy. Tam imię jest wprowadzane do akt, a próbka trafia do banku tkanek, dzięki czemu w świętej historii otwiera się miejsce dla małej, czerwonej, pomarszczonej Alevii, krzyczącego Złamanego Dźwięku, sennego Doma.

Rillibee kilka razy przebywał w tych stukających otchłaniach, gdy pełnił służbę w archiwum. Znajdują się tam maszyny genealogiczne, które przy wtórze pomrukiwań przydzielają numery i zapisują genetyczne informacje zawarte w próbkach komórek, mogących w razie potrzeby posłużyć do wskrzeszenia ciała Alevii, Złamanego Dźwięku czy Doma albo dowolnej innej osoby kiedykolwiek żyjącej, która może się wyłonić z maszyn klonujących, wyjątkowa i odmienna od pozostałych ludzkich braci, żywych czy martwych. Oczywiście tylko pod względem ciała. Nikt jeszcze nie znalazł sposobu na zapisanie wspomnień ani osobowości. Ale lepsze ciało niż nic, stwierdzają Uświęceni, gdy zostawiają próbki. Jeżeli ciało ożyje, będzie zbierało wspomnienia, a w końcu stanie się nowym stworzeniem podobnym do poprzednika. Kto wie, czy nowa Alevia w pewnych okolicznościach, doświadczając poczucia déjà vu, nie będzie na nowo przeżywać swojego poprzedniego życia? Kto wie, czy Dom, patrząc w lustro, nie zobaczy w nim ducha swojego poprzedniego istnienia?

W otchłaniach Świętości znajdują się imiona wszystkich mężczyzn i kobiet, którzy żyli w historii ludzkości. Ci, o których nie zachowały się żadne pisemne wzmianki, zostali opisani na drodze ekstrapolacji przez szumiące maszyny, sięgające czasów sprzed pojawienia się ludzkości. W maszynach znajdują się także dane ludzi, których nikt nie znał, a których imiona wypowiadano w językach używanych u zarania dziejów. To nieistotne, że nikt dzisiaj nie posługuje się mową homo habilis; maszyny ją znają, podobnie jak imiona tych, którzy się nią porozumiewali. Na liście znajdują się Adam, który dopiero co zszedł z drzewa, oraz Ewa, drapiąca się po tyłku dłonią o rozcapierzonym kciuku. Ich genotypy również tam są, zaprojektowane przez maszyny i połączone z odpowiednimi sekwencjami DNA. Wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek żyli, znajdują się w Świętości/Jedności/Nieśmiertelności.

A to wszystko, każda maszyna, wpis i próbka, jest pilnie strzeżone. Wszędzie są strażnicy, obserwujący, powiadamiający, składający raporty. Wypatrują tych, którzy nie uznają ideałów Ś/J/N. Wypatrują akolitów, którzy popadają w bełkotliwe szaleństwo. Wypatrują członków Pleśni, sekty, która zmęczyła się kłopotliwym życiem i pragnie tylko końca, ostatecznego zniszczenia Świętości, Terry, setki światów, samego życia – końca wszystkich mężczyzn i kobiet na wiecznej liście.

Każdego dnia, w każdej z tysiąca kaplic maszyny odczytują na głos części listy, od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu. Kiedy lista zostaje odczytana w całości, maszyny zaczynają od początku. Komarzy jęk towarzyszący czytaniu nigdy się nie kończy, raz za razem przedstawiając całą ludzkość od ojca Adama po małego Doma.

Gdy to się dzieje, Rillibee siedzi, wpatrując się w starszego, jednym uchem słuchając imion podawanych przez akolitę, a do drugiego ponownie przykładając słuchawkę, w której trwa recytacja: „Violet Wilberforce. Nick En Ching. Herbard Guston”. Każdy, kto kiedykolwiek żył, ale nie Rillibee Chime. Mechaniczny głos nigdy nie wypowiedział jego imienia. Może nie zostanie zwerbowany, dopóki nie ukończy dwunastu laty służby i nie odejdzie. Słuchawki lepią się od kurzu. Dawno nikt tutaj nie przychodził, dawno nikt nie interesował się litanią.

Wkrótce zabierze urzędopis i zgłosi się do pokoju 409 na poziomie minus trzy. Za chwilę. Na razie posiedzi tutaj w ciszy, dławiąc się swoją samotnością, sam powtarzając swoje imię, wsłuchując się w jego brzmienie, w ludzki głos w pustym piekle, gdzie nikt go nie wywołuje.

* * *

Kiedy Rigo Yrarier wysiadł z kapsuły transportowej w podziemnej recepcji, nie był zaskoczony, że cierpnie mu skóra pod wpływem przesądnego obrzydzenia. Nie chciał się tutaj pojawić. Wujek Carlos wysłał mu wiadomość, błagając o przybycie. Wujek Carlos, rodzinny skandalista. Carlos, szkielet w konfesjonale. Apostata Carlos, który dawno temu porzucił starokatolicką religię, w której go wychowano, po czym został Hierarchą tego... wszystkiego. Rigo rozglądał się, usiłując jakoś to zdefiniować. Tego ula. Tego nieświętego mrowiska. Poza przeszklonym pomieszczeniem, w którym stał, identycznie ubrane i upudrowane postacie krzątały się pośpiesznie niczym anonimowe owady.

Rigo nie chciał przyjechać, nawet z misją miłosierdzia, jak to określił wujek Carlos w swojej wiadomości. Misje miłosierdzia to domena Marjorie, a nie Riga, a on nie sympatyzował z jej pracą. To wszystko na nic. Nie da się ocalić ludzi, którzy są zbyt głupi, żeby samemu się uratować, a według Riga to samo dotyczyło Świętości. Jednakże potem, ku zaskoczeniu Riga, ksiądz Sandoval zachęcił go, żeby odpowiedział na prośbę. Niewątpliwie ksiądz miał własne powody. Zapewne będzie chciał usłyszeć raport; dowiedzieć się wszystkiego o Świętości, jak ona wygląda, co się tam dzieje. Starokatolicki kler mógł zwiedzać Świętość mniej więcej tak często, jak często sam pozwalał diabłu służyć do mszy.

Przesądna odraza, jaką czuł Rigo, była tylko jednym z elementów składających się na jego niechęć. Kłębiły się w nim także wściekłość i wrogość, które rozpoznawał i próbował ukryć, rozglądając się za kimś, kto mu wskaże drogę. Widmowy wizerunek ubranej w szatę i upudrowanej nieistoty, przechodzącej przez syczące drzwi i składającej ukłon powitalny, nie uwolnił Riga od poczucia, że coś po nim pełza. Podobnie jak długa wędrówka rozwidlającymi się korytarzami w ślad za przewodnikiem, obok kolejnych kaplic, bez wyjątku pustych i gwarnych od przenikliwych głosów odczytujących imiona, niekończące się listy imion.

Byłoby lepiej, pomyślał Rigo, gdyby wynaleźli nie tylko maszyny do mówienia, ale także do słuchania, a przynajmniej polecili jednej z maszyn, żeby w ciszy sama sobie powtarzała imiona. Z pewnością skutek byłby taki sam, a pozbyto by się komarzego wycia, od którego swędziała skóra i bolała głowa. Jego imię niewątpliwie również znajdowało się gdzieś pośród tego hałasu. Jego, Marjorie i dzieci. Nie było przed tym ucieczki, mimo że ich rodziny złożyły formularze wykluczenia, deklarując inne wyznanie i zgłaszając sprzeciw wobec umieszczenia ich oraz dzieci na liście Świętości, zapewniając, że nie wierzą w mechaniczną nieśmiertelność i nadzieję na fizyczne wskrzeszenie, co mogła im zaproponować Świętość. Pomimo żarliwego oburzenia jego ojca na arogancję i żądania Świętości, pomimo histerycznej reakcji jego matki, a także delikatnej niezgody księdza Sandovala, Świętość robiła to, na co miała ochotę. Wszyscy wiedzieli, że formularze wykluczenia to parodia. Ich wypełnienie stanowiło sygnał dla któregoś z Uświęconych misjonarzy, żeby namierzyć wykluczonych i nękać ich do chwili, gdy uda się od nich uzyskać żywe komórki. Można to było zrobić chociażby na zatłoczonej ulicy albo w pasażu. Wystarczyło szybkie uderzenie albo uszczypnięcie, dotyk igły. Misjonarze byli jak szczury, potajemna rzesza, skradająca się i kłująca, zbierająca nazwiska oraz próbki tkanek, żeby uczynić je częścią... tego.

Tego. Świętości/Jedności/Nieśmiertelności. Te słowa otaczały go ze wszystkich stron, wyrzeźbione na posadzkach, wypisane na ścianach, wyryte na powierzchni klamek. Tam, gdzie się nie zmieściły, umieszczono same inicjały. Ś/J/N, Ś/J/N, Ś/J/N.

– Bluźniercza fikcja – mruknął Rigo pod nosem, cytując księdza Sandovala.

Próbował stawiać krótsze kroki, żeby nie deptać po piętach swojemu przewodnikowi, z każdym krokiem żałując, że przyjechał. Nie powinien tego robić dla wuja Carlosa. Carlosa zdrajcy. Nie dość, że był heretykiem, to jeszcze został Hierarchą, źródłem upokorzenia dla wszystkich starokatolików.

Zakapturzony przewodnik zatrzymał się i zerknął na Riga, jakby chciał sprawdzić, czy jest właściwie ubrany, a następnie zapukał do drzwi głęboko wpuszczonych w ścianę, po czym je otworzył i gestem nakazał Rigowi wejść. To był niewielki, skromnie urządzony pokój, w którym stały trzy krzesła. Zakapturzony akolita usiadł na jednym z nich, anonimowy jak nowy gwóźdź, z palcami zawieszonymi nad urzędopisem. Na innym krześle, ustawionym niedaleko uchylonych drzwi, garbił się starszy mężczyzna, żywy trup o ospałych, zapadniętych oczach. Jego obandażowane dłonie się trzęsły, a głos drżał.

– Rigo?

– Wujku? – spytał niepewnie Rigo. Nie widział starego od dziesięcioleci. – Wujku Carlosie? – W pomieszczeniu cuchnęło jak na zamkniętym strychu, gdzie coś zdechło.

Drżenie przeniosło się z rąk na głowę, a Rigo odczytał to jako przytaknięcie. Dłoń lekko wskazała puste krzesło i Rigo usiadł. Widział przed sobą śmierć, zbyt długo odroczoną.

Wbrew sobie czuł litość. Akolita na drugim krześle przygotowywał się do robienia notatek, nastawiając swój urzędopis na tryb zapisu i transkrypcji.

– Mój chłopcze – rozległ się szept. – Mamy do was prośbę. Chcemy, żebyście wybrali się w podróż. Na jakiś czas. To ważne. To sprawa rodzinna, Rigo. – Odchylił się na krześle, słabo pokasłując.

– Wujku! – Za nic na świecie nie nazwie go Hierarchą. – Wiesz, że nie należymy do Uświęconych...

– Nie proszę, żebyście to zrobili dla Świętości, Rigo, ale dla rodziny. Dla swojej rodziny. Wszystkich rodzin. Ja umieram. Nie jestem ważny. Wszyscy umieramy... – Wstrząsnął nim paroksyzm.

Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wparowali dwaj akolici z kubkiem dla Hierarchy. Prawie na siebie powarkiwali, prześcigając się w próbach niesienia pomocy.

Rigo wyciągnął rękę.

– Wujku!

Fanatycy obrzucili go nieprzychylnymi spojrzeniami i odtrącili jego dłoń.

Staruszek słabo się od nich opędzał.

– Zostawcie mnie, zostawcie mnie, głupcy. Zostawcie. – W końcu odsunęli się i niechętnie wyszli. – Nie mam siły wyjaśniać – wyszeptał z niemal zamkniętymi oczami. – O’Neil wyjaśni. Osioł. Nie ty, O’Neil. Osioł. Nie zapisuj tego – polecił akolicie. – Zabierz go do O’Neila. – Ponownie zwrócił się do swojego siostrzeńca: – Proszę, Rigo.

– Wujku!

Mężczyzna zebrał się w sobie i posłał Rigowi trupie spojrzenie.

– Wiem, że nie wierzycie w Świętość. Ale wierzycie w Boga, Rigo. Błagam was. Musicie pojechać. Ty, twoja żona i dzieci. Wszyscy, Rigo. Dla ludzkości. Ze względu na konie. – Ponownie zaczął kaszleć.

Tym razem cichy kaszel nie ustał, a słudzy wrócili i stanowczo odprowadzili staruszka. Rigo został na miejscu, wpatrując się w upudrowaną, anonimową postać siedzącą naprzeciwko. Po chwili akolita zarzucił sobie pasek urzędopisu na ramię i gestem polecił Rigowi, żeby za nim podążył. Poprowadził go krętym korytarzem do szerszego przejścia.

– Jak masz na imię? – spytał Rigo.

Głos akolity był głuchy i lekceważący.

– My nie mamy...

– Nie obchodzi mnie to. Jak masz na imię?

– Rillibee Chime. – Słowa łagodnie wpadły w ciszę, jak krople deszczu padające do stawu.

– Czy on umiera?

Chwila milczenia. Potem odpowiedź, tak cicha, jakby była trudna lub zakazana.

– Szepty twierdzą, że tak.

– Co się stało?

– Wszyscy mówią, że... zaraza. – Ostatnim słowem akolita zakrztusił się jak żółcią. Anonimowe oblicze się odwróciło. Anonimowa postać ciężko oddychała. Trudno było wypowiedzieć to słowo. Oznaczało kres czasu. Oznaczało, że dwa lata mogą mu nie wystarczyć na wydostanie się z tego miejsca.

Równie trudno było go słuchać.

– Zaraza! – To słowo wydostało się z trzewi Riga jak stęknięcie.

Obecnie miało tylko jedno znaczenie. Powolny wirus najbardziej zdradliwego rodzaju i ohydnej odmiany. Powolny wirus, który w końcu wydostawał się na powierzchnię, zmuszając ciało, żeby pożarło samo siebie w spazmach biologicznej nienawiści. Ksiądz Sandoval koniecznie chciał pokazać Rigowi zakazany film dokumentalny nakręcony przez znajomego księdza, obecnie martwego, w stacji pomocy, gdzie opiekowano się ofiarami zarazy, świadcząc im każdą posługę mogącą ich jakoś pocieszyć. Na wszystkich posłaniach leżały ciała, niektóre wciąż żywe. Wzrok Riga ślizgał się po obrazie, nie chcąc go oglądać, ale kostka go do tego zmusiła. Dodała dźwięki i zapachy, tak że krztusił się smrodem, próbując zasłonić uszy przed gardłowym, bolesnym kaszlem oraz nie patrzeć na okaleczone ciała i oczy zapadnięte głęboko jak w czaszkach.

– Zaraza – szepnął ponownie.

Powiadano, że przenosi się z planety na planetę, przez dziesięciolecia pozostając w uśpieniu, by wreszcie się ujawnić, nie dając żadnych wskazówek co do swojego pochodzenia, broniąc się przed wszystkimi próbami jej powstrzymania. Powiadano, że nauka okazała się bezsilna; zdołano wyizolować potwora, ale nikt nie potrafił go powstrzymać, gdy już zainfekował ludzkiego nosiciela. Takie plotki krążyły od ponad dwudziestu lat. Gdyby rzeczywiście istniała jakaś zaraza, to ofiary liczono by w miliardach. Były to tylko plotki, ponieważ Świętość nie uznawała istnienia zarazy, a temu, czemu zaprzeczała Świętość, zaprzeczały wszystkie ludzkie światy, bez wyjątku.

– Masz na myśli mojego wuja? – spytał ostro Rigo.

– Do dzisiaj nie wiedziałem, że jest pańskim wujem. Hierarcha. – Akolita odwrócił się i posłał mu zaskakująco ludzkie spojrzenie. – Nie powinienem niczego panu mówić. Proszę, niech pan im o tym nie wspomina. Oto pomieszczenia szefa wydziału misyjnego. Jeżeli ma pan jakieś pytania, powinien pan je zadać właśnie jemu. Senderowi O’Neilowi.

Akolita odwrócił się, po czym zniknął w strumieniu anonimowych akolitów. Dopiero przy zakręcie korytarza obejrzał się na Roderiga Yrariera, który wciąż stał przed drzwiami ze spuszczonym wzrokiem i nienawistnym wyrazem twarzy.

* * *

– Ten akolita powinien zostać ukarany – stwierdził jeden z obserwatorów. – Spójrz na niego, tylko stoi i patrzy. – Obserwator również patrzył krótkowzrocznymi oczami przez szparę w lekko uchylonych drzwiach, a jego dłoń pokryta starczymi plamami drżała oparta o ścianę.

– Po prostu jest ciekawy – odparł jego towarzysz, który stał mu za plecami. – Jak często spotyka kogoś poza Uświęconymi? Zamknij drzwi. Zrozumiałeś, co powiedział stary, Mailers?

– Hierarcha? Powiedział, że jego siostrzeniec ma szansę znaleźć to, czego potrzebujemy, ze względu na konie.

– I sądzisz, że Yrarierowi się uda?

– Cóż, Cory, przynajmniej efektownie wygląda, nie sądzisz? Te czarne włosy, biała skóra i czerwone usta. Myślę, że ma równie dobre szanse jak ktokolwiek inny.

Mężczyzna nazwany Corym tylko się skrzywił. On nigdy nie prezentował się efektownie i często tego żałował. Teraz wyglądał po prostu staro, z cienkimi włosami wiszącymi przy uszach i siateczką zmarszczek wokół oczu.

– Może i efektownie, ale nie sprawia wrażenia bystrego. Ale mam nadzieję, że mu się uda. Potrzebujemy jego sukcesu, Hallers. Potrzebujemy go.

– Nie musisz mi tego mówić, Cory. Jeżeli wkrótce nie dostaniemy lekarstwa, umrzemy. Wszyscy.

Zapadła cisza. Hallers odwrócił się i zobaczył, że jego odwieczny kompan wbija wzrok w podłogę z zamyśloną miną.

– Nawet jeśli dostaniemy je bardzo szybko, myślę, że powinniśmy pozwolić, żeby w niektórych miejscach ludzie dalej umierali.

Hallers niepewnie zbliżył się do swojego towarzysza. Sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– Cóż, Hallers, załóżmy, że dostaniemy lekarstwo jutro. Dlaczego mielibyśmy wszystkich ocalić? Oczywiście uratowalibyśmy naszych najlepszych ludzi, ale po co kłopotać się resztą? Na przykład, po co przejmować się niektórymi ze światów?

Hallers w milczeniu wpatrywał się w Cory’ego Strange’a, który czekał na jego reakcję. Początkowo był nią szok. No cóż, kiedy Cory wpadł na ten pomysł, też początkowo był zaszokowany, ale potem uzmysłowił sobie, jak to może pomóc Świętości...

– Pozwoliłbyś im umrzeć? Całym światom?

Drugi z mężczyzn wzruszył ramionami i skrzywił się, gdyż ten ruch wywołał nagłe ukłucie artretycznego bólu.

– Sądzę, że w dalszej perspektywie byłoby to najlepsze rozwiązanie dla Świętości, a ty tak nie uważasz? Ludzkość i tak nadmiernie się rozproszyła. Świętość robi, co może, by powstrzymać eksplorację, ale bezskutecznie. Tutaj wymyka się jedna grupka, tam druga. Powstają niewielkie światy graniczne. I co się dzieje? Weź na przykład taki Wstyd, gdzie nawet nie możemy w znaczący sposób zaznaczyć swojej obecności! Nie, ludzie zbytnio się rozproszyli i już nie możemy ich skutecznie kontrolować.

– Zgadzam się, że takiego zdania jest obecnie Rada Starszych, ale...

– Tak czy inaczej – przerwał mu towarzysz – musimy mieć Yrariera na oku, żeby wiedzieć, co zamierza. Czy to nie ty mówiłeś, że Nods został przydzielony na Trawę? Przewodniczący Akceptowalnej Doktryny razem z pokutnikami, czy tak? A może ktoś inny mi o tym wspominał?

– Zapewne ktoś inny. Chodzi ci o naszego starego przyjaciela Noddingale’a?

– Nie inaczej. Tylko że przyjął jedno z tych dziwacznych imion Zielonych Braci. Jhamlees. Jhamlees Zoe.

– Jhamlees Zoe? – Drugi z mężczyzn roześmiał się, tracąc dech.

– Nie śmiej się. Bracia bardzo poważnie podchodzą do swoich religijnych imion. Zaczekaj chwilę, muszę napisać notatkę. Niech któryś z twoich młodzików zapakuje ją w coś, co mało rzuca się w oczy, pokryje kodem, owinie folią samoniszczącą i wyśle na pokładzie statku, który zabierze Yrariera. – Usiadł przy swoim biurku i zaczął pisać. – Mój drogi przyjacielu Nodsie... – Dłoń z trudem składała litery.

Jego równie dobry przyjaciel, który spoglądał mu przez ramię, odezwał się z zaciekawieniem w głosie.

– Wszyscy mówią, że stary Hierarcha umrze w ciągu kilku godzin. Czy nowy Hierarcha będzie miał takie samo zdanie, Cory? W kwestii konsolidacji i... pozbycia się niektórych światów?

– Nowy Hierarcha? – Cory ponownie się roześmiał, tym razem ze szczerym rozbawieniem, zwracając ku swemu kompanowi szeroko rozwarte, fanatyczne oczy. – Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiesz? No właśnie. Przez jakiś czas cię tutaj nie było. Rada Starszych zebrała się tydzień temu. Nowym Hierarchą będę ja.O autorce

Sheri Steward Tepper urodziła się w Kolorado w 1929 roku. Przez wiele lat pracowała w różnych organizacjach non profit i pisała opowieści dla dzieci, dopóki w 1982 roku nie sprzedała swojej pierwszej powieści dla dorosłych. Sheri jest niezwykle płodną amerykańską pisarką, autorką powieści science fiction, fantasy, horrorów, kryminałów oraz poezji, które wydawała pod swoim nazwiskiem, jak również pod licznymi pseudonimami. Jej pierwsza powieść SF „The Awakeners” pierwotnie została wydana w dwóch tomach w 1987 roku. Powieść „Beauty” z 1991 została uhonorowana Locus Award za najlepszą powieść fantasy. Mieszka w Santa Fe w Nowym Meksyku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: