Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieża asów - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Wieża asów - ebook

Ebook "Wieża asów" to obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów fantastyki.

Gdy po II wojnie światowej obcy wirus zaatakował ludzkość, garstka ocalonych zdobyła nadnaturalne moce. Dzikie karty opowiadają ich historię.

Wszystko zaczęło się w roku 1946, gdy nad nowojorskim niebem uwolniono niezwykłego wirusa dzikiej karty, zdolnego do przekształcania genów. Stworzył on obdarzonych potężnymi mocami asów oraz dziwacznych, zniekształconych dżokerów. Po trzydziestu latach przed ocalonych dotknął nowy koszmar Z otchłani kosmosu przybywa Rój - śmiertelne zagrożenie zdolne zniszczyć całą planetę. Asowie i dżokerzy muszą zapomnieć o wzajemnej nienawiści, by stanąć do bitwy, której nie mogą przegrać…

Wśród autorów ebooka "Wieża asów" znajdziemy prawdziwych „gigantów” literatury science fiction i fantasy: George’a R. R. Martina, Rogera Zelazny’ego, Pat Cadigan czy Waltera Jona Williamsa.

Ebook "Wieża asów" dostępny jest w dwóch formatach mobilnych - EPUB i MOBI

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-750-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od redaktora wydania oryginalnego

Dzikie karty to zbiór utworów opisujących wymyśloną rzeczywistość, której historia rozwija się równolegle do naszej. Nazwiska i postacie pojawiające się na kartach niniejszej książki są fikcyjne lub osadzone w fikcyjnym kontekście. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub postaci jest zupełnie przypadkowe. Eseje, artykuły i inne urywki dzieł cytowanych w niniejszej antologii są całkowicie fikcyjne. Nie było naszym zamiarem opisywanie istniejących twórców albo też sugerowanie, że taka osoba rzeczywiście istniała, publikowała lub przesyłała nam swoje eseje, artykuły lub inne dzieła cytowane w niniejszej antologii.Jube: Jeden

Zamknąwszy kiosk na noc, Jube załadował wózek gazetami i ruszył na codzienny objazd barów Dżokerowa.

Do Święta Dziękczynienia pozostał niespełna tydzień i zimny, listopadowy wiatr dmący wzdłuż Bowery przenikał aż do kości. Jube jedną ręką przytrzymywał kapelusz z szerokim rondem, drugą zaś ciągnął dwukołowy wózek po popękanym chodniku. Szorty miał tak obszerne, że mógłby się w nich odbywać piknik religijny, a niebieską hawajską koszulę z krótkimi rękawami zdobili surferzy. Jube nigdy nie nosił płaszcza. Sprzedawał gazety i czasopisma na rogu Hester Street i Bowery od lata roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego i przez cały ten czas nie włożył go ani razu. Gdy go o to pytano, śmiał się tylko, otwierając szeroko usta, z których sterczały kły, klepał po brzuchu i mówił:

— Ta osłona mi wystarcza, proszę pana.

Kiedy trzymał się prosto i nosił buty na obcasach, Jube Benson miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, ale ta niska powłoka zawierała bardzo wiele treści — sto trzydzieści pięć kilogramów ciała pokrytego czarnoniebieską skórą o tłustym połysku, przypominającą na wpół stopioną gumę. Twarz miał szeroką i pryszczatą, czaszkę porastały mu kosmyki sztywnych, rudych włosów, a z kącików ust sterczały dwa małe kły. Pachniał prażoną kukurydzą i znał więcej kawałów niż ktokolwiek w Dżokerowie.

Jube człapał szybko, uśmiechając się do przechodniów i sprzedając gazety ludziom w przejeżdżających obok samochodach (nawet o tak późnej porze główna ulica Dżokerowa z pewnością nie była opustoszała). Pod Gabinetem Luster zostawił portierowi plik „Daily News”, by wręczał je wychodzącym klientom, a także „New York Timesa” dla właściciela, Desa. Kilka przecznic dalej znajdował się klub „Chaos” i tam również zostawił gazety. Zachował egzemplarz „National Informera” dla Świetlika.

— Dziękuję, Mors — rzekł portier, ujmując gazetę w szkieletowatą, świecącą dłoń.

— Przeczytaj wszystko uważnie — odparł Jube. — Piszą, że jest nowa terapia, zamieniająca dżokerów w asów.

Świetlik parsknął śmiechem.

— Jasne — odparł, przerzucając strony. Na jego fosforyzującej twarzy powoli wykwitł uśmiech.

— Hej, popatrz tutaj. Sue Ellen wróci do J.R.

— Zawsze to robi — odparł Jube.

— Ale tym razem urodzi mu dżokerskie dziecko — zauważył Świetlik. — Kurde, co za głupia pizda. — Złożył gazetę i wsunął ją pod pachę. — Słyszałeś? — zapytał. — Gimli wraca.

— Nie gadaj — skwitował Jube. Za nimi otworzyły się drzwi. Świetlik podbiegł bliżej, by je przytrzymać, i zagwizdał na taksówkę dla dobrze ubranej pary opuszczającej lokal. Pomógł im wsiąść i wręczył darmowe „Daily News”. Mężczyzna położył mu na dłoni pięć dolarów, a Świetlik sprawił, że zniknęły, mrugając do Jube’a. Mors pomachał do niego ręką i ruszył w drogę. Fosforyzujący portier odziany w liberię klubu „Chaos” stał na chodniku, przeglądając „Informera”.

Klub „Chaos” i Gabinet Luster były lokalami wysokiej klasy. Bary, tawerny i kawiarnie na bocznych ulicach rzadko rozdawały prezenty, ale w każdym lokalu znano Jube’a i pozwalano mu chodzić od stolika do stolika i sprzedawać gazety. Zatrzymał się w Jamie i Kuchni Włochacza, zagrał w shuffleboard w Piwnicy Deptacza, dał „Penthouse’a” Wally’emu U Wally’ego. W Pubie Czarnego Mike’a pod neonem Schaefera opowiedział kilka kawałów dwóm pracującym dziewczynom i wysłuchał ich historii o perwersyjnym natolskim polityku, którego na spółkę obsługiwały.

„New York Timesa” dla kapitana McPhersona zostawił dyżurnemu funkcjonariuszowi w komisariacie Dżokerowa. Sprzedał tam też „Sporting News” tajniakowi przekonanemu, że odkrył pewien ślad w sprawie męskiej prostytutki wykastrowanej w zeszłym tygodniu na scenie w Szalejących Dżokerach. W Wypaczonym Smoku położonym na granicach chińskiej dzielnicy Jube pozbył się gazet w języku chińskim, po czym skierował się do Salonu Cudaków na Chatham Square, gdzie sprzedał jeden egzemplarz „Daily News” i sześć egzemplarzy „Krzyku Dżokerowa”.

Redakcja tej ostatniej gazety znajdowała się po drugiej stronie placu. Nocny redaktor zawsze brał „New York Timesa”, „Daily News”, „Washington Post” i „Village Voice”, a potem dawał Jube’owi kubek czarnej kawy z fusami.

— Spokojna noc — stwierdził Krabowe Ciastko. Żuł niezapalonego papierosa, przerzucając szczypcami strony konkurencyjnych pism.

— Słyszałem, że gliny mają zamknąć to studio dżokerskiego porno w Division — odezwał się Jube.

Krabowe Ciastko przyjrzał mu się z uwagą.

— Tak myślisz? Ja bym na to nie stawiał, Mors. Ta banda ma koneksje. Chyba z rodziną Gambione. Gdzie o tym słyszałeś?

Jube rozciągnął w uśmiechu gumowate wargi.

— Ja też muszę chronić swe źródła, szefie. Słyszałeś ten kawał o facecie, który ożenił się z dżokerką? Była naprawdę śliczna, długie blond włosy, twarz anioła i ciało równie świetne. W noc poślubną przychodzi do niego w białym body i mówi: „Kochanie, mam dla ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą”. On jej na to: „W porządku, najpierw powiedz mi dobrą”. „Proszę bardzo”, odpowiada ona. „Dobra wiadomość brzmi tak, że to właśnie zrobiła mi dzika karta”. Obraca się wkoło, żeby się dobrze przyjrzał, a on zaczyna się uśmiechać i ślinić. „A ta zła?”, pyta on. „Zła wiadomość jest taka, że naprawdę mam na imię Joseph”.

Krabowe Ciastko skrzywił się z niesmakiem.

— Zjeżdżaj — rzucił.

Stali klienci U Erniego uwolnili go od kilku dalszych egzemplarzy „Krzyku Dżokerowa” i „Daily News”. Dla samego właściciela miał nowy numer „Ringu”, który ukazał się dziś po południu. Noc była spokojna, więc Ernie poczęstował Jube’a piña coladą, a Mors jemu również opowiedział kawał o dżokerskiej pannie młodej i jej dwóch wiadomościach dla męża.

Sprzedawca w całodobowym sklepie z pączkami kupił „New York Timesa”. Gdy Jube zawrócił w górę Henry Street, jego wózek był już tak lekki, że podskakiwał za nim.

Przy zadaszonym wejściu do Kryształowego Pałacu stały trzy taksówki czekające na klientów.

— Hej, Mors — zawołał jeden z taksówkarzy. — Masz „Krzyk”?

— Jasne — odparł Jube i zamienił gazetę na monetę. Taksówkarz miał zamiast prawej ręki wiązkę cienkich, przypominających węże witek, a zamiast nóg płetwy. Jego samochód miał jednak specjalny system ręcznego kierowania, a on znał miasto jak grzbiet własnej macki. Dostawał dobre napiwki, bo w dzisiejszych czasach ludzie tak się cieszyli, że znaleźli taksówkarza mówiącego po angielsku, że nie dbali o jego wygląd.

Portier wniósł wózek Jube’a po kamiennych schodach do głównego wejścia dwupiętrowego szeregowego domu z przełomu stulecia. W wiktoriańskim holu Jube zostawił kapelusz i wózek pod opieką szatniarki, wziął resztę gazet pod pachę i wszedł do ogromnej, wysokiej sali głównej baru. Elmo, karłowaty bramkarz, właśnie wynosił na zewnątrz mężczyznę o twarzy kałamarnicy, odzianego w wyszywane cekinami domino. Na jego skroni widniał paskud ny siniak.

— Co takiego zrobił? — zapytał Jube.

Elmo uśmiechnął się do niego.

— Nieważne, co zrobił. Chodzi o to, co chciał zrobić.

Mały człowieczek przecisnął się przez drzwi z barwionego szkła. Mężczyzna o twarzy kałamarnicy zwisał mu z ramienia niczym worek zboża.

W Kryształowym Pałacu nadeszła pora ostatnich zamówień. Jube okrążył główną salę — rzadko zawracał sobie głowę mniejszymi pokoikami oraz zasłoniętymi kurtynami wnękami — i sprzedał jeszcze trochę gazet. Potem wdrapał się na stołek barowy. Za długim mahoniowym kontuarem stał Sascha. Jego bezoka twarz i cienkie jak drut wąsy odbijały się w lustrze, gdy mieszał planter’s punch. Po chwili postawił drinka przed Jube’em. Nie wymieniono żadnych słów ani pieniędzy.

Popijając drinka, Jube poczuł woń znajomych perfum. Odwrócił głowę w tej samej chwili, gdy Poczwarka usiadła na stołku na lewo od niego.

— Dzień dobry — powiedziała. Mówiła chłodnym tonem, z lekkim brytyjskim akcentem. Na jednym policzku miała lśniącą spiralę ze srebrnego błyszczyku. Przezroczyste ciało pod spodem sprawiało, że zdawała się ona unosić nad białą czaszką. Usta również malowała srebrną szminką, a długie paznokcie błyszczały niczym sztylety.

— Jak tam interes prasowy, Jubal?

Uśmiechnął się do niej.

— Słyszałaś ten kawał o dżokerskiej pannie młodej, która ma dla męża dobrą i złą wiadomość?

Wokół jej ust poruszyły się szare, widmowe mięśnie, wykrzywiając posrebrzane wargi w grymasie niesmaku.

— Oszczędź mi go.

— Dobra. — Jube wypił przez słomkę kolejny łyk. — W klubie „Chaos” wsadzają do nich małe parasole.

— W klubie „Chaos” podają drinki w orzechach kokosowych.

Jube pociągnął kolejny łyk.

— Słyszałaś o tym miejscu na Division Street, gdzie kręcą hardkorowe porno? To podobno operacja rodziny Gambione.

— To stare wieści — stwierdziła Poczwarka. Nadszedł czas zamykania lokalu. Zapalono światła. Elmo zaczął krążyć po sali, ustawiając krzesła na stołach i wyganiając ostatnich klientów.

— Troll będzie nowym szefem ochrony w klinice Tachiona. Doktor sam mi to powiedział.

— Akcja Afirmacyjna? — zapytała z przekąsem kobieta.

— Częściowo — przyznał Jube. — A częściowo chodzi o to, że ma prawie dwa metry osiemdziesiąt wzrostu, zieloną skórę i jest prawie niewrażliwy na ciosy. — Wysiorbał ostatni łyk i zamieszał słomką kawałki skruszonego lodu. — Jeden gliniarz wpadł na ślad w sprawie zabójstwa w Szalejących Dżokerach.

— Nic nie znajdzie — odparła Poczwarka. — A jeśli znajdzie, to pożałuje.

— Gdyby miał choć odrobinę rozsądku, zapytałby ciebie.

— W całym budżecie miejskim nie ma tyle pieniędzy, by zapłacić za tę informację — oznajmiła. — Coś jeszcze? Najlepsze informacje zawsze zostawiasz na koniec.

— To pewnie nic — mruknął Jube, obracając się w jej stronę. — Ale słyszałem, że Gimli wraca do domu.

— Gimli? — Jej głos brzmiał nonszalancko, ale ciemnoniebieskie oczy zawieszone w oczodołach czaszki przyglądały mu się z uwagą. — To bardzo interesujące. Szczegóły?

— Na razie nie ma żadnych — mruknął Jube. — Zawiadomię cię.

— Och, z pewnością.

Poczwarka miała informatorów w całym Dżokerowie, ale Jube był jednym z najpewniejszych. Wszyscy go znali, wszyscy go lubili, wszyscy z nim rozmawiali.

Tej nocy opuścił Kryształowy Pałac jako ostatni klient. Gdy wyszedł na dwór, zaczął padać śnieg. Prychnął, przytrzymał mocno kapelusz i poczłapał wzdłuż Henry Street, ciągnąc za sobą pusty wózek. Gdy przechodził pod Manhattan Bridge, przejeżdżający obok radiowóz zwolnił. Szyba się opuściła.

— Hej, Mors! — zawołał czarny gliniarz siedzący za kółkiem. — Pada śnieg, ty durny dżokerze. Odmrozisz sobie jaja.

— Jaja? — zawołał w odpowiedzi Jube. — A kto powiedział, że dżokerzy je mają? Uwielbiam taką pogodę, Chaz. Widzisz, jakie mam różowe policzki?

Uszczypnął się w niebieskoczarny, błyszczący policzek i zachichotał.

Chaz otworzył z westchnieniem tylne drzwi niebiesko-białego pojazdu.

— Wsiadaj. Odwiozę cię do domu.

Domem był czteropiętrowy budynek z pokojami do wynajęcia, położony niedaleko, na Eldridge Street. Jube zostawił wózek przy puszkach na śmieci pod schodami, a potem otworzył zamek swego położonego w piwnicy mieszkania. Jedyne okno całkowicie wypełniał ogromny klimatyzator w starym stylu. Jego zardzewiałą obudowę w połowie pokrywał niesiony wiatrem śnieg.

Kiedy włączył światła, czerwone, piętnastowatowe żarówki zawieszone pod sufitem wypełniły pomieszczenie mrocznym, szkarłatnym półmrokiem. Było tu piekielnie zimno, niewiele cieplej niż na listopadowych ulicach. Raz czy dwa razy do roku przychodził tu kontroler z gazowni, by się upewnić, że Jube nie manipuluje przy gazomierzu.

Blat stojącego pod oknem stolika do kart zastawiono patelniami z zielonym, gnijącym mięsem. Jube zdjął koszulę, odsłaniając szeroką pierś o sześciu brodawkach sutkowych, napełnił szklankę lodem do żucia i wybrał najbardziej cuchnący stek.

Podłogę sypialni pokrywał goły materac, w kącie zaś stała najnowsza zdobycz Jube’a, nowiutka porcelanowa balia do gorących kąpieli, ustawiona naprzeciwko telewizora z wielkim ekranem. „Gorące kąpiele” były jednak w jego przypadku błędnym określeniem, jako że Jube nigdy nie grzał wody. W ciągu dwudziestu trzech lat nauczył się wiele o ludziach, ale nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego lubią się zanurzać we wrzątku. Ta myśl przemknęła mu przez głowę, gdy się rozbierał. Nawet Takizjanie mieli więcej rozsądku.

Trzymając stek w jednej ręce, Jube ostrożnie zanurzył się w lodowatej wodzie i włączył pilotem telewizor, by obejrzeć wcześniej nagrane wiadomości. Wsadził stek do szerokich ust i zaczął powoli przeżuwać surowe mięso, unosząc się w wodzie. Frapowało go wszystko, co miał do powiedzenia Tom Brokaw. To było bardzo relaksujące, ale gdy wiadomości się skończyły, Jube uświadomił sobie, że pora brać się do roboty.

Wygramolił się z balii, beknął i wytarł energicznie w ręcznik z Kaczorem Donaldem. Godzina, nie więcej, pomyślał, gdy przechodził przez pokój, zostawiając na parkiecie mokre ślady. Był zmęczony, ale musiał wykonać trochę pracy, jeśli nie chciał mieć jeszcze większych zaległości. Zatrzymał się na końcu sypialni i wycisnął na pilocie długi szereg cyfr. Gdy skończył, ceglana ściana przed nim rozpłynęła się.

Przeszedł do pomieszczenia, które ongiś było komórką na węgiel. Nad jego tylną ścianą dominował holosześcian, większy nawet od gigantycznego telewizora Jube’a. Konsola w kształcie podkowy otaczała potężne siedzisko, przystosowane do jego niezwykłej anatomii. Ze wszystkich stron otaczały go rozmaite maszyny. Funkcję niektórych z łatwością zrozumiałby każdy licealista, inne zaś byłyby tajemnicą nawet dla samego doktora Tachiona.

Choć gabinet był prymitywny, w pełni wystarczał Jube’owi. Opadł na siedzisko, włączył zasilanie z termojądrowej baterii i zdjął z półki u swego łokcia kryształowy pręt długości dziecięcego palca. Gdy wsunął go w odpowiedni otwór konsoli, urządzenie nagrywające rozświetliło się od środka. Zaczął relacjonować swe najświeższe spostrzeżenia i wnioski w języku brzmiącym w połowie jak muzyka, a w połowie jak kakofonia, złożonym w równym stopniu z gwizdów, szczęknięć, beknięć i mlasków. Jeśli nawet inne systemy zabezpieczające kiedyś go zawiodą, jego praca i tak pozostanie bezpieczna. W końcu w promieniu czterdziestu lat świetlnych nie znajdzie się drugiej istoty mówiącej w jego ojczystym języku.

♣♦♥♠Do szóstej generacji

WALTER JON WILLIAMS

Prolog

Jego ciało nadal dymiło w miejscach, gdzie atmosfera je spaliła. Z przetchlinek wypływała gorąca krew. Próbował je zamknąć, by zachować w sobie resztki płynu, ale utracił kontrolę nad oddychaniem. Jego płyny ustrojowe przegrzały się podczas przejścia przez atmosferę i wyrwały się na zewnątrz przez membrany niczym para z eksplodującego kotła.

Na końcu zaułka mrugały światła, oślepiające jego oczy. Twarde dźwięki drażniły mu uszy. Z jego stygnącej na betonie krwi buchała para.

Matka Roju wykryła jego statek i zaatakowała go potężną wiązką cząstek wygenerowanych w monstrualnej planetoidzie jej ciała. Ledwie zdążył zawiadomić przebywającego na powierzchni planety Jhubbena, nim chityna jego statku została rozerwana. Musiał skorzystać z przenośnika osobliwościowego, eksperymentalnego źródła mocy stworzonego przez jego gatunek, i skoczyć w ciemną próżnię. Przenośnik jednak również ucierpiał podczas ataku i nie udało mu się nad nim zapanować. Płonął, zmierzając ku po wierzchni.

Spróbował przywołać koncentrację i zregenerować ciało, ale bez powodzenia. Uświadomił sobie, że umiera.

Musiał powstrzymać wypływ życia. W pobliżu znajdował się metalowy pojemnik z pokrywą na zawiasach. Choć jego ciało wypełniał palący ból, przetoczył się po wilgotnym betonie i zahaczył jedyną nieuszkodzoną nogą o pokrywę pojemnika. Noga była potężna, służyła do skakania pod niebo na jego rodzinnym świecie o niskim przyciąganiu. Teraz była dla niego jedyną nadzieją. Poruszył swe ciało, walcząc z miażdżącą grawitacją, i przetoczył je wzdłuż kończyny. Oburzone nerwy zawyły. Zewnętrzną powierzchnię pojemnika zbryzgał płyn.

Wpadł do środka z brzękiem metalu. Jakieś substancje pękły pod nim z trzaskiem. Uniósł wzrok ku świecącemu odbitą podczerwienią niebu. Były tu kawałki organicznego materiału, zmiażdżonego i spłaszczonego. Wprasowano w nie układające się we wzory barwniki. Sięgnął po nie swymi głaszczkami i rzęskami, rozerwał je na pasy i zatkał nimi przeciekające przetchlinki. Powstrzymał wypływ.

Dotarły do niego organiczne wonie. Było tu kiedyś życie, ale umarło.

Sięgnął do odwłoka po przenośnik, wydobył urządzenie i przycisnął je do rozdartej piersi. Jeśli zdoła powstrzymać na moment upływ czasu, rany będą mogły się zagoić. Potem spróbuje jakoś nawiązać łączność z Jhubbenem. Jeśli przenośnik nie był uszkodzony zbyt poważnie, może uda mu się krótki skok w miejsce pobytu Jhubbena.

Przenośnik zabuczał. W mroku wypełniającym pojemnik rozbłysły niezwykłe, łagodne światła, będące efektem ubocznym. Mijał czas.



— Ostatniej nocy zadzwoniła do mnie sąsiadka, Sally…

Spowity czasowym kokonem, usłyszał niewyraźnie dźwięk głosu, niosący się echem wewnątrz jego czaszki.

— I Sally mówi, Hildy, mówi, właśnie dostałam wiadomość z Kalifornii, od mojej siostry, Margaret. Pamiętasz Margaret, mówi, chodziła z tobą do szkoły w St. Mary’s.

W pobliżu jego słuchowych głaszczek coś uderzyło z łoskotem o metal. Na tle świetlistej nocy pojawiła się jakaś sylwetka. Sięgnęły ku niemu ręce.

Ból powrócił. Wydał z siebie syk. Dotyk wspiął się po jego ciele.

— Pewnie, że pamiętam Margaret, mówię. Była jeden rok za mną. Siostry ciągle się jej czepiały, bo żuła gumę.

Coś usiłowało mu zabrać przenośnik. Uczepił się go, próbując się sprzeciwić.

— To moje, frajerze — rzucił głos, szybko i gniewnie. — Ja to pierwsza znalazłam.

Zobaczył twarz. Blada, zabrudzona skóra, odsłonięte zęby, szare witki zwisające spod nieorganicznej wyrośli.

— Nie rób tego — poprosił. — Ja umieram.

Stworzenie wyrwało mu przenośnik gwałtownym ruchem. Krzyknął, gdy ciepło zeń odpłynęło i poczuł powrót zimnej, powolnej śmierci.

— Zamknij się. To moje.

Jego ciało wypełnił pulsujący powoli ból.

— Nic nie rozumiesz — rzekł. — W pobliżu waszej planety jest Matka Roju.

Głos ględził monotonnie. W pojemniku trzeszczały i brzęczały rozmaite przedmioty.

— No więc, Margaret, mówi Sally, wyszła za inżyniera z Boeinga. A oni zarabiają co najmniej pięćdziesiąt tysiaków rocznie. Wakacje na Hawajach albo na Saint Thomas, na Boga.

— Proszę, wysłuchaj mnie. — Ból narastał. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. — Matka Roju już rozwinęła inteligencję. Zorientowała się, że ją zidentyfikowałem, i uderzyła natychmiast.

— Ale ona nie musi się męczyć z moją rodzinką, mówi Sally. Mieszka na cholernym drugim wybrzeżu, mówi Sally.

Jego ciało płakało szkarłatem.

— Następnym stadium będzie Rój pierwszej generacji. Wkrótce przybędzie na waszą planetę, kierowany przez Matkę. Proszę, wysłuchaj mnie.

— Dlatego załatwiłam mamie zasiłek i to fajne mieszkanie, mówi Sally. Ale urząd chce, żebyśmy z Margaret płaciły jej dodatkowo po pięć dolarów miesięcznie. A Margaret, mówi, nie ma pieniędzy. Życie w Kalifornii jest drogie, mówi.

— Grozi wam straszliwe niebezpieczeństwo. Wysłuchaj mnie, proszę.

Coś znowu uderzyło z łoskotem o metal. Głos brzmiał coraz słabiej, jakby się oddalał.

— Myślisz, że jest mi łatwo, mówi Sally. Piątka dzieciaków, dwa samochody i hipoteka, a Bill mówi, że sprawy w agencji zabrnęły w ślepą uliczkę.

— Rój. Rój. Powiedz Jhubbenowi!

Obcy odszedł, a on umierał. Leżące pod nim materiały zrobiły się mokre od jego płynów ustrojowych. Oddychanie sprawiało mu straszliwy ból.

— Tu jest zimno — rzekł. Z nieba spływały łzy, uderzające z łoskotem o metal. Miały w sobie kwas.

♣♦♥♠Jube: Dwa

Lokatorzy wynajmujący pokoje w domu na Eldridge Street urządzali małe przyjęcie bożonarodzeniowe i Jube przebrał się za Świętego Mikołaja. Był trochę za niski na tę rolę, a poza tym mikołaje na wystawach sklepowych rzadko miewali kły, ale za to „ho ho ho” wychodziło mu świetnie.

Przyjęcie urządzono w mieszkaniu na parterze. W tym roku odbyło się wcześniej, bo w przyszłym tygodniu pani Holland leciała do Sacramento, by spędzić święta z wnukiem, a nikt nie chciał urządzać przyjęcia bez niej. Mieszkała w budynku prawie tak długo jak Jube i przeżyła z nimi ciężkie czasy. Poza ojcem Faheyem, zapijaczonym jezuitą z czwartego piętra, wszyscy lokatorzy byli dżokerami i żaden z nich nie miał zbyt wiele pieniędzy na prezenty. Dlatego wszyscy przynieśli po jednym i schowali je w wielkim płóciennym worku pocztowym. Jube, jak co roku, miał za zadanie wymieszać prezenty i wręczyć je gościom. Uwielbiał to. Ludzkie zwyczaje związane z dawaniem upominków fascynowały go niezmiernie i miał zamiar napisać pracę na ten temat, gdy tylko ukończy obecną, poświęconą ludzkiemu humorowi.

Zawsze zaczynał od Kluchy, który był wielki, miękki i biały jak blaszki grzyba. Mieszkał w pokoju na pierwszym piętrze, z czarnym mężczyzną o ksywce Połysk. Klucha był o dobrych czterdzieści kilogramów cięższy od Jube’a i tak silny, że przynajmniej raz do roku wyrywał frontowe drzwi z zawiasów (Połysk zawsze je naprawiał). Klucha uwielbiał roboty, lalki, ciężarówki-zabawki i plastikowe pistolety, ale zawsze wszystko psuł po kilku dniach, a te zabawki, które lubił najbardziej, po kilku godzinach.

Jube zapakował swój prezent w srebrną folię, by nie dać go przez pomyłkę komuś innemu.

— O kurczę — zawołał Klucha, zrywając opakowanie. — Uniósł prezent, by wszyscy mogli go zobaczyć. — Blaster. O kurczę. O kurczę.

Półprzezroczysta zabawka ciemnoczerwonej, prawie czarnej barwy była gładka i przyjemna w dotyku, lecz jednocześnie budziła nieokreślony niepokój. Jej lufa była cienka jak ołówek. Gdy Klucha zacisnął na uchwycie wielkie paluchy i wycelował w panią Holland, głęboko w środku poruszyły się punkciki światła. Klucha zakrzyknął z zachwytu, gdy mikrokomputer dokładniej namierzył cel.

— Niezła zabawka — zauważyła Callie, drobna, schludna kobieta z czterema dodatkowymi, bezużytecznymi rękami.

— Ho ho ho — zawołał Jube. — I nie da rady jej zepsuć.

Klucha przyjrzał się z uwagą Staremu Panu Świerszczowi i nacisnął spust. Zza jego zaciśniętych zębów popłynęły odgłosy naśladujące skwierczenie.

— Założę się, że da — rzekł ze śmiechem Połysk.

— Przegrałbyś — odparł Jube. Ly’bahrski stop był tak gęsty i mocny, że mógł wytrzymać mały wybuch termojądrowy. Jube sam nosił ten pistolet podczas pierwszego roku, który spędził w Nowym Jorku, ale uprzęż go uwierała i po pewnym czasie doszedł do wniosku, że to niewarte zachodu. Rzecz jasna, wyjął baterię, nim zapakował prezent, a używanych przez Sieć dysruptorów nie dało się napędzać ziemską baterią R 20.

Ktoś wsunął mu w rękę poncz jajeczny, solidnie doprawiony rumem i gałką muszkatołową. Jube pociągnął solidny łyk, uśmiechnął się z zadowoleniem i wrócił do rozdawania prezentów. Druga w kolei była Callie, która otrzymała karnet do pobliskiego kina. Dentonowi z trzeciego piętra przypadła wełniana czapeczka robiona na drutach, którą zawiesił sobie na czubkach poroża, wywołując ogólny śmiech. Reginald, nazywany przez okoliczne dzieci Kartoflanym Łbem (choć nigdy w zasięgu jego słuchu), dostał elektryczną maszynkę do golenia, Połysk zaś długi, wielobarwny szal. Popatrzyli na siebie, parsknęli śmiechem i zamienili się prezentami.

Jube krążył po pokoju, podchodząc kolejno do każdego, aż wreszcie wszyscy otrzymali prezent. Ostatni, który został w worku, z reguły należał do niego, ale w tym roku worek zrobił się pusty, gdy pani Holland otrzymała bilety na „Koty”. Jube poczuł się nieco skrępowany. Najwyraźniej można to było wyczytać z jego twarzy, bo wszyscy roześmiali się w głos.

— Nie zapomnieliśmy o tobie, Morsie — zapewnił Chucky, chłopak o pajęczych nogach pracujący jako goniec na Wall Street.

— W tym roku złożyliśmy się wszyscy i kupiliśmy ci coś specjalnego — dodał Połysk.

Pani Holland wręczyła mu prezent. Był mały i owinięty w firmowy papier. Jube rozpakował go ostrożnie.

— Zegarek!

— To nie zegarek, Morsie, to chronometr! — zawołał Chucky. — Sam się nakręca, jest wodo- i wstrząsoodporny.

— Podaje daty, fazy księżyca, cholera, mówi ci wszystko poza tym, kiedy twoja dziewczyna ma okres — dodał Połysk.

— Połysk! — oburzyła się pani Holland.

— Nosiłeś ten zegarek z Myszką Miki od, cholera, odkąd cię znam — wyjaśnił Reginald. — Wszyscy sobie pomyśleliśmy, że czas już, byś zamienił go na coś trochę nowocześniejszego.

To był bardzo drogi zegarek. Oczywiście, Jube’owi nie pozostało nic innego, jak go założyć. Zdjął Myszkę z grubego przedramienia i zastąpił ją nowym chronometrem na giętkim, metalowym pasku. Stary zegarek bardzo ostrożnie położył na obmurowaniu kominka, gdzie nie przyciągał niczyjej uwagi, po czym okrążył zatłoczony pokój, dziękując wszystkim po kolei.

Potem Stary Pan Świerszcz zagrał na nogach Jingle Bells, a pani Holland podała indyka, którego wygrała na kościelnej loterii (Jube odsunął swój talerz na bok, tak by wyglądało, że coś zjadł), następnie podano więcej ponczu, a po kawie zaczęto grać w karty. Gdy zrobiło się już bardzo późno, Jube opowiedział kilka swoich kawałów. Wreszcie doszedł do wniosku, że pora już się kłaść. Dał swemu pomocnikowi wolny dzień, będzie więc musiał otworzyć kiosk wczesnym rankiem. Gdy jednak zatrzymał się przy kominku, zobaczył, że Myszka zniknęła.

— Mój zegarek! — zawołał.

— Po co ci ten stary rupieć, skoro masz nowy chronometr? — zapytała Callie.

— Ma wartość sentymentalną — odparł Jube.

— Widziałem, jak Klucha się nim bawił — poinformował go Kurzajka. — On lubi Myszkę Miki.

Połysk położył Kluchę do łóżka już przed kilkoma godzinami, Jube musiał więc pójść na górę. Znaleźli zegarek na stopie Kluchy. Połysk przepraszał gorąco.

— Chyba go zepsuł — martwił się.

— Jest bardzo solidny — zapewnił Jube.

— Wydaje taki dźwięk — odparł Połysk. — Jakby brzęczał. Pewnie coś się zepsuło w środku.

Przez chwilę Jube nie potrafił zrozumieć, o czym mówi staruszek. Potem dezorientacja ustąpiła miejsca strachowi.

— Brzęczał? Od jak dawna…?

— Dość długo — odparł Połysk, wręczając mu zegarek. Z jego wnętrza dobiegał słaby, wysoki pisk. — Dobrze się czujesz?

Jube skinął głową.

— Jestem zmęczony — wyjaśnił. — Wesołych świąt.

Zszedł na dół tak szybko, jak tylko mógł.

Wpadł do swego zimnego, pogrążonego w półmroku mieszkania i popędził do komórki na węgiel. Tak jak się spodziewał, na komunikatorze paliło się fiołkowe światło, oznaczające w systemie używanym przez Sieć najwyższy stopień alarmu. Serca podeszły mu do ust. Jak długo? Godziny, wiele godzin, a on cały ten czas się bawił. Dopadły go mdłości. Opadł na siedzisko i nacisnął klawisze nakazujące odtworzenie zarejestrowanej wiadomości.

Holosześcian rozjaśnił się od wewnątrz, wypełniła go fiołkowa, świetlista mgiełka. W jej środku znajdował się Ekkedme. Podwinął tylne, skokowe nogi, przez co wyglądał niemal, jakby kucnął. Embeńska nimfa najwyraźniej była skrajnie podekscytowana; rzęski pokrywające twarz Ekkedmego drżały, smakując powietrze, a głaszczki na szczycie maleńkiej głowy obracały się gorączkowo. Na oczach Jube’a fiołkowe tło przeszło w ciasne wnętrze monostatku.

— Matka! — krzyczał Ekkedme w języku handlowym, wyciskając słowa przez przetchlinki z charkotliwym embeńskim akcentem. Hologram rozpłynął się w zakłó cenia.

Po chwili zintegrował się na nowo. Embe przetoczył się nagle na bok, wyciągnął cienką jak patyk przednią kończynę i przycisnął gładką, czarną kulę do białego futra porastającego chitynę jego piersi. Zaczął coś mówić, ale kadłub monostatku za nim wgiął się nagle do środka z paskudnym zgrzytem, a potem rozpadł się całkowicie. Przerażony Jube przyglądał się, jak powietrze, przyrządy i sam Embe wypływają na zewnątrz, ku zimnym, niemrugającym gwiazdom. Ekkedme uderzył o wyszczerbioną gródź i ześliznął się w górę, ściskając mocno kulę i szukając tylnymi kończynami punktu zaczepienia. Po powierzchni kuli przebiegł wir światła i obiekt zaczął się powiększać. Embego szybko pochłonęła czarna fala. Kiedy ustąpiła, istota zniknęła. Jube odważył się znowu zaczerpnąć oddechu.

Po chwili transmisja nagle się przerwała.

Nakazał ją powtórzyć, w nadziei, że coś przegapił, ale zdołał obejrzeć tylko połowę. Potem wstał, pobiegł do toalety i zwymiotował cały wypity wcześniej poncz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: