Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwrócony świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
3 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Odwrócony świat - ebook

Jedna z najbardziej zaskakujących powieści SF, jakie kiedykolwiek napisano.

Miasto przemierza zrujnowany świat po torach, które trzeba stale przed nim układać, a następnie usuwać. Jeżeli się zatrzyma, zostanie w tyle za „optimum” i wpadnie w miażdżące pole grawitacyjne. Brak postępu oznacza śmierć.

Rządzący miastem starają się, żeby mieszkańcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Jednak kurcząca się populacja staje się niespokojna. A przywódcy wiedzą, że miasto coraz bardziej zwalnia.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-692-3
Rozmiar pliku: 606 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Elizabeth Khan zamknęła na klucz drzwi sali operacyjnej. Powoli powędrowała ulicą wioski do placu przed kościołem, gdzie gromadzili się ludzie. Przez cały dzień narastała atmosfera wyczekiwania, gdy potężne ognisko nabierało kształtu, a teraz podekscytowane wioskowe dzieci biegały po ulicy, czekając na rozpalenie ognia.

Elizabeth najpierw weszła do kościoła, ale nie znalazła tam księdza dos Santosa.

Kilka minut po zachodzie słońca jeden z mężczyzn podłożył ogień pod suchą hubkę u podstawy stosu drewna, który zajął się trzaskającym płomieniem. Dzieci pląsały i skakały, pokrzykując do siebie, podczas gdy drewno strzelało i pluło iskrami.

Mężczyźni i kobiety siedzieli albo leżeli na ziemi niedaleko ognia i podawali sobie butle z ciemnym, aromatycznym miejscowym winem. Dwaj mężczyźni usiedli na uboczu i delikatnie brzdąkali na gitarach. Muzyka była cicha, grana dla przyjemności, nie do tańca.

Elizabeth usiadła obok muzyków i raczyła się winem za każdym razem, gdy docierała do niej butla.

Później muzyka stała się głośniejsza i bardziej rytmiczna, a kilka kobiet zaczęło śpiewać. To była stara pieśń, a słowa napisano w dialekcie, którego Elizabeth nie mogła znać. Niektórzy z mężczyzn wstali i zaczęli tańczyć, trzymając się pod łokcie i zataczając, kompletnie pijani.

Reagując na wyciągnięte w jej stronę dłonie, które starały się ją podnieść, Elizabeth dołączyła do tańczących kobiet, które ze śmiechem próbowały nauczyć ją kroków. Spod ich stóp wzbijały się obłoki kurzu, powoli sunące w powietrzu, by w końcu wpaść w wir gorąca nad ogniskiem. Elizabeth napiła się więcej wina i zatańczyła także z innymi.

Kiedy przerwała, żeby odpocząć, uświadomiła sobie, że pojawił się dos Santos. Stał w pewnym oddaleniu od pozostałych, przyglądając się uroczystości. Pomachała do niego, ale nie odpowiedział. Zastanawiała się, czy nie jest zgorszony, a może po prostu był zbyt powściągliwy, żeby się przyłączyć do zabawy. Był nieśmiałym i niezręcznym młodzieńcem, który nie czuł się swobodnie w towarzystwie mieszkańców wioski i wciąż nie był pewien, jak go postrzegają. Podobnie jak Elizabeth, był tutaj nowy i pochodził z zewnątrz, ale ona uważała, że szybciej od niego przezwycięży podejrzliwość wieśniaków. Jedna z miejscowych dziewczyn, widząc, że Elizabeth stoi z boku, chwyciła ją za rękę i pociągnęła z powrotem do tańca.

Ognisko stopniowo się wypalało, muzyka zwolniła. Żółty blask rzucany przez płomienie zmniejszył się do kręgu otaczającego sam ogień, a ludzie ponownie zasiedli na ziemi, zadowoleni, odprężeni i zmęczeni.

Elizabeth odmówiła kolejnej porcji wina i wstała. Okazało się, że jest bardziej pijana, niż się spodziewała, i lekko zachwiała się na nogach. Kilka osób do niej wołało, gdy się oddalała, opuszczając środkową część wioski i zanurzając się w mroku wiejskiej okolicy. Nocne powietrze trwało w bezruchu.

Szła powoli i oddychała głęboko, próbując przewietrzyć głowę. Dawniej miała swój ulubiony sposób chodzenia po niskich wzgórzach otaczających wioskę i teraz właśnie tak szła, lekko kołysząc się na nierównościach terenu. Kiedyś zapewne rozpościerały się tutaj surowe pastwiska, ale teraz w wiosce niczego nie uprawiano. To była dzika i piękna kraina, żółta, biała i brązowa w świetle słońca, teraz zaś, pod lśniącymi gwiazdami, czarna i chłodna.

Po półgodzinie poczuła się lepiej i ruszyła w drogę powrotną do wioski. Przechodząc przez zagajnik na tyłach domów, usłyszała głosy. Znieruchomiała, uważnie nasłuchując... ale docierały do niej tylko tony, a nie słowa.

Rozmawiali dwaj mężczyźni, ale nie byli sami. Od czasu do czasu słyszała głosy innych osób, które być może przytakiwały albo komentowały. Chociaż to nie była jej sprawa, dręczyła ją ciekawość. Miała wrażenie, że rozmowa toczy się w atmosferze pośpiechu i bardziej przypomina kłótnię. Wahała się jeszcze przez kilka sekund, a następnie ruszyła w dalszą drogę.

Ognisko już się wypaliło: teraz na placu lśniły tylko rozżarzone węgle.

Udała się do swojej sali operacyjnej. Kiedy otworzyła drzwi, usłyszała jakiś ruch i zobaczyła mężczyznę, który stał przed domem wznoszącym się naprzeciwko.

– Luiz? – spytała, rozpoznając go.

– Dobry wieczór, Menina Khan.

Uniósł dłoń i wszedł do domu. Wyglądało na to, że dźwiga jakiś duży worek albo torbę.

Elizabeth zmarszczyła czoło. Luiz nie uczestniczył w uroczystościach na placu; teraz już była pewna, że to jego głos słyszała między drzewami. Jeszcze przez chwilę czekała w drzwiach sali operacyjnej, po czym weszła do środka. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, w oddali usłyszała tętent oddalających się galopujących koni, wyraźny pośród nieruchomej nocy.1

Osiągnąłem wiek sześciuset pięćdziesięciu mil. Za drzwiami członkowie cechu zbierali się na ceremonię, podczas której miałem zostać przyjęty na ucznia. To była chwila naznaczona podnieceniem i obawą, kilka minut, w których skupiało się całe moje dotychczasowe życie.

Mój ojciec należał do cechu, a ja zawsze patrzyłem na jego życie z pewnego dystansu. Postrzegałem je jako fascynującą egzystencję pełną celowości, etykiety oraz odpowiedzialności; nie opowiadał mi niczego o swoim życiu ani pracy, ale jego mundur, skrytość, a także częste nieobecności w mieście wskazywały na to, że zajmował się sprawami najwyższej wagi.

Za kilka minut otworzy się przede mną droga do takiego samego życia. To wielki zaszczyt i odpowiedzialność, zresztą żaden chłopiec, który dorastał za ograniczającymi murami ochronki, nie mógłby odmówić wykonania tego ważnego i emocjonującego kroku.

Ochronka mieściła się w małym budynku na południowym skraju miasta. Jego drzwi na co dzień pozostawały zamknięte, a zażywać ruchu można było jedynie w niewielkiej sali gimnastycznej oraz na malutkim podwórzu, które z czterech stron otaczały wysokie ściany budynków.

Podobnie jak inne dzieci zostałem oddany pod opiekę kierownictwa ochronki wkrótce po urodzeniu i nie znałem innego świata. Nie pamiętałem matki: opuściła miasto wkrótce po moim przyjściu na świat.

To był czas nudy, ale nie czułem się nieszczęśliwy. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami, a jedna z nich – niejaki Gelman Jase, chłopiec o kilka mil starszy ode mnie – została przyjęta na ucznia cechu niedługo przede mną. Nie mogłem się doczekać ponownego spotkania z Jase’em. Odkąd dorósł, widziałem go tylko raz, gdy na krótko wrócił do ochronki. Sprawiał wtedy wrażenie zamyślonego, co zazwyczaj charakteryzuje członków cechów, i niczego się od niego nie dowiedziałem. Teraz jednak, skoro również miałem zostać uczniem, czułem, że będzie mi miał wiele do opowiedzenia.

Kierownik wrócił do poczekalni, w której stałem.

– Są gotowi – oznajmił. – Pamiętasz, co masz zrobić?

– Tak.

– Powodzenia.

Zauważyłem, że drżę, i zwilgotniały mi dłonie. Kierownik, który tego ranka przyprowadził mnie z ochronki, uśmiechnął się do mnie ze współczuciem. Uważał, że wie, przez co przechodzę, ale znał, dosłownie, tylko połowę prawdy.

Ceremonia w cechu to nie wszystko, co mnie czekało. Ojciec powiedział, że zaplanował dla mnie małżeństwo. Przyjąłem tę wieść ze spokojem, ponieważ wiedziałem, że członkowie cechów powinni wcześnie się żenić, a poza tym znałem wybrankę. Była nią Victoria Lerouex, z którą dorastałem w ochronce. Dotychczas nie miałem z nią wiele wspólnego – w instytucji przebywało niewiele dziewcząt i zazwyczaj trzymały się razem – ale nie byliśmy sobie obcy. Mimo wszystko perspektywa małżeństwa stanowiła dla mnie nowość i nie miałem czasu przygotować się na nią psychicznie.

Kierownik podniósł wzrok na zegar.

– W porządku, Helwardzie. Już czas.

Pośpiesznie uścisnęliśmy sobie dłonie i kierownik otworzył drzwi, a następnie przeszedł przez nie. Po drugiej stronie zobaczyłem kilku członków cechu, którzy stali na środku sali. Na suficie paliły się światła.

Kierownik zatrzymał się tuż za drzwiami i odwrócił, żeby przemówić do forum.

– Lordzie Nawigatorze. Proszę o audiencję.

– Przedstaw się – odpowiedział ktoś z poczekalni, w której stałem; nie widziałem, do kogo należy ten głos.

– Kierownik do spraw wewnętrznych Bruch. Na rozkaz swojego przełożonego wezwałem niejakiego Helwarda Manna, który stara się o pozycję ucznia w cechu pierwszej kategorii.

– Rozpoznaję cię, Bruch. Możesz wprowadzić ucznia.

Bruch odwrócił się w moją stronę, a ja, zgodnie z jego wcześniejszymi instrukcjami, wkroczyłem do sali. Na jej środku umieszczono niewielkie podium, za którym się ustawiłem.

Odwróciłem się twarzą do platformy.

Tutaj, w oślepiającym blasku nakierowanych na niego reflektorów punktowych, starszy mężczyzna siedział na krześle z wysokim oparciem. Miał na sobie czarną pelerynę ozdobioną wyszytym na piersi białym okręgiem. Wokół niego stali trzej mężczyźni, wszyscy ubrani w peleryny, ale każdego z nich zdobiła szarfa innego koloru. Na podłodze przed platformą znajdowało się kilkoro innych mężczyzn i kobiet. Był pośród nich mój ojciec.

Wszyscy na mnie patrzyli, a ja czułem wzbierającą nerwowość. W głowie miałem pustkę i wszystkie szczegółowe próby, które przeprowadzałem z Bruchem, poszły w zapomnienie.

W ciszy, która zapadła po moim wejściu, wpatrywałem się w mężczyznę siedzącego przede mną na środku platformy. Po raz pierwszy w życiu widziałem – a tym bardziej spotkałem – Nawigatora. W moim środowisku w ochronce o takich ludziach czasami mówiło się z szacunkiem, a czasami drwiąco, zawsze jednak z czcią, jaką obdarza się niemal legendarne postaci. Fakt, że jeden z nich się tutaj pojawił, podkreślało wagę ceremonii. W pierwszej chwili pomyślałem, że chciałbym o tym opowiedzieć pozostałym... ale zaraz sobie przypomniałem, że od tego dnia nic już nie będzie takie samo.

Bruch wystąpił naprzód i stanął przede mną.

– Czy pan Helward Mann?

– Tak jest.

– Jaki wiek pan osiągnął?

– Sześćset pięćdziesiąt mil.

– Czy zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia tego wieku?

– Przyjmuję na siebie obowiązki osoby dorosłej.

– W jaki sposób najskuteczniej może je pan wypełnić?

– Chcę zostać uczniem w wybranym przez siebie cechu pierwszej kategorii.

– Czy już pan dokonał wyboru?

– Owszem.

Bruch zwrócił się do ludzi zgromadzonych na platformie i powtórzył treść moich odpowiedzi, chociaż byłem przekonany, że sami je słyszeli.

– Czy ktoś chce o coś zapytać ucznia? – odezwał się Nawigator do pozostałych mężczyzn na platformie.

Nikt nie odpowiedział.

– A więc dobrze. – Nawigator wstał. – Podejdź, Howardzie Mannie, i stań w miejscu, w którym będę cię widział.

Bruch usunął się na bok. Opuściłem podium i podszedłem do niewielkiego białego plastikowego okręgu, który osadzono w wykładzinie. Zatrzymałem się na jego środku. Przez kilka sekund przyglądano mi się w milczeniu.

Nawigator odwrócił się do jednego z mężczyzn u swojego boku.

– Czy są z nami zgłaszający?

– Tak, proszę pana.

– Doskonale. Jako że sprawa dotyczy cechów, musimy wykluczyć z niej wszystkich pozostałych.

Nawigator usiadł, a mężczyzna, który stał po jego prawej stronie, wystąpił naprzód.

– Czy znajduje się tutaj ktokolwiek nienależący do cechu pierwszej kategorii? Jeśli tak, niech zaszczyci nas swoją nieobecnością.

Zauważyłem, że Bruch, który stał za mną i nieco z boku, delikatnie ukłonił się ludziom na platformie, a następnie opuścił salę. Nie był jedyny. Mniej więcej połowa ludzi zgromadzonych na środku sali skorzystała z któregoś z wyjść. Ci, którzy pozostali, zwrócili się w moją stronę.

– Czy pozostał ktoś nieznajomy? – spytał mężczyzna na platformie. Odpowiedziała mu cisza. – Uczniu Helwardzie Mannie, znajdujesz się teraz wyłącznie w towarzystwie członków cechów pierwszej kategorii. Takie zgromadzenie to rzadkość w naszym mieście, dlatego powinieneś je traktować z należytą powagą. Zwołano je ku twojej czci. Kiedy ukończysz naukę, ci ludzie staną się twoimi towarzyszami, a ciebie, podobnie jak ich, będą obowiązywały zasady cechu. Czy to zrozumiałe?

– Tak jest.

– Wybrałeś cech, do którego chcesz wstąpić. Proszę, poinformuj wszystkich o swoim wyborze.

– Pragnę zostać Badaczem Przyszłości – oznajmiłem.

– Dobrze, to odpowiedź do przyjęcia. Jestem Badacz Clausewitz, twój mistrz cechowy. Wokół ciebie stoją inni Badacze Przyszłości, a także przedstawiciele pozostałych cechów pierwszej kategorii. Miejsce na środku zajmuje Lord Nawigator Olsson, który zaszczycił nas swoją obecnością.

Zgodnie z tym, czego nauczył mnie Bruch, złożyłem niski ukłon Nawigatorowi. Ukłon był jedynym, co w tej chwili pamiętałem z jego instrukcji: Bruch przyznał, że nie wie nic o szczegółach tej części uroczystości, i jedynie pouczył mnie, że powinienem okazać Nawigatorowi należny szacunek, kiedy zostanę mu oficjalnie przedstawiony.

– Kto zgłasza kandydaturę ucznia?

– Ja ją zgłaszam – odezwał się mój ojciec.

– Badacz Przyszłości Mann zgłosił ucznia. Kto popiera wniosek?

– Ja go popieram.

– Budowniczy Mostów Lerouex poparł wniosek. Czy ktoś zgłasza sprzeciw?

Zapadła długa cisza. Clausewitz jeszcze dwukrotnie powtórzył pytanie, ale nikt nie zaprotestował.

– Wszystko zgodnie z procedurą – rzekł Clausewitz. – Helwardzie Mannie, daję ci teraz możliwość złożenia przysięgi cechu pierwszej kategorii. Nawet na tym etapie wciąż możesz ją odrzucić. Jeżeli jednak postanowisz ją złożyć, będzie cię ona wiązała do końca twojego życia w mieście. Karą za złamanie przysięgi jest egzekucja bez sądu. Czy to dla ciebie całkowicie jasne?

Jego słowa mnie oszołomiły. Nikt mi o tym nie wspominał, ani mój ojciec, ani Jase, ani nawet Bruch. Może Bruch nie wiedział... ale ojciec chyba powinien mnie ostrzec?

– A więc?

– Czy muszę zdecydować już teraz?

– Tak.

Byłem pewien, że nie pozwolą mi przeczytać przysięgi przed dokonaniem wyboru. Jej treść zapewne pomagała utrzymać tajemnicę. Czułem, że nie mam dużego wyboru. Zaszedłem tak daleko i już czułem na sobie presję systemu. Odrzucenie przysięgi po zgłoszeniu i przyjęciu kandydatury było niemożliwe, przynajmniej tak mi się wydawało.

– Złożę przysięgę.

Clausewitz zszedł z platformy, zbliżył się do mnie i wręczył mi białą kartę.

– Odczytaj ją, wyraźnie i głośno – polecił. – Jeżeli chcesz, możesz najpierw przeczytać ją w myślach, ale jeśli to zrobisz, przysięga natychmiast zacznie cię obowiązywać.

Pokiwałem głową, żeby pokazać, że rozumiem, a Clausewitz wrócił na podest. Nawigator wstał. Przeczytałem przysięgę po cichu, żeby zapoznać się z jej treścią.

Stanąłem naprzeciwko platformy, zdając sobie sprawę, że wszyscy skupiają na mnie uwagę, zwłaszcza mój ojciec.

– Ja, Helward Mann, jako odpowiedzialna osoba dorosła i obywatel Ziemi, uroczyście ślubuję:

Że jako uczeń cechu Badaczy Przyszłości będę dokładał wszelkich starań, aby wykonywać otrzymywane zadania;

Że będę przedkładał bezpieczeństwo miasta Ziemi nad wszelkie inne kwestie;

Że nie będę rozmawiał o sprawach swojego cechu ani innych cechów pierwszej kategorii z nikim, kto nie jest oficjalnie uznanym i zaprzysiężonym uczniem albo członkiem takiego cechu;

Że wszystko, czego doświadczę i co zobaczę poza granicami miasta, będę traktował jako kwestię bezpieczeństwa cechowego;

Że po uzyskaniu statusu pełnego członka cechu zapoznam się z treścią dokumentu zwanego Dyrektywą Destaine’a i będę stosował się do jego wskazań, a także przekazywał czerpaną z niego wiedzę przyszłym pokoleniom członków;

Że złożenie niniejszej przysięgi będzie traktowane jako kwestia bezpieczeństwa cechowego.

Niniejszą przysięgę składam z pełną świadomością, że niedotrzymanie któregokolwiek z jej warunków będzie skutkowało moją egzekucją bez sądu z rąk pozostałych członków cechu – zakończyłem.

* * *

Kiedy skończyłem mówić, podniosłem wzrok na Clausewitza. Sam fakt odczytania tych słów napełnił mnie emocjami, które z trudem powstrzymywałem.

„Poza granicami miasta...”. To oznaczało, że opuszczę miasto, zapuszczę się jako uczeń w rejony, do których dotychczas nie miałem dostępu, podobnie jak większość obywateli. W ochronce często plotkowano o tym, co znajduje się poza miastem, i ja również miałem na ten temat wiele szalonych wyobrażeń. Byłem na tyle rozsądny, by rozumieć, że rzeczywistość nie może się z nimi równać, lecz ta perspektywa i tak mnie oszałamiała i przerażała. Atmosfera tajemniczości, którą członkowie cechu otaczali tę kwestię, sugerowała, że za murami miasta kryje się coś straszliwego; tak straszliwego, że za wyjawienie prawdy płaci się śmiercią.

– Wejdź na platformę, uczniu Mannie – rzekł Clausewitz.

Ruszyłem naprzód, wspinając się po czterech stopniach, które prowadziły na podest. Clausewitz powitał mnie uściskiem dłoni i odebrał mi kartę z tekstem przysięgi. Najpierw przedstawiono mnie Nawigatorowi, który skierował do mnie kilka przyjaznych słów, a następnie innym przywódcom cechów. Clausewitz podał mi nie tylko ich nazwiska, ale również tytuły, z których część słyszałem po raz pierwszy. Zaczynałem się czuć przytłoczony nowymi informacjami, gdyż w ciągu kilku chwil nauczyłem się tyle, co przez całe dotychczasowe życie w ochronce.

Istniało sześć cechów pierwszej kategorii. Poza cechem Badaczy Przyszłości Clausewitza były także cechy odpowiedzialne za Trakcję, Układanie Torów oraz Budowanie Mostów. Powiedziano mi, że te cechy odpowiadają głównie za podtrzymywanie istnienia miasta. Wspierały je kolejne dwa cechy: Siły Zbrojne oraz Handlowcy. To wszystko było dla mnie nowością, ale pamiętałem, że mój ojciec czasami wspominał o ludziach, którzy jako tytuły nosili nazwy swoich cechów. Słyszałem na przykład o Budowniczych Mostów, ale dotychczas nie miałem pojęcia, że czynność budowania mostu otacza aura rytuału i tajemnicy. Dlaczego most jest kluczowy dla przetrwania miasta? Po co potrzebujemy sił zbrojnych?

No i jaka jest przyszłość?

* * *

Clausewitz zabrał mnie na spotkanie z członkami cechu Badaczy Przyszłości, wśród których oczywiście był mój ojciec. Obecni byli tylko trzej spośród nich; pozostali, jak mnie poinformowano, przebywali poza miastem. Następnie porozmawiałem z członkami innych cechów, gdyż na spotkaniu pojawił się co najmniej jeden przedstawiciel każdego z cechów pierwszej kategorii. Odniosłem wrażenie, że praca poza miastem wymaga mnóstwa czasu i wysiłku, gdyż członkowie poszczególnych cechów wielokrotnie przepraszali, że obowiązki nie pozwoliły im liczniej stawić się na uroczystości.

Podczas tych rozmów zwróciłem uwagę na coś dziwnego. Zauważyłem to już wcześniej, ale się nad tym nie zastanawiałem. Otóż mój ojciec i pozostali Badacze Przyszłości wyglądali na starszych od członków innych cechów. Clausewitz był silnie zbudowany i prezentował się imponująco w swojej pelerynie, jednak przerzedzone włosy i pomarszczona twarz zdradzały jego wiek; szacowałem, że ma co najmniej dwa i pół tysiąca mil. Mój ojciec, zwłaszcza w towarzystwie rówieśników, również sprawiał wrażenie niezwykle starego. Był w podobnym wieku co Clausewitz, mimo że przeczyła temu logika. To by oznaczało, że miał około tysiąca ośmiuset mil, kiedy przyszedłem na świat, a przecież wiedziałem, że zwyczaje panujące w mieście nakazywały, by zostawać rodzicami jak najszybciej po osiągnięciu dojrzałości.

Przedstawiciele pozostałych cechów byli młodsi. Niektórzy byli zaledwie o kilka mil starsi ode mnie, co dodawało mi otuchy, gdyż skoro już wkroczyłem do dorosłego świata, chciałem zakończyć terminowanie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wiedziałem, że nauka nie trwa przez ściśle określony czas, a jeśli, zgodnie ze słowami Brucha, status obywatela w mieście zależy od jego zdolności, to dzięki pilnej pracy mogłem względnie szybko zostać pełnoprawnym członkiem cechu.

Brakowało tylko jednej osoby, na której obecności mi zależało – Jase’a.

Spytałem o niego podczas rozmowy z jednym z członków cechu Trakcji.

– Gelman Jase? – odrzekł. – Chyba przebywa poza miastem.

– Nie mógł przybyć na uroczystość? – spytałem. – Mieszkaliśmy w jednym pokoju w ochronce.

– Jase nie wróci jeszcze przez wiele mil.

– Gdzie teraz jest?

Członek cechu tylko się uśmiechnął, co mnie zirytowało. Przecież teraz, gdy już złożyłem przysięgę, z pewnością mógł mi udzielić tej informacji.

Później zauważyłem, że nie pojawili się żadni inni uczniowie. Czyżby wszyscy przebywali poza miastem? Jeżeli tak, to ja zapewne również niedługo tam wyruszę.

Po kilku minutach naszą rozmowę przerwał Clausewitz, który poprosił wszystkich o uwagę.

– Proponuję ponownie wezwać kierowników – rzekł. – Czy ktoś zgłasza sprzeciw?

Ze strony członków cechów dobiegały odgłosy zadowolenia.

– W takim razie – kontynuował Clausewitz – przypominam uczniowi, że to pierwsza z wielu sytuacji, w których wiąże go złożona przysięga.

Clausewitz zszedł z platformy, a kilku członków cechów otworzyło drzwi sali. Pozostali goście powoli wrócili na uroczystość. Atmosfera stała się bardziej swobodna. Kiedy sala wypełniła się ludźmi, usłyszałem śmiechy i zauważyłem, że w głębi jest ustawiany długi stół. Kierownicy najwyraźniej nie mieli pretensji o to, że wykluczono ich z uroczystości, która właśnie się odbyła. Zakładałem, że to tak pospolita ceremonia, iż przeszli do porządku dziennego nad takim potraktowaniem, lecz z drugiej strony zastanawiałem się, jak wiele zdołali się domyślić. Otwarte obnoszenie się z tajnością swoich działań rodzi podejrzenia. Wyproszenie kierowników z sali na czas zaprzysiężenia nie gwarantowało, że nie będą mieli pojęcia, co się dzieje. Najwyraźniej przy drzwiach nie ustawiono straży, więc co mogło powstrzymać kogoś przed podsłuchiwaniem, gdy składałem przysięgę?

Nie miałem zbyt wiele czasu na takie rozważania, ponieważ w sali dużo się działo. Ludzie toczyli ożywione rozmowy i zapanował gwar, gdy długi stół zastawiano dużymi talerzami z jedzeniem oraz różnymi rodzajami napojów. Ojciec prowadził mnie między kolejnymi grupami gości i przedstawiał tak wielu osobom, że nie byłem w stanie spamiętać ich nazwisk ani tytułów.

– Nie powinieneś mnie przedstawić rodzicom Victorii? – spytałem, widząc Budowniczego Mostów Lerouex. Stał z boku sali z kierowniczką, która zapewne była jego żoną.

– Nie... na to przyjdzie pora później.

Poprowadził mnie dalej i wkrótce ściskałem dłonie następnej grupie ludzi.

Zastanawiałem się, gdzie jest Victoria, ponieważ teraz, gdy uroczystość cechowa dobiegła końca, przyszedł czas na ogłoszenie naszych zaręczyn. Nie mogłem się doczekać naszego spotkania. Częściowo z ciekawości, ale także dlatego, że była kimś znajomym. Czułem się przytłoczony przez osoby starsze i bardziej doświadczone ode mnie, a Victoria była moją rówieśniczką. Ona również wychowała się w ochronce, znała tych samych ludzi, była w podobnym wieku. W tej sali pełnej członków cechów stanowiłaby cenne przypomnienie tego, co zostawiłem za sobą. Wykonałem duży krok w dorosłość, i to mi wystarczyło jak na jeden dzień.

Czas płynął. Niczego nie jadłem od czasu, gdy Bruch mnie obudził, a widok potraw przypomniał mi, jaki jestem głodny. Traciłem zainteresowanie tym towarzyskim aspektem ceremonii. Czułem się przytłoczony. Przez kolejne pół godziny podążałem za ojcem, rozmawiając bez większego zainteresowania z ludźmi, którym mnie przedstawiano, ale tak naprawdę pragnąłem odrobiny czasu dla siebie, żeby przemyśleć wszystko, czego się dowiedziałem.

Ojciec w końcu zostawił mnie z grupką ludzi z zarządu do spraw syntetyków (poinformowano mnie, że zajmują się produkcją różnorakich syntetycznych pokarmów oraz materiałów organicznych wykorzystywanych w mieście) i podszedł do Lerouex. Rozmawiali przez krótką chwilę, a potem Lerouex pokiwał głową.

Po chwili ojciec wrócił i wziął mnie na bok.

– Zaczekaj tutaj, Helwardzie – powiedział. – Zamierzam ogłosić twoje zaręczyny. Podejdź do mnie, kiedy Victoria wejdzie do sali.

Pośpiesznie się oddalił, żeby porozmawiać z Clausewitzem. Nawigator powrócił na swoje miejsce na platformie.

– Członkowie cechów i kierownicy! – zawołał Clausewitz, przekrzykując gwar rozmów. – Chcemy zapowiedzieć kolejną uroczystość. Nasz nowy uczeń zaręcza się z córką Budowniczego Mostów Lerouex. Czy Badacz Przyszłości Mann chciałby zabrać głos?

Mój ojciec wystąpił naprzód i stanął przed platformą. Mówiąc zbyt szybko, wygłosił krótką przemowę na mój temat. Po wszystkim, co wydarzyło się tego ranka, było to dla mnie nowym źródłem upokorzenia. Ojciec i ja nie czuliśmy się komfortowo w swoim towarzystwie i nigdy nie byliśmy ze sobą tak blisko, jak wynikało z jego słów. Chciałem go powstrzymać, wyjść z sali, zanim skończy, ale wciąż znajdowałem się w centrum zainteresowania. Zastanawiałem się, czy członkowie cechów mają pojęcie, jak bardzo odpycha mnie ich zamiłowanie do ceremonii i podniosłych chwil.

Ojciec na szczęście wkrótce skończył, ale pozostał przed platformą. Z innej części sali dobiegł głos Lerouex, który zapowiedział, że przedstawi swoją córkę. Otworzyły się drzwi i weszła Victoria, prowadzona przez matkę.

Zgodnie z pouczeniem ojca czym prędzej do niego dołączyłem. Uścisnął moją dłoń. Lerouex ucałował Victorię. Mój ojciec również ją ucałował i wręczył jej pierścionek. Wygłoszono kolejną przemowę. W końcu zostałem przedstawiony narzeczonej. Nie mieliśmy okazji porozmawiać.

Uroczystości trwały.2

Wręczono mi klucz do ochronki, przekazano, że mogę wciąż korzystać ze swojego pokoju, dopóki nie znajdzie się dla mnie mieszkanie w kwaterze cechu, i ponownie przypomniano o złożonej przysiędze. Od razu położyłem się spać.

Obudził mnie wczesnym rankiem jeden z członków cechu, którego poznałem poprzedniego dnia. Nazywał się Badacz Denton. Zaczekał, aż ubiorę się w nowy mundurek ucznia, a następnie wyprowadził mnie z ochronki. Nie poszliśmy tą samą trasą, którą Bruch powiódł mnie poprzedniego dnia, ale wspięliśmy się po schodach. W mieście panowała cisza. Kiedy mijaliśmy zegar, zobaczyłem, że wciąż jest bardzo wcześnie, tuż po wpół do czwartej rano. Na korytarzach nie spotykaliśmy ludzi, a większość świateł na suficie była zgaszona.

W końcu dotarliśmy do spiralnej klatki schodowej, na której szczycie znajdowały się ciężkie stalowe drzwi. Denton wyjął z kieszeni latarkę i ją włączył. Drzwi były wyposażone w dwa zamki, a kiedy je otworzył, pokazał mi gestem, żebym wszedł przed nim.

Zanurzyłem się w chłodzie i ciemności, które były tak intensywne, że poczułem fizyczny wstrząs. Denton zamknął za sobą drzwi na klucz. Kiedy poświecił wkoło latarką, zobaczyłem, że stoimy na niewielkiej platformie otoczonej balustradą o wysokości około trzech stóp. Podeszliśmy do niej, a Denton zgasił latarkę, tak że otoczyła nas całkowita ciemność.

– Gdzie jesteśmy? – spytałem.

– Nie odzywaj się. Czekaj... i obserwuj.

Niczego nie widziałem. Moje oczy, wciąż przywykłe do względnej jasności, jaka panowała w korytarzach, oszukiwały moje zmysły, tak że wyczuwałem krążące wokół mnie barwne kształty, jednak te po chwili znieruchomiały. Ciemność nie była moim głównym zmartwieniem; chłodne powietrze owiewające moje ciało przyprawiało mnie o dreszcze. Ściskałem stalową balustradę, która była jak lodowa włócznia. Poruszałem dłońmi, żeby zmniejszyć niewygodę, jednak nie mogłem ich rozewrzeć. W całkowitej ciemności balustrada stanowiła jedyny łącznik ze światem. Nigdy w życiu nie byłem tak odizolowany od tego, co znajome, nigdy nie czułem tak silnego naporu obcości. Całe moje ciało się napięło, jakby przygotowywało się do nagłego wybuchu bądź wstrząsu, ale nic takiego nie nastąpiło. Zewsząd otaczały mnie chłód, mrok oraz przytłaczająca cisza, nie licząc szumu wiatru w uszach.

Mijały kolejne minuty i moje oczy częściowo przywykły do ciemności. Wtedy odkryłem, że dostrzegam wokół siebie niewyraźne kształty. Tuż obok widziałem Dentona, wysoką czarną postać w pelerynie odznaczającą się na nieco mniej ciemnym tle. Poniżej platformy, na której staliśmy, wypatrzyłem olbrzymią, całkowicie czarną konstrukcję o nieregularnym kształcie.

Wszystko to otaczała nieprzenikniona ciemność. Nie miałem żadnego punktu odniesienia, na podstawie którego mógłbym wyodrębnić formy lub zarysy. Było to straszne, ale czułem się raczej wstrząśnięty emocjonalnie niż zagrożony. Czasami śniłem o podobnym miejscu, a kiedy się budziłem, wciąż towarzyszyły mi powidoki takiego otoczenia. To jednak nie był sen; przejmujące zimno nie było złudzeniem, tak samo jak poruszające nowe doświadczenia przestrzeni i rozmiaru. Wiedziałem tylko, że to moja pierwsza wyprawa poza miasto – o niczym innym nie mogło być mowy – i że różni się od moich wszelkich przewidywań.

Kiedy w pełni doceniłem ten fakt, chłód i ciemność stały się mniej istotne. Byłem na zewnątrz... właśnie na to czekałem!

Denton już nie musiał mnie wzywać do milczenia; nie byłem w stanie niczego powiedzieć, a nawet gdybym próbował, słowa zgasłyby mi w gardle albo zgubiły się na wietrze. Mogłem tylko patrzeć, a gdy to robiłem, widziałem jedynie ciemną, tajemniczą płachtę lądu pod zachmurzonym nocnym niebem.

Dotknęło mnie nowe doznanie: poczułem zapach ziemi! Nie przypominał żadnej woni spośród tych, które znałem z miasta, a mój umysł przywołał fałszywy obraz wielu mil kwadratowych żyznej brązowej gleby, wilgotnej w ciemności. Nie miałem pojęcia, co tak naprawdę wyczuwam – zapewne wcale nie była to gleba – wizja żyznego gruntu zaś pochodziła z jednej z książek, które czytałem w ochronce. Jednak ona wystarczyła, żeby pobudzić moją wyobraźnię. Ponownie ogarnęło mnie oczyszczające podniecenie, gdy wyczułem dzikie, niezbadane tereny poza miastem. Tak wiele mogłem zobaczyć i zrobić... a jednak kiedy stałem na platformie, przez kilka bezcennych chwil to wszystko było wyłącznie domeną wyobraźni. Nie musiałem niczego widzieć; wrażenie towarzyszące wykonaniu pierwszego kroku poza ograniczenia miasta wystarczyło, żeby moja niedorozwinięta wyobraźnia zapuściła się w rejony, które dotychczas karmiły się jedynie dziełami pisarzy.

Ciemność powoli stała się mniej gęsta, a niebo nade mną przybrało ciemnoszary kolor. W oddali dostrzegłem miejsce, w którym chmury stykają się z horyzontem. Na moich oczach pojawiła się niezwykle blada czerwona kreska, która podkreśliła kształt jednego z małych obłoków. Miałem wrażenie, że to światło napędza ten obłok, a także pozostałe chmury powoli sunące nad nami, popychane wiatrem wiejącym od strony blasku. Czerwień się rozszerzała, na chwilę dotykając odsuwających się obłoków, które pozostawiły za sobą duży obszar pustego nieba zabarwionego na ciemnopomarańczowo. Skupiłem całą uwagę na tym widoku, gdyż była to niewątpliwie najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem przez całe swoje życie. Pomarańczowy kolor niemal niepostrzeżenie rozszerzał się i jaśniał; chmury, które się odsunęły, wciąż były naznaczone czerwienią, lecz w miejscu zetknięcia nieba z horyzontem lśniło coraz jaskrawsze światło.

Pomarańczowy kolor znikał. Znacznie szybciej, niż się spodziewałem, źródło światła pojaśniało. Niebo zabarwiło się na błękitny kolor, tak blady i oślepiający, że niemal biały. Na samym środku pojawiła się włócznia białego światła, która jakby wyrastała z horyzontu i przechylała się w jedną stronę jak przewracająca się kościelna wieża. Stopniowo stawała się coraz grubsza i jaśniejsza, aż w końcu nie byłem w stanie na nią patrzeć.

Denton nagle chwycił mnie za rękę.

– Patrz! – powiedział, wskazując na lewo od środka jasności.

Stado ptaków, ułożonych w łagodny kształt litery V, powoli leciało z lewej na prawą stronę naszego pola widzenia, machając skrzydłami. Po chwili ptaki przeleciały przed rosnącą kolumną światła, na kilka sekund znikając nam z oczu.

– Co to jest? – spytałem chrapliwym głosem.

– Zwykłe gęsi.

Wkrótce znów się ukazały; leciały powoli na tle błękitnego nieba. Po mniej więcej minucie schowały się za wysokim wzniesieniem w oddali.

Ponownie popatrzyłem na wschodzące słońce. Przez tę krótką chwilę, podczas której przyglądałem się ptakom, uległo przemianie. Wyłoniło się zza horyzontu i wisiało na widoku, jak długi świetlny spodek, na szczycie i pod spodem naznaczony pionowymi iglicami żaru. Czułem na twarzy jego ciepły dotyk. Wiatr osłabł.

Stałem razem z Dentonem na tej małej platformie, spoglądając na otaczający nas teren. Widziałem miasto, a raczej tę jego część, która była widoczna z platformy, a także ostatnie obłoki znikające na horyzoncie z dala od słońca świecącego na bezchmurnym niebie. Denton zdjął pelerynę.

Skinął na mnie głową i pokazał mi, jak możemy zejść z platformy na ziemię po kilku metalowych drabinach. Ruszył przodem. Kiedy po raz pierwszy stanąłem na naturalnym podłożu, usłyszałem poranny śpiew ptaków gnieżdżących się w zakamarkach w górnej części miasta.3

Badacz Denton okrążył ze mną miasto, a następnie zaprowadził mnie w stronę skupiska tymczasowych budynków, które wzniesiono w odległości mniej więcej pięciuset jardów od miasta. Tutaj przedstawił mnie Torowemu Malchuskinowi, a następnie wrócił do miasta.

Torowy był niskim owłosionym mężczyzną, który jeszcze nie do końca się obudził. Jednak najwyraźniej nie miał nic przeciwko naszemu najściu i potraktował mnie grzecznie.

– Jesteś uczniem u Badaczy Przyszłości, zgadza się?

Pokiwałem głową.

– Właśnie przyszedłem z miasta.

– Pierwszy raz na zewnątrz?

– Tak.

– Jadłeś śniadanie?

– Nie... Badacz wyciągnął mnie z łóżka i od razu przyszliśmy tutaj.

– Wejdź... Zaparzę kawę.

Wnętrze domku było surowe i zabałaganione, z czym nie spotkałem się w mieście. Tam przywiązywano wielką wagę do czystości i porządku, tymczasem w chatce Malchuskina walały się brudne ubrania, nieumyte garnki i rondle, resztki posiłków. W kącie piętrzyła się olbrzymia sterta metalowych narzędzi, a pod ścianą stało łóżko ze zwiniętą pościelą. We wnętrzu unosiła się woń starego jedzenia.

Malchuskin napełnił rondel wodą i postawił go na okrągłym palniku. Znalazł gdzieś dwa kubki, opłukał je w beczce i otrząsnął z wody. Nasypał porcję syntetycznej kawy do dzbanka i zalał wrzątkiem.

W domku znajdowało się tylko jedno krzesło. Malchuskin zdjął kilka sztuk ciężkich stalowych narzędzi ze stołu i przysunął go do łóżka. Usiadł i zachęcił mnie, żebym wziął sobie krzesło. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, sącząc kawę. Była parzona w identyczny sposób jak w mieście, a jednak smakowała inaczej.

– Ostatnio nie miałem zbyt wielu uczniów.

– Dlaczego? – spytałem.

– Nie wiem. Niewielu się u mnie pojawia. Kim jesteś?

– Nazywam się Helward Mann. Mój ojciec...

– Tak, wiem. To dobry człowiek. Byliśmy razem w ochronce.

Zmarszczyłem czoło. Z pewnością nie byli rówieśnikami? Malchuskin zauważył mój wyraz twarzy.

– Nie przejmuj się tym – rzekł. – Pewnego dnia zrozumiesz. Nauczysz się w bólach, tak samo jak wszystkiego innego, co każe ci przyswoić ten przeklęty cech. Życie Badaczy Przyszłości jest dziwne. Ja się do niego nie nadawałem, ale myślę, że ty sobie poradzisz.

– Dlaczego nie chciał pan zostać Badaczem?

– Nie powiedziałem, że tego nie chciałem... Po prostu to nie był los dla mnie. Mój ojciec był Torowym. Znów ten system cechowy. Ale jeśli będzie ci zależało, oddadzą cię we właściwe ręce. Masz doświadczenie w pracy fizycznej?

– Nie...

Roześmiał się głośno.

– Jak wszyscy uczniowie. Przyzwyczaisz się. – Wstał. – Czas zabierać się do pracy. Jeszcze wcześnie, ale skoro wyciągnąłeś mnie z łóżka, nie ma sensu próżnować. Mamy tutaj bandę leniwych drani.

Wyszedł z domku. Pośpiesznie dopiłem kawę, parząc sobie język, i podążyłem jego śladem. Kierował się w stronę pozostałych dwóch budynków. Udało mi się go dogonić.

Za pomocą metalowego klucza nastawnego, który zabrał z domku, głośno zastukał w drzwi obu budynków, wrzeszcząc do osób znajdujących się w środku, żeby się obudziły. Po śladach na drzwiach widziałem, że zapewne zawsze uderzał w nie czymś metalowym.

Usłyszeliśmy ruch w środku.

Malchuskin wrócił do swojej chatki i zaczął przeglądać narzędzia.

– Nie spoufalaj się za bardzo z tymi facetami – ostrzegł. – Nie pochodzą z miasta. Jednego z nich wyznaczyłem na przywódcę. Ma na imię Rafael. Trochę zna angielski i pełni rolę tłumacza. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, porozmawiaj z nim. Ale najlepiej zgłoś się do mnie. Nie powinieneś mieć żadnych kłopotów, ale gdyby tak się zdarzyło... daj mi znać. W porządku?

– O jakich kłopotach pan mówi?

– Jeśli nie będą robili tego, co im każemy. Płacą im za to, żeby wykonywali nasze polecenia. Jeśli tego nie robią, zaczynają się kłopoty. Jednak jedyny problem z tą bandą polega na tym, że są za leniwi. Dlatego zaczynamy wcześnie. Później robi się gorąco, a wtedy równie dobrze można sobie dać spokój.

Już było ciepło. Podczas gdy rozmawiałem z Malchuskinem, słońce wspięło się wysoko po niebie i zaczęły mi łzawić oczy. Nie byłem przyzwyczajony do tak jasnego światła. Spróbowałem ponownie zerknąć na słońce, ale nie dało się na nie patrzeć.

– Weź to!

Malchuskin podał mi naręcze stalowych kluczy nastawnych, a ja zachwiałem się pod ich ciężarem i kilka upuściłem. Patrzył w milczeniu, jak je podnoszę zawstydzony swoją niezdarnością.

– Dokąd? – spytałem.

– Do miasta, rzecz jasna. Niczego was tam nie uczą?

Ruszyłem w stronę miasta. Malchuskin obserwował mnie z progu domku.

– Od południowej strony! – zawołał. Zatrzymałem się i rozejrzałem bezradnie. Malchuskin do mnie podszedł.

– Tam – wskazał. – Tory po południowej stronie miasta. W porządku?

– W porządku. – Ruszyłem we wskazanym kierunku, upuszczając po drodze tylko jeden klucz.

* * *

Po godzinie albo dwóch zacząłem dostrzegać, co Malchuskin miał na myśli, gdy opowiadał o mężczyznach, którzy z nami pracowali. Przerywali pod byle pretekstem i tylko wrzaski Malchuskina albo ponure pouczenia Rafaela mogły ich zmobilizować.

– Kim oni są? – spytałem Malchuskina, kiedy zrobiliśmy piętnastominutową przerwę.

– To miejscowi.

– Nie moglibyśmy zatrudnić ich więcej?

– Tutaj wszyscy są tacy sami.

Do pewnego stopnia z nimi sympatyzowałem. Pracowali energicznie i ciężko, na otwartej przestrzeni bez odrobiny cienia. Chociaż za nic nie chciałem ich spowalniać, nie radziłem sobie fizycznie. Z pewnością jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego wysiłku.

Tory na południe od miasta ciągnęły się przez około pół mili i nagle urywały. Były to cztery pary metalowych szyn ułożonych na drewnianych podkładach, które z kolei opierały się na wpuszczonych w ziemię betonowych fundamentach. Dwa tory już zostały skrócone przez Malchuskina i jego ekipę, my zaś pracowaliśmy nad najdłuższymi szynami, które ułożono na zewnątrz po prawej.

Malchuskin wyjaśnił, że kiedy mamy miasto przed sobą, tory dzielimy na prawy i lewy oraz zewnętrzny i wewnętrzny.

Praca praktycznie nie wymagała od nas myślenia. Była ciężka, ale schematyczna.

Najpierw usuwaliśmy śruby przytwierdzające obie szyny do podkładów na całej długości danej części toru. Odkładaliśmy je na bok, po czym zajmowaliśmy się samymi podkładami. Były przymocowane do betonowych fundamentów za pomocą klamer, z których każdą należało ręcznie poluzować i zdjąć. Usunięte podkłady układaliśmy na wózku czekającym na następnej części toru. Później wydobywaliśmy z ziemi betonowe fundamenty, które były prefabrykowane i nadawały się do ponownego wykorzystania, układaliśmy je obok podkładów, a następnie umieszczaliśmy obie stalowe szyny na specjalnych półkach wzdłuż boków wózka.

Potem Malchuskin albo ja przemieszczaliśmy napędzany akumulatorem wózek na kolejną część torów i powtarzaliśmy proces. Kiedy wózek był w pełni załadowany, cała ekipa podjeżdżała nim do tylnej części miasta. Tam go parkowaliśmy i podłączaliśmy do gniazdka umieszczonego w ścianie miasta, żeby naładować akumulator.

Załadowanie wózka i doprowadzenie go do miasta zajęło nam większą część ranka. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi ręce ze stawów, bolały mnie plecy i byłem potwornie brudny oraz spocony. Malchuskin, który pracował równie ciężko jak pozostali – a zapewne nawet ciężej od wynajętych robotników – posłał mi szeroki uśmiech.

– Teraz rozładowujemy i zaczynamy od nowa – powiedział.

Popatrzyłem na robotników. Wyglądali na równie zmęczonych jak ja, chociaż podejrzewałem, że wykonałem więcej pracy od nich, gdyż byłem nowy i jeszcze nie nauczyłem się sztuki oszczędnego wykorzystywania mięśni. Większość członków ekipy leżała w skromnym cieniu rzucanym przez bryłę miasta.

– W porządku – odrzekłem.

– Nie... żartowałem. Myślisz, że ta banda zrobiłaby cokolwiek więcej bez solidnego posiłku?

– Nie.

– A więc... czas coś zjeść.

Porozmawiał z Rafaelem, a następnie powędrował w stronę swojego domku. Poszedłem z nim i podzieliliśmy się podgrzanym syntetycznym jedzeniem, ponieważ tylko tyle miał do zaproponowania.

* * *

Popołudnie zaczęło się od rozładowywania wózka. Podkłady, fundamenty i szyny przenieśliśmy na inny elektryczny pojazd, który jeździł na czterech dużych oponach balonowych. Kiedy skończyliśmy, odprowadziliśmy wózek na koniec toru i zaczęliśmy pracę od nowa. Było gorąco, a ludzie pracowali powoli. Nawet Malchuskin nieco odpuścił i kiedy napełniliśmy wózek, zarządził przerwę.

– Dzisiaj dostarczymy jeszcze tylko jeden ładunek – powiedział i pociągnął długi łyk wody z butelki.

– Jestem gotowy – odrzekłem.

– Być może. Chcesz to zrobić sam?

– Mam chęci do pracy – zapewniłem, nie chcąc się przyznawać do wyczerpania.

– Za to jutro nie będziesz się do niczego nadawał. Nie, rozładujemy ten wózek, odprowadzimy go na koniec toru i wystarczy.

Okazało się jednak, że to jeszcze nie koniec. Kiedy odprowadziliśmy wózek, Malchuskin polecił robotnikom, żeby zasypali ostatnią część toru jak największą ilością ziemi i piachu. Przykryli w ten sposób dwadzieścia jardów szyn.

Spytałem Malchuskina, po co to robią.

Wskazał głową najbliższy długi tor, lewy wewnętrzny. Na jego końcu wznosiła się potężna betonowa przypora, mocno osadzona w ziemi.

– Wolałbyś postawić coś takiego? – spytał.

– Co to jest?

– Bufor. Gdyby wszystkie kable jednocześnie pękły... miasto cofnęłoby się i zjechało z torów. Bufor i tak nie stawi dużego oporu, ale to wszystko, co możemy zrobić.

– Czy miasto kiedyś się cofnęło?

– Raz.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: